Rezultaty wyszukiwania dla: Inni
Premiera: "Srebrzyste wizje"
Wydawnictwo Initium zapowiedziało premierę III tomu cyklu "Inni", spod pióra genialnej pisarki Anne Bishop, już na 6 czerwca!
Inni uwolnili więzione przez ludzi cassandra sangue, nie zdając sobie sprawy z tego, jak poważne konsekwencje będzie to miało dla wieszczek. Tym delikatnym istotom grozi teraz podwójne niebezpieczeństwo – ze strony ludzi, którzy dla swoich niecnych celów chcą kontrolować ich przepowiednie, ale też ze strony ich samych. W tej sytuacji Simon Wilcza Straż, zmiennokształtny przywódca Innych, zmuszony jest prosić o pomoc Meg Corbyn, wystawiając ją na wielkie ryzyko.
Meg nadal walczy z uzależnieniem od euforii, która pojawia się przy wygłaszaniu przepowiedni. Wie, że za każdym razem, gdy sięga po brzytwę, igra ze śmiercią, jednak jej wizje są dla Simona jedyną szansą na rozwiązanie konfliktu. Wrogowie Innych za Atlantikiem rosną w siłę, a działania fanatycznego ruchu w Thaisii zaczynają zagrażać Dziedzińcowi.
Wiktoria Aleksandrowicz - Deja Vu
Uwaga! Tekst zawiera sceny erotyczne i jest nieodpowiedni dla osób poniżej 18 roku życia!
Rozdział I
Czuł jej strach. Wiedział, że to jego się bała. Dobrze. Tak właśnie powinno być. Siedziała na otomanie, w białej, sięgającej ziemi, koszuli nocnej. Długie, kasztanowe włosy splecione miała w luźny warkocz. Piękna, cudowna i tylko jego. Jej przyspieszony oddech, szybsze bicie serca... to wszystko sprawiało, że ledwo nad sobą panował. Podniosła na niego okolone długimi rzęsami, orzechowe oczy. Lśniły w nich łzy. Już dawno przestała go błagać. Zrozumiała, że nie ma to sensu, ale on, w dalszym ciągu, lubił sprawdzać granice jej wytrzymałości. Usiadł tuż obok niej. Zaczął powoli, delikatnie. Przyciągnął ją do siebie, objął ramionami. Jego usta znalazły się przy jej szyi. Całował jej włosy, kark. Powoli zaczął zsuwać z ramion jej staromodną koszulę. Z ust dziewczyny wydobył się cichy ni to jęk, ni westchnienie, gdy kciukiem musnął jej wciąż zasłoniętą pierś. Jej ciało reagowało na jego dotyk, nawet wbrew jej własnej woli. To cieszyło go jeszcze bardziej. Czuł jej napięcie. Czekała na ten moment, kiedy przestanie być łagodny. On jednak nie zamierzał się spieszyć. Posadził ją sobie na kolanach, odgarniając rozłożysty materiał. Jego dłoń powędrowała po jej gładkiej, zgrabnej nodze. Zamarła, gdy dotknął palcami jej intymnego miejsca. Gładził jej łono, powoli wsuwając je do środka. Koszula już zupełnie zsunęła się z jej ramion. Drugą ręką dotykał jej biustu, od czasu do czasu mocniej ściskając między palcami sutki.
- Jesteś taka piękna - zamruczał jej do ucha, przesuwając się tak, by móc dotknąć jej piersi językiem.
Zachłysnęła się powietrzem, gdy wargami objął jej sutek. Ssał go, jednocześnie poruszając w jej wnętrzu palcami. Gdy uznał, że wystarczy, posadził ją na kanapie, a sam zsunął się niżej. Podwinął spódnicę koszuli, zupełnie odsłaniając łono i brzuch dziewczyny. Jego ręce rozsunęły jej nogi. Językiem zaczął przesuwać po jej podbrzuszu, a potem schodził niżej i niżej. Jego palce znów znalazły się w środku. Była wilgotna, nawet bardzo. Zaczął zagłębiać się w nią mocniej. Nie przestawał lizać. Kilka cichych westchnień. Ciało dziewczyny zaczęło drżeć. Na to właśnie czekał. Podniósł się, znów siadając obok niej. Pocałował ją - mocno, niemalże brutalnie. Na sobie miał jedynie spodnie, których teraz szybko się pozbył. Pchnął ją na stertę leżących z boku poduszek. Schowała w nich twarz. Uniósł jej biodra, zupełnie zsuwając z dziewczyny koszulę. Uniósł dłoń, a ta po chwili opadła na jej wypięte pośladki. Następny klaps był mocniejszy, a po nich jeszcze kilka. Słyszał jak tłumi łkanie. Objął jej biodra dłońmi, klękając tuż za nią. Jego członek otarł się o jej nagą pupę. Kolanami rozsunął jej nogi, po czym wbił się do środka. Mocne, szybkie pchnięcia, przeradzały się czasami, zupełnie niespodziewanie, w jeszcze mocniejsze, a każde jęknięcie, które wydawała, przynosiło mu satysfakcję. Z bioder dziewczyny przełożył dłonie na jej pośladki. Rozsunął je palcami, a potem wsunął jeden do środka, poruszając nim w rytmie swoich własnych ruchów. Uśmiechnął się do siebie, kiedy usłyszał jak gwałtownie wciągnęła powietrze. Przyspieszył. Kilkanaście minut, to nie było zbyt długo, ale jej ciało działało na niego jak czerwona płachta na byka. Gdy poczuł, że dochodzi, wysunął się z jej wnętrza, opryskując pośladki i plecy dziewczyny lepką, przezroczystobiałą cieczą. Skuliła się na poduszkach. Obrócił ją ku sobie, by znów ją pocałować. Była niczym lalka. Mógł z nią zrobić wszystko co chciał. Wstał i założył spodnie.
- Słodkich snów, Bella - zamruczał, wypełniony satysfakcją, opuszczając jej pokój.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Obudził się zlany potem. Gwałtownie usiadł. Znów o niej śnił. Dziewczyna, śliczna jak marzenie, delikatna niczym motyl, a on... on każdej nocy ją krzywdził. Nigdy nie podejrzewał siebie o skłonności sadystyczne. Te sny jednak były tak realne, tak prawdziwe... Czyżby o tym właśnie marzyła jego podświadomość? Christopher nie mógł zapomnieć jej mokrej od łez twarzy. Całym sobą zapragnął ją przytulić, pocieszyć. obiecać, że już nigdy więcej tego nie zrobi. Tylko, że ona przecież nie istniała. Bella była wytworem jego - najwyraźniej chorej - wyobraźni. Spojrzał na stojący przy łóżku budzik. Dochodziła szósta. I tak za chwilę musiałby wstawać. Niechętnie wyśliznął się z pościeli. Wykonał serię porannych ćwiczeń. Wziął szybki prysznic. Wciąż nie mógł przestać o niej myśleć. Z trudem przełknął przygotowane dla niego przez gosposię śniadanie. Rodziców już nie było w domu, choć w ich przypadku, całkiem możliwe było, że jeszcze. Nie pamiętał kiedy ostatnio widział ich dłużej niż kwadrans. Gdy Jack, jego najlepszy kumpel, zatrąbił klaksonem swojego sportowego auta, Christopher był już gotowy.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Musiała być bardzo głodna. Od kilku dni jadła jedynie niewielkie ilości wodnistej zupy. To była kara za to, że próbowała się zabić. Chciał, żeby zapamiętała, że nie tylko ona sama, ale także jej życie należy do niego. W przezroczystym, srebrnym skrawku materiału, który zdawał sie nie być ani bluzką, ani sukienką, a raczej przypominał mgłę, klęczała na podłodze, przy jego krześle. Wpatrywała się w swoje splecione na podołku dłonie, by nie patrzeć na to, jak on je. Od czasu do czasu karmił dziewczynę winogronami, wsuwając jej je bezpośrednio do ust. Podniósł ze stołu wypełniony winem kielich i podsunął jej do spragnionych warg. Kropelki czerwonego płynu spłynęły z kącików jej ust. Uznał, że widok ten jest niezwykle podniecający. To mu wystarczyło, by gwałtownie jej zapragnąć. Rozpiął, w obecnej chwili, zbyt ciasne spodnie.
- Chodź tutaj - polecił.
Przysunęła się bliżej. Wiedziała czego od niej oczekuje. Oswobodziła zupełnie jego nabrzmiałą męskość. Przytrzymując drobną dłonią, powoli zaczęła lizać sam czubek. Położył rękę na jej włosach, zmuszając ją, by znalazła się jeszcze bliżej. Znalazł się w jej ustach. Posłusznie ssała go, w rytmie, który jej wyznaczył. Czuł, jak przesuwa po nim językiem. Nie był w stanie pozostać biernym i sam zaczął się poruszać. Silną dłonią przytrzymywał ją przy sobie. Puścił dopiero, kiedy sperma wypełniła jej usta. Pozwolił dziewczynie się odsunąć. Teraz już w ogóle nie podnosiła wzroku, uparcie wpatrując się w wyłożoną drewnianym parkietem podłogę.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Samochód się zatrzymał, a Christopher ocknął się gwałtownie. Do tej pory nie miewał snów na jawie. Czyżby wariował? Może powinien znaleźć sobie jakąś ładną dziewczynę, żeby zaspokoiła jego potrzeby? Tyle, że on nie chciał żadnej dziewczyny i boleśnie zdawał sobie z tego sprawę. Pragnął Belli - tylko i wyłącznie Belli, ale ona przecież nawet nie istniała.
- Hej, co z tobą? - zawołał Jack, wysiadając z samochodu.
- Nie ważne - odburknął Chris - po prostu się nie wyspałem.
Kiedy weszli do klasy, większość już tam była. Nikt, nigdy nie spóźniał się na angielski, chyba, że chciał zostać drugi rok w tej samej klasie. Tym razem to jednak nauczyciel przyszedł kilka minut po dzwonku. Do tego nie był sam. U boku pana Graves'a stała szczupła, blada dziewczyna. Wyglądała jak porcelanowa lalka. Niebieskie dżinsy i biała bluzka w różowe, drobne kwiatki zupełnie do niej nie pasowały. Powinna nosić sukienki.
- Dzień dobry wszystkim - zaczął nauczyciel. - Przywitajcie nową uczennicę. To Isabella Evans, która przyjechała do nas z Francji. Od dzisiaj będzie uczyła się w naszej szkole. Proszę, zajmij wolne miejsce - polecił dziewczynie.
Christopher wpatrywał się w nią oniemiały. To była Bella! Dziewczyna z jego snów! Długie, kasztanowe włosy, opadały jej na ramiona i twarz, zasłaniając oczy. Sprawiała wrażenie spłoszonej. Kiedy jednak podniosła wzrok, ich spojrzenia natychmiast się spotkały. Zaskoczenie, panika - niemal fizycznie poczuł jej strach. Zdał sobie sprawę, jakby irracjonalne to nie było, że ona również musiała go w jakiś sposób rozpoznać. Spuściła głowę, wbijając wzrok we własne, znoszone trampki, a potem posłusznie ruszyła przez klasę, by zająć wskazane jej przez nauczyciela miejsce.
Rozdział II
Związane ręce miała wysoko uniesione nad głową. Krępujący je sznur zwisał z podwieszonej pod sufitem belki. Był na tyle krótki, że dziewczyna z trudem stała na palcach. Oczy miała zasłonięte czarną przepaską - niczym skazaniec. Poza tym była zupełnie naga. Kasztanowe włosy niesfornie opadały na jej ramiona i plecy, odrobinę przysłaniając również kształtne piersi. Kiedy podszedł i przesunął po nich dłonią, jej oddech przyspieszył, ale się nie poruszyła. Nie szarpała się, nie marnowała energii na bezowocne próby uwolnienia się. Paraliżował ją strach. Czekała na jego ruch. Uniósł trzymany w dłoniach bat. Krzyknęła, gdy uderzył ją po raz pierwszy. Gdy wymierzał kolejne razy, jedyną reakcją dziewczyny było ciche łkanie. Rzemień owijał się wokół jej ciała, brutalnie pieszcząc uda, pośladki i plecy. Kiedy wreszcie przestał, jej ciało poznaczone było cienkimi, różowymi smugami. Nożem przeciął krępujące ją więzy, a ona osunęła się na podłogę. Wziął ją na ręce. Na dzisiaj to mu wystarczyło.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Nie wiedział czy to on, czy ona, ale któreś z nich uwięzione było w koszmarze. Gdy tylko dzwonek oznajmił koniec lekcji, natychmiast zebrał swoje rzeczy. Gdy Bella wyszła na korytarz, on już tam na nią czekał.
- Hej... - zaczął nie za bardzo wiedząc, co chce powiedzieć.
Zatrzymała się, jakby oszołomiona. Spojrzała na niego dużymi, orzechowymi oczami, w których tliło się nieskrywane przerażenie. Z jej ramienia zsunęła się sztruksowa, srebrnoszara torba. Dziewczyna cofnęła się kilka kroków, nie spuszczając z niego wzroku.
- Nie... nie możesz tu być - wyszeptała cicho, a potem odwróciła się i rzuciła pędem przed siebie, zwinnie przemykając pomiędzy wychodzącymi z klas uczniami.
Nie było sensu za nią biec. Nie mógł jednak przestać wpatrywać się w korytarz, w którym zniknęła. Ocknął się dopiero, gdy w ramię trącił go Jack.
- Niezła ta nowa, co nie? - zaczął po swojemu. - Chociaż trochę jakaś dziwna.
Christopher jedynie przytaknął. W tym momencie nie miał ochoty rozmawiać, a już na pewno nie na temat Belli. Podniósł upuszczoną przez dziewczynę torbę. Gdy jej ją zwróci, będzie musiała z nim chociaż przez chwilę porozmawiać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Leżała na białym obrusie. Jej ciało ozdobione zostało bitą śmietaną, w której tkwiły artystycznie ułożone owoce - truskawki, maliny, jeżyny, czarne jagody. Lekko rozchylone nogi posłusznie się nie poruszały. Zadowolony przyglądał się swojemu dziełu, w dłoni trzymając kieliszek czerwonego wina. Podszedł, dotknął jej ramienia, by powoli zacząć przesuwać palce wzdłuż jej nagiego ciała. Ze wszystkich sił starała się nie drżeć. Kiedy jednak jego ręka znalazła się między jej nogami, to przestało być wykonalne. Przez dłuższą chwilę droczył się z dziewczyną, delikatnie przesuwając palcami po jej łonie. Kiedy uznał, że jest dostatecznie wilgotna, sięgnął po stojącą obok butelkę z winem. Uzupełnił swój kieliszek, a potem oblał ją resztą trunku. Pisnęła, gdy zimne wino dotknęło jej nagiej skóry. Gdy butelka była pusta, jej szyjkę wsunął między nogi dziewczyny. Pieszcząc ją palcami drugiej ręki, sprawiał, że szkło wędrowało głębiej i głębiej. Jej ciało mimowolnie wygięło się w łuk. Popatrzył jej w oczy. Spojrzeniem błagała, żeby przestał. Jednocześnie wcale tego nie chciała, bo zdawała sobie sprawę, że będzie to oznaczało jego kolej.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher niecierpliwił się coraz bardziej. Nie było innego wyjścia ze szkoły, tylko ta piekielna brama, a jej wciąż tutaj nie było. Czekał od niemalże godziny. Już dawno skończyła się ostatnia lekcja. Może zerwała się wcześniej? Nie, to nie było możliwe. Widział jak wchodzi i wychodzi z coraz to kolejnych klas. Nie opuszczała zajęć. Nie pierwszego dnia. W końcu się pojawiła. Niepewnym krokiem opuściła budynek szkoły. Podeszła do niego, spuszczając wzrok. Sprawiała wrażenie osoby, która się poddała.
- Co zaplanowałeś? - zapytała cichym, lekko drżącym głosem, kiedy oddał jej torbę.
Chłopak spojrzał na nią zaskoczony. Jak to zaplanował? Przecież on niczego nie planował! Po prostu... Właściwie czemu nie? Jego rodziców i tak nie będzie, dom będzie stał pusty, wiec będą mogli spokojnie porozmawiać. Zwłaszcza, że Jack zmył się od razu po zajęciach, zostawiając mu auto. Z miasta miał wrócić z kumplami.
- Zaproszę cię do siebie na obiad - oznajmił stanowczo. - O ile oczywiście przyjmiesz zaproszenie... - dodał nieco bardziej zakłopotany.
Skinęła głową, a potem posłusznie poszła za nim do auta. Przez całą drogę żadne nie odezwało się ani słowem. Christopher w duchu błogosławił istnienie starych, rockowych kawałków. Gdyby nie one, chyba by zwariował. W domu obiad jak zawsze czekał gotowy. Wystarczyło tylko go podać. Kotlety z kurczaka, tłuczone ziemniaki, mizeria. Mogli trafić gorzej. Bella siedziała na wysokim stołku, powoli dłubiąc w swoim talerzu. Kroiła wszystko na drobne kawałeczki. Kotlet i ziemniaki były już sieczką. Chłopak próbował na nią nie patrzeć. Wszystkie myśli starał się skupić na swoim jedzeniu. W końcu nie wytrzymał.
- Bella, zjedz coś wreszcie - poprosił.
Wzdrygnęła się, słysząc jego głos. Posłusznie wsunęła widelec do ust. Potem nabrała następną porcję i jeszcze kolejną. Pobladła jeszcze bardziej. Zerwała sie z miejsca. Po kilku krokach opadła na podłogę, podpierając się rękami. Klęcząc zwymiotowała. Natychmiast do niej podszedł.
- Co się stało? - spytał zaniepokojony, pochylając się nad nią.
- Ja... nie jem mięsa... Muszę... do łazienki - jęknęła.
Wstała i pobiegła przez dom. Westchnął. Posprzątał, a potem cierpliwie czekał. Dziewczyna jednak nie wracała. W końcu, zniecierpliwiony, również udał się do łazienki.
- Bella? -zawołał. - Wszystko w porządku?
Odpowiedziała mu cisza. Pchnął drzwi i wszedł do środka. Stanął jak wryty. Siedziała na podłodze, w kałuży krwi, niczym bezwładny manekin. Obok niej leżały kawałki szkła. Miała pokaleczone ręce. Chyba... poprzecinane wzdłuż żyły. Wyciągnął z kieszeni komórkę. Wybrał numer pogotowia, jednocześnie przyskakując do niej z czystym ręcznikiem. Przełączył telefon na głośnik, odkładając go na bok. Spanikowanym głosem podał dystrybutorce adres i posłusznie zaczął wykonywać jej polecenia. Sam nie był w stanie logicznie myśleć. Paraliżował go zimny, dławiący strach.
Rozdział III
Karetka pogotowia przyjechała wyjątkowo szybko. Dwóch młodych mężczyzn i jeden znacznie starszy, wszyscy w granatowych kombinezonach, z wprawą zaczęło zajmować się dziewczyną, odsuwając Christophera na bok. Przyglądał się przerażony.
- Nic jej nie będzie? - domagał się potwierdzenia swoich słów.
- Jej stan wydaje się być stabilny, ale to się okaże w szpitalu - odparł najstarszy z ekipy.
- Czy mogę z nią jechać? - zapytał zdławionym głosem, gdy znaleźli się już przy drzwiach.
Chłopak z chaotyczną plątaniną ciemnoblond loków, niewiele starszy od niego, za to znacznie potężniej zbudowany, zatrzymał się i odwrócił. Nienawiść w jego szarozielonych oczach płonęła żywym ogniem. Pięść chłopaka wystrzeliła do przodu, przewracając Christophera na podłogę. Zaskoczony i oszołomiony nie zdążył nawet wstać, kiedy za tamtym zatrzasnęły się wejściowe drzwi.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bezradność. To właśnie teraz czuł. Coś się stało, a jego tam nie było. Nie było go przy niej! Leżała w czystej, białej, szpitalnej pościeli, ubrana w idiotyczną, zieloną, jednorazową piżamę. Potrzebowała zarówno kroplówki jak i transfuzji krwi, ale na szczęście nic poważniejszego sobie nie zrobiła.
- Andre? - zapytała cichutko, odwracając ku niemu głowę.
Uśmiechnął się do niej blado, nie potrafiąc zdobyć się na więcej.
- Jestem - mruknął, siadając obok niej na łóżku.
Wyciągnął rękę, by pogładzić jej miękkie włosy. Zdjął górę od swojego służbowego uniformu, ale mocne, sztywne spodnie nie do końca były wygodne.
- To dobrze - westchnęła uspokojona.
Zagryzł zęby, walcząc z sobą o zadanie jej tego pytania. Wiedział, że musi je zadać. Zdawał sobie jednak również sprawę, że na nowo obudzi w nim złość.
- Skrzywdził cię? - ze wszystkich sił starał się nie warczeć ani nie podnosić głosu. - Ten chłopak. Zrobił ci coś złego?
Bella odwróciła wzrok, nie odpowiedziała. Krew Andreasa zawrzała. Niech on tylko dorwie tego gnojka! Z korytarza usłyszeli wołanie. Przeklęta zmiana! Nie miał zamiaru... nie chciał jej teraz samej zostawiać! Dziewczyna dotknęła delikatnie swoją pokaleczoną dłonią jego ręki.
- Musisz już iść - uśmiechnęła się do niego bladym uśmiechem.
- Nie! - niemalże warknął na nią.
- Dam sobie radę - szepnęła uspokajająco. - Ktoś inny cię teraz potrzebuje. Przyjdziesz do mnie jak skończysz zmianę.
Gdy jego kolega z ekipy ratowniczej zajrzał do środka przez uchylone drzwi, natarczywie go ponaglając, Andreas boleśnie zdał sobie sprawę, że Bella ma rację. Musiał wracać do pracy i musiał ją tu zostawić. Bo jeśli ktoś przez jego opieszałość tego dnia umrze, dziewczyna nigdy mu tego nie wybaczy.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Drewniana belka nie była zbyt szeroka i dziewczyna czuła, jak boleśnie wbija się w jej plecy. Jej związane za głową ręce były unieruchomione w taki sposób, że oplatały drewno od spodu. Nogi miała szeroko rozsunięte, a jej pośladki odrobinę wystawały. Nagą skórę drażnił nieprzyjemny chłód.
- Bella mia - zamruczał stojący nad nią chłopak, przesuwając dłońmi po jej alabastrowych udach. W tym wypadku słowa te miały podwójne znaczenie.
Dotknął jej brzucha, piersi, sterczących sutków, lekko rozchylonych warg. Była jego. Należała do niego. Mógł z nią zrobić co tylko chciał. Jej oczy zrobiły się wielkie z przerażenia, gdy sięgnął po stojący na stole, potrójny świecznik.
- Nie, proszę... - jęknęła błagalnie.
Uśmiechnął się do niej chłodno. Jedną ze zgaszonych świeczek powoli wsunął między jej nogi. Kolejną wetknął w pupę, rozsuwając pośladki Belli. Ignorował jej przyspieszony oddech, to jak przymknęła oczy. Zignorował również drżenie jej ciała i łzy. Trzecią z nich zapalił, odstawiając z powrotem świecznik na stół. Zbliżył się z nią i przechylił nad ciałem dziewczyny. Krzyknęła, gdy pierwsza kropla gorącego wosku skapnęła na jej brzuch. Następne pojawiały się coraz gęściej. Brzuch, piersi, łono. Dziewczyna cicho łkała, a on czuł jak narasta w nim coraz większe podniecenie.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bolała go nadwyrężona szczęka. Czemu do cholery ten dupek mu przywalił? Czy uznał, że to on coś zrobił Belli? Był wściekły na niego, wściekły na nią, wściekły na cały świat, a przede wszystkim na samego siebie. Nie powinien był jej zostawiać samej. Mógł z nią od razu porozmawiać. Mógł jej pilnować. Mógł cokolwiek... choć w dalszym ciągu nie miał pojęcia co. Czy ona również śniła te same sny? Coraz mocniej zaczynał w to wierzyć, bo jeśli nie, to czemu by się w ten sposób zachowywała?
Żałował teraz, że nie ma auta. Oczywiście rodzice kupili mu samochód. Kupowali mu wszystko co chciał, chyba głównie po to by zagłuszyć wyrzuty sumienia spowodowane tym, że ciągle ich nie ma. Choć może wcale takich wyrzutów nie mieli, a kupowali po prostu dlatego, że było ich na to stać. Christopherowi było wszystko jedno. Nie miał auta, bo sam je rozbił i zrobił to specjalnie. Chciał zwrócić na siebie uwagę. Teraz bardzo tego żałował. Zwłaszcza, że idiotyczny wyczyn poszedł na marne, a ojciec kazał mu po prostu wybrać nowe, na które teraz czekał.
Szybko wybrał numer Jacka i z ulgą upewnił się, że jego kumpel ciągle bawi się w mieście, więc jeszcze nie chce zabierać swojego samochodu. Niemalże wybiegł z domu, by jak najszybciej dotrzeć do szpitala. Gdy podał portierce swoje nazwisko, dostanie się do Belli okazało się wcale nie takie trudne i nie ważne było co mówiły przepisy. Wystarczyło jak oznajmił, że to jego przyjaciółka i bardzo mu na tym zależy. Gorzej zaczęło być dopiero, gdy już znalazł się w jej pokoju. Leżała blada w białej pościeli, która jeszcze tą bladość pogłębiała. Gdy otworzyła oczy i zobaczyła go, stojącego w progu, natychmiast odwróciła wzrok.
- Hej... - zaczął niezbyt przekonany, zbliżając się do niej o kilka kroków. - Dobrze się czujesz? - zapytał głupio.
Skinęła głową. Spojrzała na niego. Tym razem strach w jej oczach zastąpiła rezygnacja.
- Co ze mną zrobisz? - zapytała cicho.
Bezwiednie usiadł obok niej na łóżku. Instynktownie dotknął jej białej, leżącej na kołdrze dłoni. To było silniejsze od niego. Była taka delikatna...
- Chcę tylko porozmawiać - odezwał się łagodnie.
Prychnęła. Niczym kotek. Nawet to było urocze.
- Dlaczego się mnie boisz? - próbował kontynuować rozmowę.
Spojrzała na niego niedowierzająco.
- To jakiś test? - zapytała.
Mocniej chwycił jej rękę.
- Bella, nie skrzywdzę cię, przyrzekam - zapewnił gorączkowo. - Nigdy nie mógłbym zrobić ci nic złego.
Roześmiała się smutnym, dźwięcznym śmiechem.
- Chyba nie uda ci się wymyślić nic gorszego niż to co już zrobiłeś - oznajmiła, odwracając się na bok, tak, by być odwrócona do niego plecami.
- Bella... - ona jednak nie zareagowała już na żadne jego słowa.
W końcu, któryś już raz z kolei wypraszany przez pielęgniarkę, poddał się i postanowił tego dnia dać jej już spokój. Jej słowa dźwięczały mu w głowie aż nazbyt wyraźnie. Nie wiedział jeszcze jak jej to wytłumaczy ani o co powinien zapytać, zdawał sobie jednak sprawę, że nie da rady tak tego zostawić. Za wszelką cenę będzie musiał sprawić, by jednak chciała z nim, choć jeszcze przez krótką chwilę, porozmawiać.
Rozdział IV
Krzyknęła. Gwałtownie usiadła. Jej serce uderzało w dzikim rytmie. Drżała. Teraz, gdy wiedziała, że był to tylko sen - złe wspomnienie - próbowała uspokoić oddech. Na próżno i ani odrobinę nie pomagała w tym szarość za oknem. Uchyliły się drzwi do jej pokoju.
- Koszmarny sen? - zapytał stojący w progu chłopak, który miał na sobie jedynie luźne spodnie od piżamy.
Uczucie ulgi, wywołane tym, że przyszedł z sąsiedniego pokoju pomogło jej się odrobinę uspokoić. Nieśmiało skinęła głową.
- Zostać z tobą? - zapytał, podchodząc do jej łóżka.
Spojrzała na niego z nadzieją i znów leciutko przytaknęła. Położyła się, a on wsunął się obok niej pod kołdrę. Przytulił się do jej pleców, wkładając rękę pod jej głowę, a drugą obejmując dziewczynę w pasie. Wtuliła się w niego niczym mały kotek. Zamknęła oczy, z nadzieją, że jeżeli uda jej się zasnąć, to tym razem nie będzie już śniła żadnych, głupich koszmarów.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Andreas nie mógł przestać się martwić. Przez parę dni Bella nie chodziła do szkoły. W domu, a właściwie niewielkim mieszkanku, dziewczyna prawie nie opuszczała swojego pokoju. Już od kilku miesięcy mieszkała razem z nim i jego matką. do której zwracała się ciociu, choć tak naprawdę nie była jej ciocią. Znaczyła jednak znacznie więcej niż czasem mogłaby znaczyć rodzina. To była dziwna historia, a Bella właściwie pojawiła się znikąd.
Ann była kobietą w późnym, średnim wieku. Od wielu lat pracowała w szpitalu jako salowa i naprawdę lubiła swoją pracę, choć ta niekiedy bywała bardzo męcząca. To tam pewnego dnia przywieziono dziewczynę, z którą nikt nie miał pojęcia co należy zrobić. Była wygłodzona i pobita, ktoś się nad nią fizycznie znęcał. Nie odzywała się ani słowem. Nosiła ślady po samobójczych próbach. Nie zgłosili się po nią żadni krewni. Gdy w końcu ktoś w jakiś magiczny sposób odnalazł jej metrykę, uzyskano informację, że matka dziewczyny nie żyje, a ojciec jest nieznany. Ona sama natomiast mieszkała do tej pory we Francji. Okazało się również, że jest jeszcze niepełnoletnia, ale już na tyle dorosła i po takich przejściach, że znalezienie dla niej rodziny zastępczej graniczyłoby z cudem. Najlepszym wyborem wydawał się być szpital psychiatryczny. To przed nim uratowali ją Ann i jej syn, Andreas.
Nie chodziło o to, że Ann była po prostu sympatyczną kobietą. Coś, jakaś siła wyższa, zaczęło ją przyciągać do ciągle milczącej Belli. Za swój święty obowiązek uznała zaopiekowanie sie skrzywdzoną przez los dziewczyną. Każdego dnia rozmawiała z nią, nie uzyskując odpowiedzi. Przynosiła jej ciastka i jabłka. Potem, zaciekawiony historią matki, pojawił sie Andreas. To do niego pierwszego odezwała się Bella. Później, cały personel szpitala odetchnął z ulgą, gdy Ann poprosiła o opiekę tymczasową i zabrała dziewczynę do siebie do domu. Jej samej wydawało się to zdarzenie dość surrealistycznym, a jednak wiedziała, że nie potrafiłaby postąpić inaczej. Od tego czasu ani razu nie pożałowała swojej decyzji.
Bella niewiele jadła i prawie cały czas spała. Andres nie potrafił namówić jej na wyjście z pokoju, a co dopiero z domu. Wcześniej dziewczyna robiła wszystko by nie być dla Ann ciężarem. Sprzątała, prała, prasowała, próbowała gotować, co nie zawsze dobrze jej wychodziło. Teraz nie robiła kompletnie nic i wyglądało na to, że znów stara się zamknąć w sobie. On jednak nie zamierzał jej na to pozwolić.
- Musisz iść do szkoły - nalegał - będę cię odwoził, a potem przyjeżdżał po ciebie. Nie pozwolę, żeby ktoś cię skrzywdził.
- Nie dam rady - szepnęła, nie wstając z łóżka. Odwróciła się do niego bokiem. - Jeszcze nie teraz.
- Jeśli nie teraz, to kiedy? - usiadł obok dziewczyny, odgarniając delikatnym gestem kasztanowe kosmyki z jej twarzy.
Przytuliła się policzkiem do jego dłoni. Była jak odtrącony psiak, który potrzebował bliskości.
- Nie wiem - przyznała.
- Bella, jesteś silniejsza niż myślisz - oznajmił z pełnym przekonaniem. - Musisz wrócić do normalnego życia.
Nie podniosła na niego wzroku, ukryła twarz jeszcze bardziej w poduszce.
- Wrócę, tylko nie każ mi tego robić już teraz - wyszeptała błagalnie.
Westchnął i spróbował wstać, ale ona nie puściła jego ręki. Uśmiechnął się smutno i położył za jej plecami, przytulając dziewczynę do siebie. Powinien wychodzić, ale chwilę jeszcze mógł z nią zostać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher snuł się bez celu. Bella po weekendzie nie przyszła do szkoły. Następnego dnia również nie. Za każdym razem, gdy widział kasztanowe włosy, serce podskakiwało mu do gardła, a chwilę później nadzieja pryskała niczym bańka mydlana. Sny nie minęły, a tylko nasiliły się jeszcze bardziej. Urywki, fragmenty tego co działo się z dziewczyną, a raczej tego co robił jej on sam. To było nie do zniesienia. Tym bardziej, że teraz nabrał irracjonalnej pewności, że ona dzieli te same sny.
Świruska, wariatka, próbowała sie zabić - szepty po korytarzach rozchodziły się same. Jak to w niewielkich miasteczkach bywa każdy każdego znał przynajmniej z widzenia. Christopher miał ochotę komuś przyłożyć. Co stanie się jeżeli nie zaakceptują Belli, gdy wróci do szkoły? Jak zareaguje na to zbyt delikatna i nadmiernie wrażliwa dziewczyna? Na horyzoncie pojawił się wiecznie wesoły, rozgadany Jack. To jego w tym momencie najmniej chciał widzieć, ale również i jego właśnie potrzebował.
- Słyszałeś już o Isabelli? No wiesz, tej nowej... - zaczął entuzjastycznie dzielić się informacjami. - Podobno próbowała się zabić. Trafiła do szpitala...
- Jack! - Christopher przerwał mu stanowczo, odciągając go na bok. Przyjaciel spojrzał na niego pytająco. - To stało się u mnie... u mnie w domu - dodał na tyle cicho, żeby nikt inny nie usłyszał.
- Co ona robiła u ciebie w domu? - oczy tamtego szeroko otworzyły się ze zdumienia.
- Lubię ją. Zaprosiłem ją na obiad - rzucił półprawdę Chris. - Jeżeli ta sprawa wyjdzie na jaw... Załatwisz to? - spytał patrząc prosto na przyjaciela.
Jack zrozumiał. Nigdy niczego nie trzeba było mu powtarzać dwa razy. Plotki to była jego specjalność. Choć nie rozprzestrzeniał ich sam, zawsze potrafił w cudowny sposób zmanipulować robiące to dziewczyny.
- Jasna sprawa, ale będziesz mi winny naprawdę potężną przysługę - zapowiedział.
- Co tylko sobie zażyczysz - westchnął, uwolniony od przynajmniej jednego problemu, Chris.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
W lesie panował półmrok. On jednak coraz bardziej zagłębiał się między drzewa. W dłoni trzymał skórzaną smycz, w drugiej ręce natomiast miał podłużne opakowanie. W końcu uznał, że wystarczy. Zatrzymał się. Gdy spojrzał na idącą za nim na czworaka dziewczynę, ta natychmiast uciekła wzrokiem. Poza zapiętą na szyi obrożą, była zupełnie naga.
- Nie ruszaj się - polecił, a ona posłusznie zatrzymała się w miejscu.
Ukucnął. Przesunął dłonią po jej wciąż zaczerwienionych od chłosty pośladkach. Wyczuł, że ze wszystkich sił stara się nie wzdrygnąć ani nie odsunąć. Jęknęła, gdy jego dłoń powędrowała między jej nogi, a on gwałtownie włożył w nią palce. Przez chwilę nimi poruszał, a potem podsunął dziewczynie do oblizania.
- Zobacz, jaka jesteś słodka - zamruczał, gdy posłusznie wzięła je do ust.
Odsunął dłoń i otworzył pudełko, z którego wyjął związane razem zimne ognie. Końcówki wcisnął w jej, odrobinę teraz wilgotną, szparkę. Drugą, sterczącą ku górze, niczym ogon, stronę podpalił. Drżała. W jej oczach widział przerażenie. Zimne ognie zaczęły sypać iskrami. Coraz gęściej i coraz bardziej widowiskowo. Lodowate, naelektryzowane iskry opadały na jej plecy, nogi i pośladki, nieprzyjemnie szczypiąc, a ona bała się poruszyć. Poczekał aż się zupełnie wypalą i dopiero wtedy wyjął z niej poczerniałe, bezużyteczne już patyki.
- Rozepnij mi spodnie – rozkazał lekko zachrypniętym z podniecenia głosem.
Posłuchała. Uklęknęła przed nim. Rozpięła mu rozporek, uwalniając sterczącego, gotowego do akcji członka.
- Zrób mi loda – wydał kolejne polecenie.
Widział, jak dziewczyna walczy sama ze sobą. W dalszym ciągu się jeszcze nie poddała. To tylko podnieciło go jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to możliwe. Wzięła do ręki jego męskość. Najpierw zaczęła lizać samą główkę, potem przesuwała językiem od nasady aż po czubek. Wreszcie wsunęła go sobie do ust. Wszedł niemal do połowy. Zaczęła poruszać głową, jednocześnie pieszcząc czubek językiem. Przytrzymał jej włosy i nadał własne tempo. Po pewnym czasie chwycił mocniej, unieruchamiając głowę dziewczyny przy swoich lędźwiach. Skończył pozostawiając w jej ustach słodkawo-słony płyn. Z trudem przełknęła, a on dopiero wtedy ją puścił. Odsunął się od niej, schował ciągle jeszcze sterczący członek i zapiął spodnie. Niezbyt mocno pociągnął za smycz.
- Grzeczna dziewczynka - zamruczał, głaszcząc jej włosy, a potem ruszył w powrotną drogę, prowadząc ją za sobą.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Prawie cały dzień spędziła sama, więc gdy tylko otworzyły się drzwi wejściowe, z entuzjazmem podbiegła by przywitać się z Andre. Zamarła w pół kroku. Chłopak, który przeszedł przez próg wyglądał strasznie. Pogniecione, podarte ubranie, zadrapania, kilka szwów.
- Co się stało? - zapytała przerażona.
- Nic specjalnego - mruknął wyraźnie niechętny by o tym mówić.
Zdjął buty i ciężko opadł na stojącą w niewielkim salonie, wytartą, ciemnozieloną kanapę. Otrząsnęła się z pierwszego szoku i natychmiast usiadła obok niego, oplatając ramionami jego szyję. Przytuliła się do niego mocno, ale natychmiast odskoczyła, gdy syknął z bólu. Uśmiechnął się do niej ponuro.
- Wybacz - westchnął przyciągając ją do siebie z powrotem.
Tym razem była znacznie delikatniejsza i tylko oparła głowę na jego ramieniu, kuląc się obok.
- Co ci się stało? - powtórzyła cichutko swoje pytanie.
Przez dłuższą chwilę milczał, ale wiedziała, że jej powie. Jeśli wymagał od niej by dzieliła się z nim swoimi problemami, nie mógł przed nią ukrywać własnych.
- W sumie, to sam nie wiem - przyznał niechętnie, jakby zawstydzony. - Kiedy wychodziłem z pracy, szło za mną kilku podejrzanie wyglądających typów. Dopadli mnie i zrobili to co widzisz... - kontynuował z coraz większą niechęcią. - Powiedzieli, że to ostrzeżenie, tylko nie mam pojęcia przed czym i za co... Potem wróciłem do szpitala, Karl mnie opatrzył i odwiózł do domu.
Bella zapomniała, że trzeba oddychać. Ona była pewna, że wie o co chodzi. Więc nie tylko ją odszukał, nawet i tutaj... Znalazł również sposób by znów była jego.
- Wiesz, miałeś rację - szepnęła cichutko. - Chyba nie mogę wiecznie się ukrywać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Odetchnął z ulgą, gdy pojawiła się w szkole. Nie wiedział co wymyślił Jack, ale zadziałało. Rówieśnicy nie drwili z dziewczyny, nie szeptali po kątach. Zamiast tego pojawiły się współczujące spojrzenia i grono przymilnych koleżanek. Co prawda Bella sprawiała wrażenie jakby chciała od nich uciec, ale i tak było to lepsze od wytykania palcami. Gdy rozważał co zrobić, by móc porozmawiać z nią sam na sam, jednocześnie nie płosząc dziewczyny, ona sama do niego podeszła. Orzechowe oczy płonęły. Niemalże wepchnęła go do pustej klasy. Zbyt zaskoczony by jakkolwiek zareagować, z wrażenia oparł się plecami o jedną z ławek.
- Nigdy więcej tego nie rób! - odezwała się pewnie, rozkazująco, co zupełnie nie pasowało do roztaczanego przez nią wizerunku spłoszonej, nieśmiałej osóbki.
Zamrugał. Pytająco spojrzał na dziewczynę. Zdał sobie sprawę, że jej chwilowa pewność siebie była jedynie maską. Wpatrywała się w niego ze strachem, jakby przerażona tym co przed chwilą powiedziała.
- Czego mam nie robić? - zapytał łagodnie.
- Zostaw Andre w spokoju - to już nie był rozkaz, a raczej rozpaczliwe błaganie. - Zrobię wszystko co zechcesz, tylko go do tego nie mieszaj.
Christophera zamurowało jeszcze bardziej. Czego ona od niego chciała i kim do cholery był Andre? Milczenie okazało się błędem. Dziewczyna wzięła głęboki oddech. Podeszła do niego bliżej. Ramionami oplotła jego szyję. Normalnie sięgała mu ledwie do ramienia, teraz jednak gdy opierał się tyłem o ławkę, ich twarze znalazły się na równej wysokości. Ich usta dzieliły od siebie centymetry.
- Proszę - wyszeptała, znajdując się tak blisko.
Jej ciało dotykało jego ciała, jej usta znalazły się przy jego ustach, a on poczuł jak płonie. Nie było myśli, nie było świata, nie było niczego poza nią. Gdy go pocałowała, przyciągnął ją do siebie stanowczo. Namiętnie, gorliwie odwzajemnił pocałunek. Smakowała tak słodko. Upojnie... Gdy wreszcie się od siebie odsunęli, z trudem łapał oddech. Poczuł jak niewygodne zrobiły się, zbyt ciasne w tym momencie, dżinsowe spodnie. Bella opadła na podłogę, klękając przed nim. Drobnymi dłońmi, o smukłych palcach, sięgnęła do jego rozporka. Oprzytomniał.
- Zwariowałaś?! - niemalże warknął, chwytając ją za ramiona i podnosząc do góry.
Spojrzała na niego spłoszonym wzrokiem.
- Zrobiłam coś nie tak? - zapytała niepewnie.
Miał ochotę walić głową w ścianę. Był pewien, że jeżeli zaraz nie ochlapie się zimną wodą, to jej na to pozwoli. Budziła w nim tak silne uczucia... I to piekielne, palące pragnienie. Przyciągnął ją do siebie. Przytulił, głaszcząc jej włosy. Ze wszystkich sił starał się zebrać w sobie i w jakiś sposób uspokoić.
Rozdział V
Chciała się z nim spotkać. Po szkole. Było jej wszystko jedno gdzie. Skąd ta nagła zmiana? Wcześniej próbowała go unikać. Zdawało mu się, że panicznie się go boi, a teraz... zachowywała się tak, jakby była jego dziewczyną. Na korytarzu odnalazła jego rękę i wsunęła w nią swoją drobną dłoń. Na każdej przerwie, gdy mieli oddzielne lekcje, przybiegała pod drzwi jego klasy. Chodziła za nim niczym cień. Christopher już się zdążył kompletnie pogubić i po prostu jej na to wszystko pozwalał. Umówili się na wieczór w kawiarni, ale on miał nieco większe plany. Nareszcie dostał nowy samochód, mógł więc zaprosić Bellę na przejażdżkę za miasto. Wycieczkę, na której wreszcie będzie mógł z nią spokojnie porozmawiać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Znów na chwilę udało jej się przysnąć. Mimo skrajnego wyczerpania te drzemki jednak nie trwały zbyt długo. Męczyła się tak przez całą noc. Ręce miała wyciągnięte nad głową, związane w nadgarstkach i przymocowane do ramy szerokiego łóżka. Na początku zdrętwienie było tylko uporczywe, teraz jednak po prostu koszmarnie ją bolało. Na nagim ciele pojawiła się gęsia skórka. Nie było zimno, ale chłód poranka był wystarczająco nieprzyjemny. Między złączonymi nogami czuła twardość sztucznego członka. Pragnęła się go pozbyć, skulić się otulając własnymi ramionami. Teraz jednak pozostawało jej tylko czekać. Cierpliwie wytrzymać do czasu, aż leżący obok niej chłopak się obudzi. Gdy wreszcie otworzył oczy, znów powrócił strach. Na jej widok uśmiechnął sie aroganckim, leniwym uśmiechem. Wysunął spod kołdry dłoń, a ta zaczęła błądzić po jej naprężonym ciele.
- Bonjorno, Bella - przywitał się uprzejmym, zmysłowym głosem. - Dobrze spałaś?
Nie odpowiedziała, a on się tym nie przejmował. Odrzucił na bok kołdrę, przesunął się nieco w górę i rozwiązał jej ręce. Nie potrafiła powstrzymać westchnienia ulgi. Jego usta znalazły się na jej szyi. Całował dekolt dziewczyny, później powędrował niżej, ku jej piersiom, które jednocześnie pieścił dłońmi. Był delikatny, niemalże łagodny. Posłusznie leżała, poddając się jego pieszczotom. Zadrżała, gdy jedna z jego rąk przesunęła się jeszcze niżej, gładząc znajdujące się między jej nogami, wrażliwe miejsce. Powoli zaczął z niej wysuwać drażniącą jej wnętrze zabawkę. Odłożył ją na bok, a sam zsunął się niżej, leniwie całując jej podbrzusze, a potem łono. Językiem zaczął pieścić najbardziej intymne miejsca. Wbrew sobie poczuła podniecenie. Kiedy zaczęła myśleć, że zaraz oszaleje, on nagle przestał. Przetoczył się na plecy, splatając pod głową ręce. Zaprezentował swoją sterczącą w całej okazałości męskość.
- Chcę, żebyś na mnie usiadła - oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Posłuchała. Strach przed tym, co mogłoby się stać, gdyby nie wykonała jego rozkazu, dławił ją w gardle. Wpatrywał się w nią intensywnie, wyraźnie zadowolony. Powoli zaczęła się poruszać. Oswobodził dłonie, by położyć je na jej biodrach i nadać ruchom dziewczyny odpowiedni rytm. Czuła go w sobie aż nazbyt mocno. Wypełniał ją całą, a jej zdradzieckie mięśnie same zaciskały się na jego członku jeszcze bardziej. Rozkosz mieszała się z bólem, ale posłusznie nie przestawała się poruszać. Jedna z jego rąk powędrowała ku jej piersi. Przymknęła oczy. Straciła poczucie rzeczywistości. Czas nie miał znaczenia. Przez jej umysł przestały płynąć jakiegokolwiek myśli. W pewnym momencie przyciągnął ją do siebie, oplatając ramionami, tak, że się na nim położyła. Teraz to on zaczął się poruszać, coraz szybciej i mocniej wsuwając się w jej wnętrze. Wtuliła twarz w jego szyję. Zadrżała pod wpływem tego cudownego uczucia, którego wcale nie chciała przy nim czuć. Oddech chłopaka przyspieszył. Poczuła, że on również kończy. Jeszcze kilka mocnych pchnięć i powoli się z niej wysunął. Zamknął ją w stalowym uścisku swoich ramion, a ona wtuliła się w niego niczym mała dziewczynka. Przez chwilę wydawało jej się, że jest zupełnie tak jak kiedyś. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, jak szybko on rozwieje te złudne, naiwne marzenia.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Kurczowo zaciskała dłonie. Tak bardzo bała się spóźnić, że w rezultacie przyszła pół godziny za wcześnie. Teraz siedziała nad kubkiem, w tym momencie juz zupełnie zimnego, waniliowego latte. Gdy w drzwiach ujrzała zarys jego smukłej sylwetki, natychmiast poczuła paniczny strach. Starała się wolno i głęboko oddychać. Nie zrobi jej krzywdy. Nie ośmieli się. Nie tutaj. Zobaczył ją. Jego przystojną twarz rozjaśnił przyjazny uśmiech. To był on, ale wyglądał zupełnie jak nie on. To znaczy... jego ciemne włosy w dalszym ciągu pozostawały krótko ścięte, oczy miały tą samą, szaroniebieską - niemalże srebrzystą barwę, szerokie ramiona zasłonięte były czarną koszulką. Na nogach miał grafitowe dżinsy i adidasy w podobnej kolorystyce. To wszystko było dokładnie takie samo. Tylko to jego niepewne spojrzenie zupełnie Belli nie pasowało. Ani jaśniejące na jej widok oczy i łagodność, którą w nich odnalazła. Christopher Sariel jakiego znała był podły, zimny i wyrachowany, natomiast ten chłopak... Nie! To jakaś podła sztuczka. Znów stała się jego zabawką, ale tym razem się nie podda. Może ją mieć, zrobić z nią co zechce, ale nie zniszczy jej psychicznie. Nie po tym, gdy z tak wielkim trudem to wszystko w sobie odbudowała.
- Hej, długo na mnie czekasz? - zapytał z brzmiącym w głosie poczuciem winy, jakby przeszkadzało mu to, że to nie on pojawił się pierwszy.
- Nie - skłamała, starając się oderwać od niego wzrok.
- Przynieść ci coś? - zaproponował uprzejmie.
Przecząco pokręciła głową, a potem przyszło jej na myśl, że być może to go urazi.
- Właściwie to... - patrzyła na niego niezdecydowana, bojąc się, że udzieli złej odpowiedzi.
Christopher westchnął.
- Nie pogniewasz się, jeśli sam coś wybiorę? - znów obdarzył ją tym swoim ciepłym, czarującym uśmiechem. - Zanotowałem już sobie w pamięci, że nie jadasz mięsa. Przyrzekam.
- Dobrze - przytaknęła mu z ulgą, nie mogąc zrozumieć jego zachowania.
Wyglądało to zupełnie tak, jak gdyby się o nią martwił... Gdy odszedł od stolika, z całej siły wbiła paznokcie w wierzch własnej dłoni. Musi być dzielna. Musi wszystko wytrzymać. Nie może pozwolić na to, by przez nią ktokolwiek skrzywdził osoby, które pokochała.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Jej strach urósł do gigantycznych rozmiarów w momencie gdy Christopher zaproponował wycieczkę. Myślała - była przekonana, że udało jej się uciec, a teraz koszmar zaczynał się od początku. W samochodzie siedziała spięta, milcząca. W tle grała cicha muzyka z radia. Chłopak również się nie odzywał. Po półgodzinnej drodze zatrzymał się na niepozornym, leśnym parkingu. Bella wysiadając z auta starała się nie drżeć. Zauważył to, mimo jej starań.
- Zimno ci? - zapytał z troską.
Tego wieczoru chciała wyglądać ładnie. Miała na sobie niebieską, sięgającą kolan sukienkę i białe zakolanówki ozdobione kokardkami w nieco jaśniejszym odcieniu błękitu. Na ramiona narzuciła mięciutki, cienki, srebrzysty sweterek, ale nie - nie było jej zimno. To strach sprawiał, że drżała. Przecząco pokręciła głową, gdy uporczywie nie spuszczał z niej wzroku. Wziął ją za rękę. To było takie naturalne. Wolnym krokiem ruszyli przez las, by chwilę później znaleźć się nad jeziorem. Christopher zatrzymał się na pomoście. Wiosna była w tym roku wyjątkowo ciepła, a wieczór pogodny. Usiedli na drewnianych, pachnących żywicą deskach. Wciąż nie spuszczał z niej wzroku, a ona, o ile to tylko możliwe, bała się coraz bardziej. Wyglądało na to, że chłopak nad czymś się zastanawia.
- Czy będziesz odpowiadała na moje pytania? - zaczął po dłuższej chwili milczenia.
- Tak - zgodziła się automatycznie.
Siedzieli po turecku naprzeciwko siebie. Schował jej drobne dłonie w swoich rękach.
- Skąd mnie znasz? Spotkaliśmy się kiedyś? Kim według ciebie jestem? Dlaczego się mnie boisz? - wyrzucił z siebie.
Spojrzała na niego jak na idiotę. Naprawdę chciał, żeby mu odpowiedziała? To jakaś nowa gra? Test? Co jej zrobi jeśli nie odpowie? Głęboko zaczerpnęła powietrza.
- Nazywasz się Christopher Sariel i przez ostatnie dwa lata mieszkałeś we Francji, ale z pochodzenia jesteś Włochem - zaczęła cicho, a on jej nie przerywał. - Nasi rodzice się przyjaźnili, a konkretniej moja mama z twoimi rodzicami. Chyba od zawsze. My również - dodała nieco mniej pewnie. - Potem moja mama zachorowała i umarła, a wy zabraliście mnie do siebie. Kiedy pojechałeś do Francji, wyjechałam razem z tobą, a wujek i ciocia zostali na Sycylii. Zakochałam się w tobie, a ty chyba we mnie - do oczu napłynęły jej łzy. Postanowiła skrócić historię do jednego zdania, ponieważ mówienie o tym sprawiało jej zbyt duży ból. Miała nadzieję, że nie będzie wymagał niczego więcej. - Przez rok byłam szczęśliwa, a potem wszystko się zmieniło. Ty się zmieniłeś. Twoja rodzina ma posiadłość na Lazurowym Wybrzeżu. Tam właśnie mieszkaliśmy. Odprawiłeś prawie całą służbę. A potem... - mimo że do tej pory patrzyła bezpośrednio na niego, teraz spuściła wzrok i wbiła go w deski pomostu. - Potem zacząłeś robić te wszystkie rzeczy. Uciekłam - dodała jeszcze ciszej - ale ty mnie i tak znalazłeś. Jest dokładnie tak jak mówiłeś. Przed tobą nie da się uciec.
Nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Gdy znów na niego spojrzała, Christopher wyglądał jakby opadła mu szczęka. Coś było nie tak, ale ona nie miała pojęcia co to takiego.
- Większość tych rzeczy się zgadza - odezwał się w końcu. - To znaczy rzeczywiście nazywam się Christopher Sariel i dwa lata temu przeprowadziłem się z Sycylii. Tylko, że razem z rodzicami. Do Stanów. Do Kalifornii. Do Fresno. Natomiast ciebie od roku widzę w moich snach - skończył niezbyt pewnie. - Nigdy cię wcześniej nie spotkałem.
Bella nie rozumiała zasad tej gry. O co mu tym razem chodziło? Czemu to robił?
- Mhm - przytaknęła na wszelki wypadek.
- Bella, popatrz na mnie - poprosił, a ona spełniła polecenie. Nieco mocniej ścisnął jej dłonie. - Nie jestem osobą, która cię skrzywdziła. Nigdy bym nie zrobił niczego wbrew twojej woli. Nigdy nie mógłbym zrobić ci nic złego. Rozumiesz?
Jego głos był natarczywy, pełen pasji. Jakby to co mówił było bardzo ważne. Sytuacja wydała jej się surrealistyczna. Gdyby tak się nie bała, zapewne wybuchłaby śmiechem. Teraz jednak po prostu to przemilczała.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Odwiózł ją do domu, w jej głowie pozostawiając mieszaninę szybko wirujących myśli. Nie wierzyła mu. Ani przez chwilę. Tylko, że całym swoim sercem pragnęła mu uwierzyć. Może coś się stało? Może stracił pamięć? Może teraz był kimś zupełnie innym? Nie! To tylko podła gra, kolejny pomysł na to, by ją skrzywdzić. Wiedziała, powtarzała sobie w duchu, że tych właśnie myśli musi się trzymać, inaczej uda mu się kompletnie ją zniszczyć. Otworzyła drzwi i nie podnosząc wzroku weszła do mieszkania.
- Gdzie byłaś?! - ulga w głosie czekającego na nią Andre mieszała się z naganą i pretensją.
Nie zdążyła jeszcze dobrze wejść do środka, gdy chłopak chwycił ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Wtuliła się w niego niczym mała dziewczynka, pozwalając mu na to, by dłuższą chwilę obejmował ją ramionami.
- Nie martw się o mnie - uśmiechnęła się do niego blado, patrząc mu w oczy, gdy odrobinę ją od siebie odsunął.
- Niby jak mam się nie martwić? - zapytał zirytowany. - Odebrałem cię ze szkoły i przywiozłem tutaj, potem poszedłem do pracy, a ty w międzyczasie zniknęłaś. Bałem się o ciebie - przyznał już nieco ciszej.
- Przepraszam, umówiłam się z przyjacielem - Bella mimowolnie zastanowiła się jak często teraz będzie musiała kłamać.
Spojrzał na nią podejrzliwie, ale w żaden sposób tego nie skomentował.
- Informuj mnie o swoich planach, proszę - jego głos brzmiał w taki sposób, że nie była pewna czy to rozkaz czy błaganie.
- Dobrze, spróbuję - obiecała, wcale nie mając pewności na ile będzie w stanie dotrzymać danej mu obietnicy.
Rozdział VI
Nigdy nie myślała o Andre w ten sposób, to znaczy nie, że jest przystojny. Opiekował się nią, martwił. Był jej aniołem stróżem. Przyjacielem. Bratnią duszą. To było coś w rodzaju olśnienia. Głupiego i bardzo niechcianego. Do tego spłynęło na nią w najgorszym, możliwym momencie. Zabrał ją na plażę, nad morzę. Siedziała skulona na kocu podczas gdy on brodził w wodzie. Z koleżankami. Z wpatrzoną w niego Jane. Złotowłosą, opaloną i naprawdę śliczną. Od czasu do czasu było słychać ich wesoły śmiech. Miał na sobie szorty. Szerokie plecy chłopaka osłaniała ciemnoniebieska koszulka. Skrzywiła się na myśl, że zakrywa całkiem świeże, nieprzyjemne siniaki. W wyobraźni widziała jego roziskrzone, szarozielone oczy. Dlaczego to przy niej nigdy nie mógł się w ten sposób śmiać? Wiedziała dlaczego. Przynosiła ze sobą same problemy, kłopoty, zmartwienia. Ona sama prawie nigdy się nie śmiała, więc dlaczego ktokolwiek miałby to robić przy niej. Patykiem rysowała na pisku zawiłe wzory. Idiotka. Głupia, głupia, głupia idiotka. Ma przecież większe problemy niż jakaś tam durna zazdrość. A Andre... nie chciała o nim myśleć. Nie teraz. Nie miała zamiaru płakać przy jego przyjaciołach, a do oczu cisnęły się jej niechciane łzy.
- Bella? - podbiegł do niej, kucając przed dziewczyną. Boleśnie zdała sobie sprawę, że uśmiech zupełnie zniknął z jego twarzy. - Nie jest ci zimno? - zapytał zatroskany.
Chciała zaprzeczyć, ale on już podnosił swoją, leżącą obok niej na kocu, bluzę. Okrył nią odsłonięte ramiona dziewczyny. Dopiero teraz zauważyła, że pojawiła się na nich gęsia skórka. Przeklęła w duchu swoją delikatność. Nie chciała być taka. Wszyscy traktowali ją jak małą dziewczynkę, albo lalkę. Marzyła o tym, by być taka... podniosła wzrok by napotkać rozbawione spojrzenie opierającej się dłonią o ramię Andre złotowłosej dziewczyny... chciała być taka jak Jane.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bella wyglądała jakby sama nie wiedziała czy czuje się bardziej zadowolona czy winna. Spojrzała zachłannie na gofra z polewą toffi, którego dla niej kupił. Jego przyjaciele poszli zwiedzać nadmorskie jaskinie, a on nie miał zamiaru ciągnąć tam zmarzniętej dziewczyny. Dlatego się rozdzielili, a Belli najwyraźniej to odpowiadało. Jemu zresztą także. Dziewczyna jadła tak, jakby za chwilę ktoś miał jej tego gofra zabrać. Wcale nie jak dobrze ułożona, schludna panienka, na którą zazwyczaj wyglądała. Nie mógł powstrzymać śmiechu gdy nieco słodkiego sosu skapnęło na jej podbródek.
- No co? - spytała zirytowana, próbując się oblizać.
- Teraz będziesz słodka - Andre nie przestawał się śmiać.
- Ja zawsze jestem słodka - mruknęła w odpowiedzi wkładając do buzi resztę ciasta.
Zaczęła szukać w plecaku chusteczek, ale on ją uprzedził. Przysunął się bliżej i oblizał miejsce, w którym pojawiła się plamka z toffi.
- Ej! - wydała z siebie okrzyk zaskoczenia.
Andre się zmieszał. To był impuls. Nie planował tego. Po prostu zawsze była tak blisko... taka śliczna i pełna uroku... Tylko, że nie powinien był. Na chwilę zapomniał o tym przez co Bella przeszła i że z założenia miał być jej przyjacielem i... nikim więcej.
- Tak? - roześmiał się nieszczerym śmiechem, odsuwając nieco. - Jesteś nie tylko słodka, ale również naprawdę smaczna - oznajmił, za wszelką cenę starając się obrócić to niefortunne zajście w żart.
Przeklinał się w duchu, błagając by dziewczyna znów nie zamknęła się w sobie. Nie przy nim. Bella westchnęła, a jej orzechowe oczy nieco przygasły. Andre z trudem przełknął ślinę. Już chciał coś powiedzieć, wytłumaczyć się, przeprosić, ale wtedy ona wstała. Wzięła go za rękę.
- Przejdziemy się brzegiem? - poprosiła cicho.
Z ulgą dołączył do dziewczyny, która najwyraźniej nie miała mu za złego tego co zrobił. Wiedział, że będzie się musiał bardziej pilnować. Nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby zrobił jej jakąkolwiek krzywdę.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Dręczyło ją poczucie winy. Jane dawała tak wyraźne sygnały zainteresowania Andre, że nawet ślepy by zauważył. Kiedy jednak zaproponowała mu wspólne wyjście, on po prostu odmówił, choć doskonale się przy niej bawił. Zrobił to, ponieważ czuł się w obowiązku nią opiekować, a ona... ona tego nie chciała. Gdy już wreszcie udało jej się zasnąć, znów obudziła się z krzykiem. Koszmarne sny chyba już nigdy nie przestaną być jej towarzyszami. Andre, odrobinę zaspany, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i tym razem pojawił się w jej pokoju. Położył się tuż za jej plecami, przyciągając do siebie roztrzęsioną dziewczynę. Odgarnął z jej twarzy włosy, które niesfornie wysunęły się z luźnego warkocza.
- Spróbuj zasnąć - poprosił, przytulając do jej głowy szorstki policzek.
- Nie chcę spać - odpowiedziała mu ciągle jeszcze lekko drżącym głosem Bella.
- Więc co byś chciała? - zapytał lekko sennym mruknięciem.
Bella boleśnie zdawała sobie sprawę jak jest jej teraz dobrze, bezpiecznie, wygodnie i ciepło. Uwielbiała bliskość Andre. Potrzebowała jej teraz jak powietrza. To on pilnował dla niej tej cienkiej granicy między utratą zmysłów, a rzeczywistością.
- Nie musisz być przy mnie cały czas - jej słowa były idealnym zaprzeczeniem tego, czego naprawdę by chciała. - To znaczy - wyjaśniła zakłopotana - przykro mi, że z mojego powodu zrezygnowałeś z randki.
- Randki? - zdziwił się Andre.
- Spotkania na które zapraszała cię Jane - westchnęła cicho dziewczyna.
Chłopak roześmiał się dźwięcznie.
- Przepraszam, że tak to odebrałaś - mruknął. - Po prostu uznałem, że jesteś dobrą wymówką. Nie chciałem się z nią spotykać.
- Nie chciałeś? Dlaczego nie chciałeś? - zaskoczenie Belli było tak wielkie, że nie zdążyła ugryźć się w język.
- Nie jestem nią zainteresowany - oznajmił stanowczo.
- Więc kim jesteś? - zdziwiła się sama sobie jak bardzo jest przy nim odważna, jak mocno się otwiera.
Znów się roześmiał, ale nie udzielił jej odpowiedzi. Przylgnęła do niego jeszcze bardziej i wtedy właśnie to poczuła. Jego twardy członek otarł się o jej wypięta pupę. Cienkie, luźne spodnie od piżamy nie zdołały ukryć wypukłości. Zorientował się, że zauważyła.
- Cholera, Bella, ja przepraszam... - mruknął, odsuwając się od niej nieznacznie. Skrzywił się gdy na niego spojrzała. - Zawsze kładłem między nami kołdrę... - usprawiedliwił się zawstydzony.
Patrzyła na niego niedowierzająco, a potem to ona się roześmiała. Z dziwną ulgą i nietypową dla niej wesołością.
- Wiesz, nie jestem małą dziewczynką - oznajmiła mu buntowniczo. - Nie jestem też porcelanową lalką.
- Wiem - przyznał niepewnie, nie mając pojęcia do czego ona zmierza - ale i tak jesteś ode mnie sporo młodsza.
- Sporo? - ponownie się roześmiała. - Andre, ledwo co skończyłeś college. Dzielą nas może jakieś cztery lata.
Szczupłymi palcami dotknęła jego policzka. Chwycił jej dłoń w swoją.
- Bella, nie rób tego - poprosił nieco zachrypniętym głosem.
- Dlaczego? - zapytała niewinnie, obserwując jak topnieje jego opór.
Przynajmniej tyle mogła mu dać. Był to idealny sposób na to, by mu się odwdzięczyć za wszystko co dla niej zrobił. Otarła się o niego delikatnie. Nogą dotknęła jego nogi. Nie musiała nic więcej robić. To on ją pocałował. Nachylił się nad nią i pocałował. Delikatnie, ciepło. Oplotła ramionami jego szyję. Przyciągnęła go do siebie. Pogłębił pocałunek. Teraz stał się pełen pasji, namiętny. Poczuła w ustach jego język. Przymknęła oczy, mimowolnie porównując go do Christophera. To było zupełnie coś innego. Czystsze, wspanialsze. To napięcie w powietrzu, motyle w brzuchu, drżenie... Całą sobą czuła jak bardzo Andre na niej zależy. Po raz pierwszy odkryła, że nie tylko ona go potrzebuje - potrzebują siebie nawzajem. Jego ręka znalazła się pod jej piżamą, zaczęła błądzić po odsłoniętym brzuchu. Coś jednak było nie tak. Przerwał pocałunek. Spojrzał na nią. W jego wzroku ujrzała obawę i troskę.
- Naprawdę tego chcesz? - zapytał zdecydowanie zbyt szybko oddychając.
Czy on naprawdę musiał o to pytać? I psuć taki moment? Nie była niegrzeczną dziewczynką, ale dla niego... dla niego mogła być. W odpowiedzi oplotła nogami jego tułów, na powrót go do siebie przyciągając. Zadrżał. Tym razem już nie miał oporów by błądzić ręką pod jej piżamą. Jęknęła cicho gdy dotknął jej piersi. Tak czule... delikatnie... to było właśnie to, czego tak bardzo pragnęła. Jego usta delikatnie dotkały jej ust, by na moment oderwać się, znaleźć na jej szyi, przy uchu, a za chwilę znowu do nich powrócić. Jego dłonie zaczynały błądzić po jej ciele z coraz większa pewnością, a ona po prostu poddała się delikatnym pieszczotom. Powoli zdjął z niej piżamę, odrzucając ją na podłogę. Zsunął również swoje spodnie. Oplotła go ramionami. Całowała z równą pasją i gorliwością, z jaką on ją całował. Poczuła na brzuchu jego sztywny członek. Zadrżała z podniecenia. W tej chwili była już w stanie myśleć wyłącznie o nim. Jego usta znalazły się na jej piersiach. Palcami dotykał twardych sutków. Andre nie przestawał być delikatny i czuły, mimo że powstrzymywanie się musiało go kosztować wiele wysiłku. Przesunął dłoń na jej łono, jakby sprawdzając czy jest wilgotna. W końcu podniósł się tak, żeby być nad nią. W stłumionym świetle znajdujących się za oknem latarni widziała jego błyszczące, szarozielone oczy. Nie pamiętała o żadnych złych rzeczach, które jej się przydarzyły. Była tylko ona i on. Pragnienie. Ogień. Andre.
- Jesteś piękna – wymruczał jej do ucha, powoli wsuwając się do środka.
Ponownie oplotła go nogami. Przymknęła oczy, żeby nie czuć zażenowania, patrząc na niego. Przyglądał jej się z takim niesamowitym, niekłamanym zachwytem! Zaczął poruszać się coraz szybciej. Drżała, znajdując się pod nim. Mimowolnie wbiła paznokcie w jego szerokie ramiona. Nie zwrócił na to uwagi, ani na moment nie zwolnił. Wchodził coraz głębiej, silnymi, mocnymi pchnięciami, zupełnie jakby pragnął tego od dawna. Czuła coraz większą rozkosz. Nigdy wcześniej jej ciało tak na nikogo nie reagowało. Do tej pory nie spotkała się z tak silnymi odczuciami, z takim kompletnym zatraceniem. Nawet na początku z Christopherem nie było tak cudownie. Nawet dopóki nie zaczął... Nie chciała o tym teraz myśleć. Nie była w stanie myśleć. Pragnęła by istniał tylko Andre. I wtedy rozlało się po jej ciele to ciepłe uczucie, a świat się na chwilę zatrzymał. On jednak nie przestawał. Pragnął więcej. Otworzyła oczy i napotkała jego zachłanny wzrok. Z trudem powstrzymywała się od coraz głośniejszych jęków. Poczuła jak ciało chłopaka drży, jak z trudem łapie oddech. W końcu położył się obok, przyciągając stanowczo do siebie jej nagie ciało. Leżała w jego ramionach wsłuchana w przyspieszone bicie dwojga serc.
- Kocham cię - wyszeptał tuż przy jej uchu.
To było cudowne. Zarówno to co powiedział jak i to co się stało. Jego oddech sie wyrównał i zapadł w sen. Ona jednak nie mogła zasnąć. Leżała wtulona w jego ramiona, wpatrując się w panujący w pokoju mrok.
Rozdział VII
Wsunęła dłoń w jego rękę. Zaskoczony odwrócił się ku niej. Podeszła tak cicho, że w ogóle jej nie usłyszał. Właściwie to chyba nie było trudne. Stał zamyślony, a wokół panował zwyczajowy hałas i rozgardiasz. Ucieszył się z jej obecności. Ostatni raz widział ją gdy spotkali się w piątek po szkole, potem bez śladu przepadła na cały weekend. A teraz... teraz stała tu obok, po prostu, jak gdyby nigdy nic. Postanowił pozwolić, by to ona przerwała dzielące ich milczenie. Zrobiła to, gdy odruchowo splótł palce z jej palcami.
- Co dzisiaj będziemy robić? - zapytała pogodnym głosem.
Skrzywił sie nieznacznie. Jack planował na resztę dnia wagary. Było ciepło, mieli jechać nad jezioro, tyle, że w tym momencie on sam nade wszystko pragnął zostać w szkole. Z podążającą za nim wszędzie, niczym szczeniak, Bellą. Nie zdążył nic odpowiedzieć, bo jego drugiego ramienia znienacka uczepiła się kolejna dziewczyna.
- Chodźcie, zwiewamy - zawołała wesoło.
- O, Isabell też z nami jedzie? - tuż przy nich pojawił się Jack. - Fantastycznie, że udało ci się ją namówić.
Spłoszona Bella mocniej ścisnęła jego dłoń. Opiekuńczo objął ją ramieniem, przytulił do siebie.
- To Emily i Jack - przedstawił przyjaciół. - Planowaliśmy jechać nad jezioro - wyjaśnił - ale jeśli nie chcesz...
- Nie, w porządku - uśmiechnęła się do niego leciutko. - Chętnie z wami pojadę.
- No to spadamy - ponagliła ich Emily, chwytając za rękę Jacka i we czwórkę ruszyli na szkolny parking.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher westchnął. Jack i Emily dość szybko zajęli sie sobą, wiec on i Bella zostali sami. Naprawdę bardzo chciał zrozumieć, ale nie rozumiał. Ani tego co sobie wyjaśnili, ani tym bardziej własnych snów. Natomiast ona... ona zachowywała się jak gdyby nigdy nic. Jakby znali się od lat. Jakby byli ze sobą. I oczywiście jakby się go panicznie bała. Choć w tym momencie Bella była radosna jak skowronek. Zachowywała się jak mała dziewczynka. Jakby na świecie nie istniały żadne problemy, a z pewnością nic złego nie mogłoby dotyczyć jej samej.
- Zobacz jakie piękne! - roześmiała się, pokazując mu zebrane naręcze polnych kwiatów.
Chwilę później usiadła na trawie, splatając z nich wianek. W wytartych dżinsach, które nosiła do szkoły, niebieskiej, krótkiej bluzeczce i z wplecionymi we włosy kwiatami wyglądała dość niecodziennie, a jednocześnie jej zachowanie i drobna postać były pełne uroku. Siedział oparty o pień zwalonego drzewa, przyglądając się jej z ciekawością. Była jak nimfa leśna. Kusząca i niedostępna. Tej nocy znów o niej śnił. Sen był tak niesamowicie realistyczny... Christopher nie mógł uwierzyć, że to co się w nim wydarzyło nie działo się naprawdę. Jednocześnie nigdy nie chciałby dopuścić do tego, żeby to co robił w tych snach Belli naprawdę się wydarzyło. Na chwilę przymknął oczy, a gdy je otworzył, ona była tuż obok niego. Uklęknęła przy nim. Dłonią dotknęła jego policzka, potem przesunęła nią po jego ciemnych włosach. Pochyliła się by go pocałować. Z trudem przełknął ślinę i zmusił się, by ją powstrzymać.
- Chris, co to za gra? - w jej oczach zalśniły łzy. - Ja nie chcę w nią grać - szepnęła rozpaczliwie. - Proszę cię, powiedz mi co mam zrobić, żebyś mnie chciał...
Przysunęła się bliżej, tak że teraz siedziała między jego rozstawionymi nogami. Była zbyt blisko, a na niego miało to zgubny wpływ.
- Nie chcę cię skrzywdzić - odezwał się cicho, wiedząc, że jeżeli ona się nie odsunie, to on nie wytrzyma.
Sama jej obecność działała na niego jak czerwona płachta na byka. Właściwie to nie potrzebował nawet obecności... wystarczyła sama myśl na jej temat. Teraz jednak, gdy była tak blisko, gdy go dotykała... czuł, że zaraz straci nad sobą kontrolę.
- Pragnę cię - wyszeptała mu do ucha, obsypując jego twarz pocałunkami.
Gdy odnalazła jego usta, przyciągnął ją do siebie stanowczym gestem. Przytulał ją, całował, dotykał. Nie zaprotestowała, gdy wsunął ręce pod jej bluzkę, zamiast tego odwdzięczyła się tym samym. Szczupłe dłonie dotykały jego brzucha, pleców, a potem zaczęły rozbierać go z longsleeva. Rozpiął jej koronkowy stanik, a ona zdjęła go, odrzucając na trawę. Palcami delikatnie przesunął po jej piersiach. Dotknął twardych, sterczących sutków. Niemalże fizycznie wyczuwał jej podniecenie. Całowała go bez opamiętania. Nie zwrócił nawet uwagi na to, kiedy zdążyła rozpiąć jego spodnie. Położył się na miękkim mchu, a ona usiadła na nim. Pozbyła się zarówno jego jak i swoich dżinsów. Christopherowi przemknęło przez myśl, że ktoś ich może zobaczyć, ale już po chwili zupełnie o tym zapomniał. Cały świat przestał istnieć. Jego rzeczywistością była teraz Bella. Dziewczyna o orzechowych oczach, w których płonął ogień. Był podniecony do granic możliwości. Gdy ujęła w rękę jego sterczący członek, pomyślał, że za chwilę zwariuje. Uniosła się odrobinę, a potem powoli na nim usiadła. Nie był w stanie tego wytrzymać, mimowolnie zaczął poruszać biodrami. Poczuł na skórze lepką wilgoć jej wnętrza. Był w niej i było to cudowne uczucie. Pasowali do siebie idealnie. Ona była jego częścią.
- Bella - wyszeptał jej imię, dłońmi przesuwając po perfekcyjnym ciele dziewczyny.
Na chwilę położyła się na nim, delikatnie przygryzając płatek jego ucha. Pocałowała go w usta, a potem znowu usiadła. Uśmiechnęła się, z rozmarzeniem wpatrując się w jego oczy. Przesunął dłonie na jej uda, wzdychając. Poruszała lekko biodrami, ale on czuł, że to zbyt wolno. Chciał... pragnął... musiał mieć więcej! Jego ciało krzyczało z rozpaczliwego pożądania. Dłonie, którymi do tej pory pieścił jej uda i pośladki, przesunął na biodra dziewczyny. Dostosował jej rytm do swojego, nie mogąc powstrzymać się od własnych ruchów. Jej duże oczy zrobiły się jeszcze większe i bardziej zamglone. Nie była w stanie powstrzymać cichych jęków i westchnień. Położyła się na nim, jedynie delikatnie unosząc głowę, tak by jej twarz była naprzeciwko jego twarzy, a on jej na to pozwolił, nie przestając się w niej poruszać.
- Śniłem o tobie, śniłem o tym - wpatrywał się w jej rozanielone oczy i dopiero teraz nabrał całkowitej pewności, że do niczego dziewczyny nie zmusza.
Christopher przytulił ją do siebie jedną ręką, drugą dotykając jej piersi. Teraz poruszali się we wspólnym rytmie, który idealnie odpowiadał im obydwojgu. W pewnym momencie Bella jęknęła gardłowo, prężąc się przez chwilę, a potem przytulając do niego jeszcze bardziej. Uniósł ją delikatnie i położył na plecach, by sam móc znaleźć się nad nią. Wchodził w nią mocnymi, szybkimi pchnięciami, a ona przesuwała dłońmi po jego plecach. Jeszcze chwilę trwało zanim doszedł z kilkoma, głośnymi westchnięciami. Przymknął oczy oddychając ciężko. Położył się na trawie, przyciągając ją do siebie stanowczo. Objął ją ramionami i powoli, leniwie zaczął całować, a ona odwzajemniała jego pocałunki. Nagle zerwała się gwałtownie, słysząc szelest liści i łamane gałązki. Pospiesznie zaczęła wciągać spodnie.
- Świetne wyczucie czasu - mruknął niezadowolony, ale nie tracąc czasu dołączył do niej.
Bella, oprócz kwiatów, we włosach teraz miała także liście. Nie było czasu doprowadzić się do porządku. Między drzewami pojawił się Jack i tak samo roztrzepana jak Bella, Emily. Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.
- Nie traciliście czasu - skomentował sytuację rozbawiony Jack.
Ku zdumieniu Christophera, Bella roześmiała się srebrzyście i wsunęła pod jego ramię. Przytulił ją do siebie zaborczym gestem. Wolną ręką wyciągnął z jej włosów kilka listków, a potem pocałował dziewczynę w czubek głowy. Była jego i czuł się, jakby to było spełnienie wszystkich marzeń.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bella nie rozumiała jak to się mogło wydarzyć. Powoli, z dnia na dzień, zakochiwała się w Christopherze na nowo. Tak naprawdę nigdy nie przestała go kochać. Czegokolwiek by nie robił. Teraz jednak czuła się zupełnie jakby ostatni rok nigdy nie istniał. Mimowolnie, ale nieubłaganie zaczęła wierzyć w historię chłopaka. Przecież mogło stać się tyle rzeczy... Mógł na przykład częściowo stracić pamięć. W dalszym ciągu jednak czuła przed nim strach. Bała się przede wszystkim tego, że to z jego strony zupełnie nowa, najbardziej podła ze wszystkich, gra. Być może postanowił oddać jej, jej ukochanego Christophera tylko po to, by za chwilę brutalnie jej go pozbawić. Kiedy jednak była przy nim, to nie miało żadnego znaczenia. Czuła się jak we śnie. Właściwie, to pierwszy raz od bardzo dawna mogła powiedzieć, że jest szczęśliwa. Z jednej strony otaczali ją opiekuńcza Ann, która traktowała ją jak własną córkę i kochany, będący przy niej zawsze gdy go potrzebowała, Andre. Z drugiej natomiast Chris, taki sam jak we Włoszech, taki sam jak wtedy gdy była mała. Polubiła nawet wiecznie czymś rozbawionego, sprośnie żartującego Jacka i Emily, z którymi dość często się spotykali. Wszystko układało sie zbyt dobrze, żeby mogło być prawdą, a trwało już niemal trzy tygodnie.
Siedziała na jego łóżku, przeglądając zabrany z biurka szkicownik. Początek był śliczny. Na rysunkach była ona - w zwiewnych sukienkach, między kwiatami. Później jednak, ze strony na stronę, robiło się coraz gorzej. Koszmar powracał. Związane ręce, smagane batem plecy, upokorzenie i ból. W tej chwili przekonanie, że zachowanie Christophera to jedynie podła gra, powróciło do Belli ze wzmożoną siłą. Nawet nie zauważyła, kiedy wrócił do pokoju.
- O tym właśnie między innymi miałem sny - odezwał się, wyjmując z jej dłoni szkicownik.
Spojrzała na niego spłoszonym wzrokiem, przekonana, że zrobiła coś złego i teraz on pokaże na co go stać. Chłopak jednak po prostu usiadł obok niej na łóżku, plecami opierając się o pomalowaną na niebiesko ścianę. Przysunęła się do niego bliżej, a on ją przytulił. To było takie nierzeczywiste...
- Boję się - przyznała się do tego wbrew sobie. - Boję się, że znowu się zmienisz.
- Nie zmienię się - oznajmił stanowczo Chris - po prostu nigdy nie byłem inny. Bella - odsunął ją od siebie, tylko odrobinę, tak by móc spojrzeć jej w oczy - wiem, że mi nie ufasz, ale nie skrzywdzę cię. Nigdy. Przyrzekam.
Miał rację, nie ufała mu. I choć bardzo chciała w to co się działo uwierzyć, po tym co ją spotkało po prostu nie wierzyła.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Wyśliznęła się z jego domu w środku nocy. Po cichu, tak, żeby go nie obudzić. Spędzała z nim coraz więcej czasu. Pragnęła zrozumieć to co było dla niej zupełnie niezrozumiałe. I oczywiście była też jej nowa rodzina. Nie mogła pozwolić na to, by w jakikolwiek sposób skrzywdził Andreasa, a to, że cała jego uwaga skupiała się na niej, działało jak najbardziej skutecznie. Do domu nie miała tak daleko. Zaledwie kilka przecznic, a noc była przyjemna i ciepła. Spacer jej ani trochę nie martwił. Oznaczał po prostu kilka chwil na własne przemyślenia. Zatrzymała się zaskoczona, gdy na kogoś wpadła. Podniosła wzrok, by napotkać spojrzenie szarozielonych oczu.
- Andre, co tu robisz? - ulga, że to on, zmieszanie, sama nie wiedziała co w tym momencie czuje.
- Co ty robiłaś tam?! - niemalże warknął na nią, przytrzymując ją za ramiona.
- Byłam u Christophera - odpowiedziała szczerze, nie zrozumiawszy intencji pytania.
- Sypiasz z nim? - zapytał wprost.
- Tak - odpowiedziała przyzwyczajona do mówienia mu prawdy.
- Zmusza cię do tego? - zapytał coraz bardziej rozgniewany, zbyt mocno zaciskając trzymające ją ręce.
- Nie... - wyszeptała niemal niedosłyszalnie.
Jego spojrzenie się zmieniło. Gniew gdzieś wyparował. Teraz było pełne smutku. Bólu. Andre puścił ją. Odwrócił się od niej.
- Chodźmy do domu - odezwał się tekturowym, wypranym z emocji głosem.
- Zaczekaj - chwyciła go za rękę.
Otrącił jej dłoń, ale ponownie spojrzał na dziewczynę.
- Myślałem... byłem przekonany, że coś dla ciebie znaczę - wyrzucił z siebie - że my...
Łzy. W jego oczach pojawiły się łzy. Bella czuła się, jakby jej serce rozpadało się na milion, drobnych kawałków.
- Andre... - zaczęła, ale on przecząco pokręcił głową.
- Wracajmy do domu - powtórzył i ruszył nie czekając na nią.
- Andre, to nie tak - dogoniła go prawie od razu.
Roześmiał sie gorzko.
- Wiesz, ze wszystkich dziewczyn, jakie poznałem - mówił nie zwalniając kroku - nie spodziewałem się, że akurat ty...
- Andre! - krzyknęła, a potem zamilkła, zdając sobie sprawę jak już jest późno. Nabrała w płuca powietrza, by odetchnąć głęboko i uspokoić swój własny głos. Efekt jednak osiągnęła, bo chłopak znów się zatrzymał. - Ja nie mogę pozwolić na to, żeby stało ci się coś złego - chwyciła go za rękę. - Żeby on w jakikolwiek sposób cię skrzywdził. Proszę, zrozum - szeptała gorączkowo. - On jest zdolny do wszystkiego, z zimną krwią mógłby...
Chłopak przyciągnął ją do siebie i zamknął jej usta pocałunkiem. Wpatrywała się w niego oniemiała. Niepewnie odwzajemniła jego pocałunek. Od tamtego jednego razu nic się między nimi nie działo. Andre przytulał ją do siebie, całował jej włosy, trzymał za rękę, ale nigdy nie inicjował niczego więcej. To z Christopherem przez ten czas sypiała.
- Nigdy... więcej... się z nim nie spotkasz - jego głos był cichy, ale stanowczy. Namiętne pocałunki przerywały słowa.
- Andre... - próbowała coś powiedzieć, ale zmroził ją inny, równie znajomy głos.
Stał niedbale oparty o maskę czarnego, sportowego Porsche. Bella mogłaby przysiąc, że jeszcze przed chwilą nie było tu ani jego, ani drogiego auta. Wpatrywał się w nich intensywnie, a jego srebrzyste oczy w świetle latarni wyglądały niczym kocie.
- Proszę, proszę - uśmiechnął się arogancko, a ona zadrżała na widok tego uśmiechu - zagubiona dziewczynka i pies, którego sobie przygruchała. Czyż to nie piękna scena? - szydził.
Belli zabrakło powietrza. Zaczęła ogarniać ją panika. Andre stanął w taki sposób, by znaleźć się między nią, a nieznajomym. Nie! To nie działo się naprawdę! Nie mogło się dziać! Pełna pięknych marzeń bańka właśnie się rozbiła, a jej nowa, idealna rzeczywistość rozsypała się w pył.
Rozdział VIII
Chłopak, który przed chwilą jeszcze stał przy aucie, teraz z gracją wyminął Andre, zupełnie tak, jakby go tam w ogóle nie było. Chwycił Bellę za ramię, mocno i stanowczo przyciągając do siebie.
- Uważałaś, że było ci źle? - zapytał chłodno. - Teraz będzie znacznie gorzej.
Andre czuł się jak we śnie. Ogarniała go dziwna, lepka masa. Jego ciało było zbyt ociężałe, żeby się ruszać. Gdy jednak zobaczył przerażone, orzechowe oczy, otrząsnął się na tyle, żeby dotarło do niego, że musi coś zrobić. Powinien ją obronić, zabrać stąd, a nie stać jak idiota. Ogromnym wysiłkiem woli przejął kontrolę nad własnym ciałem.
- Zostaw ją! - warknął, odpychając od Belli chłopaka.
Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, które jednak już po chwili zastąpiła lodowato zimna maska. Andre w jednej chwili go rozpoznał. To u niego w domu Bella próbowała się zabić. To od niego właśnie wracała i to jemu wtedy przyłożył. Najwyraźniej musi to zrobić jeszcze raz, a potem zabrać stąd przerażoną dziewczynę - jak najdalej. Tym razem jednak nie poszło tak łatwo. Nieznajomy zwinnie uniknął jego ciosu.
- Dość tego! - rozkazał, a Andre poczuł, że znów nie jest w stanie się ruszać. W srebrzystych oczach chłopaka pojawiła się teraz iskierka drwiącego rozbawienia. - Do samochodu. Obydwoje. Natychmiast.
Polecenia były krótkie i ostre, a Andre dopiero otwierając drzwi Porsche zdał sobie sprawę, że je wykonuje. To nie miało sensu. Dlaczego to robił? Bella wsiadła do środka, więc nie miał już wyboru. Cokolwiek by się nie działo, nie zamierzał zostawić jej samej.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Jechali przez kilkadziesiąt minut, by w końcu zatrzymać się przed okazałą willą z widokiem na morze. Bella milczała zbyt przerażona, żeby w jakikolwiek sposób zareagować. Dopiero teraz, gdy ujrzała ją po raz trzeci, zauważyła wyraźną zmianę. Christopher jej nie okłamał. Tamten Christopher jej nie okłamał. Nie zamierzał jej skrzywdzić. Ten jednak był inny, a przemiana była tak wyraźna, że nie miała pojęcia jak wcześniej mogła jej nie dostrzec. Zupełnie jakby nie był sobą. Choć jednak... to w dalszym ciągu był on. Gdy zaparkował, posłusznie wysiadła z samochodu i weszła do budynku. Tuż za sobą czuła obecność Andre, który zachowywał się jakby ktoś odurzył go narkotykami. Niejednokrotnie widziała już jak Christopher wpływał w ten sposób na ludzi. Nie miała pojęcia co dokładnie robił, ale wiedziała, że to właśnie on. Zaprowadził ich do zajmującego całe drugie piętro, rozległego salonu, który opływał we wszelkie możliwe luksusy. Na ścianie wisiał ogromny telewizor, nieopodal którego stał barek z drogimi alkoholami. Skórzane meble wyglądały klasycznie i dość surowo, ale jednocześnie sprawiały wrażenie wygodnych.
- Długo musiałem cię szukać - oznajmił z lekką nutką podziwu w głosie Christopher, wprowadzając ją do pokoju. - Udało ci się całkiem dobrze ukryć - przyznał.
Chciała mu odpowiedzieć. Uzmysłowić, że przecież widzieli się kilka chwil wcześniej, że przecież cały czas tam był. Wolała jednak milczeć. Tak było bezpieczniej. Rozsądniej. Christopher swoje chłodne spojrzenie przeniósł na Andreasa. Uśmiechnął się, a Bella wiedziała, że ten uśmiech nie wróży niczego dobrego.
- Usiądź tam - rozkazał mu, wskazując jeden z foteli, a Andre posłusznie, bez słowa protestu, wykonał jego polecenie.
Podszedł do barku i do dwóch szklanek nalał whisky. Jedną z nich podał siedzącemu w fotelu chłopakowi, a potem oparł się o blat stołu, sam trzymając w dłoni drugą. Bella znowu poczuła na sobie jego spojrzenie. Tym razem obok chłodu szaroniebieskich oczu pojawiło się pożądanie. Mimowolnie zadrżała, nie mając pojęcia co tym razem ją czeka.
- Rozbierzesz się dla nas, powoli i bardzo zachęcająco - oznajmił cichym, nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Potem pomyślę co zrobimy dalej - uśmiech, którym ją obdarzył mógł zmrozić w żyłach krew.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Nie był w stanie jasno myśleć. Nie miał pewności czy w ogóle był w stanie myśleć. Patrzył na pobladłą z przerażenia twarz Belli i w żaden sposób nie reagował. Tylko dlaczego? Na to pytanie nie potrafił sobie odpowiedzieć. Posłusznie siedział w fotelu, od czasu do czasu popijając nalany dla niego alkohol. Ciemnowłosy chłopak przesuwał dłońmi po ciele nagiej dziewczyny. Andreas czuł do niego nienawiść. To, że jej dotykał, sprawiało mu ból. Bella powoli zaczęła rozbierać również jego, jakby w ogóle nie przejmując się obecnością Andreasa. Tamten całował ją zapamiętale. Podniósł dziewczynę z ziemi, a ona oplotła go nogami.
- Myślę, że pójdziesz z nami - zwrócił się do niego z nieprzyjemnym uśmiechem, na chwilę odrywając swoje usta od alabastrowej skóry Belli.
Andreas chciał zaprotestować, ale nie był w stanie tego zrobić. Posłusznie wstał z fotela i niczym skazaniec, udał się za nimi do innego pokoju.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bella leżała na szerokim łóżku, starając się nie zwracać uwagi na to, co robił z jej ciałem Christopher. Nie potrafiła jednak zignorować milczącej obecności Andre. Chłopak klęczał pod ścianą, z założonymi za głową rękami, mimowolnie się w nią wpatrując. To było nie do zniesienia. Zarówno dla niego jak i dla niej. Przymknęła oczy, starając się wyobrazić sobie, że jest zupełnie gdzie indziej. Może znowu na leśnej polanie? Christopher był delikatny, niemalże czuły. Całował jej ciało, w przyjemny sposób pieścił piersi. Bella czuła narastające podniecenie. Chłopak zbyt dobrze ją znał. Gdy przesunął się niżej, językiem przesuwając po jej intymnym miejscu, nie potrafiła powstrzymać cichego jęku. Przestał idealnie w momencie, gdy poczuła, że już dłużej nie wytrzyma. Silnymi dłońmi zmusił ją, żeby uklęknęła i wypięła pupę. Podparła się na rękach. Christopher dopilnował, żeby twarzą skierowana była w stronę Andreasa. Zawstydzona spuściła wzrok.
- O nie, będziesz patrzyła mu w oczy - usłyszała drwiący rozkaz, którego bała się nie wypełnić.
Rozsunął jej nogi, by móc uklęknąć między nimi. Wszedł w nią mocno, brutalnie, bez zapowiedzi. Zachłysnęła się powietrzem. Na chwilę wstrzymała oddech. Na policzkach Andreasa pojawiły się łzy. Ona sama, z trudem powstrzymywała się, żeby nie zacząć płakać. Nie zamierzała dać Christopherowi tej satysfakcji. Mocne, szybkie pchnięcia, przeradzały się czasami, zupełnie niespodziewanie, w jeszcze mocniejsze. Nie była w stanie powstrzymać jęków i westchnień. Jego ręce znajdowały się na jej biodrach, zmuszając ją, by także się poruszała. Po kilku minutach wtuliła twarz w poduszkę, a on jej na to pozwolił, nie przestając się jednak poruszać. Był tam, był w niej, a ona czuła go całą sobą. Równie boleśnie, co na samym początku, zdawała sobie również sprawę z obecności, obserwującego tą scenę załzawionymi oczami, Andre.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Obudził sie zlany potem. Gwałtownie usiadł. Bella! Nie było jej przy nim. Za to była... była w jego śnie. Zadrżał, bo to było gorsze od wszystkiego, co śniło mu się do tej pory. I wydawało się takie rzeczywiste... Wstał i poszedł pod prysznic. Wiedział, że już na pewno nie zaśnie. Ciepła woda sprawiała, że myślał coraz jaśniej. A co jeżeli... Skoro ona znała jego sny... Mimo pary, która unosiła się w kabinie nagle ogarnął go chłód. Co jeżeli jego sny w jakiś sposób były prawdą? Widział dom do którego pojechali. Znał to miejsce. Zakręcił wodę i wyszedł spod prysznica. Pospiesznie wciągnął na siebie grafitowe dżinsy i czarną koszulkę. Jego myśli, serce i oddech nie uspokoją się dopóki nie dostanie potwierdzenia, że to co mu się śniło nie działo się naprawdę. Przez dom wszedł do garażu by dostać się do auta. Rodzice spali albo w ogóle ich nie było. I tak nie miało to żadnego znaczenia. Gdy wsiadał do samochodu i odpalał silnik, miał przed sobą jasno wytyczony cel podróży.
Rozdział IX
Christopher zaklął cicho. Czarne Porsche stało dokładnie w tym miejscu, w którym je zostawił. To znaczy - zostawił w swoim śnie. Nie, to nie mogło dziać się naprawdę, ale jeżeli się działo, to w takim razie Bella... Wiedział, że musi to sprawdzić. Tylko jak? Uśmiechnął sie do siebie na myśl, że może rodzice wreszcie go zauważą, gdy będą musieli zapłacić kaucję, kiedy zostanie aresztowany za włamanie. Kuszący pomysł. Ostatecznie postanowił, mimo wczesnej godziny, po prostu zadzwonić do drzwi. W ten, jakże banalny sposób, będzie mógł udowodnić sobie, że jest kompletnym wariatem. Zaparkował swoje sportowe auto obok Porsche i, ze zbyt szybko bijącym sercem, wysiadł by zrealizować swój plan.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
W pierwszej chwili chciał zignorować natręta - jeszcze nie skończył zabawy. Gdy jednak wyjrzał przez okno, zorientował się, że niezapowiedziany gość przyjechał tutaj specjalnie do niego, na dodatek wcale nie tanim samochodem, więc istniała możliwość, że był to ktoś, z kim trzeba się liczyć. Włożył na siebie spodnie i tylko w nie ubrany zszedł na dół. Było to działanie celowe. Chciał, żeby natręt zorientował się, że w czymś mu przeszkodził.
- O co chodzi? - zaczął otwierając drzwi, ale zamilkł gdy tylko uchyliły się do połowy.
Na dworze stał on, a przynajmniej ktoś do niego bliźniaczo podobny. Stał i wpatrywał sie w niego tak samo zaskoczonym wzrokiem jak jego własny. Nieproszony gość otrząsnął się pierwszy i mijając go w drzwiach wszedł do środka.
- Kim jesteś? - zażądał odpowiedzi.
Christopher zatrzasnął drzwi.
- Takie samo pytanie mógłbym zadać tobie - oznajmił.
- Nazywam się Christopher Sariel - wzruszył ramionami nieznajomy, jakby już spodziewał się, usłyszenia takiej samej odpowiedzi. - Szukam przyjaciółki. Czy jest tutaj? - jego głos stał się natarczywy. Rozkazujący. A on, ku swojemu wielkiemu zdumieniu, rozpoznał w nim swój własny ton.
To było dziwne, ale i intrygujące. Christopher jednak zdał sobie jasno sprawę, że ta wymiana zdań jest kompletnie pozbawiona sensu.
- Przedyskutujemy to na górze - oznajmił, formując te słowa w taki sposób, jakby były rozkazem.
Jego oczy spojrzały na niego zaskoczone. Chłopak nieufnie ocenił go wzrokiem.
- Nie - oznajmił w końcu. - Nigdzie nie pójdziemy, dopóki nie powiesz mi gdzie jest Bella.
W tym momencie Christopher zaczął czuć, że traci kontrolę. Ten nieznajomy... bez trudu... bez najmniejszego wysiłku... ignorował jego rozkazy! To nie było możliwe!
- Chirs? - znajomy głos przerwał im mierzenie się wrogimi spojrzeniami. - Chris! - krzyknęła Bella, zbiegając po schodach.
Obydwaj, jak na komendę, podnieśli na nią wzrok. Miała na sobie biały szlafroczek, z miękkiej froty i najwyraźniej nic więcej. Poplątane, rozwiane włosy i zaróżowione policzki. Jej widok sprawił, że coś ścisnęło go w dołku. Obydwaj zareagowali, każdy jednak inaczej.
- Wracaj na górę! - zażądał w ten samej chwili, w której nieznajomy podbiegł do dziewczyny, chwytając ją w ramiona.
Tego było za wiele! Miał także inne metody. Nie polegał jedynie na sile uroku. Skrzywił się, gdy Bella ufnie wtuliła się w tors obcego chłopaka - jego sobowtóra. Powoli, spokojnym krokiem podszedł do stojącej w korytarzu komody. Z górnej szuflady wyciągnął rewolwer, a potem, z równym spokojem, jak gdyby nigdy nic, po prostu wystrzelił.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Padł wystrzał. Bella krzyknęła. Na plecach zarówno jednego jak i drugiego pojawiła się krwawa plama. Stojący przy komodzie Christopher osunął się na podłogę, upuszczając broń. Chłopak, który wciąż był przy Belli, ciężko się o nią oparł. Przerażona pomogła mu usiąść na schodach. Jęknął z bólu. Musiała coś zrobić, ale nie miała pojęcia co. Nie chciała go zostawiać, a może właściwie ich zostawiać?
- Andre! - krzyknęła rozpaczliwie, mając nadzieję, że tamten obudził się z transu.
Najwyraźniej urok Christophera przestał na niego działać, gdyż już po chwili był obok niej.
- Co do cholery?! - stanął oniemiały, nie mogąc zrozumieć sytuacji.
- Pomóż, mi proszę - ponagliła go Bella.
Chyba dopiero teraz dotarło do niego, że obydwaj są ranni. Przykucnął przy siedzącym na schodach chłopaku. Obejrzał ranę.
- Wygląda na draśnięcie. Trzeba je zszyć i opatrzyć. Zadzwoń na pogotowie - rozkazał - a ja ich dokładniej obejrzę. Co się w ogóle wydarzyło? To bliźniacy?
Dziewczyna przecząco pokręciła głową.
- Zadzwonię na pogotowie i jak im to wyjaśnimy? - spytała cicho. - Uważasz, że to naprawdę konieczne? - dodała błagalnie.
Z jakiejś przyczyny intuicja podpowiadała jej, że to byłby naprawdę zły pomysł. Christopher by sobie poradził, ale nie zdziwiłaby się, gdyby na przykład o strzelanie do nich oskarżył Andre. Nie wątpiła, że wszyscy by mu uwierzyli. Na myśl przyszło jej również kilka innych, jeszcze gorszych scenariuszy.
- Doskonale - wzruszył ramionami próbując nie okazać niezadowolenia i swojej niechęci. - Jest tu jakaś apteczka? - rzucił w powietrze.
- W łazience - mruknął pełnym bólu głosem gospodarz.
Andreas pomógł Belli zaprowadzić obydwu chłopaków na górę. Wiedziała, że zapewne myśli o tym, by ich tu zostawić i zniknąć jak najszybciej. To wszystko było tak irytująco dziwne... a jednak, ona sama była już do tego przyzwyczajona. Myśl o ucieczce była kusząca, ale nie skorzystała z okazji. Nie potrafiłaby ich w ten sposób zostawić. Obydwaj, bez góry, tylko w samych spodniach, siedzący obok siebie. Wyglądali idealnie jak jednojajowe bliźniaki. Nikt by ich nie odróżnił. Chociaż nie... Bella wiedziała, że by ich rozpoznała. Jeden Christopher siedział niezbyt pewnie, jakby zastanawiał się o co chodzi. Gdy jego wzrok kierował się ku niej był pełen ciepła i troski. Drugi, mimo tego co się stało, już zdążył się otrząsnąć i znowu był panem sytuacji. W jego spojrzeniu był chłód i zimna kalkulacja. Zastanawiał się o co chodzi, zaciekawiony zagadką, na którą trafił. Była przekonana, że myśli, jakie może z tego wyciągnąć korzyści. Nie myliła się.
- Intrygujące - mruknął Christopher przyglądając się swojemu sobowtórowi, gdy Andreas skończył zajmować się jego postrzałową raną. - Kto cię tutaj przysłał? - zapytał patrząc prosto w swoje odbicie.
- Sam się przysłałem - odwarknął mu tamten. - Przyszedłem po Bellę i w dalszym ciągu zamierzam ją stąd zabrać.
- Cóż - szeroki uśmiech Chrisophera nie obejmował szaroniebieskich oczu - w takim razie chyba obydwaj powinniśmy się cieszyć, że tak kiepsko strzelam. Inaczej Bella zostałaby zupełnie sama.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Coś musiało pójść nie tak, tylko kiedy i przy jakiej okazji? Christopher tego nie wiedział, ale jego sobowtór fascynował go coraz bardziej. Był... nim, a jednocześnie zupełnie się od niego różnił. Tyle, że odczuwali dokładnie to samo. Z rozmysłem przesunął żyletką po przedramieniu, tnąc się do krwi, by zorientować się czy to samo stanie się z drugim chłopakiem. I rzeczywiście. Tamten nawet nie zauważył, że z niezbyt głębokiej rany spływają stróżki krwi. Nie miało to kompletnie żadnego sensu - najmniejszej racji bytu, a przez to intrygowało go tylko jeszcze bardziej.
- Nic ci nie jest? - wykrzyknęła Bella, zrywając się z fotela na którym siedziała i podbiegając do chłopaka.
Skrzywił się nieznacznie na myśl o tym, że to nie nim się zainteresowała, gdy wyszedł z łazienki sprawdzić efekt swojej pracy. Rana z boku pleców bolała przy każdym kroku, mogło jednak być gorzej. Znacznie gorzej. Przyglądał się jak dziewczyna delikatnie zmywa płynącą po ręce tamtego krew. Jak przykłada w miejscu skaleczenia gazę. Miał ochotę odciągnąć ją stamtąd, musiał jednak mieć jakiś plan. Na spokojnie to wszystko przemyśleć, żeby nie popełnić po raz drugi jakiegoś głupstwa. Skoro raniąc tamtego ranił również sam siebie...
- Idziemy do domu - oznajmił spokojnym, ale stanowczym głosem Andreas, podchodząc do dziewczyny. Wziął ją za rękę. - Nic im nie będzie - dodał, gdy spojrzała na niego niepewnie.
- Nie zabierzesz jej stąd!
- Nie ma mowy! - Christopher zdziwił się gdy obydwaj zaprotestowali niemal chórem.
- Wy nie macie w tej kwestii nic do powiedzenia - odwarknął im w odpowiedzi blondyn.
Bella wyrwała mu rękę. Cofnęła się o krok. Chciała coś powiedzieć, ale w tym momencie Christopher - ten drugi Christopher - wstał.
- Wracaj do domu - zwrócił się do Andreasa, a Christopher usłyszał w jego głosie swój własny ton. - Zapomnij o Belli. Ona zostanie ze mną, a ja dopilnuję, żeby nikt jej nie skrzywdził.
Chłopak przez chwilę patrzył na niego bezmyślnie, pustym wzrokiem, jakby nie wiedział w ogóle co tutaj robi. Potem odwrócił się, zszedł po schodach i wyszedł z domu. Bella przylgnęła do boku drugiego Christophera, a on otoczył ją ramieniem, w opiekuńczym geście.
- Tak będzie najlepiej - powiedział do niej cicho, a ona skinęła głową.
Tak, całkiem możliwe - przyznał w myślach Christopher - że właśnie tak będzie najlepiej.
Rozdział X
Obudziła się, choć dalej czuła się zmęczona. Nie, to chyba oni ją obudzili. Kłócili się o coś i robili to zbyt głośno. Przeciągnęła się ziewając. Nic dziwnego, że obydwaj byli ciekawi siebie nawzajem. Ona sama również była ciekawa tego co się stało i jak się to wydarzyło. Wstała, szybko się ubrała i umyła, by do nich dołączyć. Rewelacje jednak już na nią czekały. W końcu doszli do porozumienia. Jechali do Francji i zabierali ją ze sobą. W pierwszej jednak kolejności Christopher, ten którego uważała za dobrego, zabrał ją do miasta, by kupić niezbędne na podróż i kilka późniejszych dni rzeczy. Gdy na chwilę zostawił ja samą przy stoliku, w kawiarni, w centrum handlowym, by zamówić dla nich napoje, do środka wszedł Andreas. W pierwszej chwili skamieniała, nie wiedząc jak chłopak na nią zareaguje, potem jednak dostrzegła, że nie był sam. Towarzyszyła mu uwieszona jego ramienia, złotowłosa Jane. Śmiali się wesoło. Zupełnie, jakby się nic nie wydarzyło... Andreas spojrzał na nią przelotnie, tak jak rozejrzał się po innych, nielicznych o tej porze gościach kawiarni, a potem wraz z przyjaciółką zajął miejsce dwa stoliki dalej. Bella poczuła jak pęka jej serce. Kąciki oczy dziewczyny stały się wilgotne, a ona ze wszystkich sił powstrzymywała się od płaczu.
- Wszystko w porządku? - spytał Christopher, który w międzyczasie zdążył wrócić z kawą.
- Tak - wyszeptała, gdy podążył za jej wzrokiem.
Chłopak usiadł koło niej, obejmując ją opiekuńczo ramieniem.
- Nie pamięta cię - powiedział cicho. - Nikt cię nie pamięta. Próbował mi to wytłumaczyć, ale tylko tyle z tego zrozumiałem - westchnął. - Przykro mi - powiedział tuląc ją do siebie mocniej.
Bella oparła głowę o jego ramię.
- Nie, to mi nie powinno być przykro - odezwała się niemalże bezgłośnie - tak jest znacznie łatwiej i... lepiej.
Wiedziała, że ma rację, choć serce ze wszystkich sił krzyczało, że ono wie lepiej.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Rano mieli lecieć do Europy. Zarezerwowali już bilety samolotowe. Bella wierciła się w zbyt dużym dla jednej osoby łóżku, w eleganckiej willi "tego drugiego" Christophera. "Pierwszy" Chris, ten który był dla niej dobry, wyszedł tylko na chwilę i zaraz miał wrócić, ale minuty dłużyły się w nieskończoność. Nie lubiła kiedy zostawiał ją samą. Jeszcze do niedawna o niczym innym nie marzyła, ale teraz... teraz chciała, żeby był przy niej. Już niemal zasypiała, kiedy wreszcie do niej wrócił. Na jego widok uśmiechnęła się sennie. Położył się obok niej, pozwalając by wtuliła w niego swoje plecy.
- Bella - zamruczał, odgarniając jej włosy i wargami muskając kark dziewczyny.
Zadrżała, pragnąc nie tylko jego bliskości. Położył rękę na jej udzie, a ona lekko rozsunęła nogi. Sama jego obecność wystarczyła, by przestała być śpiąca.
- Na pewno? - zapytał cicho. - Nie chcę, żebyś była zmęczona przed podróżą... - zaczął zatroskanym głosem.
W odpowiedzi odwróciła się uśmiechając do niego łagodnie. Otoczyła ramionami jego szyję. W jednej chwili znalazł się nad nią. Jego dotyk... jego pocałunki... Bella przymknęła oczy. Ostatnią rzeczą, której teraz pragnęła był sen. Odpoczynek mógł poczekać. Zsunął z niej majtki, podciągnął do góry koszulkę dziewczyny i zaczął całować jej piersi. Palcami przesunął po jej łonie. Oplotła go nogami, a on po chwili wszedł w nią delikatnie. Patrzył jej w oczy, poruszając się coraz szybciej. Czuła go w sobie i pragnęła, żeby nie przestawał. Oplotła go mocniej nogami, jej ręce błądziły po jego plecach. Całą sobą czuła go w środku. Skończyli niemal w tym samym momencie. Fala przyjemności rozeszła się po wilgotnym od potu ciele dziewczyny.
- Kocham cię - szepnął Christopher, opadając obok niej i przyciągając ją do siebie.
Wtuliła się w niego ufnie.
- Ja ciebie też - przyznała, zamykając oczy.
- Dawno nie było tak, żebyś ty też tego chciała - stwierdził rozbawionym głosem.
Coś nie pasowało jej w tym co powiedział, było jednak na granicy świadomości. Gwałtownie usiadła, kiedy do niej dotarło. Jej spojrzenie spotkało się ze wzrokiem stojącego w drzwiach chłopaka, który z wściekłością obserwował tą scenę.
- Ty dupku! - warknęła na leżącego obok niej Christophera.
Roześmiał się w odpowiedzi. Szaroniebieskie oczy spojrzały na niego groźnie, w odpowiedzi jednak ujrzały jedynie wzrok pełen triumfu.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Nie odzywała się do niego - i bardzo dobrze. Nawet nie patrzyła w jego stronę. Siedziała obok tego pieprzonego sobowtóra, a cała ta farsa zupełnie już przestawała być zabawna. Zapłacił wysoką cenę, by osiągnąć to co miał, a ten tam po prostu się pojawił i, z jakiejś nieznanej nikomu przyczyny, dysponował równą mu mocą. Christopher miał dość. Chciał, żeby tamten się odczepił, oddał mu Bellę, a potem rozpłynął się w powietrzu. O tak, to byłoby idealne rozwiązanie. Wróciłby do swojego dawnego życia i nigdy więcej nie pozwoliłby na to by ktokolwiek mu przeszkadzał. Nagle zdał sobie sprawę co to za uczucie i dlaczego zamiast po prostu wziąć siłą dziewczynę, udawał czułego kochanka. Był zwyczajnie, piekielnie zazdrosny. Bo ona, oczywiście gdyby miała jakikolwiek wybór, wolałaby tamtego. Mimo że jego sobowtór był nim, to jednak nim nie był. Zagadka do rozwiązania powoli znów zaczynała stawać sie zabawna...
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher nie poznawał tego miejsca, a jednak wiedział, że już tu kiedyś był. Nawet, jeżeli tylko w snach. W końcu przecież one również na swój sposób stawały się prawdziwe. Francuski dworek okazał się być właściwie ponurym zamczyskiem, a już na pewno starym domiszczem, idealnym jako tło dla podrzędnych horrorów.
- Chris, coś ty zrobił z tym miejscem? - wykrzyknęła Bella, wysiadając z czarnego samochodu, którym tu przyjechali. - Tu było tak pięknie - odezwała się z żalem.
Chłopak skrzywił się lekko, patrząc na popękane kamienie na ścianach, zachwaszczony ogród, wysokie, kolczaste pnącza i popękane szyby w oknach. Nawet znajdujący się za domem, zielony las, wyglądał jakoś tak złowrogo. Najwyraźniej nieco go poniosło. Kiedy uciekła zupełnie przestał nad sobą panować... sobą, swoimi eksperymentami i mroczną energią, która czasami, niechcący wydzierała się spod kontroli.
- I znowu będzie - obiecał, wzruszając ramionami, by ukryć własne zaskoczenie.
Christopher zamrugał oniemiały. Przez chwilę nie był sobą. Czuł, myślał, wiedział dokładnie to samo co ten drugi chłopak. Jak to się mogło stać? Postanowił, że to przemilczy, przynajmniej dopóki nie okaże się, że jest to wiedza niezbędna do rozwiązania tej dziwnej zagadki. To jednak nie było tak przerażające, jak sam fakt, że gdy poznał myśli tamtego, jego uczucia... Christopher go zrozumiał. Zupełnie jakby byli tą samą osobą...
Rozdział XI
Dom ledwo nadawał się do zamieszkania. Wnętrze również wyglądało na zapomniane i zniszczone. Bella czuła smutek. Niegdyś naprawdę kochała to miejsce, ale później... teraz...
- Właściwie jak udało ci się uciec? - spytał zaciekawiony chłopak.
Siedzieli na nieco zakurzonej, kremowej kanapie, stojącej w przestronnym, niegdyś pięknym i gustownie urządzonym salonie. Z dawnej świetności pozostały jedynie marne resztki. Zupełnie jakby nikt tu nie mieszkał od lat, nie zaledwie od kilku miesięcy. Bella przez chwilę milczała. Spojrzała niepewnie na drugiego Christophera, w jej oczach tliło się nieme pytanie, czy powinna o tym mówić.
- To może być ważne - westchnął tamten, najwyraźniej również nie wiedząc czy mogą zaufać temu drugiemu.
- Zostawiłeś przy sobie tylko jedną osobę, żeby zajmowała się nami i domem - odpowiedziała cicho. - To on mnie stąd zabrał.
- Jonathon?! Niemożliwe! - oznajmił stanowczo Christopher. - Był zbyt lojalny - stwierdził z całym przekonaniem.
- Więc dlaczego go tutaj nie ma? - wyszeptała cicho Bella, nie mogąc przestać rozglądać się po wymarłym domu.
Miała rację. Nie było go tutaj. Zniknął wtedy, kiedy ona. Coraz więcej zagadek wymagało jak najszybszego rozwiązania.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Coś się działo, a on wcale nie był pewien czy jest to dobre czy złe. Kiedy znaleźli się w tym miejscu, granica między rzeczywistością a mistycyzmem zaczęła się zamazywać. Christopher coraz częściej poznawał myśli bliźniaczego chłopaka. Coraz częściej czuli to samo. Czuli obydwaj. Teraz już wiedział, że nie dotyczy to tylko jego. Chciał odkryć prawdę, rozwiązać zagadkę tak samo mocno jak tamten. Tylko, że bał się o bezpieczeństwo Belli. Może, gdyby jej tutaj nie było... Może wcale nie powinni zabierać jej ze sobą? Dopiero teraz jasno uświadomił sobie, że to wszystko nie było snem. Przecież Bella istnieje naprawdę, a on... on naprawdę ją kocha. Powinien ją stąd zabrać. Jak najszybciej. Gdy tylko o tym pomyślał, poczuł fale złości. Uczucia tamtego drugiego zlewały się z jego własnymi.
- Nie ma mowy - zawarczał drugi Christopher i już nie było sensu niczego przed nim ukrywać.
- Wychodzimy, teraz - oznajmił chłopak wstając z kanapy, na wszelki wypadek zasłaniając sobą dziewczynę.
- Nigdzie nie idziecie! - Chris nie był pewien czyją złość tak wyraźnie czuje, zdawał sobie jednak sprawę, że aż gotuje się w środku.
- Idziemy - oznajmił odwracając się do niego plecami i biorąc za rękę dziewczynę, która już również zdążyła wstać i teraz wpatrywała się w nich wielkimi z przerażenia oczami.
To był błąd. Wystarczyła chwila nieuwagi. Obudziła sie furia. Tamten rzucił się na niego, przewracając go na pokryty kurzem dywan. Bella puściła jego dłoń i odskoczyła przestraszona. Żadnego z nich w tym momencie nie obchodziło, że ta bijatyka jest bez sensu. Żaden z nich nie mógł wygrać. Obydwaj chcieli zadać sobie nawzajem ból, nawet kosztem tego, że zadają go samym sobie.
- Przestańcie! - prosiła cofająca się pod ścianę dziewczyna.
Nie słuchali jej. Jednemu z nich udało się wstać, ale drugi natychmiast popchnął go, tak, że ten wpadł na drewniany stolik. Po chwili znów znaleźli się na podłodze, okładając się pięściami. Ziemia zaczęła się trząść. Cały dom zadrżał w posadach. Bella krzyknęła. Ozdobne naczynia pospadały z półek, tworząc na podłodze nieukładalną zbieraninę puzzli. Masywny regał runął na ziemię i gdyby nie odtoczyli się w ostatniej chwili, przygniótłby ich swoim ciężarem. Bella kucała przyklejona do ściany i wpatrywała się w coś za ich plecami. Na chwilę oprzytomnieli. Odwrócili się za siebie, by tam, gdzie wcześniej stał regał, ujrzeć ziejącą czernią dziurę w ścianie.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Popatrzyli po sobie nawzajem. Nie musieli porozumiewać się słowami - juz nie musieli. Uczucia i myśli przelewały się pomiędzy nimi wartkimi strumieniami. Złość, chęć posiadania, egoizm, sadyzm, samozadowolenie mieszało się z miłością do Belli, dobrocią, łagodnością, chęcią bezkonfliktowego rozwiązywania problemów. Żaden z nich nie czuł się sobą, ale łączyło ich jedno - zrozumienie. Chris zniknął gdzieś na chwilę, by moment później wrócić z latarką.
- Zostajesz tutaj - odezwali się jednogłośnie do Belli.
- Nie ma mowy - prychnęła, jakby cały strach sprzed kilku minut zdążył już z niej wyparować. - Pozabijacie się tam nawzajem.
Obydwaj obdarzyli ją podobnymi, ponurymi uśmiechami i wzruszeniem ramion. Najwyraźniej jednak zdecydowali się nie protestować, zdając sobie sprawę, że i tak jej nie powstrzymają - przynajmniej nie bez udziału ekstremalnych metod. Latarką oświetlając sobie drogę weszli w paszczę ciemności. Ostrożnie, krętymi schodami zeszli w dół. Były tu kurz i pajęczyny - tak samo jak w pozostałych częściach zaniedbanego domu. Na dole jednak czekała ich niespodzianka. Niewielkie, kwadratowe pomieszczenie o kamiennych, nie pokrytych niczym ścianach. Wyglądało jak pracownia - albo, gdyby zabrać stąd biurko, krzesło, fotel z wysokim oparciem i regał z książkami, mogłoby również być celą więzienną. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy z istnienia tego pomieszczenia. Pokój wyglądał zupełnie inaczej niż reszta domu. Był zupełnie niezniszczony, cegły nie były popękane, a kurz zapomniał się tu osiąść.
- Co do cholery? - zapytał Christopher, zbliżając się do biurka, na którym leżała oprawiona w skórę książeczka.
To wszystko nie miało sensu. Niechęć by otworzyć notatnik była tak ogromna, że Christopher z trudem się do tego zmusił. Całe strony zapisane były jego równym charakterem pisma. Nie pamiętał, żeby je zapisywał, to jednak zupełnie go już nie zdziwiło. Zaczął czytać, a z każdym poznanym słowem robił to coraz szybciej i zachłanniej. Rozwiązanie zagadki właśnie dostało się w jego ręce.
- Ta moc miała uczynić mnie złym. Bezwzględnym. Bez duszy i sumienia. Myślałem, że go wykiwam - szepnął. - Dlatego stworzyłem ciebie - odwrócił się by spojrzeć w srebrzyste oczy swojego sobowtóra, ale Christophera nigdzie nie było. - Bella? - pytająco wypowiedział imię stojącej tuż za nim dziewczyny.
Wyglądała na zmieszaną. Zaskoczoną. Znowu przestraszoną, a on poczuł z tego powodu nieprzyjemny, wewnętrzny chłód.
- Bella, wszystko dobrze, ja... - zaczerpnął głęboko powietrza i zdał sobie sprawę, że wszystkie uczucia i myśli na powrót stały sie jego własnymi. - To ja prosiłem Jonathona, żeby w razie jakichkolwiek kłopotów zabrał cię ode mnie. Jak najdalej. Tak, żebym cię nie odnalazł. Chyba wiedział, że będzie mnie dwóch - westchnął - i miał nadzieję, że moja dobra wersja cię ochroni.
Patrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem, ale on już wiedział co się wydarzyło. Zawarł pakt, na mocy którego jego dobra strona, wszystkie pozytywne uczucia, zostają sprzedane w zamian za moc, którą posiadł. Teraz również przypomniał sobie do czego mu ona była. Jego rodzice zostali zamordowani przez sycylijską mafię, a Bella, ona widziała to na własne oczy. Była niebezpiecznym świadkiem. Sprawił, że zapomniała. Chciał ją chronić. Nie wyszło, bo najgorszy okazał się on sam. Niemalże stracił cały majątek. Niewiele brakowało by ich także zabili, ale ta moc... zabawa z demonami... to miało pomóc. Zdawał sobie sprawę, że coś może pójść nie tak, dlatego stworzył drugiego siebie i schował tam wszystkie najcenniejsze wspomnienia i uczucia. W ten sposób powstał dobry i zły Christopher. Żaden jednak o niczym nie wiedział, bo cała tajemnica ukryta została w notatniku.
- Bella... jego już nie będzie - odezwał się po chwili milczenia. - To wszystko co sie wydarzyło... mogę sprawić, że o tym zapomnisz. Mogę znów wysłać cię do Ameryki. Możesz zacząć wszystko od nowa... - zaproponował walcząc z bólem, jaki niosła ze sobą ta propozycja.
Czuł się dziwnie. Nie stał się dobry, właściwie to się wcale nie zmienił. Po prostu boleśnie uświadomił sobie jak bardzo mu na niej zależy, jak mocno ją kocha. Wróciły do niego wszystkie uczucia i sumienie. Zupełnie jakby stopił się lód. Potrafiłby być bezwzględny, zimny i bezlitosny, ale... ale nie w stosunku do niej.
- Nie! Chcę tu zostać - oznajmiła stanowczo. - Zostanę z tobą - dodała znacznie ciszej.
Zamiast odsunąć się podeszła bliżej. Bezwiednie wyciągnął do niej ręce, a ona wsunęła się w jego uścisk, wtulając się w jego ramiona. To wszystko da się naprawić, był tego pewien - a nawet jeżeli nie, nie zamierzał wyzbywać się jedynej rzeczy, która trzymała go przy zdrowych zmysłach - musiała mu pozostać nadzieja.
Epilog
Po remoncie dworek odzyskał dawną świetność. Wyglądał po prostu pięknie. Bella przypomniała sobie dlaczego kiedyś tak bardzo kochała to miejsce. Dom, który później stał się jej więzieniem. Teraz postanowiła jednak, że nie dopuści do tego już nigdy więcej. Będzie pilnowała Christophera na każdym kroku, żeby znowu nie popełnił jakiegoś głupstwa. Dowie się wszystkiego czego będzie trzeba na temat demonów i czarnej magii, nie ważne co będzie musiała poświęcić. To stało się bez znaczenia. Liczyło się to, że on do niej wrócił. I to naprawdę był on. Nareszcie niczego w nim nie brakowało. Pisnęła gdy otoczyły ją silne ramiona, unosząc w górę i okręcając dookoła. Gdy postawił ją na ziemi, oplotła go ramionami. Pochylił sie, by ją pocałować. Bella po raz kolejny zdziwiła się tym niezwykłym uczuciem. Do tej pory nie sądziła, że jeszcze kiedykolwiek będzie potrafiła być naprawdę szczęśliwa.
1 Heart
1heart – o tej grze polskiego studia Chicken In The Corn zrobiło się dość głośno już ponad rok temu, gdy te dwuosobowe studio rozpoczęło zbiórkę pieniędzy na portalu wspieram.to.
1heart to gra przygodowa typu point&click. Ciężko jest mówić, że to klasyka gatunku, wręcz bardziej bym się skłaniał ku zdaniu, że jest to HOPA z elementami przygodówki. Nawet są klasyczne poszukiwania ukrytych przedmiotów z listy. Wracając jednak do tematu – Chicken In The Corn wykonało świetną pracę nad tym tytułem i nie zawiedli tych, którzy czekali ponad rok na wydanie gry.
Fabuła gry jest interesująca i wciągająca. Wcielamy się w rolę małej dziewczynki, która wraz z siostrą zostały porwane przez nieznajomego oprawce. Nie wiedzieć dlaczego nasza bohaterka nie została ani unieruchomiona, ani zamknięta w lochu tylko pozwolono jej swobodnie poruszać się po krainie do której została zabrana. Nie przez przypadek zostało użyte słowo kraina, gdyż nie wiemy dokładnie gdzie się znajdujemy. Trujące bagna, dziwne elektryczne pastuchy, opuszczone miasta – nic z tych rzeczy nie pozwala nam do końca stwierdzić czy to są obrzeża jakiejś miejscowości czy jednak jakaś kraina fantastyczna. Naszym celem jest odnalezienie siostry głównej bohaterki oraz wydostanie się z tego fatalnego miejsca, w którym się znalazły.
Gra na pierwszy rzut oka prezentuje się świetnie. Nietypowo wykonana grafika, która sprawia wrażenie, że została zrobiona od niechcenia, ale jednocześnie widać, że każdy element jest na swój oryginalny sposób dopracowany. Niestety nie wszystko jest takie idealne. Im dłużej gramy w 1heart, tym więcej dostrzegamy drobnych uchybień, które mogą nas drażnić. Zdarzają się sytuacje, gdy jak chcemy użyć konkretnego przedmiotu to ważne są milimetry, co może bardzo zmylić gracza, który wyjdzie z założenia, że postępuje źle.
Bardzo ważnym aspektem tej produkcji jest udźwiękowienie. Muzyka świetnie wkomponowuje się w klimat horroru i psychodeli, a jednocześnie – klikając na głośniki w różnych lokacjach – możemy odtworzyć utwory, szybkie, mocne, które jeszcze bardziej wprawiają nas w stan niepewności. Tak samo dobrze prezentuje się lektor. Mówi głosem spokojnym, dobrze moduluje do tekstu, który przedstawia. W tej kwestii jestem zachwycony.
Przejdźmy zatem do samej rozgrywki. W grze znajdujemy różne przedmioty, które możemy połączyć z innymi znaleziskami lub użyć na elementach danych lokacji, by zdobyć kolejne fragmenty naszej układanki. Niestety nie zawsze jest dobrze sprecyzowane do czego służy dana rzecz i łatwo się w tym potracić. Często również bywa tak, że przedmioty są w tak odległych od siebie lokacjach, że trudno jest to ze sobą w jakiś sensowny sposób połączyć. Jednak przedmioty to nie wszystko. Odkrywanie kolejnych miejsc oraz zdobywanie elementów fabuły jest możliwe dzięki zagadkom. I tutaj wielki ukłon w stronę twórców – zagadki są naprawdę dobre! Z reguły nie są to misje, które da się przejść przez przypadkowe klikanie, gdzie popadnie i liczenie na to, że się uda. Tutaj mamy do czynienia zarówno z zagadkami typowo logicznymi, ale również ze zręcznościowymi jak i tymi na spostrzegawczość. Są one dopracowane w 100% i nie raz główkowałem po kilkanaście i kilkadziesiąt minut nad jedną zagadką.
Skoro są zagadki to i jest system podpowiedzi. Jednak tutaj już nie jest tak kolorowo. Owszem, mamy możliwość skorzystania z podpowiedzi, ale tylko określoną ilość razy. Ile? Niewiadomo. Gdzieś jest napisane, że masz podpowiedzi? Nie. Ja je odkryłem przez przypadek, gdy sprawdzałem elementy interfejsu i na dobrą sprawę wykorzystałem te kilka wskazówek w pierwszym kwadransie gry. Niestety, ale tutaj wielki minus dla twórców, którzy mogli wziąć przykład z innych polskich autorów gier i zrobić system podpowiedzi, które odnawiają się wraz z czasem rozgrywki.
Wróćmy jeszcze do fabuły. Wspomniałem już o lektorze, wyjaśnimy zatem, gdzie go usłyszymy. W momencie, gdy przechodzimy do nowej lokacji, która jest znacząca dla dalszego rozwoju akcji, uruchamia się krótki filmik, który przybliża nam dane miejsce. Zdecydowanie wpływają one na rozgrywkę i odbiór gry, ponieważ stoją na wysokim poziomie.
Czas na finał. I tu właśnie zaczynają się kolejne schody. Nie będę ukrywać, że po przejściu gry czytałem różne recenzje i komentarze na temat 1heart. Część odbiorców uważa, że zakończenie jest nudne, mało porywające. Inni zaś, twierdzą że jest ono bardzo dobre, wpasowane w klimat i oddaje sedno i przekaz gry. Jakie jest moje zdanie? Jestem rozdarty pomiędzy tymi dwoma opiniami. Owszem – zakończenie jest idealnie wpasowane w klimat i oddaje sedno rozgrywki, ale mogło ono być zrobione z większym rozmachem, z mocniejszym uderzeniem na finał.
Oceniając tę grę brałem pod uwagę wiele aspektów. Chyba najważniejszym (przynajmniej dla mnie) jest to, że gra wprowadziła mnie w nastrój niepewności i zastraszenia, co zdarza mi się rzadko. Miała ona swój klimat i urok, ale jednocześnie nie potrafię przeboleć błędów i minusów, które opisałem już wyżej. Warto pamiętać również, że grę stworzyło zaledwie dwuosobowe, małe studio, które dopiero wkracza w poważny rynek gier. Polecam sprawdzić tę grę, jednak sądzę, że trafi ona bardziej do osób lubujących się w klimatach horroru niż do klasycznych miłośników przygodówek.
Pokłosie. Antologia opowiadań w hołdzie Stephenowi Kingowi.
Pomyśl przez chwilę, drogi Czytelniku, czego się boisz? Co wzbudza w Tobie pierwotny lęk? Strach tak ogromny, że aż paraliżujący...?
Czy znajdziesz w sobie odwagę, aby spotkać się z morderczym klaunem, opętanymi przedmiotami, zjawami oraz innymi istotami, które nie powinny istnieć?
Prawdą jest, że wielu z nas lubi się bać- oglądamy horrory, czytamy przerażające historie. Na rynku wydawniczym istnieje wiele książek grozy, nie wszystkie jednak powinny się ukazać. Pokłosie do tej grupy na szczęście nie należy.
Siedem opowiadań, pięcioro autorów- Kacper Kotulak (To nie TO!, Death Metal), olsztynianin, z wykształcenia inżynier geodeta. Pierwsze literackie kroki stawiał na portalu Fantastyka.pl, zaś jego "papierowym" debiutem było opowiadanie Full Plastic Jacket. Znany również z publikacji w Małych problemach wielkich bohaterów oraz na portalu ExFabula. Jarosław Turowski (Cierniowy Dwór), spod którego pióra powstają głównie horrory, redaktor magazynu Via- Appia. Wielki fan sagi Stephena Kinga o Rolandzie Rewolwerowcu i Mrocznej Wieży. Juliusz Wojciechowicz (Świniak), współautor zbioru Człowiekiem jestem, Toystories, Księgi wampirów. Publikuje także m.in. na portalu Horror masakra, Via Appia, Niedobre Literki, Szortal, ExFabula. Marek Zychla (Fhabhtanna, Chyba), obecnie mieszkający w Irlandii, gdzie zajmuje się księgowością w domu kultury. Co prawda coraz rzadziej tworzy, ale miłość do literatury nigdy w nim nie osłabnie. Oczywiście w tak doborowej grupie nie mogłoby zabraknąć kobiety- Paulina J. Król (Status quo) zadebiutowała w cyfrowej antologii Zombiefilia, publikowała również w Horror masakrze oraz Krypcie. Autorka, recenzentka, nałogowa czytelniczka. Dodatkowym atutem książki staje się Wstęp, napisany przez coraz popularniejszego pisarza grozy, Stefana Dardę ( m.in. Czarny Wygon, Opowiem Ci mroczną historię). Chyba po raz pierwszy w mojej czytelniczej karierze nie ominęłam wstępu, rzucając nań tylko okiem. Byłam ciekawa, jak do sięgnięcia po antologię zachęca ów pisarz.
Często spotykam się z tym, że gdy ktoś przeczyta informację "to zbiór opowiadań", "antologia"- od razu ucieka gdzie pieprz rośnie. Po części rozumiem te czytelnicze lęki, choć osobiście takowe zbiory preferuję. I mimo, że do fanów Stephena Kinga nie należę, to zachęcona opisami sięgnęłam po antologię poświęconą królowi grozy. Moja nieznajomość całej twórczości Mistrza nie przeszkodziła mi w wyłapaniu wątków zaczerpniętych z jego książek. Pewien klaun z opowiadania "To nie TO!" od razu rzucił się w oczy, nasunął pewne skojarzenie, ba- sam tytuł niejako Czytelnika naprowadza. Nie znaczy to oczywiście, że wszysko było "żywcem" odgapione, nie- raczej określiłabym to jako wybranie innej drogi do poprowadzenia danej historii. Możemy więc nie tylko poznać wersję Stephena Kinga, ale także wszelkie wariacje polskich autorów.
Po prostu dotarło do mnie, jak kruche jest życie. To taki banał, ale mimo, iż wiedziałem o tym cały czas, to nigdy nie wiedziałem tego z całą świadomością. Żyłem bezwiednie, przyjmując to za pewnik. Tak jak oddychanie. Zaczynamy o tym myśleć dopiero wtedy, kiedy brakuje nam tchu.
- Kochanie, ale nieustanna myśl o śmierci powoduje, że nigdy nie żyjemy prawdziwie.
Byłoby nie lada wyczynem, gdyby na 358 stron nie pojawiło się ani jedno słabsze opowiadanie. Niestety, także i w tym przypadku tak było. Nie porwała mnie historia dziwnego roweru, zwanego Świniakiem, nie poruszył specjalnie klaun, nie do końca przekonała mnie historia pana Zychla- Fhabhtanna (choć muszę przyznać, że była dość zabawna- a miałam się bać!). Patrząc surowym okiem, te trzy uznaję za nieco słabszą stronę książki. Moim ulubieńcem został bez żadnych wątpliwości Status quo, historia raczej nieprawdopodobna... a gdybym miała przeżyć to, co bohaterowie- przerażająca. Nie ukrywam, że czasem przelewająca się krew to dla mnie za mało, a wolę, gdy ktoś próbuje sięgnąć głębiej, oddziaływać na moją psychikę. Tak uczyniła pani Król swym opowiadaniem, po skończeniu jeszcze długo nad nim rozmyślałam. Podobnie rzecz się ma z utworem Chyba, gdzie podczas czytania właściwie nie wiem, co się dzieje (zresztą mam wrażenie, że bohaterka raczej też nie). Lektura owego opowiadania nasunęła mi skojarzenie z filmem Inni, ale nie zdradzę szczegółów.
Zazwyczaj wymagam od horroru tego, aby do ostatniej strony trzymał mnie w niemalejącym napięciu, żeby coś się działo. Jestem w stanie zadowolić się pokracznymi istotami nie z tej ziemi, potępionymi duszami czy okrutnymi mordami, jeśli kryje się w tym jakiś sens, zaś akcja wartko się toczy (chyba nie jestem wybredna, co?). Do tej pory uważałam, że tylko takie rzeczy są w stanie mnie choć odrobinkę "ruszyć" nawet, jeśli film/ książka tym samym mnie obrzydzała. Wyjaśniając- Pokłosie to zbiór opowiadań, w którym właściwie tylko jedno ocieka posoką. Nie ma zbyt wielu wymarzonych przeze mnie duchów (choć nie mówię, że wcale tam nie występują!). Ale... każdy kolejny utwór był ciekawszy od poprzedniego i mimo, że nie "straszył" w pierwotny sposób, to dają Czytelnikowi coś więcej- skłaniają do zastanowienia. Życie jest kruche, ulotne, a my nie zwracamy na to uwagi żyjąc, jakby Kostucha miała nas nigdy nie złapać. Dopiero ta antologia, a konkretniej Status quo uświadamia nam, że kiedyś umrze każdy, kogo dziś kochamy. I czyż sama ta myśl nie jest prawdziwie przerażająca?
Uważam, że Pokłosie to pozycja godna uwagi, polecam!
Patronat: "Miasteczko"
Powieść "Miasteczko" autorstwa Roberta Cichowlasa oraz Łukasza Radeckiego już dostępna w księgarniach, a my zapraszamy do lektury krótkiego fragmentu książki.
Kroniki Obernewtyn
Isobelle Carmody to popularna, australijska pisarka. Pracę nad pierwszym tomem „Kronik Obernewtyn" rozpoczęła jeszcze w szkole średniej, a pisanie kontynuowała na studiach oraz w czasie praktyk dziennikarskich. Obecnie jest autorką kilku nagradzanych powieści i wielu opowiadań dla dzieci i dorosłych. Swój wolny czas dzieli między dom przy Great Ocean Road w Australii oraz podróże z mężem i córką.
Radioaktywny deszcz zniszczył niemalże wszystko. Bez skazy przeżyli nieliczni szczęśliwcy zamieszkujący odległe farmy i gospodarstwa. Ci, którzy ocaleli, są zdeterminowani by przetrwać. Osoby dotknięte przez Wielką Biel zostały skażone i w dziwny sposób zmodyfikowane. Stanowią zagrożenie. Elspeth, ponieważ skrywa tajemnicę, musi uważać jeszcze bardziej niż inni. Gdy zostaje zesłana do owianego złą sławą sierocińca Obernewtyn okazuje się, że wszystkie pogłoski na jego temat były prawdziwe. Czy dziewczynie uda się przetrwać? Czy gdzieś żyją inni, podobni do niej? Czy okaże się, że nie jest sama?
Powieść została wydana w dość nietypowy sposób. Pierwszy tom to cienka, licząca sobie zaledwie nieco ponad dwieście stron, książeczka. Jednocześnie wydrukowana została tak małą czcionką, że ilością treści spokojnie dorównuje standardowym, około trzystu stronicowym tytułom. Tom zawiera również niezwykle przydatną (zwłaszcza w przypadku powieści fantasy) mapkę wykreowanego świata.
Wykreowany w „Kronikach Obernewtyn" świat jest okrutny i przerażająco realny. Młodzi bohaterowie zachowuję się adekwatnie do sytuacji w jakiej się znaleźli. Samo tytułowe Obernewtyn to miejsce rodem z najgorszych koszmarów. Zostało również w świetny sposób opisane. Fabuła powieści jest ciekawa i nieprzewidywalna. Akcja toczy się wartko, jednocześnie nie wyprzedzając wyobraźni czytelnika.
Tytuł jednak nie posiada niestety samych zalet. Mimo tego, że został fajnie napisany, to czegoś w nim zabrakło. Być może jednak jest to kwestia urwanego motywu i „czytelnicze spełnienie" przyniesie ze sobą kolejna część, która mam nadzieję na polskim rynku ukaże się w miarę szybko.
Lubię tego typu książki i czytam ich wiele, ale „Kroniki Obernewtyn" mają w sobie coś specjalnego, co wyróżnia je z tłumu. To naprawdę dobra fantastyka i chociaż skierowana jest do młodzieży, myślę, że ma szansę spodobać się każdemu, niezależnie od wieku.
Piotr Żamojda - Przebudzenie
„Serce moje straciło pół wagi
w czarnej kąpieli...
przyszło kilku aniołów półnagich --
miłość ze mnie jak suknię zdjęli.
Kurczę się, ściemniam, zmieniam,
układam jak groch w łupinie -
zapominam własnego imienia
i czas mi przez głowę płynie.
Przyczepiona jak bańka do sennych porostów,
bezpiecznie żyje w niebycie.
Zapominam po prostu,
że jest życie.
Powinnam pozostać raczej
w tym świecie sinym!
bo na powierzchni płaczę,
jak Mojżesz w koszu z wikliny.
Budzę się, jak się budzi domniemany nieboszczyk,
z przebudzenia szczęśliwy i dumny,
zanim się nagle zatroszczy,
uderzywszy o ścianę trumny."
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska: Sen i przebudzenie
*
Jutro, w dzień letniego przesilenia, dwudziestego pierwszego roku panowania Jego Wieliczestwa Imperatora, Tego Który Przynosi Pokój, Iwana Palca, przyjdą mnie zabić.
Być może teraz na nich patrzę. Może siedzą tu, na sali, za którymś z dębowych stołów, piją czerwone mołdawskie wino i jedzą chleb, który dziś upiekłem? Draby szubieniczne, dusiciele kwadratowi, wplecynoże rdzawe opłaceni przez moją żonę. Moją Małgorzatę, moją Panią Poranka.
Mój Boże, jak do tego doszło?
Miłość umarła? Nie... Miłości nie było.
Cóż teraz?
*
– Ręce masz takie szlachetne, żelazne, jakby nie oberżysty. Zda się, duszę z ciała byś wycisnął jednym zamknięciem dłoni. Będzie mi brakowało ich dotyku. Zresztą nie tylko ich... - powiedziała cicho, niespodzianie po długim milczeniu najmłodsza z sióstr Poiret , Julia.
– Wybierasz się gdzieś na dłużej? - Odwróciłem się. Pięknie kruczyły się jej długie włosy w załomach białej jedwabnej pościeli, którą przywiozłem z Heraklei pod Konstantynopolem dla mojej żony Małgorzaty. Płacony złotem postaw jedwabiu za dobre słowo, za uśmiech, za niewymuszony pocałunek. Gdzie teraz jesteś, Małgosiu, moje ty szczęście, nieszczęście ty moje?
– Musisz wyjechać na czas jakiś Hubercie, być może nawet uciekać!
– O ho! Jakiś zacny kawaler chce pomścić twą utraconą już na wieki, a za moją to sprawką, cnotę?
Puściła mimo uszu to niezbyt błyskotliwe zapytanie.
– Rzecz straszną słyszałam, powiadam ci, jak z romansów, których nam ojciec czytać nie pozwala, jako że są nieobyczajne, gorszące i przeciw porządkowi boskiemu i ludzkiemu pisane.
– I cóż takiego słyszałaś, panno ty moja nieobyczajna, lekturą francuskich romansów odurzona? Pani powzięła zabić pana, hę?
– Nie kpij. Małgorzata rozmawiała wczoraj w wielkiej tajemnicy z pewnym człowiekiem, który przyszedł nocą ciemną do ogrodu mego ojca.
– Opowiadaj, ze wszystkimi szczegółami, szpiegu w spódnicy najdroższy ty mój. - zakończyłem prośbę pocałunkiem w czoło.
Słowa, dużo słów, a miąższ ich czarny. Zdało mi się, że słońce zbladło za otwartym oknem, a świerszcze wpadły w fałszywy ton.
– Cięta na szmal suka! Ona chyba naprawdę cię nienawidzi. Ciekawa jestem dlaczego?
– Za wyjątkiem tego, że regularnie wprowadzamy w życie zakazane dzieło Owidiusza, chyba nie ma powodów by mnie nienawidzić. – Próbowałem się uśmiechnąć, ale usta wygięły mi się raczej niesymetrycznie.
– Wie o nas!? - Julia uniosła się gwałtownie otwierając szeroko swoje ciemne fiołkowe oczy. Zakołysało się cudnie dwoje bliźniąt gazeli.
– Żal mi będzie... - pomyślałem. - Nie, nie wie. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Usiadła na skraju łóżka, opuściła bose drobne stopy na ciemną dębową podłogę, pochyliła głowę i zaczęła cicho chlipać. Łzy jęły jej się kręcić na smolistych rzęsach. Kryształowa kropla zeszła gładko po rumianym policzku na kształtny nos, a potem upadła bezgłośnie na nagie, nieostygłe jeszcze udo.
– Co teraz będzie?
– Nie wiem – odrzekłem. - Nie wiem, czy to wszystko prawda. Czy babskie bajanie – dodałem w myślach.
*
- Panie Wiczery! – W głosie dyrektora filii Banku Wilfried i Maks, Esterchazego Schulza, zaczęły pobrzmiewać lekkie tony niedowierzania, oburzenia, a na koniec - tak mi się wydawało – wdarły się nuty lekkiej histerii. - Pan był u nas w ubiegłym tygodniu wraz z małżonką. Pan osobiście!
Miałem wrażenie, że żołądek zechciał uciec mi przez gardło.
– Doprawdy nie wiem, tam ten tego, co mam o ty myśleć?!
– Ja akurat wiem, co mam myśleć, panu jednakoż nie pomogę w myśleniu – odparłem zimno.
Biała koronkowa chusteczka, którą ściskał w ruchliwych, pulchnych palcach, zbyt pretensjonalnie ozdobionych licznymi złotymi pierścieniami, raz po raz opadała na spoconą łysą głowę dyrektora. Nie znałem go z tej strony. Niegdyś sądziłem, że mentalnie jest jak sztaba żelaza – nie do złamania.
– Zażądał pan zdeponowania wszystkich aktywów w złocie... - Esterchazy Schulz wtapiał się - przypuszczałem, że taką miał przynajmniej nadzieję - w duże, podkreślające dobitnie jego znaczącą funkcję w banku, krzesło.
– Udało mi się, jak przypuszczam.
Wzrok miałem pewnie jak u bazyliszka, bo skamieniał i zaniemówił na długą chwilę.
– Bez większych trudności, skarbiec był pełny. Nie było też problemów z potwierdzeniem tożsamości. Zawarł też pan.... nie pan... dodatkową polisę na życie. Świadczenie ma być wypłacone w przypadku pańskiej śmierci w ciągu dwunastu miesięcy od daty podpisania umowy.
– Mojej żonie, rzecz jasna.
– W istocie.
Tym razem to ja zamieniłem się na chwil parę w siedzącą wersję żony Lota. Szok musiał wyrysować mi się na facjacie, mocno i wyraźnie. To i moje dłuższe milczenie ośmieliło widać dyrektora Schulza, bo ten widać złapał oddech, nachylił się ku mnie blisko, tak że prawie sięgnął swymi mięsistymi wargami mego ucha, na co dreszcz nieprzyjemny mnie przeszedł i rzekł:
– Panie Wiczery, pan masz niefart, że tak powiem, dubeltowy!
– Powiadasz pan, panie dyrektorze Esterchazy... – ocknąłem się patrząc mu w oczy, zdało mi się różnokolorowe.
– Pech pański polega na tym, że kobieta od pana uciekła, nie boję się tu użyć słowa, na zawsze. Ale czy to pech pański największy?
O, ho! Błyskawicznie przechodził do ofensywy.
– A honor pański, gdzie? Zszargany. A męska reputacja? Wątpliwa. Co ludzie powiedzą, panie Wiczery? Rozniosą jęzorami na strzępy!
– O to się pan troskasz? Do rzeczy, człowieku! – Odsunąłem go zdecydowanie otwartą dłonią. Silnie czosnkiem woniał z ust cham w białym kołnierzu nagle spoufalony.
– Oczywiście, oczywiście – usiadł z powrotem, rozparł się wygodnie, większy jakby, pogładził nienagannie biały kołnierzyk, położył dłonie na pysznie zdobionych ramionach krzesła i raczył był powiedzieć:
– Przy nas jest pieniądz, którego umiemy i lubimy używać, znaczy przy nas jest władza. Bank to nie tylko moja skromna osoba, nas jest wielu, legion, rzec by można – tu zarechotał niczym płaz w ludzką skórę obleczony, prostacko, głęboko z gardła niestosownie do jego pozycji, ale cóż wolno mu - a Hubert Wiczery jest jeden. Powiem krótko, bo dostrzegam w panu pewną niecierpliwość, którą interpretuję brakiem czasu i chęcią rychłego opuszczenia naszych skromnych progów. Nic pan nam nie udowodnisz, nic nie wskórasz. To jest niefart pański główny, najważniejszy. Wybrałeś pan złoto ze skarbca i nie dostaniesz go drugi raz. Doradzam zapomnieć jak najrychlej o odszkodowaniu, a szybciej przestanie boleć i tak już skołatana głowa. Podpisał pan dokumenty w przytomności świadków. Na papierze jest pański podpis, a papier naszego banku jest, by tak rzec, żelazny. A teraz – odchylił się mocno jakby dla złapania wzrokiem szerszej perspektywy - pilnuj, człowieku, żeby małżonka szanowna nie miała podstaw do wypłacenia polisy na życie.
*
No i znikła baba wściekła. Wyjechała z dziećmi dwa dni temu. Jakiż żal! Dzieci nie są, po prawdzie moje, ale jeżeli coś jeszcze trzyma mnie w tym małżeństwie, to właśnie one. Marysia i Sebastian. Dziewczynka, sześcioletnia, jest uroczym, bystrym dzieckiem, które kocha mnie – tak myślę - prawdziwie. Miłością małego dziecka, oczywistą i bezwarunkową. Jakby mi ktoś żebra wyrwał!
Chłopiec, blady i wyniosły jak jego matka, nad wyraz bystry dziesięciolatek, trzyma mnie na dystans. Ma prawo do nieufności i odrobiny chłodnego dystansu. Przeze mnie nie miał już matki na wyłączność. Nigdy w pełni się nie zaprzyjaźniliśmy. Po prawdzie, to też mu w tym specjalnie nie pomogłem. Wolał pielęgnować wspomnienie ojca bohatera, który zginął na wojnie z turkami, niż przyjaźnić się z kimś, kto - jak mawiał jego dziad – nad wszelką wątpliwość z chytrych kmieci a nie z leniwych panów ród swój wywodzi.
Według starego bliżej mi do Chama niż Jafeta. Cóż, nikt z tej gnuśnej, podupadłej finansowo, szanowanej - diabli wiedzą za co – w bliższej i dalszej okolicy, szlacheckiej rodziny nie darzył mnie jakąś szczególną estymą. Można by rzec, cieplejsze uczucia wobec mej skromnej osoby wypełniały familię Poiret raz na pół roku, kiedy senior rodu mógł zrealizować w banku sowity czek, sygnowany moim nazwiskiem. Taką mieliśmy ze starym umowę. Bez świadków, dyskretną, ale spisaną w przytomności notariusza. To była cena za jego zgodę na małżeństwo z Małgorzatą.
Mam wyjątkowy talent do pomnażania pieniędzy. Tak przynajmniej ludzie powiadają, a skoro powiadają ci, co też pieniądze mają, to w istocie pewnie tak jest. Moja żona nie wie nic o moich innych interesach, akcjach dywidendowych Kompanii Manufaktur Wełnianych, Wschodniej Kompanii Węglowej, dużej sumie pieniędzy zdeponowanych w Banku Wilfried i Maks, złocie z przemytu zakopanym w lesie pod Białymstokiem.
*
– Pierwszy raz w tym miejscu? - stwierdził raczej, niż zapytał szef straży miejskiej Bruno Bucholtz, po godzinach prywatny detektyw, przemytnik, łowca głów i kolega w interesach tych mniej legalnych, prowadząc mnie skąpo oświetlonym korytarzem kostnicy, mieszczącej się w podziemiach miejskiego szpitala.
– Pierwszy – odparłem. - Pomijają mnie, kiedy rozsyłają zaproszenia.
Mój przewodnik uśmiechnął się, zakręcił czarnego wąsa, chciał coś rzec, rozmyślił się jednak. Zeszliśmy dość głęboko. W dużej sali z jasnego kamienia było bardzo zimno.
– Ależ chłód! Ząb na ząb nie trafia.
– Głębokość, kamień i naturalne cieki wodne pod podłogą - wyjaśnił Bruno. - Zimą lepiej tu nie schodzić. Trudno ustać na nogach, tak ślisko.
– Zapamiętam.
Bucholtz zdjął ze ściany lampę olejową, chwilę trwało nim zapalił knot, po czym skierował mnie do samotnego, przykrytego lnianym prześcieradłem ciała, które spoczywało na solidnym drewnianym stole tu i ówdzie pokrytym starymi rdzawymi plamami.
– Zaciekawił mnie ów truposz po tym, jak usłyszałem od ciebie, co stało się w banku. Chłodzi się tutaj nieborak od wczoraj. Tymczasem, w oczekiwaniu na godny pochówek, pozwoli nam ów bladolicy jegomość powziąć pewne domysły – powiedział i zsunął prześcieradło. - Patrz! – rzekł szef straży miejskiej, po godzinach bardzo zajęty obywatel naszego miasta.
– Patrzę, nic innego ciekawszego nie przykuwa tu wzroku – odrzekłem.
Pełza światełko po twarzy bezkrwistej, blade, niezdrowe. Jak biały głodny robaczek. Myśl taka mnie naszła głupia i zaraz śmiech szalony nielicujący z sytuacją i miejscem, wzbudził mi się głęboko w trzewiach i jął pełznąć do gardła. O to facjata, znajoma! A powiadają niewiasty co poniektóre, że całkiem udana, przystojna. Z jakiego żeś rynsztoka tu przybył życie mi psuć?
– Teraz już wiesz dlaczego cię tu przyprowadziłem?
– Tak, teraz już wiem.
– Zatkało cię?
– Zatkało.
– Wypisz, wymaluj z twarzy Hubert Wiczery, tylko uśmiech od ucha do ucha nie w tym miejscu, gdzie być powinien. Coś mi się widzi, że to on był z Małgorzatą w banku. Twoja żona, albo ktoś inny zadał sobie sporo trudu, żeby znaleźć bliźniaczo wręcz podobnego do ciebie jegomościa. Nie wiem, jakie jeszcze prowadzisz interesy, gdzie ulokowałeś gotówkę, ale doradzałbym rozeznać się, czy nie tylko zostałeś bez żony, ale czy nie przy okazji z gołą dupą. Jeśli dotąd myślałeś, że nie grozi ci niebezpieczeństwo, to powinieneś jednak zmienić zdanie i zacząć oglądać się za siebie. Nie czujesz mrowienia między łopatkami? Mogło być też tak, że ktoś, kto cię dobrze zna, przyszedł do niej z jasno nakreślonym planem, przygotowany i bardzo zdeterminowany. I był bardzo przekonujący - stwierdził Bucholtz, po czym zamilkł na chwilę, pogrzebał grubym paluchem przy knocie w lampie. – Przyjrzyjmy się lepiej naszemu świadkowi, może nam coś powie. Nie walczył, a przynajmniej nie ma śladów walki na jego ciele. Gardło poderżnięto mu bardzo ostrą stalą. Pod nosem, jeśli dobrze się przyjrzysz, zobaczysz ledwo widoczne ślady narkotyku, najpewniej opium. Ciało wywieziono do lasu, ale nie zdążono go zakopać. Ktoś zapewne spłoszył morderców. Zostawiłem dwóch ludzi w okolicy, być może, że ten kto przywiózł trupa do lasu, wróci w to miejsce. Na miejscu znalazłem ślady wozu, kupieckiego – jak mniemam - głęboko odciśnięte, szerokie.
*
Jutro letnie przesilenie, święto miłości, rozpusty i szeroko pojętej dobrej zabawy. Tłum gości różnobarwny, przesiąknięty już nieco potem i alkoholem, zdaje się rozsadzać ściany. Brak już miejsc przy stołach. Jest głośno i gorąco. Dusi mnie w środku. Kazałem wynieść się muzykantom na zewnątrz, głowa mi pęka. Jaki złośliwiec wydumał dudy?
Napiłbym się wina, ale muszę mieć jasny umysł. Powinienem coś zjeść, ale wszystko staje mi w gardle, suche, bez smaku. Przede mną kawałki smażonego węgorza. Tłuste z chrupiącą skórką. Chleb jest jeszcze ciepły i pachnący. Ciemne, zielone oczy nowej podkuchennej, gdy mi go niosła, były rozmarzone i bezczelnie zalotne. Obok stoi miseczka sosu korniszonowego i kufel jasnego piwa. A mnie nawet nie zbiera się ślina w ustach. Ani na jedzenie, ani na krągły i sprężysty tyłek pomocnicy kucharki.
Co zrobią ci wszyscy, którzy tu pracują za dni kilka, kiedy okaże się, że nie wracam. Że mnie nie ma, że przepadłem? Kiedy zaczną szeptać, a potem powtarzać na głos zasłyszane plotki? Jak szybko odejdą? Kto z nich pierwszy okradnie mnie na odchodne?
Trzeba się zbierać. Czas już. Za bardzo igram z losem siedząc tu na widoku. Ale w końcu, gdzie ma być bezpiecznie, jak nie pod swoim dachem wśród znajomych ludzi?
Walnąłem głową w wieko trumny. Od środka!
Miecz spakowałem. Podarował mi go niegdyś przyjaciel w interesach, kupiec korzenny, Moskal, dobry człowiek.
*
– Mam nadzieję, że nigdy nie nadejdzie taka potrzeba, by go użyć - powiedział Afanzy, wyjmując go niespodzianie spomiędzy pakunków na wozie, którym wracaliśmy z podróży na wschód zeszłego lata. - Ale kto wie, w jakich czasach przyjdzie nam żyć, dajmy na to za rok? No,weź, obejrzyj, zważ w dłoni – podał mi zawinięty w płótno oręż, sam wyjął zza pazuchy pokrytą piękną patyną fajkę z pianki morskiej i jął niespiesznie ładować główkę tytoniem.
– Piękna i śmiertelnie groźna broń – taką oczywistość wypowiedziałem po kilku chwilach milczenia wypełnionych równomiernym poskrzypywaniem żelaznych osi dziesięciu kupieckich wozów zaprzężonych po cztery konie każdy, mozolnym, głuchym stukaniem końskich kopyt, pokrzykiwaniem, pierdzeniem i głośnym smarkaniem woźniców. - Głownia ponad półmetrowa, lekko wygięta do góry, jednosieczna – jakbym czytał traktat o białej broni. - Sztych zaokrąglony, jelec w kształcie tarczki. Wygodna rękojeść, drewniana owinięta skórą płaszczki. Doskonale wyważony oręż– zakończyłem.
– Tak ja i sobie dumał, że znasz się na tym.
– Tak po prawdzie, to nie wiem skąd u mnie ta wiedza – odparłem zupełnie szczerze, nieco zmieszany.
Pokiwał tylko głową. Raczej mi nie uwierzył.
– Dziś jedziemy z drogim towarem syci i zadowoleni z życia. Dziś nam się udało. - Wciągnął w usta fajkowy dym, cmoknął i powoli wypuścił aromatyczny produkt spalania zamorskiego ziela w postaci bladego rozedrganego kółka, po czym jął dalej kontynuować powziętą wcześniej myśl. - Dom mój niegdyś był drewniany, jeszcze po rodzicach, pokrzywiony, ale na solidnych fundamentach postawiony. Teraz jest z czerwonej cegły, dwupiętrowy, przez holenderskich mistrzów postawiony. Dużo w nim okien. Lubię jak jest widno. Jak się budzę bez uczucia głodu, a w kościach zbytnio nie łamie i do tego jest ciepło pod pierzyną, a słońce rano w szybach zabłyśnie i dzieci zaspane ze śmiechem przybiegną do łóżka, myślę sobie, to jest dobre życie. Na duszy robi się błogo, myśli nie dopuścisz, że to wszystko, co dobre wokół ciebie, może kiedyś odejść. Im więcej tego dobrego tym bardziej się lękam, Hubercie. Ale nie wtedy, kiedy wyjeżdżamy za pieniądzem w co raz to dziksze strony. Nigdy nie byłem odważnym człowiekiem. Strach często przeszywa mą duszę na wskroś. Jakże ja potrafię się bać! Nie dumał ja kiedyś, że aż tak można. Boję się, że nie obronię bliskich, że nie podołam, kiedy los okaże się niełaskawy. Niby jesteś, jak to mawiają, kowalem swego losu, ale też, tak po prawdzie, nie wszystko zależy tylko od ciebie. Choćbyś nie wiem jak się napinał, jak silna wola i myśl by cię wypełniała, często jest potrzebny ktoś jeszcze, żeby pomóc. Ot, choćby wyjąć drzazgę z podeszwy, żebyś mógł pójść do przodu swoim równym krokiem. A znajdzie się też taki ze złą wolą, zwróci na ciebie swoją uwagę, zaweźmie się i nie da spokoju. Milczysz. Przynudzam, co? - zwrócił ku mnie swoje oczy koloru ciemnego piwa zwieńczone czarnymi krechami wybujałych brwi.
– Zdarza ci się, nie zaprzeczę, ale potrafisz też jak mało kto ciekawie gadać. Nie mówię, że mądrze – wyszczerzyłem zęby w uśmiechu szczerym – ale ciekawie.
– Wojna będzie! Taka myśl się we mnie zrodziła i nie chce opuścić łba mego strapionego, odkąd nasz imperator – obyś Panie jak najprędzej zwolnił go z urzędu - kazał publicznie utopić swoją małżonkę pod wątpliwym zarzutem cudzołóstwa i zaraz potem sprowadził na dwór cesarski z lasów spod Moskwy Wiedźmę. On ponoć czarownik, nekromanta czy inna swołocz, tak dwór – mówią – w strachu szepce, a kobieta jego czarownica i to nie byle jaka. Ponoć patriarcha Hiob zamknął się w klasztorze w Staricy i nosa stamtąd nie wyściubia. Ze strachu. Tak ja i zaraz i wydumał, że przy nich potęgi większe niźli najlepsza armia. Tacy, to prędzej czy później, cały świat zechcą wziąć we władanie. Bez nikakich, pójdzie on na zachód z wielkim ludem. Wasz król, Stanisław, ma srogie wojsko, ale nasz samodzierżca połowy świata. Któż się oprze? - Zamilkł, nie oczekując odpowiedzi. Odjął fajkę od ust, wyczyścił starannie główkę z resztek popiołu i tytoniu, po czym włożył ją do skórzanego futerału i schował za pazuchę.
Wziął ode mnie miecz, położył na obu dłoniach, jakby go ważąc, zadumał się chwilę.
– Przyjmij go – powiedział. - To prezent od druga Moskala. W tej części świata takich nie robią. Znam się trochę na tym i coś mi mówi, że ty też się na tym znasz. Nie zaprzeczaj powtórnie. Widziałem, jak żeś połamał ręce tamtemu Turkowi. Może nadejść czas, kiedy trzeba będzie opuścić dom, drzeć podeszwy po gościńcach i kły szczerzyć kundlom w nos niczym zgoniony wilk. Ty jesteś z wilków, musisz mieć czym kąsać!
Przyjąłem. Jakże miałem nie przyjąć?
– Zapraszam do mego domu. Musisz dobrze zjeść przed dalszą drogą. Od tego, co tu na wozach wieziemy i jemy drugi już miesiąc, dupę rozrywa. Odpoczniesz, sił nabierzesz. A znajdzie się też prymka tytoniu i kilka kwaterek dobrego miodu. Ochronę trzeba rozpuścić. Pomieszkasz u mnie dwa, trzy dni i wyruszysz sam do domu konno. Towaru nie masz. A za to, co wieziesz zaszyte w odzieniu, gardło ci poderżną na popasie. Swoją drogą, to dobrze robisz. Zacznie się chaos, śmierć, pożoga. Kamienie i złoto mają wielką wartość przy niewielkich rozmiarach. Zabierzesz ze sobą, ukryjesz, nie zgnije ci to w ziemi, a i w czas najgorszy zawsze pewna to waluta, nie to co kwity papierowe. Dam ci dwóch ludzi do ochrony....
– A skąd wiesz, czy ci twoi na życie moje nie nastaną?
– Musieliby jakoś uradzić, co gdzie, kiedy i czy w ogóle jest sens próbować. Ale nie zrobią tego – tu po raz pierwszy od kilku dni szeroko się uśmiechnął. - Szczerze się nienawidzą!
*
W stajni jest cicho i jasno od lamp. Niepokoi mnie wóz kupiecki, którego nie powinno tu być. Beczki z winem. Duże ze starego dębu, na bokach mają wytarte sygnatury Toskańskiej Kompanii Winiarskiej. Większe niż zazwyczaj. Nie zamawiałem takich, ale nic mnie to już nie obchodzi. Jest w nich jednak coś dziwnego, coś co przyciąga wzrok. Skręca szyję i każe patrzeć! Jaki Czort?! Podchodzę do wozu. Kare konie nie zwracają na mnie uwagi, stoją cicho, bez ruchu, w żałobie jakby. Dotykam palcami frapującego ładunku. Dębina jest gładka i ciepła. Stare, wygładzone przez setki dłoni, oddychające powietrzem dalekich krain i ciemnych piwnic, drewno. Coś jest nie tak, jak być powinno. Mam wrażenie, że klepki zaraz zaczną trzeszczeć, krzywić się, a stalowe obejmy pękną i ... I co?! Pukam w ciemne drewno. Pusta?! Druga pełna, ale poszedłbym w zakład, że nie ma w niej wina.
Słyszę śpiew! Daleki i smutny, złożony z wielu głosów. Nie rozróżniam słów, ale wiem, o czym traktuje. Po chwili pierwsze łzy zaczynają płynąć mi po policzkach. Wiem, że nikt kto stałby obok, nic by nie usłyszał. Pamiętam taki śpiew. Lat temu przeszło dwadzieścia, kiedy biegłem zdyszany, pełen złych przeczuć trumiennym korytarzem szpitala św. Łazarza w Lublinie. Śpiew, zdawało mi się, anielski, bezosobowy odprowadzał w tym czasie, wolnym od ziemskich namiętności crescendo, moją matkę i kilkuletnią siostrzyczkę przed oblicze Stwórcy. Nim wszedłem do szpitalnej izby, wiedziałem, że jestem już na tym świecie sam jak palec. Nie pełne współczucia, zmęczone oczy Sióstr Miłosierdzia, ale ten głos eteryczny, wsączający się w serce, powiedział mi o śmierci najbliższych mi osób. Wiele poszło w niepamięć, pamiętam jednak z tamtego dnia strach i tę dojmującą pewność końca świata.
- Mors meta malorum. - Usłyszałem w progu łacińską sentencję. Szarytki w większości nie znały polskiej mowy, mówiły głównie po francusku, a matka przed śmiercią chciała słyszeć ojczysty język. Śmierć kresem cierpień. Mam nadzieję, że tak jest i obie są w niebie, w wiecznym spokoju i szczęśliwości. A kto umarł teraz? Nie, nikt nie umarł! Nie tym razem. To historia z tych, które kończą się dobrze.
Będziemy rozmawiać, Małgorzato! Długo w noc, jak będzie trzeba. Znam dużo dobrych słów, takich, które goją rany. Powiesz, że mi wybaczasz grzech zaniedbania, a ja w niewypowiedzeniu wybaczę tobie, że ode mnie odeszłaś. Już nigdy więcej cię nie okłamię! Będę cię kochał. Zobaczysz! Teraz, kiedy nie ma ciebie, nie ma dzieci... Zniknę na kilka dni, aż minie zły czas. Bo kiedyś minie, prawda? Wrócisz tu i ja wrócę, choć nie znam dnia. Pamiętasz?! Wiersz ci mówiłem szalony winem w świeżej pościeli, w dzień twego imienia... Jak to było? Nie pamiętam!
Drzwi uchyliły się bez najmniejszego szelestu, a lodowy sopel powoli zsunął się po moich plecach.
Niech cię piekło pochłonie, kobieto!
*
Dwóch ich było. Starszy szpakowaty jegomość z siwymi wąsiskami sięgającymi naznaczonej bliznami brody, ubrany jakoś z chłopska, ważył w sękatej dłoni lekki - mogłem zgadywać - poręczny i ostry tasak. Młodszy ospowaty, o ponuro rozdziawionej niczym u suma gębie, zamknął za sobą drzwi stajni, zasunął żelazną zasuwę, skrzyżował na szerokiej piersi masywne ramiona i zastygł w bezruchu.
– Jest sprawa, panie Wiczery! - Głuchy, twardy głos starego zatrzeszczał jak napięty rzemień. - Smutna sprawa, czarna... Najsampierw chcieliśmy o odpuszczenie prosić. My ludzie religijni...
Patrzyłem w zimne, szare oczy nieznanego mi człowieka i nie wierzyłem w to, co się dziać zaczęło. To już? Czas się wypełnił?
– Mieliście przyjść jutro...
– Już jest jutro, znaczy dziś jest dziś... Aa tam! Północ właśnie minęła!
To prawda, cały czas myślałem o dniu swojej śmierci jak o pięknym słonecznym popołudniu.
– Nic do pana nie mamy. Znaczy ja i syn mój, Waldek. – Wskazał ręką trzymającą tasak odzianego na czarno, jakby teatralnie, zbira – Takie rzemiosło.Głowę trzeba dać! - Ostatnie słowa wypowiedział szybko, zimno, bez zbędnych ceregieli.
– Zapłacę podwójnie! - rzuciłem.
– Od pana zależy, czy będzie szybko – nie zwrócił uwagi na moje słowa – czy też w boleści przyjdzie żegnać się ze światem. My wprawę mamy. To jak będzie? Odpuścisz pan grzech?
– Dajcie spokój, tatko! - Zadźwięczał wysoki głos spod drzwi. – Świecę się zapali i po sprawie. Choć dwóch groszy szkoda...
Coś zaczęło we mnie dudnić w środku, wzbierać. Strach ustępował gniewowi.
– Kto wam zapłacił? Moja żona? Mam dużo pieniędzy...
– Panie Wiczery - zakręcił niecierpliwie głową stary. - Może dziwnie to zabrzmi dla pańskich uszu, ale dobrą mamy reputację, słowa raz danego nie łamiemy. My ludzie rzetelni! To jak będzie? Hę?
– A komu żeś, kmiocie, słowo dawał!? - złość mnie wzięła nagła i niespodziana.
– O! Panie Wiczery! - Brwi bandyty ułożyły się w regularne wysokie półkola- Jak pan po dobroci karku nie nadstawisz...
– Stul pysk, łachudro z gościńca! - wycedziłem przez zęby. - Mielesz ozorem jak przekupka.
– Szkoda w męce ginąć...
*
– Nigdy wcześniej, powiadam ci, czegoś takiego nie widziałem! – Przekonywał z pijackim uporem swego kompana po fachu, Henryka, złodziej Franciszek w karczmie, gdzieś na rozstajach dróg, na których strach było zdzierać podeszwy spokojnym wędrowcom.
– Dobrze widziałem. O, tak, napatrzyłem się... Najgorzej, że kulasów nie mogłem rozprostować. Taką miałem, psia mać, kryjówkę!
Kąt w karczmie kipiał mrokiem niepokojonym światłem ledwie jednej słabej świecy, stojącej na stole. Zdać się mogło, że zwarł w sobie fajkowy dym, alkoholowy opar i gęste, ostre słowa. Wino było podłe, kwaśne i ciążyło nieprzyjemnie w pustym żołądku. Ale to już wkrótce, obiecywał sobie Franciszek, miało się zmienić. Smak wina i życia zarazem.
– Stary Kwiczoł z synowcem, niech im tam diabli w piekle drew pod kocioł nie żałują, nie lada zawalidrogi byli. Chłopy silne, rzekłbyś z dębu strugane, zwinni jak jaszczurki, a bili jak mało kto!
– Na każdą dupę znajdziesz bat – stwierdził z przekąsem Henryk i czknął głośno. Śmierdziało mu z pyska czosnkową kiełbasą i zepsutymi zębami. Jego kompan raz po raz krzywił nos.
– O, ba! Pewnie, że znajdziesz! - dorzekł. - Wsiowy filozof – dodał, ale już w myślach. - Dobrze się ukryłem, mimo to, wystrachałem się za całe życie! Ale, powiadam ci, warto było! - Powiedział Franciszek, po czym wyjął zza pazuchy niewielkie zawiniątko i konspiracyjnym gestem ukazał jego zawartość. - I jak? Powiedz, warto było?
– O tak! - stwierdził Henryk. A gdy to mówił, taki blask miał w oczach – i nie było to odbicie dopalającej się świecy - że gdyby Franciszek, który był mistrzem w złodziejskim fachu, lecz niestety nie był znawcą dusz ludzkich, dostrzegł w tym mgnieniu sekundy, owo pełne łajdactwa lśnienie, uciekłby natychmiast. – To bardzo piękna rzecz! Za taką rzecz – dodał w myślach – przyjaciela bym zabił...
– Nie powstała mi we łbie myśl taka, że los dopuści mi to zobaczyć! - Zadumał się stary złodziej. Pite w szybkim tempie wino potęgowało refleksyjny nastrój. - Mocne oba byli i ten trzeci nie ułomek, piekielnik. Jak więc nazwać tego, co pobił ich jak małe smarki ?
*
Rzucony z niebywałą wprawą tasak wbił się z głuchym mlaśnięciem w beczkę za moją głową! Zdziwił się dziad wąsaty. Na sekundę, dwie oczy lekko mu się rozszerzyły ze zdumienia. Podobne niedowierzanie musiał zobaczyć w moich. Nigdy bym nie przypuszczał, że tak szybko potrafię zareagować!
Młodszy ruszył się spod drzwi, dobywając szybko i bezszelestnie z pochew po bokach dwa długie noże. Szedł wolno po łuku w moją prawą stronę. Stary stał w zupełnym bezruchu. Wiedziałem, że skoczy, jak tylko syn jego znajdzie się wystarczająco blisko mnie, tak by mogli zaatakować jednocześnie. Wreszcie jest cicho, bez gadania, a ja - nie wiem dlaczego -wiem, co mam robić!
I coś bym zrobił, uczynił w mgnieniu oka, na zimno, okrutnie, lecz zjawił się ten trzeci. Jego nie usłyszałem. Wrażenie zrobił chyba na samym Czasie, bo ten zdawało się, zastygł!
Z cienia za moimi plecami wyszedł niespiesznie zażywny, gruby jegomość ubrany w szarą kurtkę z rękawami wyszywanymi w dole srebrną nicią, czarną płócienną koszulę i takież same szerokie spodnie wsunięte w wysokie, skórzane buty. Splótł długie pulchne palce na wysokości piersi, pokiwał smutno wielką jak arbuz głową zwieńczoną strzechą krótko przyciętych rudych włosów. Wyglądało to tak, jakby miał zaraz powiedzieć: „Cóż żeście znowu zbroiły, dziatki moje najmilsze!" A potem zdjąć pas i prać po gołych tyłkach winnych psoty nicponi. Zamiast tego jednak rzekł wysokim, dźwięcznym głosem:
– Ech, Kwiczoł, barani łbie! Beczki mi niszczysz! - Pogładził niemal z czułością jeden z wyrobów bednarskiego rzemiosła. Dobra dębina, droga... - Zabierz to żelazo! – Jednym szybkim ruchem wyswobodził ostry jak brzytwa tasak i skierował go wytartą rękojeścią w kierunku starego. - Przeproście się z panem Wiczerym. Żeby tak w wigilię święta radości wszelakiej do gardeł sobie skakać? Jest niby o co, hę? Wody do piwa dobawił? Toć każdy rozcieńcza. - Uśmiechnął się jakoś tak miodnie, nieszczerze. - Czy pchły znalazłeś w sienniku i musieliście się z synowcem całą nockę po dupskach drapać, miast dziewki rozpasane na sianku chędożyć? No nie rób że ceregieli...
Człowiek, którego nazwał Kwiczołem, potarł ręce o lnianą koszulę, z lekkim wahaniem wyciągnął rękę, cmoknął, otworzył usta, chwilę jednak jeszcze pomilczał nim się odezwał:
– Ja wiem, kim pan jest, panie Hugo, ale my tu z synkiem moim, nie na...
I to były ostatnie słowa, jakie wypowiedział w swym bandyckim życiu! Trudno jest bowiem dokończyć myśl jakąkolwiek z tasakiem wbitym w czoło.
– O, żeż ty! - Szok i żal dały się słyszeć w zduszonym głosie Waldka, gdy skoczył na zabójcę swego ojca. Nożem trzymanym w prawej ręce mierzył w szyję. Ułamek sekundy i wiedziałem, że cios, który miał zrobić krzywdę, nadejdzie z lewej ręki pod prawą pachę Huga.
Nie zdążył. Nie dał rady. Nie miał szans.
Ostrze, które miało wbić się w żebra grubasa, przy głuchym trzasku pękającego nadgarstka, zmieniło gwałtownie cel i przebiło gardło swego właściciela. Bluznęła krew. Nie postąpił nawet kroku, zwinął się w niezdarnym półobrocie i padł. Koniec zbójeckiej pieśni!
Powietrze zdaje się drga i brzęczy, jakby czas wyhamował po nagłym pędzie. Jak w ucho palnął!
– Nie pogadał sobie Waldek. Nigdy zresztą nie był rozmowny. W sumie szkoda. Pomocni nie raz byli – rzekł jakby w zadumie Hugo, nieznajomy, ten Trzeci Niespodziany i skierował wzrok na mnie. - Nic się panu nie stało, panie Wiczery? – zapytał z troską jakby. - Czy aby nie pocięli rdzawym tasakiem, nie złamali niczego? Czyś się sam nie poturbował?
Postąpił krok ku mnie. Uśmiech z gęby rumianej nie schodzi, jakby chwilę temu dwóch ludzi nie zabił.
– Nie, nic mi się nie stało – pokręciłem głową.
– Nie miało prawa, nie tobie – odrzekł z jakąś taką zimną pewnością w głosie i zbliżył na drugi krok. - Takich jak ci tutaj powinieneś pozabijać gołymi rękoma, mimo to nie mogłem ryzykować i wkroczyłem.
Podchodzi blisko, na wyciągnięcie ręki. Brew ściągnął lewą, nozdrza wydął, jakby zwierza zwąchał, wilk w kniei. Oczy ciemne i ruchliwe, nie pasują do rumianej, obleczonej w uśmiech twarzy, obiegają mnie od stóp do głowy zimno i nieprzyjemnie. Przysiągłbym, że gdyby dostatecznie mocno rozewrzeć mu gardziel, ujrzałoby się czarne podniebienie. Oto zbój nad zbóje, duszogub!
– Spójrz pan na to! - Wyciąga (Skąd? Nie wiem) gestem prestidigitatora złoty owal, medalion – jak mi się wydaje – i podsuwa mi pod nos. - Znalazłem nieopodal. Czy aby nie pańskie? - Gada z jakąś przesadną natarczywością.
– Nie, nie moje...
– Proszę dobrze się przyjrzeć. Cóż za cacko! To bardzo piękna rzecz. - Pcha mi to pod oczy. Robi się irytująco i śmiesznie zarazem. Zabił dwóch ludzi, jeszcze chwila straszna, śmiertelna nie przebrzmiała, a on i jakby już o tym zapomniał.
Medalion jest w istocie piękny. Przedstawia słońce o sześciu promieniach z zielonym szafirem osadzonym idealnie pośrodku. Złote słoneczne refleksy zdają się obracać wokół własnej osi. Po chwili zdaję sobie sprawę, że nie mogę oderwać od niego wzroku! Zdaje mi się, że promienie złotego słońca też jęły wirować. Zrazu wolno, niezauważalnie, potem szybciej.
Ruszyły złote wahadła. Godzina jaka wybiła? Chcę o coś zapytać, ale po chwili nie pamiętam, o co? Zresztą, nie jestem w stanie wydobyć z siebie dźwięku. Człowiek imieniem Hugo otwiera usta. Nie mówi w obcym języku, ale nie potrafię nadać znaczenia i sensu jego słowom. Zamykam oczy i zapadam się w sobie. Zimno. Idę, nie wiem dokąd. Ktoś mnie prowadzi, nie wiem kto. Jest ciemno, gwiazdy tylko błyszczą obojętnie. Powietrza chciałbym zaczerpnąć, lecz płuca nie są w stanie się unieść. Chcę krzyczeć, lecz nie mam ust. Błąkam się w bezczasie.
Nagle przychodzą wspomnienia. Moje. Nie moje? Moje! Obrazy w odcieniach szarości. Sierociniec tak straszny, że nawet Bóg go ze wstydem w swych ziemskich wędrówkach pomija. Szkoła w lasach pod Moskwą. Tam śmierć się we mnie zalęgła. Wybrany spośród setki, najlepszy.
Jakby mi kto umysł przez ciernie przeciągał. Takiej prawdzie się wzbraniam.
*
– Co to za postać, synku? Kogo rysujesz węgielkiem? - Wieczorem, wraz z ciepłem, mama przynosiła do mej sypialni zapach konwalii i bzu. - Czarny jest ten ktoś. Straszny jakiś czart.
– On nie jest straszny, mamo. To wesoły czart, tylko taki mi wyskoczył spod węgielka. Błażej mówił, że są i wesołe diabły.
– Nie ma wesołych diabłów synku. Czart to czart. On zawsze czyni zło i tylko zło. I nigdy nie śpi.
*
– Miałem już takich jak ty przebudzeńców, ale żaden jeszcze mi nie omdlał, nikt nie rymsnął bez czucia na ziemię. A i dziewki były. A kobieta, jak mawiał Św. Austyn, jest istotą poślednią, słabego jest umysłu, ale żadna tak się w sobie była nie rozchwiała jak ty. No, ale cóż, wszak zaczarowany byłeś. A pan Hugo cię odczarował, ino bez całusów się odbyło – zarechotał. - Ale chyba nie żałujesz, co?
– Po coś ty tu, człowieku? Co żeś mi zrobił?
– Co żeś mi zrobił? - powtórzył, zapatrzył się w pył po stopami. - Prawdę ci przyniosłem – oderwał wzrok od ziemi, uśmiechnął się lekko, zwyczajnie, jakby wypowiedział rzecz oczywistą. - Obudziłem cię do życia, jak dobry Bóg. Albo śmierci, jak szatan. Jak wolisz. Choć o wolnej woli, w twoim przypadku, mówiłbym z pewną powściągliwością...
Trudno myśli mi zebrać. Ledwo stoję.
– Prawdę, powiadasz, mi przyniosłeś. Więc co jest prawdą? Kim ja jestem?
– Jesteś, kim jesteś.... - szczerzy zęby.
– A to życie, które właśnie mi odebrałeś, czymże było, jak nie prawdą? Żyłem, śmiałem się, przeklinałem, kochałem prawdziwie...
– Prawdziwie, nieprawdziwie – przerywa mi zniecierpliwiony. - Szast prast! Nie ma baby złej i bachorów cudzych! Przepadły interesy dochodowe, karczmy nie ma, złota nie ma...
– Nie rozumiem...
– Zrozumiesz w drodze. Widzę, żeś spakowany. Zbieraj się!
– Z tobą mam jechać? A ktoś ty taki? Nie po drodze mi... Do swoich mi trzeba. Porozmawiać, wyjaśnić sobie...
– Ci twoi, jak ich nazywasz, przepadli hen w świecie, zgubili drogę i już nie wrócą...
Iskierki mu w oczach latają jak pod diabelskim rusztem, takie straszne i wesołe zarazem. Słucham go. Nie słucham.
– Jakże drogę do domu zapomnieć? Małgorzata wyjechała z dziećmi, ale wróci. Tu jest jej dom.
– Nie wróci. Tu już nie ma żadnego domu.
– Co mówisz? - Słucham go. Nie słucham. Nie chcę słuchać. Kłębi mi się w głowie od przeczuć strasznych. Milczę. Doszedłem do krawędzi. Jeszcze stoję, nie upadam. Czekam na słowa, które zepchną mnie w otchłań. Jeszcze jestem. Jeszcze trwa ostatnia chwila mego życia.
– Mówię, że nie wróci. Nikt nie wróci.
Milczenie zapadło, ciężkie i straszne. Na chwilę. Nie wytrzymał w ciszy. Jego język zdaje się żyć osobno, ciągle w ruchu.
– Spojrzyj na swe strapienie przez pryzmat myśli przypisywanych świętemu Anzelmowi – Palec uniósł do góry, jak nauczyciel mający wypowiedzieć rzecz arcyważną - "Nie ma nic bardziej szkodliwego od kobiety i poprzez nic innego szatan prowadzi tylu ludzi do ruiny, co poprzez kobietę". Może wtedy ów problem będzie się wtedy jawił odwrotnie?
– Co ty bredzisz, człowieku? - Nie wiem już, czy to mi się w głowie pomieszało, czy ten przede mną zszedł z rozumu.
– Zmieniły się plany daleko w Moskwie. Nie wiem co, konkretnie i nie interesuje mnie to. Zdejmują cię, by tak rzec, z posterunku. Ha! Dobre słowo: Zdejmują!
Czy aż tak mnie lekceważy, że mówi mi to wprost? Nie powiódł się jednak plan misterny przygotowany przed laty, w którym miałem być narzędziem.
– Znam się na duszy ludzkiej, wieki całe ją poznawałem... To życie, które zostawiasz, nie jest twoim i nie powinno cię od teraz obchodzić, tak cię... wytresowano. Zagląda mi w oczy. - A jednak, i położyłbym obie dłonie na pień, jestem pewien, że coś jest nie tak.
Milczę. Patrzymy na siebie.
– Gdyby nie rozkazy, już by cię otulała ciepła dębina i wieczny mrok – jak zawsze pierwszy przerywa chwilę milczenia.
– Dlaczego?
– A dlaczego nie? Czy nie chciałeś do, jak ich tam nazywasz, swoich,co?
Łzy stają mi w oczach. W mgnieniu oka zapomniałem własnego imienia i jestem w miejscu, gdzie nawet Bóg nie zagląda. Takaż to pustka! Szatan uciekł i uśmiech mi zabrał. Za rękę mnie prowadził. Nie będzie nikogo. Nie będzie złota tej jesieni, wszystko zmarnieje i pomrze. Ostatni ciepły oddech szronem przeminie. Wszystko co dobre zwiędnie i umrze. A co tu się ostanie? Nic. Już połowy mnie nie ma, a będzie jeszcze mniej... Jakże się podnieść z takiej głębokości, gdzie czas nie płynie? Nie ma ku czemu oczu zwrócić, czego się uchwycić.
A jednak nadal jestem. Tu. Gdzie bądź. W sobie. Choć na wpół umarły, trwam. Kto mnie za włosy uchwycił i nad topieliskiem trzyma?
Z daleka wróciłem. Z czarnej topieli.
*
– Jesteś wreszcie.
Znowu wstaję z ziemi. Patrzy na mnie.
– Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem – odzywa się, ale już bez tego diabelskiego uśmiechu. - Słyszałem, że ludzie potrafią nagle osiwieć. Gawędy, bajanie prostaczków, myślałem. A teraz widzę... Magia z ciebie wypływa. Ze dwie garście, dość by łeb ci osiwiał.
Co widzi, czego się już domyśla, nie powie. Milczę.
– Coś jest nie tak. Tak być nie powinno.
Przeczucia i domysły.
– Nigdy nie widziałem, by kimś tak silne uczucia targały. Widziałem gniew, rozpacz, wściekłość, ale takich omdleń serca – uśmiecha się szyderczo – jeszcze żem nie oglądał. Jak panna cnotliwa przed pokładzinami. W was Polakach wiele sprzeczności mieszka. Ale znam się ja i na duszy lackiej.
Postąpił ku mnie, patrzy w oczy.
– Inne imperatywy powinny zadziałać – mówi jakby do siebie i świdruje mnie wzrokiem. Bazyliszek. - Wpojono ci bezwzględne posłuszeństwo zwierzchności. A może nie? Więcej wody w kamieniu niż w was Polakach poszanowania władzy. Wpojono ci określone typy zachowań na pewne sytuacje. Mówiąc zwyczajnie: stępiono ci wolną wolę. Jeśli w Polaku wolność od środka można zdusić. Co tam siedzi w twojej głowie, hę?
Milczę. Ogląda mnie jak wioskowy konował osobliwy przypadek cielęcia z dwoma głowami. Stanął za mną. Dreszcz przebiega mi przez plecy. Nie odwracam się.
– Cara miałeś zabić! - wypowiedział to na głos.
Grom z niebios nie uderzył, mimo to miałem wrażenie, że dreszcz jakiś przeszedł całą stajnię, dach, ściany aż po fundamenty.
– No, no – zadumał się. - Ty, Lach, naszego batiuszkę miałeś zgładzić! - powtórzył, jakby nie dowierzając. -Siedziałbyś tu nawet lat dwadzieścia, w końcu Jego Wieliczestwo Gosudar nasz ukochany zjechałby tu. Wtedy ktoś by cię zbudził. A może i nie. Sczezł byś i nie wiedział dlaczego naprawdę tu byłeś. Lubił niegdyś przyjeżdżać w to miejsce z nieliczną świtą, incognito, na schadzkę. Myślisz, dałbyś radę? Hę? Może byś i otruł cara takim świństwem, co zaczęłoby trawić ciało i krew na dzień drugi, albo za dni kilka. Ale pewnie sam byś się zgładził, bo kazaliby tobie, twojej żonie i dziatkom żreć to, co wyszłoby z twojej kuchni przed podaniem na pański stół. Zresztą, z własnym kucharzem i prowiantem on jeździ. Do cara byś się nie zbliżył, nożem byś nie pchnął. Po upojnej nocy zjadłoby się co nieco i wypiło. Zwłaszcza po nocy spędzonej z wymagającym babskiem. Mówiono, że zjeżdżała tu też pewna polska księżna, nienasycona jak sukkub. Ale co to dla naszego batiuszki, choćby i sukkub, wychędoży raz , drugi, trzeci, obróci na drugą stronę i znowu raz, drugi, trzeci. Otruł byś go! Tak myślę. Car jednak przestał pojawiać się w tym rozkosznym kurwidołku. A przestał, odkąd wziął za żonę Wiedźmę. - Zamilkł, ale tylko na chwilę. - Ciekaw jestem, jakbyś to zaplanował? Szkolili cię do tego. Gdzie byś uciekał? Kto dałby ci schronienie? Czy też zginąć wraz z nim miałeś?
Milczę. Przecież nie spodziewa się odpowiedzi.
– Ilu was było? Powiadają, że około setki sierot. Większość chłopców, ale były i dziewczęta. Zabrani, porwani, przehandlowani. Nikt się o was nie upomniał. Nie było najbliższych, którzy choć by słowo za was w urzędzie, sądzie czy u starosty wyrzekli. Ratujcie panie, syn mi przepadł, dobry dzieciak Szymek, Pietrek, Michał. Dwanaście lat miał tylko. Córka do chałupy już drugi dzień nie wraca, przepadła Weronka, a na targ tylko poszła. Sama po prawdzie, ale to blisko przecie do sąsiednich Załuk. Dwie wiorsty raptem, to jakże w drodze pobłądzić?
A kraj? Państwo, jak zawsze, miało was, biedę ludzką, w dupie! Obserwowali, zbierali informacje, kto się może nadać, a potem powybierali jak kot pisklęta z gniazda. A jakiż cel im, spiskowcom, przyświecał! Dla takiej sprawy i setkę dzieci, zwłaszcza nie swoich, można poświęcić. Czemu milczysz? Jest wszak o czym mówić. Zwłaszcza ze mną.
Chwila ciszy.
– Polak, zabójcą cara! Przyznaję, coś w tym jest! - Cmoka, mlaska, smakuje sens słów, jakby je na język brał, próbował rozgryźć i ukrytą, właściwą treść wydobyć. Drepcze wkoło, gapi się w sufit, zerka na mnie z ukosa krzywo, nieprzyjaźnie, potem znowu grzęźnie wzrokiem w mrokach na suficie. - Czasu nie było w drodze tego przetrawić, to i gadam teraz. By tak rzec, na rozum biorę i ziarno od plew w tym moim myśleniu staram się oddzielić. Może mi pomożesz?
Milczę. Słucham.
– Twoja żona i dzieci mogły być świadkami mimo woli. Załóżmy, że nie żyłeś tu jednak w uśpieniu, pamięć zaczęła ci wracać, zacząłeś gadać, rozumiesz... Możemy szybko zakończyć te, uwierz, nieprzyjemne również dla mnie, turbacje. Powiedz mi tylko, co pamiętałeś? Czy jakaś myśl, obraz mglisty i nienazwany, lecz tak niepokojący, że wiercił ci mózg w jesienne wieczory, nie stał się przyczynkiem, by wypowiadać na głos, to czego mówić ci zakazano? Zwierzałeś się komuś z nie do końca sprecyzowanych myśli, przeczuć? Mówiłeś to jakiemuś medykowi od pomieszania rozumu, druhowi najbliższemu, kurwie w burdelu? Czy ktoś wie? Lepiej będzie dla ciebie, jak mi powiesz. W lochach moskiewskich Wiedźma przez żelazo cię przejrzy, a zada ci podczas przesłuchania cierpienia niewyobrażalne.
Zacierają ślady. Moi bliscy nie żyją. Nikt się o mnie nie upomni, nikt o mnie nie zapyta. Nie ostanie się żaden świadek.
– Bólu ci oszczędzę.
– Ty mi bólu chcesz oszczędzić? -Roześmiałem przez łzy, gorzko. - Łaskawco, całe moje życie to ból, oprócz tego tutaj, które mi odebrałeś, a które, jak powiadasz, nie było prawdziwe.
Nie dam mu rady. Wiem, jak zabić go gołymi rękoma, ale wiedza ta na nic mi się zda. Może umysł mój wszystko pamięta, ale ciało nie posłucha. Mógłbym zaczekać na lepszą sposobność, ale nie chcę czekać. Postanowione. Próbuję.
*
Leżę na podłodze wokół wirują drobinki kurzu, słomy i brudu. Krew ze złamanego nosa utrudnia mi oddychanie. Konie rżą zdenerwowane i walą podkowami o klepisko. Przekręcam głowę na bok. Dwa trupy. Dużo krwi wsiąkło już w ziemię.
Widzę podwójnie. Dźwięczy mi w głowie dzwon żałobny. Nie chcę żyć.
Było to życie, czy go nie było? Kobieta w nim była z krwi i kości, czy tylko mrzonka bladolica o chabrowych oczach i ustach, przy których pozbawione treści wydawały się płatki najpiękniejszych róż? Nieprawdą były wonne bzem majowe wieczory aż ciężkie od słodyczy? Nieprawdą poranki w wygniecionej trawie pełne szelestu uciekających jaszczurek? Niegdyś czasu nam było mało od wieczora do rana. Gdzie jest ten czas?
To było dobre życie. Jak zawrzeć to w słowach, gdy czasu już mało i oddechu już za chwilę zabraknie? Życie w stałym miejscu, pełne dobrych przyzwyczajeń i ludzi w większości życzliwych.
Nie ma we mnie woli by wstać. Wrze mi w głowie jak w piekielnym tyglu. Drobiny kurzu wirują wokół, jakby nie chciały opaść, jakby się bały, że gdy legną tak jak ja, to nic już je więcej nie czeka, tylko bezruch śmiertelny, ostateczny. Gdzieś z ciemnego legowiska wyszedł szczur. Stoi na tylnych łapkach, stroszy na grzbiecie sierść koloru zbutwiałych liści i łowi drobnym nosem oszałamiające zapachy słodkiej krwi i potu podbite ludzkim strachem. Po chwili opada na cztery łapy i zamiera w bezruchu. Zaczeka. Czy będę jeszcze żył, kiedy zdecyduje, że chwila jest odpowiednia, by wyjść z cienia i przyjrzeć się z bliska martwym ludzkim ciałom?
- To było dobre życie – mówię głośno. Chcę by mnie usłyszał.
- Pewnie, że dobre – odpowiada. - Dieńgi byli. A jak i dieńgi, to i diewuszki. I chuj stajał! Tak, to na pewno było dobre życie. Ale czas się do śmierci zbierać. Upadasz i wstajesz. Upadasz w ciemność... - pochyla się nade mną i gada do ucha.- Upadasz w grób! I wstajesz! - Kręci z niedowierzaniem głową. - Zasypują cię, łopatą ziemię ubiją, na pięcie się obrócą, spluną, rozejdą, a ty łeb wychylasz! Nie chcesz w ciemność odejść. Choć zapomniany, nikomu nie potrzebny, wyzuty ze wszystkiego, wracasz. Łazarz, kurwa! Jak mam cię zabić? - Przekręca łeb jak ptak. Łypie na mnie czarnym okiem. Zagląda w oczy jak złodziej w wieczorne okno.
Dławi mnie krew z rozbitego nosa. Co mi zostało? Co mogę mu przeciwstawić na chwilę przed śmiercią?
– Trzy razy upadasz i trzy razy wstajesz. Trzy! Tak jak Tamten, niegdyś. Choć cały ten nic nie wart świat dźwigał na barkach, wstawał. Pojmujesz to?! Czasem mi się zdaje, że tam byłem, patrzyłem, plułem Mu pod nogi, pierwszy kamień podniosłem, ja gwoździe żołnierzom podałem...
Mam wrażenie, że gada sam do siebie, do wspomnień wyimaginowanych. Szalony człek.
– Jak mam cię zabić? - kracze, a strużka śliny wycieka mu z ust. - Nim sczeźniesz – przykłada mi wąskie ostrze pod oko – wiedz, że dziewczynka mi uszła. Zawodowy niefart. Wstyd dla takiego starego lisa jak ja – Zarechotał krótko, gardłowo. - Ale znajdę i ją. Nikt się nie ostanie. Żadnego świadectwa, że byłeś, chodziłeś po ziemi.
Chłód mnie oblewa. Wyciszam się w sobie i przetrawiam raz jeszcze jego słowa. Moje dziecko, moje życie! Oddycham równo, zachłannie.
Zwleka. Czas. Daj mi jeszcze chwilę. Serce już łagodniej łomocze mi w piersiach.
*
– Wola życia! Jeśli to ci się ostanie w czarnej godzinie, wiedz że jeszcze nie wszystko stracone - mówi starszy lejtnant Zubow w czasach i miejscu tak odległych jakby ich nigdy nie było.
Po chwili rzuca mnie na ziemię, oplata ramieniem szyję i dusi.
– Wszelako wola życia to jedno, ale trzeba też posiadać pewne umiejętności, które w krytycznej sytuacji pozwolą ci kopnąć w żyć, tego który zechciał cię pognębić. Bez tego ani rusz. Życie stracisz. W najlepszym razie, zdrowie. Szukaj! Bo choćby twój przeciwnik cały czas działał z żelazną konsekwencją i był piekielnym arcymistrzem w zadawaniu bólu i śmierci, być może znajdziesz coś, co wytrąci go z równowagi, a tobie da chwilę, być może tak krótką, że odmierzysz ją mrugnięciem powieki, ale zdążysz odwrócić los. Musisz też mieć zgodę na ból. Jeśli daleko przesuniesz jego próg, być może wtedy ci się uda.
Duszę się. Setny raz. Boli. Cały czas mnie coś boli!
– Napnij mięśnie szyi. Ręce masz jak ze stali, więc zrób z nich użytek, spróbuj przesunąć mnie tak, żeby twoja głowa znalazła się w moim zgiętym łokciu wtedy nie będę mógł wykorzystać całej swojej siły.
Robię tak jak mówi. Robię więcej. Po chwili, po raz pierwszy odkąd przed laty weszliśmy do jasno oświetlonej sali o kamiennej zlanej potem i krwią podłodze, dusi się w moim uścisku. Klepie dłonią o podłogę. Puszczam. Wstaje, a w reku błyska mu nóż!
– Przed nożem najlepszą formą obrony jest ucieczka i niech ci nie przyjdzie do głowy myśleć o tym w kategoriach plamy na honorze. Jeśli ktoś cię zaskoczy i zechce zabić, to najpewniej cię zabije.
– A co jeśli nie mam gdzie uciec, tak jak teraz?
– To jesteś trup. Wszelako spróbujmy obronić się.
*
Oczy zachodzą mu czerwoną mgłą, za moment uderzy. Szarpię głową w bok. Szybko. Nie dość! Nóż jedzie po policzku, głębiej, po zębach, wrzyna się w brodę! O cal od szyi, ale dalej mu nie pozwolę.
Boże, czemuś stworzył świat raz po raz pisany bólem?!
Gdybym otworzył usta ściany pękły by od mego wrzasku. Trzymam go za nadgarstek i wyłamuję mu palce. Kolanem tłukę go w krocze. Nóż wypada mu z dłoni. Nie zdejmie mego ramienia połamanymi palcami.
Napina się. Bezskutecznie.
Zdrową ręką próbuje sięgnąć mych oczu. Na próżno.
Wali łokciem w żebra. Mocno! To nic.
- Nie wiesz pan, panie Hugo – charczę i pluję krwią – do kogo żeś przyjechał?
Milczy.
- Niedopatrzenie! Cóż z tego, że byłem uśpiony? Bestia się we mnie niegdyś zalęgła. Dawno temu. Śmierć jest we mnie! Pojmujesz? Jestem lwem pośród wilków.
Przestał walczyć.
– Zlekceważenie! - pluję mu krwią w ucho.
Poddał się.
– Jakiemu dziecku potrzebny taki ojciec? - mówi wolno i cicho, ale jakoś tak dojmująco, że nadstawiam ucha. - Po co ci córka, której nie kochasz?
Niemal widzę jak naciągają się więzadła, torebki stawowe, mięśnie, przemieszczają się kręgi szyjne, napina się rdzeń kręgowy. Wszystko nagle trzaska jak mokry powróz! Nadspodziewanie głośno w tej strasznej ciszy.
*
Jaki wstanę? Kim z ziemi się podniosę?
Dźwigam się mozolnie, twarz mnie pali żywym ogniem. Ranę trzeba opatrzyć, do medyka mu się udać. Każda uncja mego ciała jest z ołowiu. Widzę za to ostro, wyraźnie. Podchodzę do wozu. Stoi i czeka na woźnicę, upiorny karawan zaprzęgnięty w kare bestie, na wierzchu dębowe trumny gotowe do ostatniej drogi. Nie otworzę, nie dam rady. Może łgał, może jest jeszcze nadzieja? Otworzyć i się przekonać? A co jeśli tam są? Połamani, pomordowani okrutnie, ściśnięci w drewnianych obejmach. Nie chcę patrzeć, nawet jeśli miałbym resztę życia zastanawiać się, czy byli tam, czy nie. Jeśli nie otworzę, to dam radę stąd wyjść i odjechać. Dam sobie nadzieję i będę żył. Czas jakiś przynajmniej nim mnie znajdą. A znajdą na pewno.
Świta już. Dziecko mi się samo w świecie zapodziało, a świat nieprzyjazny jest dla dzieci, co puściły się matczynej ręki. Pójdę, choć zda mi się, że nóg już nie mam. Wypatrzę cię na drodze, choć zdaje mi się, że oczy mi odjęli. A jeśli droga długa będzie, to kim się stanę na jej końcu? Ja który nie wiem, kim teraz jestem, kim będę?
*
– Cóż więc zawiodło? - zapytał człowiek w szarości.
– Zadziałało w zasadzie wszystko... - mówiący te słowa, Stefan Jaszczur, zdawał się kurczyć, siedząc na małym, niewygodnym krześle, stojącym na środku dużego, jasno oświetlonego gabinetu usytuowanego gdzieś w trzewiach pałacu Imperatora. - Nie przewidzieliśmy wpływu uczuć wyższych, których być nie powinno. Nie po takim wyjałowieniu osobowości z wolnej myśli, jakiej został poddany ten człowiek. Nie po takim piekle mentalnym, jakie przeszedł, a które my nazywamy zamrożeniem duszy.
– A jednak były uczucia, jak wy to nazywacie, wyższe. Nie dość, widać, zamroziliście mu... duszę. A pan, panie koordynatorze, jak pan myśli, ma człowiek duszę, czy nic więcej prócz ciała nie posiada?
Mężczyzna w szarości sięgnął po stojącą na stole filiżankę z kawą. Błysnęła złota spinka, zabielił się koronkowy mankiet. Jaszczur nigdy nie pił kawy. Jej ciepły, delikatnie czekoladowy aromat przyjemnie wtłoczył mu się w nozdrza. Nie odrzekł nic. Jego Ekscelencja, jak mniemał, nie oczekiwał odpowiedzi na to akurat pytanie.
– Tylko w tym jednym przypadku pojawiły się nieoczekiwane komplikacje – odezwał się po chwili milczenia.
– Komplikacje, przez które kilku znaczącym osobom w naszym kraju i poza jego granicami, mogą pospadać głowy z karków!
– Twoja, Ławrientij , zda się, nigdy nie spadnie – pomyślał Jaszczur. - Nawet Wiedźma cię nie przejrzy, bo w tobie nie ma nic, co można by zobaczyć, tylko ciemność. Już więcej w niej jest z człowieka, niż w tobie.
– Agent doskonały, z przetworzoną za pomocą magii psychiką. Nie do złamania. Człowiek z żelazną wolą posłuszeństwa – Pomruk burzy odległy lecz całkiem wyraźny jął się rodzić w trzewiach człowieka w szarości. – Duszę lód mu na wskroś przeszedł, czucie świata zmroził, a jednak nie padł pies wiernopoddańczy do stóp pana podeszwy mu z gnoju wylizywać. Bo się w kobiecie rozmiłował i dzieciach nie swoich. Kark miast się ugiąć, zesztywniał. Miłość! A co to takiego, panie koordynatorze?
– Zapytaj poetów – odrzekł, w myślach oczywiście, zapytany.
– Duszę ludzką chcieliście zważyć i zmierzyć. A jakim narzędziem? Jaką miarę chcieliście przyłożyć do czegoś, czego nie ma?
– Nie wiem, czy człowiek ma duszę, czy jej nie ma, ekscelencjo. Rozum i wolę w różnych proporcjach, to ma na pewno i to mieliśmy nadzieję złamać i odpowiednio zmanipulować. - Jaszczur mówił wolno. Nie spodziewał się takich pytań. Zbierał myśli. - Udało się to ze wszystkimi uczestnikami eksperymentu za wyjątkiem tego jednego.
– Wybudzony do życia, zadziwiony światem i tym, co się z nim stało, zacznie zadawać pytania. Najpierw zapyta o siebie, kim jest i co się z nim stało? Potem zapyta, kto mi to uczynił? Czy znajdzie odpowiedzi? Jeśli tak, to jakie one będą i dokąd go zawiodą? Kogo zacznie pytać prócz siebie samego i jakie tajemnice przy tym wyjawi? Ten głód poznania i miłość do dziecka będą go gnały przez świat. Mam nadzieję, że nie dopuści pan do tego, żeby zaszedł po odpowiedzi na dręczące go pytania zbyt daleko.
– Oczywiście, nie dopuszczę.
– Tym czasem, niech pan opowiada. Bo, jak pan widzi, nie mam raportu na papierze. Nikt nie ma! Te ściany - powiódł wzrokiem po gabinecie - uszu nie mają. Nie dziś w każdym razie. Historia jest ciekawa. Śmiertelnie niebezpieczna, ale nad wyraz zajmująca. Niech pan zaczyna od dowolnego jej miejsca.
– Nieprawdziwe mieli nawet wspomnienia. Wspólnym mianownikiem była wiedza, że są sierotami i nie mają nikogo. Musieliśmy mieć pewność, że nie wyjadą nagle w odwiedziny do krewnych, których nie ma, nie zaczną drążyć i nie zepsują całych lat przygotowań. W tym na poły fikcyjnym życiu mogliby trwać aż po kres swych dni. Bez świadomości kim są naprawdę.
– Aż do momentu przebudzenia, kiedy mieli stać się gotowym do wykonania rozkazu... jednego rozkazu, posłusznym i skutecznym wykonawcą.– Kącik ust ekscelencji uniósł się lekko nad uniesioną filiżanką w niby uśmiechu.
– Któż by złamał tak zapieczętowany umysł? Żaden kat, śledczy ni medyk od pomieszania rozumu nie wydobyłby z niego nic prócz nieprawdy.
– Chyba, że wejrzałaby weń Wiedźma...
Jaszczur złapał powietrze w usta, przytrzymał je, wypuścił nosem, zamilkł. Cóż miał rzec? Obaj wiedzieli, że zorganizowane lata temu z niemałym nakładem środków finansowych przedsięwzięcie, rozsypało się przez jedną kobietę.
– Przybył gdzieś ze świata z bagażem wspomnień w większości, rzecz jasna, nieprawdziwych, przejąć spadek po zmarłym wuju. Ów spadek to kupiona za niemałe pieniądze karczma, niegdyś ulubione miejsce schadzek młodego cara. A ów rzekomy wuj? Zmarło mu się bezdzietnie, w samotności... Krewni, spadkobiercy? Byli tacy, owszem. Czuwali niczym sępy, nigdy jednak nie zgłosili żadnych roszczeń. Wycofali się dyskretnie, dobrzy ludzie. – Koordynator pozwolił sobie na uśmiech, oczywiście, nieodwzajemniony. - Hubert Wiczery wykazał się niemałą przedsiębiorczością. W przeciągu kilku lat stał się człowiekiem zamożnym. Oczywiście nie dorobił się magnackiej fortuny, ale można by rzec, że los wynagrodził mu lata cierpień w postaci niemałego majątku.
– Który w większości przejęto.
– Tak jest.
– I jak mniemam, zostawiono ślady.
– Pieniądze sprawiają, że ludzie stają się nieostrożni.
– I gdzieś potem pojawiła się kobieta.
– Małgorzata Poiret, młoda wdowa po francuskim oficerze, który zginął w służbie Jego Carskiej Mości w wojnie z Turkiem. Po prawdzie, to nie zginął on w walce, a zamarzł na przełęczy Szipka w Starej Płaninie. Miłość to ponoć była jak z kart książki. Oszalała po tej śmierci. Nie wiemy, co połączyło ją i Huberta. W każdym razie wprowadziło to element chaosu do tej historii. Prawdopodobnie chciała zabić swego drugiego małżonka.
– Za dużo tu słów o miłości - głos Jego Ekscelencji zdawał się z każdym wydechem obniżać temperaturę powietrza w pokoju o kilka stopni. - Miłość komplikuje nam sprawy. Pan, widać, lubi mówić o niej mówić.
– Kiedy człowiek walczy o miłość tak prawdziwie na śmierć i życie, walczy o kogoś drugiego, o siebie, to potężniejszy jest wtedy niźli szatan. - Mężczyzna o gadzim nazwisku i takim samym wejrzeniu właśnie ugryzł się w język. Niepotrzebnie, jego odpowiedź została zignorowana.
– Tam zginął nasz człowiek, najlepszy.
– To ja jestem najlepszy. – Kolejna wypowiedziana tylko w myślach odpowiedź. - Ten człowiek, nieczłowiek był twoją odpowiedzią na pytania o duszę ludzką, a przynajmniej na to, czy piekło istnieje.
– Milczy pan. Rozumiem, że temat nieudanego „przebudzenia" możemy uznać z góry za zamknięty.
– Szkoda, zbudowaliśmy ...
– My nie budujemy, panie Koordynatorze! - Lodowato cierpliwy głos człowieka w szarości kończył rozmowę – Tacy jak my utrzymują jedynie stan równowagi, powiedziałbym raczej przewagi nad wszystkim i wszystkimi.
Nieładna, płaska blada twarz człowieka w szarości pozostawała nieruchoma. Tylko oczy, zimne, w kolorze wygasłego popiołu zdawały się drenować mózg Jaszczura w poszukiwaniu zatajonych informacji. Koordynator opuścił wzrok na ciemne dębowe biurko, na wyślizgany blat z jasnymi intarsjami w kształcie galopujących koni, na białą filiżankę z delikatną złotą obwódką na brzegu i spłaszczonym u góry uszkiem przypominającym literę s. Aż się uśmiechnął w myślach, gdy wzrok jego zatrzymał się na nietkniętym kruchym ciastku z malinową konfiturą i bitą śmietaną na białym spodeczku.
– Ja jestem skurwysynem, wiem o tym i czasem mi z tym dobrze, a czasem źle – pomyślał Jaszczur – Ciekawe, czy ten bydlak, wie kim jest? Jaką myślą obarcza mu się sumienie, kiedy pieczętuje lakiem wydumane winy? Czy ciastko z konfiturą będzie smakować prawdziwie malinowo, czy też po wydaniu wyroku podejdzie żółcią, straci smak?
– Nim pan wstanie, pokłoni się i odejdzie do swoich obowiązków. Kim on był? Bo mogę chyba mówić o nim w czasie przeszłym? - zapytał człowiek o szarych oczach. - Znaczy, skąd jego ród?
– Ojciec polski bohater – odrzekł zapytany, a ciemne źrenice zawęziły mu się jak u gada. - Cały ich rodzina po mieczu kilka pokoleń wstecz, to wojenne lackie bohatery. Matka jednak z krwi obcej, francuska szlachcianka.
– A jaki był numer Huberta Wiczery?
– Czterdzieści i cztery. Nie ma w tym żadnego symbolu. Nie ma znaczenia.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Mathilda Winter - Ostatnia walka
Księga Istot Magicznych: Smoki (fragment)
Pogłoski o istnieniu smoków pojawiły się już pięć tysięcy lat przed naszą erą. Do dzisiaj ich pochodzenie jest dla nas zagadką. Można opierać się wyłącznie na własnych przypuszczeniach, prawdopodobieństwach i fantazji, a prawda i tak może okazać się zgoła inna. Przez to, że jedynie nieliczni dopuszczeni są do kręgu ich towarzystwa, wszystkie tajemnice pozostają pilnie strzeżone. Wiadomo natomiast, iż ich przyjście na świat zwiastują burze. Smoki otrzymują duszę od samego Wielkiego Stwórcy; nie jak ludzie i zwierzęta dziedziczą ją po przodkach. Może ona dostać się na Ziemię tylko poprzez błyskawicę, która na krótką chwilę łączy Niebo i Ziemię. Czasem zdarza się, że Siły Zła są znacznie szybsze i zdołają wnikać w otwarty portal. Dusza zostaje wtedy skażona i trafia do nowego właściciela z defektem, którego nie jest świadomy. Może on objawiać się na przeróżne sposoby. Powszechnie znane są przypadki smoków atakujących ludzi, pustoszących miasta i wsie, czy zagarniające w swoje szpony całe królestwa, które uciemiężają i doprowadzają do ruiny. O wiele trudniej spotkać smoka o czystej duszy – zwykle z racji wyższości swojego gatunku nie czują potrzeby nawiązywania jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi, jako istotami niższego rzędu o niecnych zamiarach, zatrutym umyśle i ograniczonej inteligencji. Wiodą samotniczy tryb życia w odludnych miejscach, trudno dostępnych i niemożliwych do zamieszkania przez inne istoty, takich jak najwyższe partie gór, lasy, rozległe pustynie, lodowe krainy, okolice wulkanów, samotne wyspy na środku mórz i oceanów. Potrafią przystosować się do niemal każdych warunków, dzięki wszystkożerności i silnych organizmach. Dotychczas odnotowano istnienie trzydziestu ras, jednak szacuje się, że liczba ta może być trzykrotnie, a nawet czterokrotnie wyższa. Każdy z gatunków charakteryzuje się przypisaną umiejętnością bądź umiejętnościami, które nie wynikają z doświadczenia i zdobytej wiedzy. Obecnie znane to telepatia, telekineza, niewidzialność, wytwarzanie silnych trucizn, ogłuszający krzyk czy lodowy oddech. Przypuszcza się, że może być ich nieograniczona ilość. Zianie ogniem jest wymysłem prostych ludzi, którzy doświadczyli niszczycielskiej siły smoków i nie potrafili jej precyzyjnie określić. Smoki o czystych duszach nie krzywdzą ludzi, ponieważ nie mają w tym żadnej potrzeby czy przyjemności. W razie ewentualnego spotkania starają się jak najszybciej zniknąć, by uniknąć spotkania z człowiekiem.
Ponieważ zdarzają się odstępstwa od normy i niektóre gatunki zdecydowały się na współpracę z magami w zamian za obopólne korzyści, postały Smocze Akademie. Na świecie są tylko trzy takie szkoły: w Tajlandii, Kanadzie i Irlandii. Mają one służyć dobru smoków, ich opiekunów, rozwojowi nauki oraz bezpieczeństwu świata. Nie jest to organizacja stricte militarna, choć oprócz tytułów naukowych istnieje możliwość zdobywania stopni wojskowych. Wszyscy przechodzą obowiązkowe szkolenia w zakresie podstaw walki i obrony. Kandydat w wieku piętnastu do dwudziestu pięciu lat musi przejść szereg testów, po których pozytywnemu zaliczeniu musi zostać zaakceptowany przez któregoś ze smoków. Istnieje ryzyko, że smok w pewnym momencie zbuntuje się przeciwko opiekunowi, dlatego wprowadzono dodatkowe środki ochrony. Uczniowie zdobywają wiedzę w dziedzinach powiązanych bezpośrednio z opieką i biologią smoków, ale także magii, zielarstwa, matematyki, geografii i nawigacji. Rocznie w każdej z Akademii przebywa stu kadetów. Naukę kończy od tuzina do połowy pierwotnej liczby. Lokalizacja szkół pozostaje utajniona przed zwykłymi śmiertelnikami i znana jest tylko magom, którzy mają obowiązek zgłaszać odpowiednich kandydatów.
Spoglądając w lustro nadal rozpoznawała siebie sprzed lat. Oczywiście, czas odcisnął na niej swoje piętno, ale gdzieś w środku pozostało coś z małej, nieśmiałej Aoife, która dopiero co postawiła pierwsze kroki na schodach prowadzących do wielkiej sali. Dotknęła dłonią krótkich włosów, sięgających ledwo za uszy. Układały się loki. Ciągle miała fryzurę nie wiele dłuższą niż nowo przyjęta kadetka. Mogłaby je nareszcie zapuścić, w końcu teraz była jedną z najbardziej poważanych osób w Akademii... Ciekawe, jakby wyglądała teraz w długich włosach?
Z rozmyślań wyrwał ją odgłos szybkich kroków, a potem skrzypnięcie drzwi. Ktokolwiek to był, musiał mieć dobry powód, aby zignorować dobre maniery i zakłócać jej spokój. Wyszła na spotkanie gościowi w salonie.
- McArthur? – zdziwił ją widok pułkownika z rozwichrzonymi włosami i zaczerwienionymi policzkami. – Co się stało, do stu diabłów?
- Nasze najgorsze przypuszczenia... - z trudem łapał oddech. Wsparł się o ścianę. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie, choć znali się od pięciu lat.
- Najgorsze przypuszczenia właśnie się ziściły. Nie mamy czasu, by ratować się ucieczką. Musiałby wydarzyć się cud, abyśmy uszli z życiem.
- Nie strasz mnie, proszę – nalała wody z karafki i podała mu szklankę – Konkrety, Erwinie, konkrety.
- Może lepiej będzie, jeśli poznasz prawdę prosto ze źródła. Finni!
W drzwiach pojawiła się blond czupryna i para zlęknionych, niebieskich oczu. McArthur ponaglił kadeta gestem. Ten wkroczył niepewnie do pokoju. Nogi mu się trzęsły, w rękach miął czapkę z herbem Akademii.
- Baczność! – krzyknął pułkownik, choć w jego głosie słychać było wielkie podenerwowanie. Chłopak wyprostował się odruchowo. McArthur padł na sofę.
- Finni, mów co wiesz – powiedziała Aoife spokojnie, lecz stanowczo - Każdy szczegół może być na wagę złota, jeśli wróg zapuka do naszych bram. Chcesz wody? W takim razie weź głęboki oddech i skup się.
Finni wziął sobie tę radę do serca i po chwili zaczął opowiadać:
- Towarzyszyłem pułkownikowi McArthurowi na cotygodniowym patrolu. Zwykle nie wyjeżdżamy dalej niż do podnóża góry, ale tym razem zajechaliśmy do pobliskiego miasteczka...
- Dobrze, co dalej?
Finni przełknął ślinę.
- Na rynku panowała dziwna atmosfera. Ludzie byli jacyś nerwowi, jakby mimowolnie przeczuwali niebezpieczeństwo. Nawet zwierzęta też ryczały w klatkach głośniej niż zwykle. Dziwny obłęd spadł tego dnia na to miasto. Zatrzymaliśmy się w pubie. Pułkownik wszedł do środka, ja miałem zaprowadzić konie do stajni i zadbać o to, aby je napojono. Nawet nie zbliżyły się do koryta, gdy zaczęły rżeć i wierzgać. Nie wiedziałem co zrobić; to bardzo spokojne zwierzęta. Pozostałe konie szybko do nich dołączyły. Stajenny krzyknął do mnie, żebym je wyprowadził, pewnie rozdrażniły pozostałe. Wtedy zobaczyłem, z jakiego powodu były niespokojne... - zawiesił głos.
- Finni – rzekł McArthur niespodziewanie łagodnie – to bardzo ważne.
- Padł na nas cień. Zrobiło się ciemno, jak w zimową noc. Spojrzałem w górę i zobaczyłem brzuch pokryty srebrną łuską sunący nad miastem. Trzepot potężnych skrzydeł prawie zwalił mnie z nóg. Wtem rozległy się krzyki, przekleństwa i płacz dzieci. Ludzie tratowali się wzajemnie w owczym pędzie, nie zważając na nic. Ja stałem, nie zdolny nawet do oddychania, trzymając się kurczowo uzdy mojego konia. Nigdy nie widziałem tak wielkiego smoka. Był dwukrotnie większy niż Gruby Bazylii. Musiał usłyszeć harmider w dole, ponieważ wzbił się wyżej, a potem zawisł w miejscu. Pysk poorany miał bliznami; ciało bardziej muskularne niż wszystkie znane mi rasy. Tylko tyle zdołałem zobaczyć, nim potworny krzyk przeniknął mnie do kości i zwalił z nóg. Potem... zemdlałem – spuścił wzrok.
- Kiedy wreszcie wydostałem się z pubu – podjął McArthur - Smok krążył już w kółko, więc nie mogłem się mu dokładnie przyjrzeć. Część domów wokół zawaliła się, a ulice były gęsto usiane zwłokami. Wtedy przemówił: „Zdrajcy, którzy kolaborują z żywą padliną, zapłacą za hańbienie swego gatunku krwią. Strzeżcie się, bo jestem blisko i nie ma przede mną ucieczki. Wykończę was wszystkich do ostatniego". Później rozwalił ogonem jeszcze kilka chałup, by w końcu odlecieć... To wszystko, co widziałem.
Aofie zmarszczyła brwi. Zapadła ciężka cisza. Podeszła do okna i spojrzała na dziedziniec.
- Ktoś jeszcze wie?
- Przybiegliśmy prosto do ciebie. Masz jakieś przypuszczenia, co to mógł być za smok?
- Niestety nie. Skoro Finni nie potrafił go rozpoznać, a jest jednym z moich najlepszych uczniów... Nie wiemy, czy nie ma czegoś w zanadrzu. Trudno będzie pokonać smoka obdarzonego boskim krzykiem. W dodatku rozwścieczonego – odwróciła się do nich – Musimy wszystkich ostrzec, nie wywołując przy tym nieuzasadnionej paniki. Wolałabym nie mieszać w to kadetów, ale... Może nie być innego wyjścia.
- Nie mamy armii! Musimy wysłać gońca z wiadomością do Jej Wysokości i poprosić o wsparcie.
- Chcesz wywołać wojnę z powodu jednego smoka?
- On jest groźniejszy niż wszyscy nasi wrogowie na lądzie. Nie mamy nawet pojęcia, jak wielkie szkody może wyrządzić.
- To sprawa między nami, a nim. Nie jest wrogiem całego Królestwa. O ile to możliwe, chciałabym uniknąć wielkiej bitwy.
- Kiedy zabił niewinnych ludzi stał się wrogiem Królestwa – oburzył się McArthur.
- Jest wściekły – podjęła Aoife, ignorując go – to jego słabość, którą możemy wykorzystać. Lepiej byłoby, gdyby nie odnalazł Akademii. Góry to idealna okolica, aby się ukryć i przeprowadzić przemyślany atak, prawda? Nie mam zamiaru go zabijać. Była by to wielka strata dla nauki i świata... Rozumiecie, co czego zmierzam?
- Generalne McKinnley... - zaczął niepewnie Finni – „Każdy smok, który raz zaatakuje ludzi staje się ich wrogiem raz na zawsze" – zacytował Księgę Istot Magicznych.
- Słuszna uwaga, ale zabić smoka, mając możliwość jego zbadania... To marnotrawstwo.
McArthur nie był przekonany. Wstali.
- Jakie rozkazy?
- Tak jak mówiłam: powiadomcie wszystkich. Porozmawiam z Świtem.
Gdy opuścili kwaterę Aoife, McArthur ruszył z chmurną twarzą przed siebie. Finni ledwo mógł za nim nadążyć.
- Panie pułkowniku...
- Cicho! Mamy wykonywać rozkazy. Mam jednak nadzieję, że Rada ją powstrzyma. Możemy wszyscy zginąć, w takiej sytuacji najlepszą dyplomacją jest siła.
Pomieszczenia dla smoków ulokowane były we wschodnim skrzydle. Była to czteropoziomowa hala z około trzystoma kwaterami, podzielonych na dziesięć sektorów. Stamtąd smoki miały łatwy dostęp do patio, sal treningowych i arboretum. Oczywiście, standard dla pokojów magów, dowódców i kadetów był ten sam co smoków. Aofie cieszyła się, że Świt mieszkał w jednym z bocznych, krótszych korytarzy. Nie chciałabym budzić wszystkich w czasie popołudniowej drzemki.
Minęła tabliczkę z jego imieniem i delikatnie poruszyła dzwoneczkami. Zza kotary dobiegło chrobotanie, a potem wyłoniła się z niej głowa.
- O, Aoife. Miło cię widzieć. Cóż ważnego się stało, że przeszkadzasz mi w piątkowe popołudnie? – grzeczność w jego głosie była wymuszona. Cały tydzień intensywnie ćwiczyli; sama miała już tego dość. Westchnęła.
- Nic dobrego. Gigantyczny smok, prawdopodobnie azjatycki, obdarzony boskim krzykiem szuka zemsty za „zdradę gatunku".
- Zdarza się.
- Mógłbyś chociaż udawać, że cię to interesuje? Jest potężniejszy niż wy wszyscy razem wzięci. Z łatwością zniszczył miasto. Mamy czas, dopóki nas nie odnajdzie. Nie przychodziłabym, gdyby to nie było nic poważnego. On nas wszystkich zabije. Jest w stanie to zrobić.
Z innych kwater zaczęły wysuwać się zainteresowane rozmową pyski. Świt pokręcił głową.
- Chodźmy się przejść.
W arboretum nie było nikogo. Przechadzali się wśród drzew, nie bardzo wiedząc co powinni o tym wszystkim myśleć.
- Może telepata załatwiłby sprawę?
- Wątpię... Myślę, że ten smok mógłby być o wiele szybszy, a martwy telepata nic nie wskóra.
- W takim razie co planujesz zrobić?
- Wspaniale byłoby, gdybyśmy odciągnęli go daleko od Akademii i stoczyli bitwę w miejscu, które dobrze znamy – da nam to znaczną przewagę. On na pewno nie jest stąd i nie zna zbyt dobrze okolicy. Chcę zminimalizować ewentualne straty...
- Dobry pomysł, trudniej z realizacją – przyznał Świt. – A co z samą strategią walki? Jeśli jest silniejszy od nas, będziemy musieli znaleźć na niego jakiś sposób. Nie możemy atakować chaotycznie. Żeby go unicestwić....
- Jeśli będzie zbyt agresywny – przerwała Aoife - będziemy go musieli zabić, aby nie wyrządził szkód w całym Królestwie.
- Dopuszczałaś inną możliwość? – smok wrzucił jej wymowne spojrzenie z ukosa. - On rzucił nam wyzwanie. Skoro śmiał to uczynić, powinien być gotowy ponieść śmierć w uczciwej walce. Aoife, co się dzieje?
Usiadła na ławeczce, a Świt trącił ją delikatnie pyskiem w bark.
- Boję się, że poniesiemy klęskę. Jego groźby mogą się spełnić. Kiedyś musieliśmy natrafić na mur nie do przebicia. Igramy ze zbyt potężnymi mocami, o których tak naprawdę mało co wiemy... Nie sądziłam tylko, że stanie się to tak szybko.
- Kompletna głupota! – parsknął. – Sytuacja na polu bitwy jest nieobliczalna, sama dobrze wiesz. Mierzyliśmy się z wieloma potworami, niektórymi nie z tego świata, a naszą siłą była wiara i trening. Jestem pewny, że każdy z smoków i opiekunów, odebrał właściwą edukację i został zaprawiony w boju. Teraz wystarczy w nich uwierzyć. Kto ma wierzyć bardziej, niż generał?
Nagle pojawił się goniec.
- Generał Aofie McKinnley jest proszona o stawienie się na posiedzeniu Rady.
- Świetnie – mruknęła pod nosem – teraz pozostaje nam wierzyć, że przeforsuję swój pomysł.
Zmiany w rozkładzie zajęć wprowadzono natychmiastowo. Wszyscy spali o wiele za krótko, by zregenerować ciało i zbyt wiele myśleli o czekającej ich masakrze, by dać odpocząć umysłowi. O czwartej trzydzieści w sali treningowej stawiła się kompania niewyraźnych, marudzących i niezdyscyplinowanych pierwszo- i drugoroczniaków. Aofie zacisnęła wargi, wybiegając wyobraźnią na tyle daleko, żeby wiedzieć, iż czeka ją trudny dzień. To były jeszcze dzieciaki. Żaden z nich nie miał nawet osiemnastu lat. Nasłuchali się opowieści i plotek, a gdyby zapytać któregokolwiek, do czego się przygotowują, nie potrafiliby odpowiedzieć nic konkretnego. Świt czyścił sobie skrzydła, a Aoife weszła na podest.
- Proszę o uwagę. Czeka nas wszystkich trudny dzień, więc bądźcie tak mili i się łaskawie skupicie.
Kadeci nie przerwali rozmów. Generał dała znak Świtowi. Uderzył końcem ogona w gong, co natychmiast uspokoiło towarzystwo.
- Dziękuję – odchrząknęła – dzisiaj mieliście mieć zajęcia z magii, zielarstwa i dragonologii. Żadne z nich się nie odbędzie. Rada uznała, że w starciu z wrogiem się wam nie przydadzą... - skarciła się w myślach – Cały dzisiejszy dzień spędzicie w powietrzu i pokażecie mi, jak powinna wyglądać prawidłowa współpraca opiekuna ze smokiem, wzajemna komunikacja i wykonywanie rozkazów w trakcie walki. Na polu bitwy niesubordynacja czy brak skupienia może kosztować was życie. Niektórzy mają zbyt małą wiedzę taktyczną i rozeznanie, dlatego kierujcie się intuicją i nie zapominajcie, gdzie jesteście. Szczerze mówiąc, wielu z was może okazać się bardzo łatwym celem dla smoka. Postaramy się przedłużyć, a nawet uratować wam skóry. Świt, zawołaj smoki. Jeśli nie ma pytań to zaczynamy.
Po chwili gęsiego weszły smoki, równie rozespane jak ich opiekunowie. Gdy już wszystkie przybyły, było ich około czterdziestu i Aoife bardzo szybko pożałowała, że zgodziła się przyjąć to zadanie. Wolała by ćwiczyć strategię ze starszymi na zewnątrz. Wiedziała, że w jakiś sposób będą próbowali ją ukarać. Gdy zaczęli się rozgrzewać było jasne, że w takim stanie starcie zakończyłoby się klęską Akademii, nie zależnie od siły i sprytu przeciwnika.
- Panuj nad smokiem!... Uważajcie na siebie nawzajem!... Dalej, pokaż, że ufasz swojemu opiekunowi!... – wkrótce była zmęczona poprawianiem ich błędów, które w kółko popełniali. Uczyli się zbyt krótko, żeby pokazać wyćwiczony styl i praktykę. Aoife kazała im przekazywać sobie informacje, symulując przebieg prawdziwej potyczki. Tylko kilku zdołało odebrać wiadomość na komunikatorze, nie tracąc kontroli nad smokiem i płynnie wprowadzić go w życie. Już trzecio roczniakom nie sprawiało to żadnego problemu; byli na tyle pewni, aby obsługiwać komunikator, skupiając się równocześnie na tym, co dzieje się wokół. Po dwóch miesiącach w Akademii nie miało się jeszcze tego wyczucia, które przychodzi po kilkuset godzinach treningów. Aoife kręciła głową.
- Nie, nie, nie. Nie bójcie się puścić uprzęży, smok potrafi lecieć w jednej linii, gdy mu to zasygnalizujecie. Zaufanie. Tego nam potrzeba.
Świt pracował ze smokami, które uczyły się znacznie szybciej niż kadeci. Mogłyby dostać komunikatory i bez opiekunów wziąć udział w starciu.
- Przerwa. Półgodziny. Idźcie na śniadanie. O dziewiątej trzydzieści widzę was z powrotem.
Kadeci przyjęli tę wiadomość z wyraźną ulgą. Sala szybko opustoszała, bo smoki także wyszły się posilić. Aoife oparła się o podest i skrzyżowała ramiona na piersi. Świt nie musiał jej o nic pytać, ponieważ myśleli o tym samym. Klęska. Za kilka dni, może tygodni oni zginą pierwsi.
- Mogłabym puścić ich do kwater. Tylko im męczę bez sensu.
Mundur pasował jak ulał. Był to raczej strój galowy, niż bitewny – Akademia rzadko wyprawiała się na wojnę. Gdyby rzeczywiście wystąpiła taka konieczność, zapewne dostaliby mundury Królewskiej Armii. Na szczęście mogła odczepić kilka utrudniających poruszanie ozdób i obejść się bez peleryny. Uprzęż Świta zrobiła się za ciasna, choć mierzy ją zaledwie miesiąc temu.
- Przybrałeś trochę ciała, stary druhu – uśmiechnęła się, klepiąc go delikatnie po brzuchu. Snycerz zaśmiał się cicho, jednak spoważniał, spotykając poważne spojrzenie smoka.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego. Po prostu więcej pracuję umysłem.
- I żuchwą.
W porę uchyliła się przed ciosem łapą, co wywołało tylko większe rozbawienie.
- Mógłbyś się przez chwilę nie ruszać? – upomniał go snycerz – Nie chcę, żeby coś się odczepiło podczas bitwy.
Świt mruknął, jednak posłusznie wykonał polecenie. Aoife wróciła do zbrojenia się. Zapięła w talii pas, z emblematem Akademii. Wydał się jej teraz taki dziwny i nie na miejscu.
„Zawsze bronić praw smoków i żadnemu z nich nie wyrządzać krzywdy..."
Ostatni raz wkładała ten mundur, ostatni raz walczyła w tych barwach. Skontrolowała stan czapki i kozaków, które w międzyczasie jej przyniesiono, a potem zabrała się za konserwację kuszy.
Był to cholernie drogi i niezawodny sprzęt, wykonywany z kości słoniowej oraz drzewa bogów, z którego drewno charakteryzowało się długą żywotnością. Mogła przetrzymać wszystko, nawet najgorsze traktowanie; praktycznie niepalna i trudna do zniszczenia. Aoife wiedziała, że tylko generałowie mają ją na wyposażeniu i potrafiła to docenić. Była w czołówce najlepszych strzelców. Raczej trudno byłoby nią zabić smoka, ale w mniej niecodziennych sytuacjach sprawdzała się idealnie.
W skład ich ekwipunku wchodził także komplet bełtów nasączonych środkiem usypiającym oraz miksturami magicznymi, komunikator i sztylet. Komunikatory były sprzętem używanym tylko przez Akademię. Zasilały je kryształy. Wyglądały mniej więcej jak srebrne bransoletki z kilkoma kontrolkami, przypisanymi poszczególnym oddziałom i niewielkim wyświetlaczem. Służyły do wymiany szybkiej wymiany informacji i rozkazów w trakcie bitwy, przez co wszystko szło sprawniej i działano o wiele skuteczniej. Wszystko obsługiwane za pomocą głosu.
Przy butach znajdowały się specjalne uchwyty, które pozwalały zaczepić się o uprząż i pozostać nieruchomym, na przykład podczas używania kuszy, co zapewniało większy komfort oraz precyzję.
- Gotowe – oznajmił snycerz. Świt przeciągnął się i wyszli ze zbrojowni, robiąc więcej miejsca dla pozostałych. Na patio zrobił się już tłum. Blisko setka osób i drugie tyle smoków. Kadeci, magowie, pułkownicy, oficerowie, generałowie... Wypatrzyła także kilka delegatów z Królewskiej Armii.
- Co oni tu robią? – odwróciła się do smoka.
- Może zdążył już rozwalić kilka miast i uznali, że potrzebujemy pomocy.
Aoife prychnęła.
- Pomocy mogą potrzebować oni sami, gdy smok zgniecie ich jednym machnięciem ogona. Pewnie nawet żaden z nich nie widział go nigdy na oczy.
Podszedł do nich McArthur z nieodłącznym Finnim, nieśmiało dreptającym przy jego boku.
- Jakieś nowe wieści? – zapytała, nawet na niego nie patrząc. Nie zrobił absolutnie nic, kiedy wyrzucali ją z posiedzenia Rady. Myliła się co do jego przyjaźni.
- Jest już blisko. Wyjdziemy mu naprzeciw. Kolejne miasto zniszczone, Królowa się dowiedziała i wysłała kilku szpicli – wskazał brodą na przybyszy – Jej Wysokość pewnie myśli, że skoro dostajemy tyle pieniędzy, to powinniśmy zapobiegać takim sytuacjom.
- Może najlepiej prewencyjne wyzabijać wszystkie smoki poza murami Akademii. Tak będzie najlepiej i najbezpieczniej – w jej głosie słychać było złość i żal. Nie potrafiła nad nim zapanować, choć jej twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Na twarzy McArthura pojawiło się zdziwienie, choć szybko je zamaskował.
- Finni, skontroluj czy wszyscy mają kompletne mundury. Nie chcę oberwać za ich głupie wybryki.
- Tak jest – Finni dyskretnie się ulotnił, zostawiając ich samych.
- Aoife... Moglibyśmy porozmawiać na osobności? Tutaj jest trochę za dużo świadków.
Schowali się w jednym z załomów przejścia na zewnątrz. Świt odgrodził ich skutecznie od ciekawskich uszu.
- Początkowo byłem przeciwny twoim planom, bo wtedy wydawały się idiotyczne... – zaczął.
- Tylko tyle chciałeś mi powiedzieć? Choć, Świt, marnujemy czas.
- Zaczekaj – złapał ją za ramię – nie skończyłem. Zachowujesz się dzisiaj jak nieopierzona kadetka, a nie jak generał. Co się z tobą dzieje?
Wiedziała, że miał rację. Teraz nie zależało jej na niczym. Nie musiała już kryć wszystkich emocji. Odchrząknęła.
- Przepraszam. Trochę mnie poniosło.
- Uwierz mi, wszyscy śmierdzimy strachem. Wracając do tematu – dzisiaj rano dostałem nową relację mieszkańca zniszczonego miasta. Jest sparaliżowany i gdy smok demolował miasto, on nie mógł uciec, więc spodziewając się najgorszego, dokładnie mu się przyjrzał. On jest poważnie ranny. Nic więc dziwnego, że wpadł w furię. Niektóre rasy smoków są szczególnie wrażliwe na ból. Ciekawe jest to, jak owa rana wygląda.
Wyciągnął zza pasa kawałek papieru i podał jej. Aoife zacisnęła wargi.
- Przecież to wygląda jak opatrzenie od...
- Tak. Też od razu przyszło mi to na myśl. Diamentowy Cierń, z którego można przyrządzić wyjątkowo długo i boleśnie zabijającą truciznę...
- ...Której recepturę zna tylko Smocza Akademia w Irlandii – dokończyła Aoife – kto to zrobił?!
- Zielonego pojęcia nie mam. Recepturę tej trucizny poznają tylko magowie i dowódcy w stopniu pułkownika i wyżsi. Zresztą nie wszyscy. To wyjątkowo paskudny środek, który dodatkowo wokół rany powoduje oparzenie w kształcie cierni. Mamy tutaj jakiegoś cholernego maniaka, zaaplikowanie jakiemukolwiek żywemu organizmowi tego środka to zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. Możemy zawęzić krąg podejrzeń do członków Rady, gdyż w jej skład wchodzą wszystkie wtajemniczone osoby. Dwanaście ludzi, a każdy z nich może być winny.
- Nie mam zamiaru bawić się teraz w śledztwo! Nie możemy zabić tego smoka! Musimy mu pomóc! –wybuchła Aoife.
- Ciszej! – strofował ją McArthur, rozglądając się. - Jeśli komukolwiek powiem, to odwrócą się przeciwko mnie i wyrzucą z Akademii. Rada stoi za sobą murem. Cokolwiek by nie zrobili, muszą zachować twarz i reputację. Zeznania świadka? I to jeszcze w randze pułkownika? Bzdura, a za dezercję i opowiadanie kłamstw mogą mnie równie dobrze rozstrzelać...
Erwin wyglądał, jakby uszło z niego życie. Praca i smok Rubin – oto wszystko, co miał. Jednak gdzieś z tyłu głowy kiełkowała zupełnie nowa myśl. Chęć buntu.
- Masz rację – przyznała – może lepiej skrócić jego męki. Jeśli trucizna rozeszła się już po całym ciele, to niewiele możemy zrobić – zawiesiła głos – powiedziałeś mi to tylko dlatego, żebym poczuła się jeszcze bardziej wyszydzona przez wszystkich, mając pewność, że mój plan był słuszny?
- Powiedziałem ci, ponieważ wierzę w prawdę.
Po krótkim namyśle dodał:
- I mam dość tej cholernej Akademii.
- Na pozycję. Zbliża się – padł rozkaz z przodu. Obiegł on wschodnią jaskinię lotem błyskawicy i został przekazany dalej, do grup czekających przy jeziorze i w lesie. Plan zakładał atak z zaskoczenia. Na pierwszy ogień mieli pójść kadeci zaczajeni w zaroślach. Trudno było ukryć smoki i z wysoka na pewno były doskonale widoczne, dlatego przeciwnik powinien dać się łatwo nabrać. Gdy zaczną napierać również od strony lasu i jaskini szala zwycięstwa może szybko przechylić się na ich stronę.
Aoife przeciągnęła wzrokiem po twarzach wokół niej. Pełne napięcia i skupienia. Zdolne jedynie by przyjmować rozkazy i je wykonywać. Tylko tego uczyła Akademia. Samodzielność była wykluczona. Oczywiście, na polu bitwy byłaby zgubna, lecz w codziennym życiu uczniowie kierowali się tylko i wyłącznie rozkazami. Kadeci. Może Akademia z biegiem czasu miała więcej wspólnego z wojskiem, niż jej się wcześniej wydawało?
Do ich uszu dobiegł stłumiony przez skały ryk, niosący śmierć i zniszczenie. Czy tak mogłaby brzmieć apokalipsa? Wszyscy kurczowo zaciskali dłonie na uprzężach smoków; te zaś nadstawiały uszu i syczały coś jakiś czas, wyczuwając zagrożenie. Świt również się niepokoił. Machał nerwowo wąsami.
- Spokojnie, tylko spokojnie...
Strach nie zdominował jej zachowania. Zwykle pociła się nerwowo jak wszyscy wokół, wytężając wzrok i słuch. Teraz jedyne, co czuła, to wstręt do tego, na co będzie zmuszona patrzeć za chwilę. Jak dumne i dzikie zwierze zostanie brutalnie zabite tylko dlatego, że ludzie nie znaleźli innego wyjścia. Gdyby wierzyła w Stwórcę, to mogłaby teraz załamać ręce i pytać go, dlaczego.
Ryk przybrał na sile. Skały drżały coraz bardziej. Mogłyby nawet pogrzebać ich żywcem. Był o krok od nich. Ktoś krzyknął i trzepot skrzydeł wypełnił ich uszy. Przez chwilę nie było słychać niczego więcej. Zza pleców wyższych stażem generałów i magów nie widziała kompletnie nic. Nie było żadnego przeraźliwego łoskotu, odgłosu strzałów i krzyków. Kilkanaście stóp nad ziemią wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Mimo wszystko doskonale potrafiła wizualizować sobie przebieg starcia. Nie przypuszczała tylko, że w ułamkach sekund nastąpi tak dramatyczny zwrot akcji.
- O Stwórco! Zabili generała pierwszej grupy!
Zewsząd rozległy się nerwowe szepty. To oznaczało tylko jedno – oddział straci morale i jeśli szybko nie odnajdą kogoś, kto nimi pokieruje, podzielą jego los. McArthur nachylił się do niej:
- Skoro po kilkunastu sekundach sprzątnął generała to jego wściekłość nie przewyższa inteligencji. Spodziewa się nas.
- Teraz już nic nie możemy zrobić, jak tylko trzymać się planu. Za głęboko wdepnęliśmy.
- Uwaga, druga grupa wchodzi do akcji – dobiegł ich głos z przodu.
- Miejmy nadzieję, że dadzą sobie radę – powiedziała Aoife – wystarczy, żeby go ogłuszyć. Choćby zaklęciem.
- Nie łatwo jest rzucać zaklęcia w ferworze walki. Do tego trzeba skupienia – zauważył McArthur.
- Za coś im płacą, do stu diabłów. Siedzieć nad książkami całe życie i nie móc poradzić sobie ze smokiem? Nie lepiej byłoby zająć się czymś, co przyniosłoby lepszy efekt?
- To nie zależy tylko od wiedzy...
- Właśnie. Trzeba mieć trochę oleju w głowie.
- Uwaga, na rozkaz wylatujemy – ostry głos przeciął powietrze. Aoife zmarszczyła brwi.
- Czyli wszystko na naszych barkach. Jak zwykle.
Smok, jeszcze chwilę temu tak potężny, leżał teraz bezruchu, oddychając chrapliwie. Rana, o której wspominał McArthur wyglądała okropnie. Musiała powodować ogromny ból. Wszystko, o czym wspominał Erwin było prawdą. Aoife otarła sztylet o trawę, odwracając się od okropnego widoku. Polana usiana była zwłokami kadetów oraz smoków. Ludzie, którzy zaledwie kilka godzin temu byli jej uczniami i znajomymi oraz smoki, które tak kochała. Panował chaos. Rozejrzała się wokół.
- Już czas – szepnął Świt – za chwilę może być za późno.
- Poczekajmy na Erwina. Jest, widzę jego smoka!
Smok pułkownika niemal zarył o trawę. Cały bok miał podrapany. McArthur zsunął się z jego grzbietu i przytulił do jego pyska, szepcząc słowa przeprosin i pocieszenia w języku tylko im znanym.
- Nie damy rady wszyscy uciec... Bez specjalistycznej opieki Rubin nie przetrwa – pogłaskał smoka po pysku. Rubin doskonale wiedział, co zamierzają. Szkockie smoki charakteryzowały się dużą empatią i często okazywały się telepatami. Zwrócił głowę do Aoife i Świta:
- Nikt się nie dowie o tym, co planujecie. Moja w tym głowa. Dla Akademii będziecie martwi. Bądźcie zdrowi i odnajdźcie to, czego szukacie.
- Rubin... - McArthur mówił słabym, łamiącym się głosem - byłeś najlepszym smokiem, jakiego poznałem. Twoje poświęcenie nie zostanie nigdy zapomniane. Zadbaj o siebie. Chciałbym cię jeszcze kiedyś zobaczyć w pełnej krasie.
- Musimy uciekać – ponaglił ich Świt. Aoife wraz z Erwinem wdrapali się na jego grzbiet. Rubin ostatnimi siłami podniósł się z ziemi i złożył przed nimi głęboki ukłon.
- Żegnaj, przyjacielu – rzucił do malejącej sylwetki smoka, który niebawem całkowicie zniknął z horyzontu. Łzy napłynęła mu do oczu. Nie, musiał być silny. Nie był przecież sam.
Przedzierali się przez coraz gęstsze poszycie lasu. Świt powoli, lecz nieustannie parł do przodu. Widać już było oznaki jesieni. Liście zaczęły już zabarwiać się na równe kolory, choć wciąż było ciepło. Pogoda jednak mogła być zdradliwa i bez przygotowania nie warto byłoby wyprawiać się w podróż w nieznane.
- Może wreszcie zdradzisz nam swój genialny plan, co? – zagadnęła Aoife, chcąc przerwać ciężką ciszę.
- Nie byłoby wtedy elementu zaskoczenia.
- Kicham na element zaskoczenia! – zdenerwowała się Aoife - Zaufanie też ma swoje granice. Erwin, nie sądzisz?
- Prawdę powiedziawszy, to też chętnie bym się dowiedział, jakie mamy plany.
Starał się maskować smutek, choć wszystko było zbyt świeże, by zapomnieć. Jak na wojskowego przystało trzymał się dzielnie i Aoife była mu za to bardzo wdzięczna. Ktoś musiał być ostatnim bastionem opanowania, bo generał McKinnley ani prywatnie, ani zawodowo, nie należała do osób spokojnych. Jej smok zresztą też. Świt przecisnął się przez dwa stare dęby, które podrapały ich gałęziami po plecach.
- Ktoś wam to wyjaśni o wiele lepiej niż ja – przyznał w końcu – to nie prawda, że nie można utrzymywać kontaktu ze światem zewnętrznym, będąc w Akademii. Taka jest oficjalna wersja dla kadetów, aby byli skupieni na nauce. Regularnie dostarczane są potajemnie listy, a niektórzy nawet mają poza murami rodziny. Także ja postanowiłem skorzystać z tego rozwiązania, aby znaleźć kogoś, kto nam pomoże.
- Chcesz powiedzieć, że powierzyłeś nasze życie obcej osobie?
- Chyba kpisz! Doskonale znasz tę osobę, Aoife.
- Doprawdy jestem bardzo ciekawa kto to. Nikt nie przychodzi mi na myśl.
Wreszcie wyszli na gościniec. Droga nie wyglądała na często uczęszczaną i z pewnością nikt specjalnie o nią nie dbał. Pomiędzy drzewami zamajaczyła mała, drewniana chatka. Świt zagwizdał. Po chwili z domu wyłonił się młodzieniec. Oboje zsunęli się z grzbietu smoka i wyszli mu na spotkanie. Aoife zamarła, gdy zobaczyła jego twarz. Oblał ją zimny pot. Znała tę twarz. Znała ją dobrze.
- To niemożliwe! Przecież...
Młodzieniec uśmiechnął się niepewnie, a potem nie zważając na wszystkich przytulił ją. Aoife zamknęła oczy. Jej myśli wróciły do czasu, gdy widziała go po raz ostatni – pięć lat temu, gdy wyjeżdżała do Akademii.
- Odkąd nagle opuściłaś dom – zaczął mówić, a jego oczy płonęły radością na widok drogiej jego sercu osoby - nie przypuszczałem, że kiedykolwiek znów dane mi będzie cię zobaczyć, siostro. Tęskniłem każdego dnia. W końcu uciekłem, chcą wieść spokojne życie z dala od naszej słodkiej rodziny. Skoro ciebie zabrakło, nic mnie więcej nie trzymało przy tych ludziach.
- Opuściłeś rodziców? Pamiętam dobrze twoje ostatnie słowa. Coś o jedynym synu i obowiązkach...
- O ile wiem, Mary i rodzice mają się dobrze – uśmiechnął się. -Przynajmniej nie gorzej, niż zwykle, bo życie zawsze wygląda dla nich tak samo ponuro. Stwierdzili, że ja i ty jesteśmy z tej samej gliny i nic z nas nie będzie. Na co im się miałbym przydać, skoro spisali mnie na straty? Uwolniłem ich tylko od zbędnego ciężaru.
- Typowe dla nich... - spojrzała na chatkę – Ładnie się tu urządziłeś. Mam nadzieję, że nie będziemy dla ciebie zbyt wielkim kłopotliwymi gośćmi, bo chwilowo nie mamy dokąd pójść... Świt wtajemniczył cię we wszystko?
- Z najdrobniejszymi szczegółami.
- To dobrze, bo po wydarzeniach dzisiejszego dnia nie mam najmniejszej ochoty niczego tłumaczyć. W takim razie nie muszę przedstawiać ci mojego drogiego przyjaciela, choć chyba należą mu się jakieś wyjaśnienia.
McArthur stał nieco zakłopotany, głaszcząc delikatnie Świta po boku, przysłuchując się tylko ich rozmowie.
- Z miłą chęcią bym ich posłuchał.
- To jest Michael McKinnley. Mój młodszy brat.
- Miło mi poznać... Brat? – Erwin przyjrzał im uważnie. Poza drobnymi podobieństwami w rysach twarzy wyglądali zupełnie inaczej – Michael był krzepkim, wysokim mężczyzną o długich, prostych i jasnych włosach, natomiast Aoife miała kędzierzawą czuprynę w ognistym kolorze, zielone oczy i raczej drobną sylwetkę. Uśmiechnęła się, widząc jego konsternację.
- Mamy różne matki. Długa historia. Jak widzę poszedłeś w moje ślady – zwróciła się do brata.
- Nie do końca... - spuścił wzrok – starałem się o przyjęcie do Akademii, ale nie miałem szans. Odpadłem na pierwszym etapie rekrutacji.
- Może to i dobrze – Aoife poklepała go po plecach i uśmiechnęła się. Szczerze. Pierwszy raz od tak dawna.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Agata Beker - Pierwszy wpis do pamiętnika
Jestem Tina i jestem mondrom i inteligenentnom blondynkom i jestem bardzo wyskoka... Znaczy wysoka i uadna. Mam uadne i durze niebiezkie oka, a znajomii muwiom, że mam jakieś ajkju ponirzej zera, co chyba jest komplemenentem. Wyszyscy muwiom mi, że jestem barydzo uadna i hóda jak... eee... chiba jak sztacheta, co chyba też komplemenentem było...
No dobra... Jaja jajami, ale teraz tak na serio... Siedzę w jakimś ciemnym pomieszczeniu w nieznanym mi miejscu. Mimo, że jestem jako tako uzbrojona to co z tego, jak wokół jest pełno czegoś, co z wyglądu przypomina ludzi, ale zachowuje się jak zwierzęta. Jestem tu sama, ponieważ mojego przyjaciela rozszarpały te stwory. Fakt faktem mam tu trochę jedzenia, znalazłam jakiś pusty zeszyt i latarkę, a że siedzę tu już trochę, zaczęło mi się nudzić, więc zaczęłam opisywać to co mi się przytrafiło, wyobrażając sobie, że tak na serio jest to opowiadanie, książka, czy coś w tym stylu, więc nie będzie to przypominać wpisów do pamiętnika.
Chyba zacznę od przedstawienia się. Nie, nie mam na imię Tina, ani nie mam IQ poniżej zera. Mam na imię Ambrellia, ale znajomi mówią mi Ambrella (tak, wiem że Umbrella to parasol), albo Amb. Jestem niską dziewczyną (156 cm), która ma krótkie brązowe włosy, brązowe oczy i jest strasznie blada. Mam 19 lat, a IQ mam chyba w miarę wysokie (o ile pamiętam, to dostawałam dość dobre oceny w szkole i nie wygadywałam jakichś szczególnych głupot). Niestety przez mój wzrost ludzie mają tendencję do zaniżania mi wieku (znaczna część znajomych mówi mi, że wyglądam na 14 lat...). Lubię rock, rock średniowieczny, gotyk, metal i punk. Mam skłonności sadystyczne (ale tylko w niektórych sytuacjach, więc tym bym się zbytnio nie przejmowała). Uwielbiam fantasy, science-fiction i Johnnego Deppa. Jestem uzależniona od gier komputerowych i książek. Potrafię kręcić kulami (tymi na łańcuchu... Tak dla jasności), rzucać nożami i strzelać z różnorodnej broni palnej.
No... To chyba na tyle jeśli o mnie chodzi. Teraz może opiszę moją rodzinkę.
Matka jest kucharką (bardzo lubi eksperymentować z przyprawami. Nie powiem, jak na razie wszystko jej wychodzi). Często woła mnie do pomocy przy gotowaniu i uczy mnie coraz to nowych rzeczy. To właśnie po niej mam oczy (jeśli chodzi o włosy, to szczerze powiem, że nie wiem po kim mam kolor. Rodzice mają ciemne, a ja mam w miarę jasne). Ojciec jest informatykiem (po nim mam charakterek, plus, minus niektóre cechy). Gdy ojciec miał naście lat, dziadek nauczył go strzelać (dziadek był wojskowym. Nic więcej nie mogę o nim napisać i to nie dlatego, że nie chcę. Zmarł przed moimi narodzinami z niewyjaśnionych przyczyn, więc mało o nim wiem), a ojciec z kolei nauczył tego mnie. Aktualnie mamy w domu mały „arsenał". Często jeździmy razem na strzelnicę. Mam jeszcze siostrę Anitę i szwagra Damiana. Anita aktualnie studiuje psychologię. Zapewne jest to rzadkością między rodzeństwem, ale bardzo dobrze się rozumiemy. Anita jest starsza o 10 lat i wyższa o jakieś 20 cm. Uwielbia rzucać nożami. Gdy miałam jakieś 12 lat, zaczęła mnie tego uczyć. Damian natomiast woli kule, choć też potrafi rzucać nożami. Często bierze udział w fireshowach. Ostatnio namówił mnie, żebym też wzięła w tym udział i ja głupia oczywiście musiałam się zgodzić. Teraz tego żałuję...
I to tyle. Zastanawiam się, czy ktoś jeszcze przeżył. Mam nadzieję, że tak. Bo przecież życie z samymi zombiakami jest taaakie nudne... Tiaa... To może teraz opowiem co się wydarzyło...
Było to bodajże miesiąc temu. Przyjechali Anita i Damian. Trochę dziwnie się zachowywali. Po przywitaniu się Damian powiedział, że ma pewną propozycję. Opowiedział mi, że organizują festiwal, na którym występują kapele rockowe, metalowe i punkowe. Można tam też posłuchać i potańczyć do dubstepu i oglądać fireshow. Powiedział, że odbywa się to w Mroczkach i że potrzebują jeszcze jednej osoby do fireshowu - kręcenia płonącymi kulami, plucia ogniem, itd. Byłam zachwycona, ale musiałam przekonać rodziców, żeby pozwolili mi jechać, bo do wakacji pozostało jeszcze trochę czasu, a ja miałam szkołę.
Po tym jak wszyscy już pojechali, zadzwoniłam do przyjaciela - Alexa z zapytaniem, czy nie chciałby ze mną jechać, kiedy już rodzice się zgodzą. Był jak najbardziej chętny do tego. Poszłam więc zapytać, czy mogę iść na imprezę. Ku mojemu zdziwieniu, otrzymałam zgodę na wyjazd.
Jakieś 15 min po rozmowie z rodzicami zadzwoniłam do Alexa i przekazałam mu dobre nowiny. Uzgodniliśmy, że wyjazd ma być w piątek po szkole. Gdy skończyliśmy wszystko omawiać coś mi się przypomniało. Po chwili zapytałam Alexa czy zauważył, że ostatnio ludzie są bardzo chorowici. Odpowiedział, że tak i że większość ludzi z naszej szkoły albo zostaje w domu, albo chodzi po szkole, wyglądając jak żywe trupy (w przenośni oczywiście... jak na razie przynajmniej). Opowiedziałam mu wtedy o mojej przyjaciółce Basi. Też zachorowała. Alex pocieszał mnie mówiąc, że za kilka dni pewnie będzie zdrowa. Nie wiem czemu, ale nie wierzyłam w to i dalej w to nie wierzę. Tego samego dnia zadzwoniłam też do mamy Basi. Dowiedziałam się, że przyjaciółka czuje się coraz gorzej.
***
Wczoraj zadzwoniła moja siostra. Już po jej pierwszym słowie wiedziałam, że chce powiedzieć mi coś, co mi się nie spodoba. Nie myliłam się... Powiedziała, że ona i Damian nie mogą przyjechać na festiwal, bo szwagier już od jakiegoś czasu źle się czuje. Nie zbyt ciekawie się zapowiadało...
Tej nocy nie mogłam zasnąć. Nie wiedziałam dlaczego, ale czułam dziwny niepokój za każdym razem, kiedy choć przez chwilę myślałam o wyjeździe. Na przekór moim przeczuciom postanowiłam jednak zadzwonić do Alexa. Było ok 1:00 w nocy, ale on, tak samo jak ja jeszcze nie spał. Zapytałam, czy chciałby już w czwartek przed szkołą pojechać do Mroczków. Zgodził się bez namysłu. Ustaliliśmy, że będzie kierowcą.
Wstałam dzisiaj po 6:00, żeby przygotować wszystko, co było mi potrzebne na wyjazd. Godzinę później przyjechał Alex. Po wpakowaniu wszystkiego do auta, pojechaliśmy. Dotarliśmy tam około 10:00 (wszystko działo się na jakiejś polanie). Nie mając nic innego do roboty zaczęliśmy wszystko rozkładać. Czas mijał i pojawiało się coraz więcej ludzi do pomocy. Niektórzy przyjechali nawet z bardzo daleka, żeby móc spotkać się ze starymi znajomymi, ale też żeby się zabawić. Sama spotkałam wielu znajomych. Poznałam nawet pewną Patrycję. Strasznie dobrze się rozumiałyśmy. Alex stracił mi się z oczu, kiedy zaczęliśmy ustawiać ze znajomymi ogrodzenie. Było ono nam potrzebne, żeby ludzie nie wjeżdżali nam na polanę samochodami.
Dziwne rzeczy zaczęły dziać się dopiero po 16:00. Właśnie rozmawiałam z Patrycją, gdy zauważyłam przy ogrodzeniu jakiegoś faceta sięgającego ręką w stronę Ani - córki znajomych. Widząc to, od razy ruszyłam w tamtą stronę biegiem nawołując, żeby Ania odsunęła się od ogrodzenia. Posłuchała mnie. Kiedy tylko tam dotarłam, powiedziałam jej, żeby poszukała Alexa i z nim została. Gdy odeszła zwróciłam się do mężczyzny przy ogrodzeniu. Zaczęłam mówić, żeby sobie poszedł, ponieważ niepokoi innych. Przerwałam jednak w pół zdania i zaczęłam się mu przyglądać. Wyglądał na chorego i miał czymś poplamione ubranie. Plama była dość duża i miała czerwony kolor. Gdy spojrzałam mu w oczy, sparaliżował mnie strach. W tych oczach nie było żadnej emocji. Idealna pustka. Tak, jakby mógł do mnie podejść, rozszarpać mi gardło i odejść, jak gdyby nigdy nic. Przez dobre pół minuty tylko się na niego gapiłam. Gdy odzyskałam głos, powiedziałam mu, żeby odszedł, bo zawołam ochronę, a sama poszłam zająć się swoimi sprawami. Po drodze zorientowałam się, że nie tylko jego oczy były dziwne. Miał też tak jakby... No nie wiem... Wygłodniały wyraz twarzy... Jak gdyby miał ochotę mnie zjeść... Wtedy myślałam, że to absurd. Niestety teraz myślę inaczej...
Godzinę po tym wydarzeniu całkowicie o nim zapomniałam. Pomagałyśmy z Patrycją postawić namiot nad sceną, a było to dość czasochłonne. W pewnym momencie przyszedł Alex z Anią i zapytał co sądzę o ludziach, którzy poustawiali się wokół ogrodzenia. Powiedział, że są bardzo dziwni i wydają bliżej nieokreślone odgłosy. Gdy się rozejrzałam, zobaczyłam ich. Napierali na ogrodzenie tak, że lada moment mogło się wszystko przewrócić. Wyciągali ręce w stronę przechodzących wewnątrz ludzi. W tej chwili byłam bardzo zadowolona z tego, że postanowiliśmy ogrodzić cały plac, a nie tylko jego część. Ci na zewnątrz wyglądali tak samo jak mężczyzna, którego wcześniej spotkałam. Mieli tak samo pusty wzrok i wygłodniały wyraz twarzy. Nie miałam zielonego pojęcia co się dzieje, ale wiedziałam, że nie powinniśmy podchodzić do tych osób.
W pewnym momencie usłyszeliśmy rozdzierający krzyk. Gdy spojrzeliśmy w kierunku z którego dochodził, zobaczyliśmy, że pewna kobieta ma odgryziony wielki kawał mięsa z lewego ramienia. Patrzyliśmy na to w osłupieniu, jakbyśmy byli w transie. W międzyczasie drugie coś - coś, bo nie umiem sobie wyobrazić, by człowiek był zdolny do czegoś tak okrutnego - wgryzło jej się w kark i odgryzło następny kawał mięsa. Zdaliśmy sobie sprawę, że kobieta była przyciśnięta do szpary w ogrodzeniu i że właśnie dlatego jednemu z nich udało się sięgnąć jej szyi. Trwało to mniej niż minutę. Krzyki kobiety szybko ucichły, a my oprzytomnieliśmy w momencie, w którym rozpętało się piekło...
Ogrodzenie nie wytrzymało i w końcu się przewróciło, wpuszczając te stwory. W naszą stronę ruszyły więc hordy tych istot. Alex wspomniał wcześniej, że wydają one dziwne odgłosy. Zdałam sobie sprawę, że tymi odgłosami są warczenia i pojękiwania. Pojękiwanie ok, ale warczenie?! Żadna istota ludzka nie jest zdolna do takiego warczenia! Przypominało ono bardziej warczenie zwierzęcia, choć też nie do końca. Gdy Alex mną potrząsnął zdałam sobie sprawę z tego, że stoję i wpatruję się w to wszystko (czyli rozrywanie ludzi żywcem przez bliżej nieokreślone istoty) jak zaklęta. Tak się składało, że stała tu pewna chatka, w której zostawiliśmy wszelkie narzędzia, rekwizyty, itd. Było tam więc coś czego mogliśmy użyć jako broń, jak np. moje noże i kule. Alex pociągnął mnie w tamtą stronę. Biegliśmy najszybciej jak mogliśmy. Nie wiedzieliśmy, gdzie podziała się Ania. Nie mogliśmy jej znaleźć w tym tłumie.
Przeglądając za nią tłum, zauważyłam Patrycję. To coś dopadło ją tak samo, jak większość tutejszej ludności. Widziałam jak jest zjadana żywcem. Patrząc na to potknęłam się i upadłam. Alex chciał mi pomóc i gdy już mnie podnosił, to coś rzuciło się na niego i wgryzło się w bark. Za nim przyszły inne, przyciągnięte zapachem świeżej krwi. Alex krzyczał bym się ukryła, że nie mogę mu pomóc. Było ich zbyt dużo. Widziałam jeszcze jak go rozszarpują. Rozszarpywali go żywcem. Wyszarpywali kończyny. Widziałam jego twarz gdy to robili. Wdać było, że przeżywał niewyobrażalne katusze, a trwało to około kilku minut. Nie wiem dokładnie, bo jak tylko oprzytomniałam, ruszyłam się z miejsca i pobiegłam do chatki. Gdy tam dotarłam, zatrzasnęłam za sobą drzwi. Stwory próbowały dostać się do środka, ale po pewnym czasie chyba o mnie zapomniały. Nie mogę uwierzyć w to, że to wszystko trwało zaledwie kilkanaście minut. Wydawało mi się, że trwało to kilka godzin. Może, gdybym powiedziała komuś o tym mężczyźnie, to sprawy potoczyłyby się inaczej. A jeśli to naprawdę wszystko tylko i wyłącznie moja wina? Nie wiem i nie wiem czy chcę wiedzieć...
Gdy wszystko się skończyło zaczęłam przeszukiwać chatkę. Znalazłam jedzenie, latarkę, zeszyt i inne mniej lub bardziej przydatne rzeczy. Później nie wiedziałam co z sobą zrobić, więc zaczęłam słuchać muzyki... Przez słuchawki... Na fulla... Jeśli coś weszłoby do chatki, byłoby po mnie. Jak widać, nic się jednak nie stało. Po jakimś czasie zaczęłam pisać ten tu pamiętnik w stylu opowiadania.
I oto jestem... Cała i zdrowa... Niezbyt wiem czy mam się z tego powodu cieszyć...
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Kacper Omylanowski - Niedostrzegalni
Londyn, 17 września 1349
Kowal John Trevor biegł ulicami Londynu. Co chwila niespokojnie oglądał się za siebie, tak jakby ktoś go gonił. Jednak była noc, co oznaczało, że nikt normalny nie kręcił się po mieście o tej porze. John uciekał coraz dalej, aż nagle skręcił w jakąś obskurną uliczkę. Wiedział, że źle wybrał. Była to Aleja Burtona. Po zachodzie słońca, w karczmie „Pod Pijanym Drozdem" leżącej nieopodal, gromadziły się największe zbiry Londynu. Trevor nie mógł jednak już zawrócić i biegł dalej. Nagle, drzwi osławionej gospody otworzyły się tuż przed nim. Kowal usłyszał wyraźny szept:
- Jeśli nie chcesz zginąć, właź do środka! – szepnął mężczyzna.
- Ale... – zaczął John.
- Nie dyskutuj! – warknął nieznajomy.
Zrozpaczony rzemieślnik wszedł do oberży. Rozejrzał się niespokojnie. Przyjęły go nieprzyjemne spojrzenia i krótkie, nienadające się do powtórzenia, stłumione obelgi. Sama gospoda jednak wydawała mu się być przytulna. Wtem, ktoś złapał go za kołnierz. Przerażony uciekinier nie krzyczał, aby nie wywołać salwy śmiechu, lecz ostrożnie obejrzał się za siebie. Ujrzał wysokiego, szczupłego mężczyznę, przyodzianego w czarny aksamitny płaszcz. Miał na oko około trzydzieści lat. Zlękniony kowal ostrożnie zapytał:
- Czy to ty mnie zawołałeś?
- A myślisz, że ktoś inny przejąłby się twoim nieszczęsnym losem? – odpowiedział nieznajomy z wyraźną ironią w głosie.
- Dlaczego mi pomogłeś? – spytał Trevor.
- Choć ze mną. – odparł po chwili milczenia obcy.
Zaczęli wspinać się po schodach. John szybko dostał zadyszki, lecz nieznajomy z wdziękiem piął się coraz wyżej. W końcu dotarli na piąte piętro. Mężczyzna otworzył drzwi do pokoju nr 47 i wszedł do środka. Kowal z niepokojem rozglądnął się po pokoju. Było tam okno, łóżko, stół i dwa krzesła. Klasyczny wystrój pokoju gościnnego w zajeździe, lecz coś sprawiało, że Trevor czuł się nieswojo. Nagle mężczyzna zdjął płaszcz. Kryła się pod nim wspaniała czarna zbroja i matowa srebrna katana. Nieznajomy nagle zaczął mówić:
- Czy wiesz, dlaczego cię ścigano? Pozwól, iż zaspokoję twoją ciekawość. Dwa tygodnie temu, w południe, przed sklepem niejakiego Sewerusa Spritcha, potrącił cię zaprzęg. Nie wiem, jakim cudem, ale przeżyłeś. Powinieneś był zginąć. Osoby, które cię ścigają, uznały, że oszukałeś ich boga śmierci i za karę musisz zginąć. Najlepiej jak najszybciej. Miałeś szczęście, gdyż goniły cię największe niedojdy w dziejach kasty tych wojowników. Podejrzewam, że już jutro zostaną złożeni w ofierze, aby darowano im niedopilnowanie swoich obowiązków. Mimo wszystko, wciąż masz problem.
- Jaki? – zapytał John.
Nieznajomy nagle przysunął się do niego. Spojrzawszy mu w oczy, wyszeptał:
- Jestem od nich znacznie lepszy.
W ułamku sekundy wyciągnął katanę i przebił biedaka na wylot. Kowal jeszcze tylko raz spojrzał na niego ze zdumieniem, a potem skonał. Mężczyzna wypowiedział nad jego ciałem bezgłośną modlitwę. Zadanie zostało wykonane. Uratował honor swych towarzyszy z kasty. Z czystym sumieniem podszedł do okna, otworzył je, skrzyżował ręce na piersi i wyskoczył.
Ballycaste, Irlandia, 18 lipca 2006
- Kochanie, pośpiesz się! Nie zdążymy na samolot!
Ann Denver coraz głośniej krzyczała na swojego męża, Richarda. Rude włosy idealnie odzwierciedlały wybuchowy charakter tejże drobnej kobiety. Jej współmałżonek, znacznie wyższy i słuszniejszej budowy ciała, właśnie wyszedł z domu taszcząc cztery walizki: trzy z garderobą jego żony, jedną tylko przeznaczył na przewóz swoich dóbr. Zdaniem Ann, poruszał się o wiele za wolno. Zaczęła jeszcze bardziej poganiać męża przypominając mu, że ich lot nie jest ubezpieczony. Richard w końcu odpowiedział na docinki żony:
- Przypominam ci, że kobiety kiedyś walczyły o bycie na równi z mężczyznami. Jak widać, emancypacja się kończy, gdy trzeba taszczyć walizy. Gdyby nasi przodkowie od razu na to wpadli...
- Natomiast ja ci przypominam, że jestem w ciąży i nie mogę dźwigać- odrzekła jego ukochana z uśmiechem na ustach
Mąż również się uśmiechnął i z wysiłkiem wrzucił walizki do bagażnika. Razem wsiedli do starego garbusa i ruszyli w kierunku Belfastu. Wspominali razem spędzone trzy lata, snuli plany na przyszłość, zastanawiali się, czy odnajdą się w roli dwójki młodych rodziców. Mimo, iż ciąża była zaplanowana, oblewały ich zimne poty na myśl, że będą musieli wychować potomka. Szybko jednak przestali sobie zaprzątać głowę problemami. Skupili się na teraźniejszości. W Belfaście czekał już na nich samolot, który miał lecieć do słonecznej Hiszpanii. Mieli tam spędzić najbliższy miesiąc, z dala od wszelkich trosk.
Mniej więcej w połowie od obrzeży miasta do lotniska, utknęli w korku.
- Miałem nadzieję, że dotrzemy bez problemów- powiedział Richard.
- Mamy jeszcze dużo czasu- stwierdziła Ann, spoglądając na zegarek.
Tkwili już w korku od piętnastu minut. Wściekła Ann zaapelowała do męża:
- Aaaargh! Nie mam zamiaru dłużej czekać! Idę!
- Dokąd?- zapytał zdziwiony mężczyzna.
- Pogonić tych patałachów!- wrzasnęła.
To było do niej podobne. Richard domyślał się, że wyniknie z tego jakaś paskudna awantura, która przedłuży postój, lecz nie zdążył jej powstrzymać. Ann w oka mgnieniu znalazła się na początku zatoru drogowego. Z furią ryknęła na kierującego pojazdem łysego Azjatę:
- RUSZ SIĘ! PRZEZ CIEBIE SPÓŹNIĘ SIĘ NA SAMOLOT!
Azjata, w normalnych warunkach, prawdopodobnie zląkłby się, słysząc niespodziewany, głośny krzyk. On jednak tylko spojrzał na rudowłosą swymi przekrwionymi oczyma i nagle wyciągnął nóż. Ann krzyknęła głośno:
- Richaaaaard!
Później upadła na asfalt, kiedy nieznajomy dźgnął ją w brzuch.
Richard, słysząc krzyki żony, bez wahania pobiegł w jej kierunku. Był znakomitym sprinterem. Kiedy ujrzał swoją umiłowaną w kałuży krwi, ryknął niczym byk i rzucił się w kierunku napastnika. Zaskoczony Azjata nie zdążył zareagować. Wściekły nieznajomy kopnął go z całej siły w dłoń, wytrącając mu puginał, następnie uderzył go w szczękę. Skośnooki padł nieprzytomny. Ktoś wysiadł z samochodu i zadzwonił po pogotowie. Richard pojechał karetką z ranną żoną, zapominając o swoim prześlicznym niebieskim garbusie i wakacjach w Hiszpanii.
Richard oczekiwał w szpitalu w Belfaście na informacje o swojej żonie. Nie martwił się o dziecko: wiedział, że nie przeżyło. Ogarnęła go rozpacz. Pomyślał, że ich życie nie będzie już takie samo, że ten uraz pozostanie w jego głowie aż po kres dni. Z głębokiej zadumy uwolnił go lekarz:
- Czy to pańska żona została dźgnięta przez odurzonego kokainą Azjatę?- zapytał.
Richard potwierdził. Medyk spojrzał na niego w uśmiechem na ustach:
- Jej stan jest stabilny, nic nie zagraża jej życiu.
Mężczyzna odetchnął z ulgą w duchu, jednak z jego twarzy nie zszedł grymas. Zauważył, że lekarz cały czas się uśmiecha. „Coś jeszcze musi być na rzeczy, skoro ten typek cały czas się szczerzy" – pomyślał. Doktor zaczął mówić:
- Pańskie dziecko...- nagle przerwał, zauważywszy niespokojną reakcję męża rudej awanturniczki.
- Posłuchaj mnie. Nie toleruję masochistów. Jeśli masz się śmiać ze śmierci mojego dziecka, to daj upust psychopatycznym skłonnościom tam, gdzie cię nikt nie widzi- wycedził przez zęby Richard. Lekarza jednak nie zraziła furia małżonka pacjentki:
- Dziecko przeżyło. Nóż zatrzymał się tuż przed płodem- oświadczył medyk.
Normalny człowiek rozpłakałby się ze szczęścia i nie ukrywając łez, dziękował Bogu i lekarzom. Ale nie Richard. Nie uwierzył w słowa chirurga. Musiał sprawdzić, czy to prawda. „Czy to w ogóle możliwe?"- myślał. Pobiegł do pokoju żony. Zanim został wyproszony przez policjantów, spytał Ann:
- Co z naszym dzieckiem?
Ukochana nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się i zaczęła płakać ze szczęścia. Dopiero wtedy uwierzył, że jednak zostanie ojcem. Usiadł przed salą żony i zaczął śpiewać „What a Wonderfull World". Znał ten utwór na pamięć pomimo, iż ostatni raz wykonywał go dla żony, gdy dowiedział się, że będzie tatą.
Richard, za radą pielęgniarki, wynajął pokój w hotelu. Przeczekał tam noc. Nic nie mogło zepsuć jego humoru, nawet telefon, w którym poinformowano go, że jego auto wywieziono na lawecie, a koszty przewozu będzie musiał ponieść on, najszczęśliwszy człowiek, jakiego nosiła Matka Ziemia. Nagle przypomniał sobie, z jakiego powodu znalazł się w garbusie razem z żoną, ponad 100 kilometrów od domu. Myśląc o wycieczce, zasnął.
O piątej nad ranem zbudził go telefon. Półprzytomny mężczyzna bezwiednie wziął komórkę w dłoń i odebrał. To dzwoniła jego żona. Uśmiechając się, nacisnął zieloną słuchawkę i usłyszał:
- Kochanie, przyjedź natychmiast. To bardzo pilne- w głosie Ann słychać było niepokój.
- Już pędzę- odpowiedział.
Hotel znajdował się pół kilometra od szpitala. Po chwili Richard był już przy swej miłości.
- Co się stało?- zapytał.
- Ktoś tu był. Próbował wejść do pokoju. Policja mówiła, że był uzbrojony- odpowiedziała Ann ze łzami w oczach.
- Na szczęście nic ci nie jest. A co z tym człowiekiem?
- Policjanci zastrzelili go, gdy próbował się tu dostać-odrzekła kobieta. –Na szyi miał bliznę w kształcie jakiegoś ptaka, chyba sępa.
- Czego on mógł od ciebie chcieć?- zapytał coraz bardziej niepokojący się Richard.
- Nie wiem!- nagle wybuchła jego żona. –Może to jakiś wspólnik tego naćpanego Azjaty, może jakiś przestępca... O Boże, kochanie, wracajmy jak najprędzej do Ballycaste.
- Pani Denver, śledczy chciałby zadać pani kilka pytań- usłyszało młode małżeństwo.
- Poczekam na korytarzu- zapewnił małżonek Ann.
Przesłuchanie trwało godzinę. Richard zdążył skrócić długość swoich paznokci o połowę za pomocą zębów. Po tym czasie, śledczy wyszedł z sali. Richard usłyszał ciche łkanie narzeczonej. Zlękniony, objął ją i zapytał, co ją tak zasmuciło. Usłyszał coś, co zbiło go z nóg:
- Richard... On... To jakaś sekta... Będą chcieli...- Ann co chwilę dostawała ataki spazmatycznego płaczu.
- Co? Co będą chcieli?- zapytał spokojnym głosem jej mąż, aby trochę ją uciszyć.
- Zabić nasze dziecko...- wyszeptała i zaczęła głośno szlochać.
Richard zaniemówił. Spojrzał przez okno i utkwił wzrok na matce z niemowlęciem, spacerującą pobliskim parkiem. Nie mógł dopuścić do śmierci swojego dziecka. Postanowił, że zrobi wszystko, aby je ocalić, niezależnie od konsekwencji. Przytulił Ann i uspokajał ją całe popołudnie, aż ta, wyczerpana, usnęła. Wrócił na korytarz, usiadł na krzesło i zasnął.
Rankiem zbudził go policjant, mówiąc:
- Panie Denver! Ktoś do pana i pańskiej żony!
Szybko wstał i ruszył na spotkanie osobnikowi w czarnej sukni. Widok ten był zaskakujący, ponieważ nikt nie wiedział, czego ksiądz szuka w szpitalu.
- Witam pana- podjął dialog nieznajomy w habicie. –Nazywam się Jose Rylski. Jestem parapsychologiem, zajmującym się badaniem śladów okultyzmu i różnych sekt. Wysłano mnie, abym Państwu pomógł. Mamy pewne podejrzenia, że w przyszłości Państwa dziecko może paść ofiarą jakiejś kasty.
- Pewnie, moje dziecko chcą zabić Illuminati- burknął Richard.
- Aż tak źle nie jest- odparł niezrażony Jose.
-Ma pan ciekawe nazwisko, ojcze Rylski- zauważyła Ann.
- Jestem z pochodzenia Polakiem- stwierdził ksiądz. –Nie o tym jednak przyszedłem porozmawiać. Chcę uświadomić wam, co grozi dziecku. Dwa dni temu do sali próbował się dostać jakiś mężczyzna z blizną w kształcie sępa. Był to auditor zakonu Insensibiliter, co po łacińsku znaczy tyle, co „Niedostrzegalni". Ugrupowanie to powstało w XII w. Kasta ta wierzy w dwóch bogów: bóstwo życia Raula i bóstwo śmierci Mora. Jeśli człowiek w jakiś niewytłumaczalny sposób oszuka śmierć, ich zadaniem jest dokończenie dzieła Mory. Według ich religii, oszukiwanie boga jest zbrodnią. Nie można ich powstrzymać. Wasze dziecko będzie musiało się ukrywać do końca życia.
- Czy nie ma jakiegoś sposobu na uratowanie maleństwa?- zapytała Ann.
- Możliwe, że jest rozwiązanie. Niejaki Izaak Burton, w XV w. opublikował „Dziennik Zabójcy". Był on Insensibiliter, lecz postanowił od nich odejść. Przed śmiercią spisał wszystkie informacje o kaście w dzienniku. Jedyny egzemplarz znajduję się w Brytyjskiej Bibliotece, w Londynie.
- W takim razie jadę tam- oznajmił od razu Richard.
- To nie takie proste- zaoponował Jose. –W Londynie znajduje się siedziba tych sekciarzy. Nawet w komisariacie nie mógłbyś czuć się bezpiecznie. Oni dopadną cię wszędzie: poczynając od publicznej toalety, kończąc na opancerzonym bunkrze rodem z ZSRR. Lecz jeśli jesteś zdecydowany, zabierzemy się tam razem.
- Ksiądz zostaje- powiedział spokojnym głosem Richard. –Ktoś musi pilnować Ann.
- Dam sobie radę!- nagle wybuchła Ann. –Nie jestem dzieckiem!
- Ale... - zaczął jej mąż.
Nie było jednak dane mu skończyć. Żona posłała mu mordercze spojrzenie, ucinając dalszą dyskusję. Tacy już byli: Ann, choć drobna, potrafiła wystraszyć krzykiem niejednego, a Richard, choć muskularny i wysoki, nie miał nic do dodania, gdy jego ukochana wrzeszczała na niego.
- Jak chcesz wrócić do domu?- zapytał.
- Odbiorę garbusa z parkingu- odparła, wciąż nieco rozjuszona.
Richard niepewnie spojrzał na księdza, ten jednak kiwnął tylko głową. Zrezygnowany, przystał na warunki żony i księdza.
Następnego dnia byli już w Londynie. Ponieważ trzeba było działać szybko, dostali się tam samolotem. Bez trudu znaleźli bibliotekę. Niestety, była zamknięta z powodu renowacji. Zdesperowany Richard nie chciał czekać dwóch tygodni na otwarcie. Postanowił, że włamie się do biblioteki w nocy.
- To zły pomysł, dziecko- Jose próbował mu przemówić do rozsądku.
Richard, nie chcąc angażować księdza w przestępstwo, nocą, samotnie wszedł szybem wentylacyjnym do biblioteki. Można ją najtrafniej opisać jednym słowem: potężna. Niemożliwością było znalezienie tam poszukiwanej książki, zwłaszcza że istniał tylko jeden egzemplarz. Lecz „Dziennik Zabójcy" był bardzo charakterystyczny. Okładka była czarna, litery grawerowane kolorem srebrnym, czerwone ornamenty przy rogach okładki. W trakcie jego poszukiwań, nagle do biblioteki wszedł strażnik, zaniepokojony tajemniczymi dźwiękami. Zobaczywszy Richarda, zapytał:
- Kim ty jesteś?
- Nie sypnij mnie, to moje dziecko może nie umrze- odpowiedział tajemniczy nieznajomy buszujący po książkach.
Strażnik nie rozumiał, o co chodzi, lecz chwilę później uśmiechnął się i wyciągnął srebrną katanę. Ruszył biegiem w kierunku Richarda. Ten, zaskoczony przebiegiem wydarzeń, spadł z drabiny, na której szukał książki. Wylądował na podłodze, łamiąc lewą rękę, lecz strażnik był w gorszej sytuacji. Drabina spadła wprost na niego, uśmiercając biedaka na miejscu. Obolały Richard wstał i zauważył, że za pasem niedoszłego napastnika jest książka, której szukał. Nagle ogarnął go strach. Musiał coś sprawdzić. Przewrócił prawą ręką drabinę i obrócił trupa na plecy. Ujrzał bliznę w kształcie sępa. To był Insensibiliter. A on, Richard Denver, zabił go. Przerażony, wyszedł głównym, niepilnowanym już wyjściem.
Udał się do noclegowni, w której czekał zaniepokojony Rylski. Po krótkiej konfrontacji słownej przejrzeli dziennik. W ciągu jednej nocy poznali wszystkie tajemnice Niedostrzegalnych. Ofiary zabijali za pomocą srebrnej katany, choć gustowali również w broni palnej, w czasie pełni księżyca wysyłali tzw. venatores, którzy polowali na najgroźniejsze cele, takie jak prezydenci, czy weterani wojenni. Mieli swe siedziby w każdym kraju, ich główną siedzibą był Corfe Castle. Aby odnaleźć ich siedzibę, należało poszukać fresku przedstawiającego sępa, a następnie kierować się na zachód. Znaleźli również to, czego szukali. Istniały cztery sposoby na uratowanie celu: musiał on zostać Insensibiliter, zabić przywódcę kasty, udowodnić, że nie oszukał śmierci lub poświecić czyjeś życie za swoje własne. Pierwsze dwa były oczywiście niemożliwe do spełnienia przez płód mający osiem miesięcy, odnalezienie dobrowolnego męczennika było równie nierealne, jednak przekonanie zabójców, że się mylą, było możliwe, choć szalone.
Jose wydawał się być niepocieszony, podobnie jak Richard. Jednak ten pierwszy nie miał dzieci ani żony. Jednak Denver postanowił, że najpierw wyleczy złamaną rękę. Po trzech tygodniach ruszył do miejsca, gdzie swą siedzibę mieli Insensibiliter: do Corfe Castle. Z pozoru romantyczne ruiny skrywały morderców szkolonych z pokolenia na pokolenie. Po długich poszukiwaniach, na jednej z najgorzej zachowanych ścian, znaleźli wymalowaną podobiznę sępa. Biorąc za kompas pień porośnięty mchem, bez trudu określili kierunek zachodni i tam też się udali. Natrafili na jaskinię. Wyglądała tak, jakby ktoś usilnie chciał ją ukryć przed innymi, lecz zrobił to wyjątkowo nieudolnie. Weszli tam, oświetlając drogę latarką. Na szczęście, jaskinia nie rozdzielała się na żadne odnogi. Po około pięciu minut dotarli do końca tunelu. Zaczęli się rozglądać, aż nagle podłoga się osunęła, a oni spadli w dół do podziemnego jeziorka. Było ono dość głębokie. Jose nie umiał pływać, lecz dzięki interwencji Richarda, nic mu się nie stało. Gdy wyszli z wody, natychmiast otoczyła ich szóstka auditore. Nie fatygowali się oni nawet wyciągnąć katany. Spojrzeli na nich z kpiącym uśmiechem i zaczęli błyskawicznie się wspinać po ścianach jaskini. Nagle Ryski zauważył, że jaskinia, w której się znaleźli, wyglądem przypomina arenę rodem z czasów gladiatorów. Złudzenie to przywodził również fakt, że ponad nimi były wydrążone długie tunele, które jednak bardziej przypominały widownię. Klimatu dopełnili również widzowie, którymi byli Insensibiliter, skandujący dwa słowa: Mortem i Jaaqub.
- Co to Mortem? I o jakiego Jakuba chodzi?- spytał się Rylskiego Richard.
- Mortem po łacińsku oznacza śmierć. Jaaqub po hebrajsku znaczy tyle, co „ten, którego Bóg ochrania"- odparł zlękniony ksiądz.
- Dla mojego dziecka zrobię wszystko- odparł Richard z determinacją w głosie. –Jose, zapytaj się ich, proszę, kim jest ich Jakub- szepnął księdzu do ucha.
- Quis Jaaqub?- krzyknął Rylski.
- Hic est Jaaqub- usłyszeli zza pleców.
Gdy się obrócili, ujrzeli dwumetrowego człowieka o aparycji zapaśnika z tą różnicą, że dzierżył w dłoniach potężną srebrną katanę i nosił czarną, bogato grawerowaną i wysadzaną klejnotami zbroję. Nie nosił hełmu i cały czas się szczerzył, ukazując liczne braki w swym uzębieniu. Miał długie, tłuste, posklejane włosy, które sięgały mu do ramion. Wtem, z widowni, ktoś zakrzyknął:
- Incipe!
- Zaczyna się- bąknął Rylski
Z widowni zrzucono dwa nagie miecze, na wzór ostrzy, którymi posługiwali się europejscy rycerze: niegodnym byłby fakt, że osoby poza kastą dzierżą katany. Wyglądały bardzo oryginalnie: pokrywała je rdza i wydawało się, że wystarczy tylko jedno uderzenie w zbroję, aby pękły. Zirytowani Richard i Jose zaczęli krzyczeć na sekciarzy, aby ci dali im chociaż broń, która nadaje się do użytku. Ci jednak zignorowali dezaprobatę początkujących gladiatorów. Zaczęli zagrzewać swojego zawodnika do walki, bezustannie skandując jego imię. Zrezygnowany Richard chwycił miecze w dłonie.
- Odsuń się - powiedział do księdza.
Jose nie mógł uwierzyć w taką przemianę wewnętrzną tego człowieka. Ann opowiadała mu, że jest on osobą rozsądną, stroniącą od kłopotów. Teraz przed Rylskim stał zdeterminowany wojownik, walczący o życie swojego dziecka. Człowiek, który bez wahania jest w stanie poświęcić swoje życie.
- To venatores- zauważył ksiądz.
- Odsuniesz się w końcu?!- krzyknął Richard.
Jose, który wyczuł w jego głosie determinację, odsunął się. Wyciągnął z kieszeni przemoknięty różaniec i zaczął się modlić w duchu.
Tymczasem Jaaqub zaatakował przeciwnika, wyskakując w niebo i próbując zabić go już w pierwszym starciu. Tak jak myślał Richard, nie miał do czynienia z osobą inteligentną. Szybkim ruchem odsunął się na bok, pozwalając broni spokojnie opaść. Potężny Insensibiliter próbował zaskoczyć przeciwnika, lecz ten stał obok jego miecza, kpiąco się uśmiechając. Nie potrzebna mu była większa zachęta. Z głośnym wrzaskiem na ustach zakręcił młyńca w powietrzu i ciął przeciwnika na wysokości pasa. Zabiłby go, gdyby ten nie stał dwa kroki dalej i nie śmiał się do rozpuku. W rzeczywistości robak strachu wiercił mu potężną dziurę w brzuchu, lecz chciał rozjuszyć zabójcę, aby ten podejmował zbyt pochopne działania. Jak na razie jego plan sprawdzał się w stu procentach. Po każdym nieudanym ciosie Jaaqub był coraz bardziej wściekły. Jego uderzenia stawały się szybsze, lecz mniej finezyjne. Teraz Richard niemalże tańczył, unikając ciosów, przy okazji drwiąc z pokaźnej tuszy rywala. Mniejsza z tym, że łacinnik nie rozumiał nic z siarczystych przekleństw. Drażnił go jedynie ton, w jakim je wypowiadał. Postanowił, że szybko zakończy tę walkę. Unikając ciosów, Richard zbliżał się do ściany. Jaaqub, zauważywszy ten fakt, uderzał coraz szybciej. Richard zauważył to samo dopiero, gdy dotknął plecami muru. Potężny venatores stał nad nim, śmiejąc się głośno. Wzniósł miecz do ostatecznego ciosu. Gdy broń opadała, Jose zasłonił oczy. Richard podjął wtedy próbę ratowania swojego życia. Przeturlał się pod nogami napastnika, błyskawicznie obrócił i zanim szabla jego rywala do końca opadł na ziemię, wskoczył mu na plecy. Pochwycił lewą ręką jego szyję. Jaaqub znajdował się w dramatycznej sytuacji, ponieważ jego katana złamała się przy uderzeniu w ścianę. Wyrzucił ją i postanowił, że zrzuci natrętnego wroga ze swoich pleców. Na tym jednak się skończyło. Richard, rycząc głośno, wbił miecz w kolczugę na plecach wroga. Jego zbroja z tyłu była mniej chroniona, aby dawać swobodę ruchów. Zszokowany Jaaqub krzyknął z bólu, lecz sekundę później Denver dokończył swoje dzieło, przebijając łacinnikowi kark. Martwe ciało najlepszego venatores, Insensibiliter Jaaquba Ar'Khasha, upadło na ziemię z hukiem. Jose przecierał oczy ze zdumienia, lecz w duchu dziękował Bogu za tak fortunne dla niego zakończenie pojedynku. Richard wyciągnął miecze z trupa i spojrzał na tłum, uśmiechając się. Był to naprawdę straszny widok: umięśniony mężczyzna z zakrwawioną twarzą, trzyma dwa nagie miecze ubroczone osoką i na dodatek się szczerzy. Nagle, z widowni zeskoczył szczupły mężczyzna z kapturem na głowie. Podszedł do Richarda i powiedział:
- Wypadało by ci pogratulować, ale straciłem swojego najlepszego człowieka. Cóż, ja coś straciłem, ty coś zyskałeś- oświadczył nieznajomy.
- Ty znasz ang... Przepraszam, to dość głupie pytanie- wtrącił Jose, lecz jak słusznie zauważył, niepotrzebnie.
- Przeżyłeś walkę z jednym z najlepszych szermierzy na całym świecie, pomijając nasze dziesięcioletnie szkolenie. Jestem pod dużym wrażeniem- powiedział mężczyzna.
- Tak, ale kim jesteś?- zapytał Richard.
- Jestem Maxime Insensibiliter, George Taurus. Ale wydaje mi się, że mnie znasz- rzekł, odsłaniając kaptur.
Richard nie dowierzał własnym oczom. Przed nim stał strażnik Brytyjskiej Biblioteki. Ten, na którego spadła drabina. Co prawda, gdy ostatni raz go widział, jego twarz oświetlał jedynie blask księżyca, lecz to z całą pewnością był on.
- Jakim cudem przeżyłeś?- zapytał się Richard.
- Potrzeba czegoś więcej, abym opuścił ten świat- zauważył George.
- Dlaczego twoi ludzie nie próbowali cię zabić?- zauważył Jose.
- Cóż, szczerze mówiąc, próbowali. Dwudziestu z nich rozkoszuje się zapachem kwiatów nagrobnych- odpowiedział George, pozwalając sobie na kpiący uśmieszek.
- Jak zapewne się domyślasz, nie przyszedłem tu w celach towarzyskich- szybko uciął rozwijającą się konwersację Richard.
- Racja. Jako zwycięzca możesz sobie życzyć co tylko zechcesz- uznał mistrz Niedostrzegalnych.
- Daj spokój mojemu dziecku- wycedził chłodno triumfator.
George niespokojnie zaczął przechadzać się po arenie. Był wyraźnie podminowany. Z jednej strony, Richard swą walecznością zapewnił dziecku „odkupienie". Z drugiej zaś, po śmierci Raul i Mora rozliczą go z dobrych i złych uczynków. Za oszczędzenie celu, który oszukał śmierć, kara była nieznana, lecz z pewnością niewyobrażalnie okrutna, zwłaszcza, jeśli takiego zaniedbania dopuścił się sam Maxime Insensibiliter. Poza tym, George również żył tylko dzięki temu, że oszukał śmierć. Ten argument przeważył. Podjął decyzję. Obrócił się w stronę dwójki „gości" i przez chwilę milczał. Chwilę później powiedział:
- Dobrze. Oczyścimy twojego potomka. Możesz odejść.
- Jaką mam pewność, że mnie nie okłamiesz?- zapytał Richard.
- Przysięgam na istnienie Raula i Mory- odrzekł George, krzyżując ręce na piersi.
- Dobrze. Jak stąd wyjść?- spytał Jose.
- Moi ludzie zaprowadzą was do wyjścia.
Przybysze powoli ruszyli w kierunku bramy, jednak zatrzymał ich maxime.
- Nie dam rady poinformować ludzi, których wysłałem do pozbycia się dziecka. Będziesz musiał ich zabić.
- Ilu ich posłałeś?- zapytał Jose.
- Pięciu, z czego jednego zabiła policja.
- W takim razie pozwól, że zachowam miecze, którymi zabiłem Jaaquba- odrzekł Richard.
- Tak się stanie- zgodził się George.
Prowadzeni przez dwójkę auditore Richard i Jose w milczeniu kierowali się w stronę wyjścia. Co jakiś czas uśmiechali się do siebie na myśl o niedawnych przygodach. W końcu dostrzegli wyjście. Insensibiliter opuścili ich i wrócili do swej bazy głównej. Richard zakrzyknął radośnie. Udało mu się ocalić dziecko. Jednocześnie sobie uświadomił, że czwórka Insensibiliter wciąż zagraża życiu maleństwa. Szybko udali się do Londynu, następnie do Londynu i samolotem do Belfastu, dalej stopem aż do Ballycaste. Jose postanowił, że nie opuści przyjaciela i pojedzie z nim do rodzinnego domu. Zauważywszy Insensibiliter, ukryli się w krzakach. Dwójka z nich wyciągnęła Ann z domu, jeden z nich szlifował sztylet a ostatni rozpalał świece i ułożył je na rogach figury usypanej z popiołu przypominającej pentagram. Richard chciał od razu rzucić się na nich, lecz uznał, że warto było zaczekać na odpowiednią chwilę. Przywiązali oni Ann do dziwnej konstrukcji przypominającej średniowieczne narzędzie tortur do rozciągania kończyn. Trójka z nich zaczęła żałośnie zawodzić. Dzierżący sztylet auditor zaczął mówić:
- Moro! Poświęcamy ci oto człowieka, który oszukał cię! W zaistniałej sytuacji niezbędna będzie również druga ofiara z dorosłej kobiety, która nosi w łonie zbrodniarza! Przyjmij ich tedy, Pani!
Richard wpadł na genialny plan. Jose wszedł na dach i zakrzyknął:
- Sprzeciwiam się!
Zdezorientowani zabójcy zaczęli się rozglądać. Jeden z nich zakrzyknął:
- Kimże ty jesteś, ażeby przerywać nasze najświętsze rytuały?
- Jam jest Raul! Wypuście tą niewiastę!
Insensibiliter nie byli przygotowani na taką informację. Nie mógł być to nikt obcy, ponieważ tylko wtajemniczeni znali imiona bóstw. Żaden z ich towarzyszy nie ośmieliłby się naśladować boga. Uznali zatem, że to najprawdziwszy bóg życia Raul. Jednak Ann rozpoznała głos ojca Rylskiego i uśmiechnęła się.
Richard wyczuł swój moment. Wiedział, że Jose nie będzie w stanie trzymać długo zabójców w szachu. Zresztą mąż rudej nie miał ochoty na pokojowe zakończenie. Pragnął krwi tych osób. Wyskoczył z krzaków i kopnął najbliżej znajdującego się auditore w plecy. Ten, poleciał na towarzysza z nożem, który niepotrzebnie obrócił się, słysząc hałas. Jego przyjaciel nadział się na nóż rytualny, ginąc na miejscu. Wściekły nożownik ruszył w kierunku napastnika, jednak sztyletu używał tylko do zabójstw, nie do walki, dzięki czemu Richard zyskał znaczącą przewagę. Ciął go najpierw w nadgarstek, wytrącając mu broń, a następnie pchnął do w brzuch oboma klingami. Trzeci próbował zajść Richarda zza pleców, jednak Ann ostrzegła męża o napastniku. Ten, zaalarmowany, wykonał pchnięcie przez ramię za plecy, godząc Niedostrzegalnego w klatką piersiową. Czwarty, uznawszy, że nie ma szans, zaczął uciekać. Udałoby mu się, gdyby nie pewien drobny szczegół. Potknął się o rękę martwego przyjaciela i upadł na ziemię, lecz nie dane było mu podnieść się. Richard z prędkością atakującego męża doskoczył do uciekiniera i wbił mu oba miecze w plecy, aż po samą rękojeść. Szybko wyciągnął je i rozciął więzy, którymi przywiązano Ann. Ta, ze łzami w oczach, rzuciła się na niego. Richard Również płakał, tyle że ze szczęścia. Tak niewiele brakowało, a wróciłby do domu i zastałby martwą żonę i dziecko. Już nic nie mogło im zagrozić. Ksiądz Jose Rylski zszedł z dachu. Zobaczywszy małżonków, uśmiechnął się. Nagle wpadł na szalony pomysł:
- Czy Bóg związał wasz los do śmierci?- zapytał.
- Nie?- odrzekli zaskoczeni.
- Mam bardzo ambitny pomysł- powiedział, uśmiechając się.
Ann Denver I Richard Denver zostali połączeni węzłem małżeńskim 1 sierpnia 2006 roku, w Ballycaste. Nie było żadnych gości. Sceneria do ślubu była wprost idealna: brak ludzi, jedzenia, cztery trupy przed domem i zakrwawiony małżonek. Jose zakupił działkę przy ich domu, porzucając Belfast. Tydzień później Denverowie zostali rodzicami Georga, nazwanego, choć to może wydać się dziwne, ku czci Taurusa, Maxime Insensibiliter, który „oczyścił" ich dziecko. Cała czwórka żyła długo i szczęśliwie, bez kontaktu z kastą Niedostrzegalnych.
Czego chcieć więcej?
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie