Rezultaty wyszukiwania dla: Głębia
Terror
Stare przysłowie mówi, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Jest w tym trochę racji, ale gdyby człowiek nie był ciekawy świata, o ileż uboższe byłoby jego życie i o ileż węższe horyzonty. Jednak ten sam pęd do poznawania i zgłębiania tajemnic świata może być zgubny i zabójczy. Od czasu przeczytania powieści Dana Simmonsa myślę o tym znacznie częściej. Ceną ludzkiej ciekawości świata i chęci odkrywania go jest śmierć i to wcale nie ta nagła i gwałtowna, ale często ta powolna, czająca się gdzieś w ukryciu, jakby czekała na właściwy moment.
Dan Simmons jest jednym z tych autorów, których prozę poznać trzeba, choćby z tego powodu, że pisze ciekawie i robi to naprawdę dobrze. Jego powieści mogą się spodobać miłośnikom fantastyki, sensacji, kryminału, a nawet dramatu. To typowe cegły, ale tak skonstruowane, że zapomina się o objętości, a po prostu pochłania kolejne rozdziały, chcąc się dowiedzieć, jakie będzie zakończenie.
Do tej pory przeczytałam, genialne moim zdaniem, Trupią otuchę i Drooda, teraz do tej grupy dołączył jeszcze Terror i widać, że autor przy tworzeniu swoich historii stosuje podobną zasadę. Faktyczne wydarzenia i historyczne postaci oplata nićmi fantastycznych, ponadzmysłowych motywów, które idealnie ze sobą współgrają. Z jednej strony otrzymujemy rzetelnie opisany, pełen ciekawych szczegółów świat przedstawiony, z interesującymi postaciami, z drugiej, wydarzenia, które, choć nierealne i niemożliwe, wydają się tak logiczne i prawdziwe, że trudno czasem określić, gdzie jest granica między jednym a drugim. Tak opowiedziana historia wciąga od początku do końca i co ważne, długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Po lekturze Drooda, już nigdy nie spojrzę na Charlesa Dickensa tak jak dotąd, a wampiry i czasy II wojny światowej nabrały dla mnie, po przeczytaniu Trupiej otuchy, zupełnie innego wydźwięku.
Podobnie jest w przypadku powieści Terror. Tym razem autor zajął się historią ekspedycji badawczej.
Większość rozdziałów tej tragicznej w skutkach opowieści napisało samo życie, a literacka wyobraźnia Dana Simmonsa wypełniła białe plamy, tworząc zupełnie coś nowego.
Rok 1845. Era wypraw morskich trwa. Obiektem zainteresowania człowieka stają się rejony podbiegunowe. Zadaniem członków załogi dwóch okrętów HMS Erebus i HMS Terror będzie znalezienie Przejścia Północno-Zachodniego. Jest to na tyle ważne, że pozwoliłoby na opłynięcie Ameryki Północnej bez konieczności opływania wybrzeży Atlantyku i Pacyfiku. Kierownictwo wyprawy obejmuje sir John Franklin. Dowództwo jest dobrej myśli: okręty są starannie wykonane i doskonale wyposażone, a załoga odpowiednio dobrana. Jednak to, z czym przyjdzie się zmierzyć załodze, przejdzie ich najgorsze wyobrażenia.
Oczami poszczególnych członków załogi śledzimy losy bohaterów. Dzięki temu, że perspektyw mamy kilka, nie tylko lepiej poznajemy samych bohaterów, ale też całą sytuację. Gdy zaczynamy czytać, okręty od kilkunastu miesięcy tkwią uwięzione w lodzie. Życie załogi skupia się teraz na przykrej codzienności, która inaczej wygląda z punktu widzenia dowódców (John Franklin, Francis Crozier), a inaczej z punktu widzenia lekarzy okrętowych Goodsir), stewardów, czy matów.
Obojętnie jak starannie wyprawa nie byłaby przygotowana, okazuje się, że nic nie mogło przygotować bohaterów na to, z czym się tutaj spotkają. Autor starannie i drobiazgowo opisuje zmagania z zimnem, głodem, bezlitosną aurą oraz panoszącą się wszędzie beznadzieją, gdy stopniowo staje się jasne, że być może wiosną, lód wcale nie stopnieje. (Wiosną, dobre sobie).
Ale to nie wszystko. Bo w lodzie czai się coś jeszcze. Coś pierwotnego, nieuchwytnego, co wcale nie ma dobrych zamiarów, czego kule się nie imają, a lód, jakby nie był gruby, nie stanowi żadnego problemu.
Początkowo miałam trochę obaw, bo opis sugeruje tematykę bardziej przyjazną dla męskiego grona czytelników, ale były to niepotrzebne obawy. Powieść wciąga od pierwszych stron, a starannie budowane napięcie, nie pozwala się od książki oderwać. Jednocześnie, co bardzo lubię w tego typu historiach, czytelnik, chcąc nie chcąc, dowiaduje się mnóstwa ciekawych rzeczy na temat XIX-wiecznej żeglugi, ludzkiej mentalności w tamtych czasach oraz co najważniejsze, surowych i zabójczych warunków panujących na biegunie.
Nowe wydanie powieści jest wzbogacone nie tylko o mapy, ryciny i zdjęcia, dotyczące wyprawy. Na końcu książki znajduje się bardzo ciekawe posłowie autorstwa Grzegorza Rachlewicza z Wydziału Nauk Geograficznych i Geologicznych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor pokrótce przybliża czytelnikowi historię wypraw polarnych, których początek sięga XVI wieku.
Trudno mi nie zachęcać do sięgnięcia po tę pozycję. Obawiam się, że w swoim pobożnym zachwycie mogę nie być obiektywna, ale książka jest naprawdę godna uwagi i niesamowicie wciąga. Chylę czoła przed autorem, który naprawdę starannie zebrał materiał, a potem przełożył go na język literackich wydarzeń. Opisać coś tak, aby chciało się to czytać z wypiekami na twarzy, jest sztuką. Stworzyć historię, w której zacierają się granice między tym co rzeczywiste, a tym co ponadzmysłowe to prawdziwy kunszt.
Lektura Terroru to prawdziwa uczta duchowa. Polecam, bo naprawdę warto.
Tajemnica Domu Helclów
Coraz częściej na naszym rodzimym rynku pojawiają się retro kryminały. Warto wspomnieć chociażby o pozycjach wydawanych przez Marka Krajewskiego czy Piotra Bojarskiego. W tym roku jednak zabłysnęła Maryla Szymiczkowa. „Tajemnica Domu Helclów" to opowieść, w której równorzędne miejsce zajmuje główna bohaterka, XIX-wieczny Kraków, życie jego socjety oraz intryga kryminalna.
Kim właściwie jest Maryla Szymiczkowa? Otóż powołało ją do życia dwóch młodych pisarzy (ur. 1980 i 1983), Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński. Pierwszy z nich to tłumacz, poeta, pisarz i prowadzący bloga poświęconego międzywojennemu tabloidowi kryminalnemu „Tajny Detektyw". Drugi – tłumacz, historyk, amerykanista. „Krakus od pokoleń, od dziesięciu lat na emigracji w Warszawie". Autorzy dla żartu opublikowali również na tylnej stronie okładki opis upodobań Szymiczkowej. „Tajemnica Domu Helclów" to literacki debiut duetu skrywającego się pod kobiecym pseudonimem.
W przypadku powieści Szymiczkowej nie warto zagłębiać się w fabułę. Najważniejsze informacje to te, że akcja rozgrywa się w 1893 roku w Krakowie, główną bohaterką jest Profesorowa Szczupaczyńska, a wątkiem – zagadka kryminalna. Znudzona życiem Zofia dowiaduje się, że w słynnym Domu Helclów, ośrodku spokojnej starości, zaginęła jedna z pensjonariuszek. Profesorowa wszczyna własne śledztwo, aby odkryć prawdę.
Pierwsze skojarzenie, które zapewne nasuwa się większości odbiorców po kilkunastu stronach, to nawiązanie do „Moralności pani Dulskiej" Gabrieli Zapolskiej. Profesorowa Szczupaczyńska nie tyle przypomina tytułową bohaterkę dramatu polskiej pisarki, lecz od samego początku Szymiczkowa nastawia się na pokazanie moralności mieszczaństwa w XIX wieku (a właściwie – ukazanie jego zepsucia).
Autorski duet ukazuje życie kobiety, która skazana jest na mękę w „gorsecie", które nałożyło na nią społeczeństwo. Przyjmuje zasady, w których żyje socjeta, etykietę, a to wszystko razem ze swoimi zakłamaniami, hipokryzją. Zofia jednak nie widzi w tym nic dziwnego – tak ją wychowano, zostało przyjęte za oczywisty fakt, że tak powinna wyglądać postawa dobrej żony, a jednocześnie członka klasy średniej, jaką jest mieszczaństwo. Z drugiej strony widać, jak ten gorset męczy Profesorową, jak jej intelekt, prawdziwa witalność przeciska się przez nałożone na nią ramy. Można tylko się domyślać, że Zofia jest emblematyczną dla tamtego okresu postacią, a w rzeczywistości istniało wiele podobnych kobiet, które nie mogły być sobą przez zamknięcie ich w okowach etykiety.
Dehnel i Tarczyński okazali się znakomitymi psychologami. „Tajemnica Domu Helclów" to bardzo udana próba zrozumienia psychiki kobiecej – z jednej strony w sposób uniwersalny, a z drugiej, jak już wcześniej wspomniałam, kobiety uwikłanej w ciasną strukturę, pajęczynę zasad i zależności. Takiego wniknięcia w umysł kobiety pozazdrościć może niejeden mąż, psycholog czy pisarz.
Wątek kryminalny, czyli zabawa w detektywa pani Zofii, która udowadnia, że potrafi rozwikłać dwa dziwne morderstwa to również po mistrzowsku zbudowana zagadka (napędzająca przy tym wartką akcję) ukazująca historyczne powody, o których rzadko który Polak zdaje sobie sprawę. Już dla tego samego zakończenia, wyjaśnienia sprawy warto przeczytać „Tajemnicę Domu Helclów", bo może ono zmienić nasz obraz historii naszego kraju i przestaniemy postrzegać XIX wiek jedynie jako czas dwóch powstań oraz Wiosny Ludów.
Rzecz dzieje się w domu opieki, którego nowoczesna idea istnienia mogłaby być przykładem do naśladowania w XXI wieku. Podobna rzecz ma się z całością odwzorowywanej rzeczywistości. Świat, który przemierzamy oczami Zofii na pewno nie jest doskonały, widać w nim potrzeby zmian, które pojawiają się w naszym życiu dopiero od kilku dekad. Lecz ludzie żyjący w tamtych czasach niewiele się od nas różnią – szczególnie zwraca uwagę to, że tak samo pragną czegoś więcej niż im daje codzienne życie.
Merytoryczne przygotowanie autorów wzbudza ogromny podziw. Nawet biorąc pod uwagę, że doskonale znają dramat Zapolskiej, że przeczytali wiele powieści osadzonych w podobnych realiach, ich umiejętność wytworzenia tak sugestywnej atmosfery XIX-wiecznego Krakowa, przywoływanie szczegółów z życia elity jest wręcz doskonała. Wykonali wielką pracę, której skutkiem okazuje się przeniesienie czytelnika w barwny świat miasta, który na czas lektury zdaje się istnieć wręcz na wyciągnięcie ręki. Dzięki dopracowanym szczegółom nie pojawiają się nielogiczności, a także nie rzucają się w oczy żadne dysonanse historyczne. Bez gruntownej wiedzy oczywiście trudno ocenić, czy jakieś błędy się nie pojawiają, lecz dla przeciętnego czytelnika, który posiada jedynie wiedzę o tamtym okresie wyniesioną ze szkoły (czyli dla mnie) w tym aspekcie to powieść idealna.
Należy również dodać, że wszystkie postacie zostały tak samo dobrze rozrysowane, jak Zofia. Pogłębiono psychologicznie nawet te epizodyczne, które pojawiają się w zaledwie kilku scenach.
Jednym z najważniejszych bohaterów jest XIX-wieczny Kraków. Autorzy oprowadzają nas po uliczkach, kawiarniach, straganach, targach, przywołują szereg nazw miejsc, które istnieją naprawdę. Niezwykła plastyczność opisów to jedynie część tej znakomitej charakterystyki miejsca. Duet prezentuje także samych Krakusów jako patriotów. To, że cesarz jest Austriakiem, nie ogranicza poczucia dumy narodowej i nie zostawi w ich świadomości poczucia, żę znajdują się pod zaborami. Z wielkim szacunkiem obchodzą uroczystości śmierci Matejki, czy obchody rocznic naszych tragedii, a obok insygniów cesarskich powiewają biało-czerwone flagi.
Należy zwrócić także uwagę na bardzo ciekawy podział na rozdziały oraz ich omówienie. Pod każdym kolejnym znajduje się wypis informacji, które uzyskamy po jego przeczytaniu np. „w którym dowiadujemy się, że student to ladaco, w dniu inauguracji teatru Kraków zatyka się flaszka(...). To jeden z przejawów intrygującego poczucia humoru twórców, który co kilkanaście, kilkadziesiąt stron potrafi wywołać ogromny uśmiech na twarzy.
W tym retro kryminale trudno określić, czy najważniejszy jest wątek zbrodni oraz jej rozwikłania, czy atmosfera XIX-wiecznego Krakowa, czy może zagłębienie się w psychologię kobiety. Wszystkiemu duet kryjący się pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa poświęca tyle samo czasu, jak i zaangażowania. „Tajemnica Domu Helclów" porwie zarówno miłośnika powieści kryminalnych, jak i historycznych czy psychologicznych. To pozycja, która przywraca wiarę w polską literaturę.
Zapowiedź "Głębi" Marcina Podlewskiego
Fabryka Słów na wrzesień tego roku zaplanowała wydanie ciekawego debiutu Marcina Podlewskiego - "Głębia". Będącego zarazem początkiem trylogii.
Skarb heretyków
Trudno wyobrazić sobie zakończenie przygód Harry'ego Pottera słowami w stylu „i wtedy Harry obudził się w komórce pod schodami" albo historii Kopciuszka, stwierdzeniem, że książę wybrał jednak jedną z jej sióstr z obciętym fragmentem stopy. Niekwestionowanym mistrzem kiepskich zakończeń jest podobno Stephen King. Przy całej do niego miłości muszę stwierdzić, że zdarzają mu się okrutne i okropne finały (chociaż to oczywiście kwestia osobistych upodobań). Toma Knoxa (a właściwie Seana Thomasa) wcześniej nie znałam, mimo że „Skarb heretyków" nie jest jego pierwszą powieścią. Dobrze się jednak stało, że książka wpadła w moje ręce, bo dowiedziałam się, kto stoi na piedestale w kategorii zabijania szarych komórek czytelnika rozwiązaniem zagadki.
Okładka „Skarbu heretyków" pozornie nie wyróżnia się niczym szczególnym. Piaskowy wzór z imitacją egipskiej płaskorzeźby oraz celtyckim krzyżem, który jest symbolem szczególnie rozpowszechnionym w Wielkiej Brytanii budzi jednak mnóstwo intrygujących skojarzeń. Dlaczego akurat takie połączenie? Egipt i Anglia? Wypukłe, złocone litery tytułu są ciekawym urozmaiceniem dość prostej obwoluty i natychmiast konotują obraz poszukiwaczy skarbów i niezbadanych tajemnic archeologii, co tylko pogłębia zainteresowanie. Okazuje się również, że na tle popularnych okładek barwa oraz rozwiązania wizualne „Skarbu heretyków" natychmiast przykuwają uwagę. Jest w wyglądzie tej książki coś, co nie pozwala przejść obok niej obojętnie.
Plotka niesie, że w Egipcie odkryto zwoje o dumnej nazwie Skarb z Sokar, które mogą podważyć całą dotychczasową wiarę z kręgu hebrajskiego. Victor Sassoon ponad siedemdziesięcioletni badacz postanawia odnaleźć skrywane w Egipcie zwoje i poznać ich tajemnicę. Ma być to ukoronowanie jego życia, które skądinąd chyli się ku końcowi z powodu zaawansowanego stadium raka. Tuż po ich przeczytaniu badacz odbiera sobie życie. Pałeczkę przejmuje Ryan Harper były student wielkiego historyka, który na wieść o prowadzonych przez Sassoona poszukiwaniach decyduje się rozwiązać tajemnicę Skarbu z Sokar. Towarzyszy mu przypadkowo napotkana autorka filmów dokumentalnych, Niemka, Helen Fassbinder. Tymczasem w zachodniej Kornwalii ktoś odprawia mroczne rytuały rodem z najstarszych ksiąg egipskich zaklęć. Inspektor Karen Trevithick jest w ogromnym niebezpieczeństwie. Prawda, którą poznają bohaterowie na zawsze zmieni ich życia.
Początkowo wydawało się, że Tom Knox to taki Dan Brown. Spodziewałam się dość prostej, ale kontrowersyjnej zagadki i bohatera w stylu Indiany Jonesa. Przez większą część lektury właśnie tak było. Zagadka dotyczyła religii, Sossoon szantażował mnichów piętnem z Auschwitz, a Ryan wskakiwał do rozpędzonego pociągu. Potężne irańskie wojsko podążało za bohaterami raz po raz przeszkadzając im w chwili, gdy zbliżali się do rozwiązania zagadki Skarbu z Sokar. Jednocześnie wątek z Wielkiej Brytanii obfitował w martwe zwierzątka, martwych ludzi i smród rozkładających się zwłok. Byłam ukontentowana typowością tej historii. A potem nagle wydarzyło się TO.
Nie mam zamiaru spoilerować rozwiązania fabuły, zwłaszcza, że była dla mnie absolutnym zaskoczeniem. Nie jestem na bieżąco z najnowszymi, niepotwierdzonymi odkryciami nauki, ale wydaje mi się, że to, na co zdecydował się Tom Knox to jednak potężna dawka absurdu. Nie wykluczam, że w jakimś tam ułamku intensyfikacji problemu pokrywa się on z odkryciami nauk ścisłych, ale w podobnej skali... Pomijając fakt prawdopodobności – dziwię się, że Kościół nie zakazał tej lektury. Jeżeli coś można by dzisiaj nazwać herezją, to z pewnością finał „Skarbu heretyków".
Zanim nastąpił absurdalny finał, miałam o powieści Toma Knoxa zadowalające zdanie. Nie była to może najbardziej ekscytująca lektura życia, ale całość chwilami naprawdę trzymała w napięciu. Węzeł stresowy związany z akcją rozluźniał się jednak wraz z szalonymi zwrotami akcji, które zagęszczały się proporcjonalnie do wielkości liczby strony, czego zwieńczeniem była owa szokująca puenta. Po drodze jednak także wydarzyło się kilka zabawnych z powodu swej nieprawdopodobności wydarzeń, z których najbardziej przyziemną, a jednocześnie najśmieszniejszą był wątek romansowy.
Ryan zmaga się z dramatyczną przeszłością i wspomnieniami utraty rodziny, Helen próbuje być tak dalece niezależna, że stała się tragicznie samotna w swym wyzwoleniu. Spotkanie tych dwojga od razu uruchomiło mój romansowy radar. Szybki rozwój uczucia od pocałunku, przez seks, do miłości w ciągu kilku chwil, nie był niczym niezwykłym. Ot, licentia poetica. Seks przy zaognionej ranie postrzałowej? Super, zaakceptuję. Jestem jednak zdania, że do opisywania scen łóżkowych trzeba mieć talent. Nie umiesz? Lepiej nie pisz. Bo inaczej serwujesz czytelnikom kwiatki w stylu: „Objęła ramionami poduszkę i wyprężyła się w blasku księżyca jak bogini nocy, Nut" albo „...nagie piersi zalśniły w blasku samotnej lampki".
Sposób pisania Toma Knoxa jest przezroczysty, chociaż chwilami autor wpada w przesadne poetyzowanie, które zamiast wzbogacać językową warstwę powieści, czynią ją śmieszną. Dialogi w „Skarbie heretyków" są bardzo nierówne – raz wydają się dość naturalne, innym razem wołają o pomstę do nieba. Pisarz ogrom informacji wkłada w usta bohaterów – zgrabnie wplatając je rejestrowaniem filmów –, ale to i tak nie tuszuje faktu, że postacie serwują nam wykład z historycznych danych, dla których autor nie znalazł innej formy podawczej.
„Skarb heretyków" z pewnością szturmem listy bestsellerów nie weźmie, ale niecodzienność rozwiązania fabuły może odbić się echem wśród fanów gatunku. Jeżeli macie wrażenie, że wszystko już było, a kolejne powieści z tego gatunku jedynie powielają utarte schematy, spróbujcie z książką Toma Knoxa. Zaskoczenie w części finałowej gwarantowane, o ile nie zniechęcą Was świecące w ciemnościach piersi i podobne kwiatki.
Szczury Wrocławia. Chaos
Kto nie słyszał o książce Szczury Wrocławia autorstwa Roberta J. Szmidta? No właśnie... Powieść polskiego pisarza fantastyki może stanowić encyklopedyczny przykład wspaniałej marketingowej kooperacji autora i wydawnictwa. Świetna kampania internetowa połączona z portalami społecznościowymi oraz wysypem billboardów w kilku największych miastach Polski plus temat, który obecnie jest modny i voilà, otrzymujemy książkę, której nie mogą doczekać się nawet Ci, którzy myślą, że zombie to termin dentystyczny.
Szczury Wrocławia to nie jedyna polska apokalipsa zombie, ale z pewnością jedna z najlepiej wypromowanych. Z czystym sumieniem można też stwierdzić, że nie jest to najlepsza ze wszystkich książek o umarlakach ale z pewnością należy do takiej grupy. I choć początkowo bałam się, że treść będzie składać się jedynie z nazwisk ludzi, którzy na facebooku wyrazili chęć zginięcia na jej kartach to z czasem obawa ta ustąpiła czystej przyjemności wynikającej z lektury naprawdę dobrze poprowadzonej fabuły.
Akcja powieści rozgrywa się we Wrocławiu w 1963 roku. Właśnie wtedy, w sierpniu, miała miejsce ostatnia w Polsce epidemia ospy prawdziwej. Autor zapożyczył te wydarzenia i zmienił je w pandemię zupełnie innego, bardziej przerażającego rodzaju. W izolatorium na Psim Polu dochodzi do bardzo dziwnego zdarzenia. Przerażeni milicjanci pilnujący tamtego terenu alarmują władze, że odmienieni pacjenci atakują przebywających w ośrodku chorych, personel i ich samych. Do izolatorium zostają wysłane oddziały KBW oraz ZOMO. Dużej grupie odmieńców udaje się jednak oddalić. Wkrótce okazuje się, że miasto i jego mieszkańcy są bezbronni wobec nowej krwiożerczej zarazy.
Autor postanowił zrezygnować z postaci głównego bohatera na rzecz większej grupy postaci, które mają spory wkład w rozwój akcji. Początkowo sądziłam, że będzie to wada tej historii, jednak wraz z zagłębianiem się w kolejne rozdziały zaczęłam nabierać przekonania, że właśnie w tej powieści taki zabieg jest całkowicie na miejscu. Oczywiście w natłoku nazwisk można się nieco pogubić, jednak Szmidt wybrnął z tego obronną ręką, gdyż w miarę płynny sposób prowadzenia narracji skutecznie skupia uwagę czytelnika na fabule. Trudno jest nie dostrzec, że wybór realiów PRL-u sprawił, że łatwo było wkomponować w treści ogromną liczbę nazwisk. Pozwoliło to także na uzasadnienie ich częstego powtarzania i odmieniania. Nie można zatem odmówić autorowi pomysłowości. I choć zrezygnował on całkowicie z próby wyjaśnienia genezy morderczej plagi masakrującej Wrocław to jednak sprytnie zapełnił karty swojej powieści mnogością wydarzeń – o czym najlepiej świadczy fakt, że Szczury Wrocławia przeczytałam od deski do deski, nie pomijając nawet najmniejszego opisu (co niestety zdarza mi się, kiedy książka zawiera dłużyzny).
Mój największy zarzut to brak głębszych treści. Prawdopodobnie Szczury Wrocławia nie miały być książką poważną (nie oszukujmy się, rzadko kto traktuje temat zombie tak pompatycznie, jak np. ja) ale momentami wydawała mi się trochę zbyt komiczna. Zaburzone zostały proporcje między fragmentami opisującymi typowe sceny gore a opisami mającymi napędzać akcję. Prawdą jest, że co chwila coś się dzieje, ale zawsze wtedy pojawia się też jakaś ręka, noga tudzież mózg na ścianie. Jak dla mnie autor odsłonił po prostu zbyt wiele, już na samym początku kumulując obfitość krwawych scen. Przez to, choć podczas lektury zainteresowanie mnie nie opuszczało, już w połowie przestałam odczuwać strach. Zbyt wiele tu dosłowności, dosadności, a zbyt mało tego co przeraża najbardziej bo jest jedynie oczekiwane, ale niekoniecznie zastane...
Po mimo tego mankamentu Szczury Wrocławia to naprawdę świetna powieść, w której autor choć nie uniknął odrobiny kiczu to jednak udźwignął go, zaprzyjaźnił się z nim i co więcej, przekonał do niego setki czytelników. A jeśli nie uczyni go głównym bohaterem drugiego tomu to może się okazać, że ten cykl wejdzie do kanonu lektur zombijnych.
Wiktoria Aleksandrowicz - Deja Vu
Uwaga! Tekst zawiera sceny erotyczne i jest nieodpowiedni dla osób poniżej 18 roku życia!
Rozdział I
Czuł jej strach. Wiedział, że to jego się bała. Dobrze. Tak właśnie powinno być. Siedziała na otomanie, w białej, sięgającej ziemi, koszuli nocnej. Długie, kasztanowe włosy splecione miała w luźny warkocz. Piękna, cudowna i tylko jego. Jej przyspieszony oddech, szybsze bicie serca... to wszystko sprawiało, że ledwo nad sobą panował. Podniosła na niego okolone długimi rzęsami, orzechowe oczy. Lśniły w nich łzy. Już dawno przestała go błagać. Zrozumiała, że nie ma to sensu, ale on, w dalszym ciągu, lubił sprawdzać granice jej wytrzymałości. Usiadł tuż obok niej. Zaczął powoli, delikatnie. Przyciągnął ją do siebie, objął ramionami. Jego usta znalazły się przy jej szyi. Całował jej włosy, kark. Powoli zaczął zsuwać z ramion jej staromodną koszulę. Z ust dziewczyny wydobył się cichy ni to jęk, ni westchnienie, gdy kciukiem musnął jej wciąż zasłoniętą pierś. Jej ciało reagowało na jego dotyk, nawet wbrew jej własnej woli. To cieszyło go jeszcze bardziej. Czuł jej napięcie. Czekała na ten moment, kiedy przestanie być łagodny. On jednak nie zamierzał się spieszyć. Posadził ją sobie na kolanach, odgarniając rozłożysty materiał. Jego dłoń powędrowała po jej gładkiej, zgrabnej nodze. Zamarła, gdy dotknął palcami jej intymnego miejsca. Gładził jej łono, powoli wsuwając je do środka. Koszula już zupełnie zsunęła się z jej ramion. Drugą ręką dotykał jej biustu, od czasu do czasu mocniej ściskając między palcami sutki.
- Jesteś taka piękna - zamruczał jej do ucha, przesuwając się tak, by móc dotknąć jej piersi językiem.
Zachłysnęła się powietrzem, gdy wargami objął jej sutek. Ssał go, jednocześnie poruszając w jej wnętrzu palcami. Gdy uznał, że wystarczy, posadził ją na kanapie, a sam zsunął się niżej. Podwinął spódnicę koszuli, zupełnie odsłaniając łono i brzuch dziewczyny. Jego ręce rozsunęły jej nogi. Językiem zaczął przesuwać po jej podbrzuszu, a potem schodził niżej i niżej. Jego palce znów znalazły się w środku. Była wilgotna, nawet bardzo. Zaczął zagłębiać się w nią mocniej. Nie przestawał lizać. Kilka cichych westchnień. Ciało dziewczyny zaczęło drżeć. Na to właśnie czekał. Podniósł się, znów siadając obok niej. Pocałował ją - mocno, niemalże brutalnie. Na sobie miał jedynie spodnie, których teraz szybko się pozbył. Pchnął ją na stertę leżących z boku poduszek. Schowała w nich twarz. Uniósł jej biodra, zupełnie zsuwając z dziewczyny koszulę. Uniósł dłoń, a ta po chwili opadła na jej wypięte pośladki. Następny klaps był mocniejszy, a po nich jeszcze kilka. Słyszał jak tłumi łkanie. Objął jej biodra dłońmi, klękając tuż za nią. Jego członek otarł się o jej nagą pupę. Kolanami rozsunął jej nogi, po czym wbił się do środka. Mocne, szybkie pchnięcia, przeradzały się czasami, zupełnie niespodziewanie, w jeszcze mocniejsze, a każde jęknięcie, które wydawała, przynosiło mu satysfakcję. Z bioder dziewczyny przełożył dłonie na jej pośladki. Rozsunął je palcami, a potem wsunął jeden do środka, poruszając nim w rytmie swoich własnych ruchów. Uśmiechnął się do siebie, kiedy usłyszał jak gwałtownie wciągnęła powietrze. Przyspieszył. Kilkanaście minut, to nie było zbyt długo, ale jej ciało działało na niego jak czerwona płachta na byka. Gdy poczuł, że dochodzi, wysunął się z jej wnętrza, opryskując pośladki i plecy dziewczyny lepką, przezroczystobiałą cieczą. Skuliła się na poduszkach. Obrócił ją ku sobie, by znów ją pocałować. Była niczym lalka. Mógł z nią zrobić wszystko co chciał. Wstał i założył spodnie.
- Słodkich snów, Bella - zamruczał, wypełniony satysfakcją, opuszczając jej pokój.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Obudził się zlany potem. Gwałtownie usiadł. Znów o niej śnił. Dziewczyna, śliczna jak marzenie, delikatna niczym motyl, a on... on każdej nocy ją krzywdził. Nigdy nie podejrzewał siebie o skłonności sadystyczne. Te sny jednak były tak realne, tak prawdziwe... Czyżby o tym właśnie marzyła jego podświadomość? Christopher nie mógł zapomnieć jej mokrej od łez twarzy. Całym sobą zapragnął ją przytulić, pocieszyć. obiecać, że już nigdy więcej tego nie zrobi. Tylko, że ona przecież nie istniała. Bella była wytworem jego - najwyraźniej chorej - wyobraźni. Spojrzał na stojący przy łóżku budzik. Dochodziła szósta. I tak za chwilę musiałby wstawać. Niechętnie wyśliznął się z pościeli. Wykonał serię porannych ćwiczeń. Wziął szybki prysznic. Wciąż nie mógł przestać o niej myśleć. Z trudem przełknął przygotowane dla niego przez gosposię śniadanie. Rodziców już nie było w domu, choć w ich przypadku, całkiem możliwe było, że jeszcze. Nie pamiętał kiedy ostatnio widział ich dłużej niż kwadrans. Gdy Jack, jego najlepszy kumpel, zatrąbił klaksonem swojego sportowego auta, Christopher był już gotowy.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Musiała być bardzo głodna. Od kilku dni jadła jedynie niewielkie ilości wodnistej zupy. To była kara za to, że próbowała się zabić. Chciał, żeby zapamiętała, że nie tylko ona sama, ale także jej życie należy do niego. W przezroczystym, srebrnym skrawku materiału, który zdawał sie nie być ani bluzką, ani sukienką, a raczej przypominał mgłę, klęczała na podłodze, przy jego krześle. Wpatrywała się w swoje splecione na podołku dłonie, by nie patrzeć na to, jak on je. Od czasu do czasu karmił dziewczynę winogronami, wsuwając jej je bezpośrednio do ust. Podniósł ze stołu wypełniony winem kielich i podsunął jej do spragnionych warg. Kropelki czerwonego płynu spłynęły z kącików jej ust. Uznał, że widok ten jest niezwykle podniecający. To mu wystarczyło, by gwałtownie jej zapragnąć. Rozpiął, w obecnej chwili, zbyt ciasne spodnie.
- Chodź tutaj - polecił.
Przysunęła się bliżej. Wiedziała czego od niej oczekuje. Oswobodziła zupełnie jego nabrzmiałą męskość. Przytrzymując drobną dłonią, powoli zaczęła lizać sam czubek. Położył rękę na jej włosach, zmuszając ją, by znalazła się jeszcze bliżej. Znalazł się w jej ustach. Posłusznie ssała go, w rytmie, który jej wyznaczył. Czuł, jak przesuwa po nim językiem. Nie był w stanie pozostać biernym i sam zaczął się poruszać. Silną dłonią przytrzymywał ją przy sobie. Puścił dopiero, kiedy sperma wypełniła jej usta. Pozwolił dziewczynie się odsunąć. Teraz już w ogóle nie podnosiła wzroku, uparcie wpatrując się w wyłożoną drewnianym parkietem podłogę.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Samochód się zatrzymał, a Christopher ocknął się gwałtownie. Do tej pory nie miewał snów na jawie. Czyżby wariował? Może powinien znaleźć sobie jakąś ładną dziewczynę, żeby zaspokoiła jego potrzeby? Tyle, że on nie chciał żadnej dziewczyny i boleśnie zdawał sobie z tego sprawę. Pragnął Belli - tylko i wyłącznie Belli, ale ona przecież nawet nie istniała.
- Hej, co z tobą? - zawołał Jack, wysiadając z samochodu.
- Nie ważne - odburknął Chris - po prostu się nie wyspałem.
Kiedy weszli do klasy, większość już tam była. Nikt, nigdy nie spóźniał się na angielski, chyba, że chciał zostać drugi rok w tej samej klasie. Tym razem to jednak nauczyciel przyszedł kilka minut po dzwonku. Do tego nie był sam. U boku pana Graves'a stała szczupła, blada dziewczyna. Wyglądała jak porcelanowa lalka. Niebieskie dżinsy i biała bluzka w różowe, drobne kwiatki zupełnie do niej nie pasowały. Powinna nosić sukienki.
- Dzień dobry wszystkim - zaczął nauczyciel. - Przywitajcie nową uczennicę. To Isabella Evans, która przyjechała do nas z Francji. Od dzisiaj będzie uczyła się w naszej szkole. Proszę, zajmij wolne miejsce - polecił dziewczynie.
Christopher wpatrywał się w nią oniemiały. To była Bella! Dziewczyna z jego snów! Długie, kasztanowe włosy, opadały jej na ramiona i twarz, zasłaniając oczy. Sprawiała wrażenie spłoszonej. Kiedy jednak podniosła wzrok, ich spojrzenia natychmiast się spotkały. Zaskoczenie, panika - niemal fizycznie poczuł jej strach. Zdał sobie sprawę, jakby irracjonalne to nie było, że ona również musiała go w jakiś sposób rozpoznać. Spuściła głowę, wbijając wzrok we własne, znoszone trampki, a potem posłusznie ruszyła przez klasę, by zająć wskazane jej przez nauczyciela miejsce.
Rozdział II
Związane ręce miała wysoko uniesione nad głową. Krępujący je sznur zwisał z podwieszonej pod sufitem belki. Był na tyle krótki, że dziewczyna z trudem stała na palcach. Oczy miała zasłonięte czarną przepaską - niczym skazaniec. Poza tym była zupełnie naga. Kasztanowe włosy niesfornie opadały na jej ramiona i plecy, odrobinę przysłaniając również kształtne piersi. Kiedy podszedł i przesunął po nich dłonią, jej oddech przyspieszył, ale się nie poruszyła. Nie szarpała się, nie marnowała energii na bezowocne próby uwolnienia się. Paraliżował ją strach. Czekała na jego ruch. Uniósł trzymany w dłoniach bat. Krzyknęła, gdy uderzył ją po raz pierwszy. Gdy wymierzał kolejne razy, jedyną reakcją dziewczyny było ciche łkanie. Rzemień owijał się wokół jej ciała, brutalnie pieszcząc uda, pośladki i plecy. Kiedy wreszcie przestał, jej ciało poznaczone było cienkimi, różowymi smugami. Nożem przeciął krępujące ją więzy, a ona osunęła się na podłogę. Wziął ją na ręce. Na dzisiaj to mu wystarczyło.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Nie wiedział czy to on, czy ona, ale któreś z nich uwięzione było w koszmarze. Gdy tylko dzwonek oznajmił koniec lekcji, natychmiast zebrał swoje rzeczy. Gdy Bella wyszła na korytarz, on już tam na nią czekał.
- Hej... - zaczął nie za bardzo wiedząc, co chce powiedzieć.
Zatrzymała się, jakby oszołomiona. Spojrzała na niego dużymi, orzechowymi oczami, w których tliło się nieskrywane przerażenie. Z jej ramienia zsunęła się sztruksowa, srebrnoszara torba. Dziewczyna cofnęła się kilka kroków, nie spuszczając z niego wzroku.
- Nie... nie możesz tu być - wyszeptała cicho, a potem odwróciła się i rzuciła pędem przed siebie, zwinnie przemykając pomiędzy wychodzącymi z klas uczniami.
Nie było sensu za nią biec. Nie mógł jednak przestać wpatrywać się w korytarz, w którym zniknęła. Ocknął się dopiero, gdy w ramię trącił go Jack.
- Niezła ta nowa, co nie? - zaczął po swojemu. - Chociaż trochę jakaś dziwna.
Christopher jedynie przytaknął. W tym momencie nie miał ochoty rozmawiać, a już na pewno nie na temat Belli. Podniósł upuszczoną przez dziewczynę torbę. Gdy jej ją zwróci, będzie musiała z nim chociaż przez chwilę porozmawiać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Leżała na białym obrusie. Jej ciało ozdobione zostało bitą śmietaną, w której tkwiły artystycznie ułożone owoce - truskawki, maliny, jeżyny, czarne jagody. Lekko rozchylone nogi posłusznie się nie poruszały. Zadowolony przyglądał się swojemu dziełu, w dłoni trzymając kieliszek czerwonego wina. Podszedł, dotknął jej ramienia, by powoli zacząć przesuwać palce wzdłuż jej nagiego ciała. Ze wszystkich sił starała się nie drżeć. Kiedy jednak jego ręka znalazła się między jej nogami, to przestało być wykonalne. Przez dłuższą chwilę droczył się z dziewczyną, delikatnie przesuwając palcami po jej łonie. Kiedy uznał, że jest dostatecznie wilgotna, sięgnął po stojącą obok butelkę z winem. Uzupełnił swój kieliszek, a potem oblał ją resztą trunku. Pisnęła, gdy zimne wino dotknęło jej nagiej skóry. Gdy butelka była pusta, jej szyjkę wsunął między nogi dziewczyny. Pieszcząc ją palcami drugiej ręki, sprawiał, że szkło wędrowało głębiej i głębiej. Jej ciało mimowolnie wygięło się w łuk. Popatrzył jej w oczy. Spojrzeniem błagała, żeby przestał. Jednocześnie wcale tego nie chciała, bo zdawała sobie sprawę, że będzie to oznaczało jego kolej.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher niecierpliwił się coraz bardziej. Nie było innego wyjścia ze szkoły, tylko ta piekielna brama, a jej wciąż tutaj nie było. Czekał od niemalże godziny. Już dawno skończyła się ostatnia lekcja. Może zerwała się wcześniej? Nie, to nie było możliwe. Widział jak wchodzi i wychodzi z coraz to kolejnych klas. Nie opuszczała zajęć. Nie pierwszego dnia. W końcu się pojawiła. Niepewnym krokiem opuściła budynek szkoły. Podeszła do niego, spuszczając wzrok. Sprawiała wrażenie osoby, która się poddała.
- Co zaplanowałeś? - zapytała cichym, lekko drżącym głosem, kiedy oddał jej torbę.
Chłopak spojrzał na nią zaskoczony. Jak to zaplanował? Przecież on niczego nie planował! Po prostu... Właściwie czemu nie? Jego rodziców i tak nie będzie, dom będzie stał pusty, wiec będą mogli spokojnie porozmawiać. Zwłaszcza, że Jack zmył się od razu po zajęciach, zostawiając mu auto. Z miasta miał wrócić z kumplami.
- Zaproszę cię do siebie na obiad - oznajmił stanowczo. - O ile oczywiście przyjmiesz zaproszenie... - dodał nieco bardziej zakłopotany.
Skinęła głową, a potem posłusznie poszła za nim do auta. Przez całą drogę żadne nie odezwało się ani słowem. Christopher w duchu błogosławił istnienie starych, rockowych kawałków. Gdyby nie one, chyba by zwariował. W domu obiad jak zawsze czekał gotowy. Wystarczyło tylko go podać. Kotlety z kurczaka, tłuczone ziemniaki, mizeria. Mogli trafić gorzej. Bella siedziała na wysokim stołku, powoli dłubiąc w swoim talerzu. Kroiła wszystko na drobne kawałeczki. Kotlet i ziemniaki były już sieczką. Chłopak próbował na nią nie patrzeć. Wszystkie myśli starał się skupić na swoim jedzeniu. W końcu nie wytrzymał.
- Bella, zjedz coś wreszcie - poprosił.
Wzdrygnęła się, słysząc jego głos. Posłusznie wsunęła widelec do ust. Potem nabrała następną porcję i jeszcze kolejną. Pobladła jeszcze bardziej. Zerwała sie z miejsca. Po kilku krokach opadła na podłogę, podpierając się rękami. Klęcząc zwymiotowała. Natychmiast do niej podszedł.
- Co się stało? - spytał zaniepokojony, pochylając się nad nią.
- Ja... nie jem mięsa... Muszę... do łazienki - jęknęła.
Wstała i pobiegła przez dom. Westchnął. Posprzątał, a potem cierpliwie czekał. Dziewczyna jednak nie wracała. W końcu, zniecierpliwiony, również udał się do łazienki.
- Bella? -zawołał. - Wszystko w porządku?
Odpowiedziała mu cisza. Pchnął drzwi i wszedł do środka. Stanął jak wryty. Siedziała na podłodze, w kałuży krwi, niczym bezwładny manekin. Obok niej leżały kawałki szkła. Miała pokaleczone ręce. Chyba... poprzecinane wzdłuż żyły. Wyciągnął z kieszeni komórkę. Wybrał numer pogotowia, jednocześnie przyskakując do niej z czystym ręcznikiem. Przełączył telefon na głośnik, odkładając go na bok. Spanikowanym głosem podał dystrybutorce adres i posłusznie zaczął wykonywać jej polecenia. Sam nie był w stanie logicznie myśleć. Paraliżował go zimny, dławiący strach.
Rozdział III
Karetka pogotowia przyjechała wyjątkowo szybko. Dwóch młodych mężczyzn i jeden znacznie starszy, wszyscy w granatowych kombinezonach, z wprawą zaczęło zajmować się dziewczyną, odsuwając Christophera na bok. Przyglądał się przerażony.
- Nic jej nie będzie? - domagał się potwierdzenia swoich słów.
- Jej stan wydaje się być stabilny, ale to się okaże w szpitalu - odparł najstarszy z ekipy.
- Czy mogę z nią jechać? - zapytał zdławionym głosem, gdy znaleźli się już przy drzwiach.
Chłopak z chaotyczną plątaniną ciemnoblond loków, niewiele starszy od niego, za to znacznie potężniej zbudowany, zatrzymał się i odwrócił. Nienawiść w jego szarozielonych oczach płonęła żywym ogniem. Pięść chłopaka wystrzeliła do przodu, przewracając Christophera na podłogę. Zaskoczony i oszołomiony nie zdążył nawet wstać, kiedy za tamtym zatrzasnęły się wejściowe drzwi.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bezradność. To właśnie teraz czuł. Coś się stało, a jego tam nie było. Nie było go przy niej! Leżała w czystej, białej, szpitalnej pościeli, ubrana w idiotyczną, zieloną, jednorazową piżamę. Potrzebowała zarówno kroplówki jak i transfuzji krwi, ale na szczęście nic poważniejszego sobie nie zrobiła.
- Andre? - zapytała cichutko, odwracając ku niemu głowę.
Uśmiechnął się do niej blado, nie potrafiąc zdobyć się na więcej.
- Jestem - mruknął, siadając obok niej na łóżku.
Wyciągnął rękę, by pogładzić jej miękkie włosy. Zdjął górę od swojego służbowego uniformu, ale mocne, sztywne spodnie nie do końca były wygodne.
- To dobrze - westchnęła uspokojona.
Zagryzł zęby, walcząc z sobą o zadanie jej tego pytania. Wiedział, że musi je zadać. Zdawał sobie jednak również sprawę, że na nowo obudzi w nim złość.
- Skrzywdził cię? - ze wszystkich sił starał się nie warczeć ani nie podnosić głosu. - Ten chłopak. Zrobił ci coś złego?
Bella odwróciła wzrok, nie odpowiedziała. Krew Andreasa zawrzała. Niech on tylko dorwie tego gnojka! Z korytarza usłyszeli wołanie. Przeklęta zmiana! Nie miał zamiaru... nie chciał jej teraz samej zostawiać! Dziewczyna dotknęła delikatnie swoją pokaleczoną dłonią jego ręki.
- Musisz już iść - uśmiechnęła się do niego bladym uśmiechem.
- Nie! - niemalże warknął na nią.
- Dam sobie radę - szepnęła uspokajająco. - Ktoś inny cię teraz potrzebuje. Przyjdziesz do mnie jak skończysz zmianę.
Gdy jego kolega z ekipy ratowniczej zajrzał do środka przez uchylone drzwi, natarczywie go ponaglając, Andreas boleśnie zdał sobie sprawę, że Bella ma rację. Musiał wracać do pracy i musiał ją tu zostawić. Bo jeśli ktoś przez jego opieszałość tego dnia umrze, dziewczyna nigdy mu tego nie wybaczy.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Drewniana belka nie była zbyt szeroka i dziewczyna czuła, jak boleśnie wbija się w jej plecy. Jej związane za głową ręce były unieruchomione w taki sposób, że oplatały drewno od spodu. Nogi miała szeroko rozsunięte, a jej pośladki odrobinę wystawały. Nagą skórę drażnił nieprzyjemny chłód.
- Bella mia - zamruczał stojący nad nią chłopak, przesuwając dłońmi po jej alabastrowych udach. W tym wypadku słowa te miały podwójne znaczenie.
Dotknął jej brzucha, piersi, sterczących sutków, lekko rozchylonych warg. Była jego. Należała do niego. Mógł z nią zrobić co tylko chciał. Jej oczy zrobiły się wielkie z przerażenia, gdy sięgnął po stojący na stole, potrójny świecznik.
- Nie, proszę... - jęknęła błagalnie.
Uśmiechnął się do niej chłodno. Jedną ze zgaszonych świeczek powoli wsunął między jej nogi. Kolejną wetknął w pupę, rozsuwając pośladki Belli. Ignorował jej przyspieszony oddech, to jak przymknęła oczy. Zignorował również drżenie jej ciała i łzy. Trzecią z nich zapalił, odstawiając z powrotem świecznik na stół. Zbliżył się z nią i przechylił nad ciałem dziewczyny. Krzyknęła, gdy pierwsza kropla gorącego wosku skapnęła na jej brzuch. Następne pojawiały się coraz gęściej. Brzuch, piersi, łono. Dziewczyna cicho łkała, a on czuł jak narasta w nim coraz większe podniecenie.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bolała go nadwyrężona szczęka. Czemu do cholery ten dupek mu przywalił? Czy uznał, że to on coś zrobił Belli? Był wściekły na niego, wściekły na nią, wściekły na cały świat, a przede wszystkim na samego siebie. Nie powinien był jej zostawiać samej. Mógł z nią od razu porozmawiać. Mógł jej pilnować. Mógł cokolwiek... choć w dalszym ciągu nie miał pojęcia co. Czy ona również śniła te same sny? Coraz mocniej zaczynał w to wierzyć, bo jeśli nie, to czemu by się w ten sposób zachowywała?
Żałował teraz, że nie ma auta. Oczywiście rodzice kupili mu samochód. Kupowali mu wszystko co chciał, chyba głównie po to by zagłuszyć wyrzuty sumienia spowodowane tym, że ciągle ich nie ma. Choć może wcale takich wyrzutów nie mieli, a kupowali po prostu dlatego, że było ich na to stać. Christopherowi było wszystko jedno. Nie miał auta, bo sam je rozbił i zrobił to specjalnie. Chciał zwrócić na siebie uwagę. Teraz bardzo tego żałował. Zwłaszcza, że idiotyczny wyczyn poszedł na marne, a ojciec kazał mu po prostu wybrać nowe, na które teraz czekał.
Szybko wybrał numer Jacka i z ulgą upewnił się, że jego kumpel ciągle bawi się w mieście, więc jeszcze nie chce zabierać swojego samochodu. Niemalże wybiegł z domu, by jak najszybciej dotrzeć do szpitala. Gdy podał portierce swoje nazwisko, dostanie się do Belli okazało się wcale nie takie trudne i nie ważne było co mówiły przepisy. Wystarczyło jak oznajmił, że to jego przyjaciółka i bardzo mu na tym zależy. Gorzej zaczęło być dopiero, gdy już znalazł się w jej pokoju. Leżała blada w białej pościeli, która jeszcze tą bladość pogłębiała. Gdy otworzyła oczy i zobaczyła go, stojącego w progu, natychmiast odwróciła wzrok.
- Hej... - zaczął niezbyt przekonany, zbliżając się do niej o kilka kroków. - Dobrze się czujesz? - zapytał głupio.
Skinęła głową. Spojrzała na niego. Tym razem strach w jej oczach zastąpiła rezygnacja.
- Co ze mną zrobisz? - zapytała cicho.
Bezwiednie usiadł obok niej na łóżku. Instynktownie dotknął jej białej, leżącej na kołdrze dłoni. To było silniejsze od niego. Była taka delikatna...
- Chcę tylko porozmawiać - odezwał się łagodnie.
Prychnęła. Niczym kotek. Nawet to było urocze.
- Dlaczego się mnie boisz? - próbował kontynuować rozmowę.
Spojrzała na niego niedowierzająco.
- To jakiś test? - zapytała.
Mocniej chwycił jej rękę.
- Bella, nie skrzywdzę cię, przyrzekam - zapewnił gorączkowo. - Nigdy nie mógłbym zrobić ci nic złego.
Roześmiała się smutnym, dźwięcznym śmiechem.
- Chyba nie uda ci się wymyślić nic gorszego niż to co już zrobiłeś - oznajmiła, odwracając się na bok, tak, by być odwrócona do niego plecami.
- Bella... - ona jednak nie zareagowała już na żadne jego słowa.
W końcu, któryś już raz z kolei wypraszany przez pielęgniarkę, poddał się i postanowił tego dnia dać jej już spokój. Jej słowa dźwięczały mu w głowie aż nazbyt wyraźnie. Nie wiedział jeszcze jak jej to wytłumaczy ani o co powinien zapytać, zdawał sobie jednak sprawę, że nie da rady tak tego zostawić. Za wszelką cenę będzie musiał sprawić, by jednak chciała z nim, choć jeszcze przez krótką chwilę, porozmawiać.
Rozdział IV
Krzyknęła. Gwałtownie usiadła. Jej serce uderzało w dzikim rytmie. Drżała. Teraz, gdy wiedziała, że był to tylko sen - złe wspomnienie - próbowała uspokoić oddech. Na próżno i ani odrobinę nie pomagała w tym szarość za oknem. Uchyliły się drzwi do jej pokoju.
- Koszmarny sen? - zapytał stojący w progu chłopak, który miał na sobie jedynie luźne spodnie od piżamy.
Uczucie ulgi, wywołane tym, że przyszedł z sąsiedniego pokoju pomogło jej się odrobinę uspokoić. Nieśmiało skinęła głową.
- Zostać z tobą? - zapytał, podchodząc do jej łóżka.
Spojrzała na niego z nadzieją i znów leciutko przytaknęła. Położyła się, a on wsunął się obok niej pod kołdrę. Przytulił się do jej pleców, wkładając rękę pod jej głowę, a drugą obejmując dziewczynę w pasie. Wtuliła się w niego niczym mały kotek. Zamknęła oczy, z nadzieją, że jeżeli uda jej się zasnąć, to tym razem nie będzie już śniła żadnych, głupich koszmarów.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Andreas nie mógł przestać się martwić. Przez parę dni Bella nie chodziła do szkoły. W domu, a właściwie niewielkim mieszkanku, dziewczyna prawie nie opuszczała swojego pokoju. Już od kilku miesięcy mieszkała razem z nim i jego matką. do której zwracała się ciociu, choć tak naprawdę nie była jej ciocią. Znaczyła jednak znacznie więcej niż czasem mogłaby znaczyć rodzina. To była dziwna historia, a Bella właściwie pojawiła się znikąd.
Ann była kobietą w późnym, średnim wieku. Od wielu lat pracowała w szpitalu jako salowa i naprawdę lubiła swoją pracę, choć ta niekiedy bywała bardzo męcząca. To tam pewnego dnia przywieziono dziewczynę, z którą nikt nie miał pojęcia co należy zrobić. Była wygłodzona i pobita, ktoś się nad nią fizycznie znęcał. Nie odzywała się ani słowem. Nosiła ślady po samobójczych próbach. Nie zgłosili się po nią żadni krewni. Gdy w końcu ktoś w jakiś magiczny sposób odnalazł jej metrykę, uzyskano informację, że matka dziewczyny nie żyje, a ojciec jest nieznany. Ona sama natomiast mieszkała do tej pory we Francji. Okazało się również, że jest jeszcze niepełnoletnia, ale już na tyle dorosła i po takich przejściach, że znalezienie dla niej rodziny zastępczej graniczyłoby z cudem. Najlepszym wyborem wydawał się być szpital psychiatryczny. To przed nim uratowali ją Ann i jej syn, Andreas.
Nie chodziło o to, że Ann była po prostu sympatyczną kobietą. Coś, jakaś siła wyższa, zaczęło ją przyciągać do ciągle milczącej Belli. Za swój święty obowiązek uznała zaopiekowanie sie skrzywdzoną przez los dziewczyną. Każdego dnia rozmawiała z nią, nie uzyskując odpowiedzi. Przynosiła jej ciastka i jabłka. Potem, zaciekawiony historią matki, pojawił sie Andreas. To do niego pierwszego odezwała się Bella. Później, cały personel szpitala odetchnął z ulgą, gdy Ann poprosiła o opiekę tymczasową i zabrała dziewczynę do siebie do domu. Jej samej wydawało się to zdarzenie dość surrealistycznym, a jednak wiedziała, że nie potrafiłaby postąpić inaczej. Od tego czasu ani razu nie pożałowała swojej decyzji.
Bella niewiele jadła i prawie cały czas spała. Andres nie potrafił namówić jej na wyjście z pokoju, a co dopiero z domu. Wcześniej dziewczyna robiła wszystko by nie być dla Ann ciężarem. Sprzątała, prała, prasowała, próbowała gotować, co nie zawsze dobrze jej wychodziło. Teraz nie robiła kompletnie nic i wyglądało na to, że znów stara się zamknąć w sobie. On jednak nie zamierzał jej na to pozwolić.
- Musisz iść do szkoły - nalegał - będę cię odwoził, a potem przyjeżdżał po ciebie. Nie pozwolę, żeby ktoś cię skrzywdził.
- Nie dam rady - szepnęła, nie wstając z łóżka. Odwróciła się do niego bokiem. - Jeszcze nie teraz.
- Jeśli nie teraz, to kiedy? - usiadł obok dziewczyny, odgarniając delikatnym gestem kasztanowe kosmyki z jej twarzy.
Przytuliła się policzkiem do jego dłoni. Była jak odtrącony psiak, który potrzebował bliskości.
- Nie wiem - przyznała.
- Bella, jesteś silniejsza niż myślisz - oznajmił z pełnym przekonaniem. - Musisz wrócić do normalnego życia.
Nie podniosła na niego wzroku, ukryła twarz jeszcze bardziej w poduszce.
- Wrócę, tylko nie każ mi tego robić już teraz - wyszeptała błagalnie.
Westchnął i spróbował wstać, ale ona nie puściła jego ręki. Uśmiechnął się smutno i położył za jej plecami, przytulając dziewczynę do siebie. Powinien wychodzić, ale chwilę jeszcze mógł z nią zostać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher snuł się bez celu. Bella po weekendzie nie przyszła do szkoły. Następnego dnia również nie. Za każdym razem, gdy widział kasztanowe włosy, serce podskakiwało mu do gardła, a chwilę później nadzieja pryskała niczym bańka mydlana. Sny nie minęły, a tylko nasiliły się jeszcze bardziej. Urywki, fragmenty tego co działo się z dziewczyną, a raczej tego co robił jej on sam. To było nie do zniesienia. Tym bardziej, że teraz nabrał irracjonalnej pewności, że ona dzieli te same sny.
Świruska, wariatka, próbowała sie zabić - szepty po korytarzach rozchodziły się same. Jak to w niewielkich miasteczkach bywa każdy każdego znał przynajmniej z widzenia. Christopher miał ochotę komuś przyłożyć. Co stanie się jeżeli nie zaakceptują Belli, gdy wróci do szkoły? Jak zareaguje na to zbyt delikatna i nadmiernie wrażliwa dziewczyna? Na horyzoncie pojawił się wiecznie wesoły, rozgadany Jack. To jego w tym momencie najmniej chciał widzieć, ale również i jego właśnie potrzebował.
- Słyszałeś już o Isabelli? No wiesz, tej nowej... - zaczął entuzjastycznie dzielić się informacjami. - Podobno próbowała się zabić. Trafiła do szpitala...
- Jack! - Christopher przerwał mu stanowczo, odciągając go na bok. Przyjaciel spojrzał na niego pytająco. - To stało się u mnie... u mnie w domu - dodał na tyle cicho, żeby nikt inny nie usłyszał.
- Co ona robiła u ciebie w domu? - oczy tamtego szeroko otworzyły się ze zdumienia.
- Lubię ją. Zaprosiłem ją na obiad - rzucił półprawdę Chris. - Jeżeli ta sprawa wyjdzie na jaw... Załatwisz to? - spytał patrząc prosto na przyjaciela.
Jack zrozumiał. Nigdy niczego nie trzeba było mu powtarzać dwa razy. Plotki to była jego specjalność. Choć nie rozprzestrzeniał ich sam, zawsze potrafił w cudowny sposób zmanipulować robiące to dziewczyny.
- Jasna sprawa, ale będziesz mi winny naprawdę potężną przysługę - zapowiedział.
- Co tylko sobie zażyczysz - westchnął, uwolniony od przynajmniej jednego problemu, Chris.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
W lesie panował półmrok. On jednak coraz bardziej zagłębiał się między drzewa. W dłoni trzymał skórzaną smycz, w drugiej ręce natomiast miał podłużne opakowanie. W końcu uznał, że wystarczy. Zatrzymał się. Gdy spojrzał na idącą za nim na czworaka dziewczynę, ta natychmiast uciekła wzrokiem. Poza zapiętą na szyi obrożą, była zupełnie naga.
- Nie ruszaj się - polecił, a ona posłusznie zatrzymała się w miejscu.
Ukucnął. Przesunął dłonią po jej wciąż zaczerwienionych od chłosty pośladkach. Wyczuł, że ze wszystkich sił stara się nie wzdrygnąć ani nie odsunąć. Jęknęła, gdy jego dłoń powędrowała między jej nogi, a on gwałtownie włożył w nią palce. Przez chwilę nimi poruszał, a potem podsunął dziewczynie do oblizania.
- Zobacz, jaka jesteś słodka - zamruczał, gdy posłusznie wzięła je do ust.
Odsunął dłoń i otworzył pudełko, z którego wyjął związane razem zimne ognie. Końcówki wcisnął w jej, odrobinę teraz wilgotną, szparkę. Drugą, sterczącą ku górze, niczym ogon, stronę podpalił. Drżała. W jej oczach widział przerażenie. Zimne ognie zaczęły sypać iskrami. Coraz gęściej i coraz bardziej widowiskowo. Lodowate, naelektryzowane iskry opadały na jej plecy, nogi i pośladki, nieprzyjemnie szczypiąc, a ona bała się poruszyć. Poczekał aż się zupełnie wypalą i dopiero wtedy wyjął z niej poczerniałe, bezużyteczne już patyki.
- Rozepnij mi spodnie – rozkazał lekko zachrypniętym z podniecenia głosem.
Posłuchała. Uklęknęła przed nim. Rozpięła mu rozporek, uwalniając sterczącego, gotowego do akcji członka.
- Zrób mi loda – wydał kolejne polecenie.
Widział, jak dziewczyna walczy sama ze sobą. W dalszym ciągu się jeszcze nie poddała. To tylko podnieciło go jeszcze bardziej, o ile w ogóle było to możliwe. Wzięła do ręki jego męskość. Najpierw zaczęła lizać samą główkę, potem przesuwała językiem od nasady aż po czubek. Wreszcie wsunęła go sobie do ust. Wszedł niemal do połowy. Zaczęła poruszać głową, jednocześnie pieszcząc czubek językiem. Przytrzymał jej włosy i nadał własne tempo. Po pewnym czasie chwycił mocniej, unieruchamiając głowę dziewczyny przy swoich lędźwiach. Skończył pozostawiając w jej ustach słodkawo-słony płyn. Z trudem przełknęła, a on dopiero wtedy ją puścił. Odsunął się od niej, schował ciągle jeszcze sterczący członek i zapiął spodnie. Niezbyt mocno pociągnął za smycz.
- Grzeczna dziewczynka - zamruczał, głaszcząc jej włosy, a potem ruszył w powrotną drogę, prowadząc ją za sobą.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Prawie cały dzień spędziła sama, więc gdy tylko otworzyły się drzwi wejściowe, z entuzjazmem podbiegła by przywitać się z Andre. Zamarła w pół kroku. Chłopak, który przeszedł przez próg wyglądał strasznie. Pogniecione, podarte ubranie, zadrapania, kilka szwów.
- Co się stało? - zapytała przerażona.
- Nic specjalnego - mruknął wyraźnie niechętny by o tym mówić.
Zdjął buty i ciężko opadł na stojącą w niewielkim salonie, wytartą, ciemnozieloną kanapę. Otrząsnęła się z pierwszego szoku i natychmiast usiadła obok niego, oplatając ramionami jego szyję. Przytuliła się do niego mocno, ale natychmiast odskoczyła, gdy syknął z bólu. Uśmiechnął się do niej ponuro.
- Wybacz - westchnął przyciągając ją do siebie z powrotem.
Tym razem była znacznie delikatniejsza i tylko oparła głowę na jego ramieniu, kuląc się obok.
- Co ci się stało? - powtórzyła cichutko swoje pytanie.
Przez dłuższą chwilę milczał, ale wiedziała, że jej powie. Jeśli wymagał od niej by dzieliła się z nim swoimi problemami, nie mógł przed nią ukrywać własnych.
- W sumie, to sam nie wiem - przyznał niechętnie, jakby zawstydzony. - Kiedy wychodziłem z pracy, szło za mną kilku podejrzanie wyglądających typów. Dopadli mnie i zrobili to co widzisz... - kontynuował z coraz większą niechęcią. - Powiedzieli, że to ostrzeżenie, tylko nie mam pojęcia przed czym i za co... Potem wróciłem do szpitala, Karl mnie opatrzył i odwiózł do domu.
Bella zapomniała, że trzeba oddychać. Ona była pewna, że wie o co chodzi. Więc nie tylko ją odszukał, nawet i tutaj... Znalazł również sposób by znów była jego.
- Wiesz, miałeś rację - szepnęła cichutko. - Chyba nie mogę wiecznie się ukrywać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Odetchnął z ulgą, gdy pojawiła się w szkole. Nie wiedział co wymyślił Jack, ale zadziałało. Rówieśnicy nie drwili z dziewczyny, nie szeptali po kątach. Zamiast tego pojawiły się współczujące spojrzenia i grono przymilnych koleżanek. Co prawda Bella sprawiała wrażenie jakby chciała od nich uciec, ale i tak było to lepsze od wytykania palcami. Gdy rozważał co zrobić, by móc porozmawiać z nią sam na sam, jednocześnie nie płosząc dziewczyny, ona sama do niego podeszła. Orzechowe oczy płonęły. Niemalże wepchnęła go do pustej klasy. Zbyt zaskoczony by jakkolwiek zareagować, z wrażenia oparł się plecami o jedną z ławek.
- Nigdy więcej tego nie rób! - odezwała się pewnie, rozkazująco, co zupełnie nie pasowało do roztaczanego przez nią wizerunku spłoszonej, nieśmiałej osóbki.
Zamrugał. Pytająco spojrzał na dziewczynę. Zdał sobie sprawę, że jej chwilowa pewność siebie była jedynie maską. Wpatrywała się w niego ze strachem, jakby przerażona tym co przed chwilą powiedziała.
- Czego mam nie robić? - zapytał łagodnie.
- Zostaw Andre w spokoju - to już nie był rozkaz, a raczej rozpaczliwe błaganie. - Zrobię wszystko co zechcesz, tylko go do tego nie mieszaj.
Christophera zamurowało jeszcze bardziej. Czego ona od niego chciała i kim do cholery był Andre? Milczenie okazało się błędem. Dziewczyna wzięła głęboki oddech. Podeszła do niego bliżej. Ramionami oplotła jego szyję. Normalnie sięgała mu ledwie do ramienia, teraz jednak gdy opierał się tyłem o ławkę, ich twarze znalazły się na równej wysokości. Ich usta dzieliły od siebie centymetry.
- Proszę - wyszeptała, znajdując się tak blisko.
Jej ciało dotykało jego ciała, jej usta znalazły się przy jego ustach, a on poczuł jak płonie. Nie było myśli, nie było świata, nie było niczego poza nią. Gdy go pocałowała, przyciągnął ją do siebie stanowczo. Namiętnie, gorliwie odwzajemnił pocałunek. Smakowała tak słodko. Upojnie... Gdy wreszcie się od siebie odsunęli, z trudem łapał oddech. Poczuł jak niewygodne zrobiły się, zbyt ciasne w tym momencie, dżinsowe spodnie. Bella opadła na podłogę, klękając przed nim. Drobnymi dłońmi, o smukłych palcach, sięgnęła do jego rozporka. Oprzytomniał.
- Zwariowałaś?! - niemalże warknął, chwytając ją za ramiona i podnosząc do góry.
Spojrzała na niego spłoszonym wzrokiem.
- Zrobiłam coś nie tak? - zapytała niepewnie.
Miał ochotę walić głową w ścianę. Był pewien, że jeżeli zaraz nie ochlapie się zimną wodą, to jej na to pozwoli. Budziła w nim tak silne uczucia... I to piekielne, palące pragnienie. Przyciągnął ją do siebie. Przytulił, głaszcząc jej włosy. Ze wszystkich sił starał się zebrać w sobie i w jakiś sposób uspokoić.
Rozdział V
Chciała się z nim spotkać. Po szkole. Było jej wszystko jedno gdzie. Skąd ta nagła zmiana? Wcześniej próbowała go unikać. Zdawało mu się, że panicznie się go boi, a teraz... zachowywała się tak, jakby była jego dziewczyną. Na korytarzu odnalazła jego rękę i wsunęła w nią swoją drobną dłoń. Na każdej przerwie, gdy mieli oddzielne lekcje, przybiegała pod drzwi jego klasy. Chodziła za nim niczym cień. Christopher już się zdążył kompletnie pogubić i po prostu jej na to wszystko pozwalał. Umówili się na wieczór w kawiarni, ale on miał nieco większe plany. Nareszcie dostał nowy samochód, mógł więc zaprosić Bellę na przejażdżkę za miasto. Wycieczkę, na której wreszcie będzie mógł z nią spokojnie porozmawiać.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Znów na chwilę udało jej się przysnąć. Mimo skrajnego wyczerpania te drzemki jednak nie trwały zbyt długo. Męczyła się tak przez całą noc. Ręce miała wyciągnięte nad głową, związane w nadgarstkach i przymocowane do ramy szerokiego łóżka. Na początku zdrętwienie było tylko uporczywe, teraz jednak po prostu koszmarnie ją bolało. Na nagim ciele pojawiła się gęsia skórka. Nie było zimno, ale chłód poranka był wystarczająco nieprzyjemny. Między złączonymi nogami czuła twardość sztucznego członka. Pragnęła się go pozbyć, skulić się otulając własnymi ramionami. Teraz jednak pozostawało jej tylko czekać. Cierpliwie wytrzymać do czasu, aż leżący obok niej chłopak się obudzi. Gdy wreszcie otworzył oczy, znów powrócił strach. Na jej widok uśmiechnął sie aroganckim, leniwym uśmiechem. Wysunął spod kołdry dłoń, a ta zaczęła błądzić po jej naprężonym ciele.
- Bonjorno, Bella - przywitał się uprzejmym, zmysłowym głosem. - Dobrze spałaś?
Nie odpowiedziała, a on się tym nie przejmował. Odrzucił na bok kołdrę, przesunął się nieco w górę i rozwiązał jej ręce. Nie potrafiła powstrzymać westchnienia ulgi. Jego usta znalazły się na jej szyi. Całował dekolt dziewczyny, później powędrował niżej, ku jej piersiom, które jednocześnie pieścił dłońmi. Był delikatny, niemalże łagodny. Posłusznie leżała, poddając się jego pieszczotom. Zadrżała, gdy jedna z jego rąk przesunęła się jeszcze niżej, gładząc znajdujące się między jej nogami, wrażliwe miejsce. Powoli zaczął z niej wysuwać drażniącą jej wnętrze zabawkę. Odłożył ją na bok, a sam zsunął się niżej, leniwie całując jej podbrzusze, a potem łono. Językiem zaczął pieścić najbardziej intymne miejsca. Wbrew sobie poczuła podniecenie. Kiedy zaczęła myśleć, że zaraz oszaleje, on nagle przestał. Przetoczył się na plecy, splatając pod głową ręce. Zaprezentował swoją sterczącą w całej okazałości męskość.
- Chcę, żebyś na mnie usiadła - oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Posłuchała. Strach przed tym, co mogłoby się stać, gdyby nie wykonała jego rozkazu, dławił ją w gardle. Wpatrywał się w nią intensywnie, wyraźnie zadowolony. Powoli zaczęła się poruszać. Oswobodził dłonie, by położyć je na jej biodrach i nadać ruchom dziewczyny odpowiedni rytm. Czuła go w sobie aż nazbyt mocno. Wypełniał ją całą, a jej zdradzieckie mięśnie same zaciskały się na jego członku jeszcze bardziej. Rozkosz mieszała się z bólem, ale posłusznie nie przestawała się poruszać. Jedna z jego rąk powędrowała ku jej piersi. Przymknęła oczy. Straciła poczucie rzeczywistości. Czas nie miał znaczenia. Przez jej umysł przestały płynąć jakiegokolwiek myśli. W pewnym momencie przyciągnął ją do siebie, oplatając ramionami, tak, że się na nim położyła. Teraz to on zaczął się poruszać, coraz szybciej i mocniej wsuwając się w jej wnętrze. Wtuliła twarz w jego szyję. Zadrżała pod wpływem tego cudownego uczucia, którego wcale nie chciała przy nim czuć. Oddech chłopaka przyspieszył. Poczuła, że on również kończy. Jeszcze kilka mocnych pchnięć i powoli się z niej wysunął. Zamknął ją w stalowym uścisku swoich ramion, a ona wtuliła się w niego niczym mała dziewczynka. Przez chwilę wydawało jej się, że jest zupełnie tak jak kiedyś. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, jak szybko on rozwieje te złudne, naiwne marzenia.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Kurczowo zaciskała dłonie. Tak bardzo bała się spóźnić, że w rezultacie przyszła pół godziny za wcześnie. Teraz siedziała nad kubkiem, w tym momencie juz zupełnie zimnego, waniliowego latte. Gdy w drzwiach ujrzała zarys jego smukłej sylwetki, natychmiast poczuła paniczny strach. Starała się wolno i głęboko oddychać. Nie zrobi jej krzywdy. Nie ośmieli się. Nie tutaj. Zobaczył ją. Jego przystojną twarz rozjaśnił przyjazny uśmiech. To był on, ale wyglądał zupełnie jak nie on. To znaczy... jego ciemne włosy w dalszym ciągu pozostawały krótko ścięte, oczy miały tą samą, szaroniebieską - niemalże srebrzystą barwę, szerokie ramiona zasłonięte były czarną koszulką. Na nogach miał grafitowe dżinsy i adidasy w podobnej kolorystyce. To wszystko było dokładnie takie samo. Tylko to jego niepewne spojrzenie zupełnie Belli nie pasowało. Ani jaśniejące na jej widok oczy i łagodność, którą w nich odnalazła. Christopher Sariel jakiego znała był podły, zimny i wyrachowany, natomiast ten chłopak... Nie! To jakaś podła sztuczka. Znów stała się jego zabawką, ale tym razem się nie podda. Może ją mieć, zrobić z nią co zechce, ale nie zniszczy jej psychicznie. Nie po tym, gdy z tak wielkim trudem to wszystko w sobie odbudowała.
- Hej, długo na mnie czekasz? - zapytał z brzmiącym w głosie poczuciem winy, jakby przeszkadzało mu to, że to nie on pojawił się pierwszy.
- Nie - skłamała, starając się oderwać od niego wzrok.
- Przynieść ci coś? - zaproponował uprzejmie.
Przecząco pokręciła głową, a potem przyszło jej na myśl, że być może to go urazi.
- Właściwie to... - patrzyła na niego niezdecydowana, bojąc się, że udzieli złej odpowiedzi.
Christopher westchnął.
- Nie pogniewasz się, jeśli sam coś wybiorę? - znów obdarzył ją tym swoim ciepłym, czarującym uśmiechem. - Zanotowałem już sobie w pamięci, że nie jadasz mięsa. Przyrzekam.
- Dobrze - przytaknęła mu z ulgą, nie mogąc zrozumieć jego zachowania.
Wyglądało to zupełnie tak, jak gdyby się o nią martwił... Gdy odszedł od stolika, z całej siły wbiła paznokcie w wierzch własnej dłoni. Musi być dzielna. Musi wszystko wytrzymać. Nie może pozwolić na to, by przez nią ktokolwiek skrzywdził osoby, które pokochała.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Jej strach urósł do gigantycznych rozmiarów w momencie gdy Christopher zaproponował wycieczkę. Myślała - była przekonana, że udało jej się uciec, a teraz koszmar zaczynał się od początku. W samochodzie siedziała spięta, milcząca. W tle grała cicha muzyka z radia. Chłopak również się nie odzywał. Po półgodzinnej drodze zatrzymał się na niepozornym, leśnym parkingu. Bella wysiadając z auta starała się nie drżeć. Zauważył to, mimo jej starań.
- Zimno ci? - zapytał z troską.
Tego wieczoru chciała wyglądać ładnie. Miała na sobie niebieską, sięgającą kolan sukienkę i białe zakolanówki ozdobione kokardkami w nieco jaśniejszym odcieniu błękitu. Na ramiona narzuciła mięciutki, cienki, srebrzysty sweterek, ale nie - nie było jej zimno. To strach sprawiał, że drżała. Przecząco pokręciła głową, gdy uporczywie nie spuszczał z niej wzroku. Wziął ją za rękę. To było takie naturalne. Wolnym krokiem ruszyli przez las, by chwilę później znaleźć się nad jeziorem. Christopher zatrzymał się na pomoście. Wiosna była w tym roku wyjątkowo ciepła, a wieczór pogodny. Usiedli na drewnianych, pachnących żywicą deskach. Wciąż nie spuszczał z niej wzroku, a ona, o ile to tylko możliwe, bała się coraz bardziej. Wyglądało na to, że chłopak nad czymś się zastanawia.
- Czy będziesz odpowiadała na moje pytania? - zaczął po dłuższej chwili milczenia.
- Tak - zgodziła się automatycznie.
Siedzieli po turecku naprzeciwko siebie. Schował jej drobne dłonie w swoich rękach.
- Skąd mnie znasz? Spotkaliśmy się kiedyś? Kim według ciebie jestem? Dlaczego się mnie boisz? - wyrzucił z siebie.
Spojrzała na niego jak na idiotę. Naprawdę chciał, żeby mu odpowiedziała? To jakaś nowa gra? Test? Co jej zrobi jeśli nie odpowie? Głęboko zaczerpnęła powietrza.
- Nazywasz się Christopher Sariel i przez ostatnie dwa lata mieszkałeś we Francji, ale z pochodzenia jesteś Włochem - zaczęła cicho, a on jej nie przerywał. - Nasi rodzice się przyjaźnili, a konkretniej moja mama z twoimi rodzicami. Chyba od zawsze. My również - dodała nieco mniej pewnie. - Potem moja mama zachorowała i umarła, a wy zabraliście mnie do siebie. Kiedy pojechałeś do Francji, wyjechałam razem z tobą, a wujek i ciocia zostali na Sycylii. Zakochałam się w tobie, a ty chyba we mnie - do oczu napłynęły jej łzy. Postanowiła skrócić historię do jednego zdania, ponieważ mówienie o tym sprawiało jej zbyt duży ból. Miała nadzieję, że nie będzie wymagał niczego więcej. - Przez rok byłam szczęśliwa, a potem wszystko się zmieniło. Ty się zmieniłeś. Twoja rodzina ma posiadłość na Lazurowym Wybrzeżu. Tam właśnie mieszkaliśmy. Odprawiłeś prawie całą służbę. A potem... - mimo że do tej pory patrzyła bezpośrednio na niego, teraz spuściła wzrok i wbiła go w deski pomostu. - Potem zacząłeś robić te wszystkie rzeczy. Uciekłam - dodała jeszcze ciszej - ale ty mnie i tak znalazłeś. Jest dokładnie tak jak mówiłeś. Przed tobą nie da się uciec.
Nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Gdy znów na niego spojrzała, Christopher wyglądał jakby opadła mu szczęka. Coś było nie tak, ale ona nie miała pojęcia co to takiego.
- Większość tych rzeczy się zgadza - odezwał się w końcu. - To znaczy rzeczywiście nazywam się Christopher Sariel i dwa lata temu przeprowadziłem się z Sycylii. Tylko, że razem z rodzicami. Do Stanów. Do Kalifornii. Do Fresno. Natomiast ciebie od roku widzę w moich snach - skończył niezbyt pewnie. - Nigdy cię wcześniej nie spotkałem.
Bella nie rozumiała zasad tej gry. O co mu tym razem chodziło? Czemu to robił?
- Mhm - przytaknęła na wszelki wypadek.
- Bella, popatrz na mnie - poprosił, a ona spełniła polecenie. Nieco mocniej ścisnął jej dłonie. - Nie jestem osobą, która cię skrzywdziła. Nigdy bym nie zrobił niczego wbrew twojej woli. Nigdy nie mógłbym zrobić ci nic złego. Rozumiesz?
Jego głos był natarczywy, pełen pasji. Jakby to co mówił było bardzo ważne. Sytuacja wydała jej się surrealistyczna. Gdyby tak się nie bała, zapewne wybuchłaby śmiechem. Teraz jednak po prostu to przemilczała.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Odwiózł ją do domu, w jej głowie pozostawiając mieszaninę szybko wirujących myśli. Nie wierzyła mu. Ani przez chwilę. Tylko, że całym swoim sercem pragnęła mu uwierzyć. Może coś się stało? Może stracił pamięć? Może teraz był kimś zupełnie innym? Nie! To tylko podła gra, kolejny pomysł na to, by ją skrzywdzić. Wiedziała, powtarzała sobie w duchu, że tych właśnie myśli musi się trzymać, inaczej uda mu się kompletnie ją zniszczyć. Otworzyła drzwi i nie podnosząc wzroku weszła do mieszkania.
- Gdzie byłaś?! - ulga w głosie czekającego na nią Andre mieszała się z naganą i pretensją.
Nie zdążyła jeszcze dobrze wejść do środka, gdy chłopak chwycił ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Wtuliła się w niego niczym mała dziewczynka, pozwalając mu na to, by dłuższą chwilę obejmował ją ramionami.
- Nie martw się o mnie - uśmiechnęła się do niego blado, patrząc mu w oczy, gdy odrobinę ją od siebie odsunął.
- Niby jak mam się nie martwić? - zapytał zirytowany. - Odebrałem cię ze szkoły i przywiozłem tutaj, potem poszedłem do pracy, a ty w międzyczasie zniknęłaś. Bałem się o ciebie - przyznał już nieco ciszej.
- Przepraszam, umówiłam się z przyjacielem - Bella mimowolnie zastanowiła się jak często teraz będzie musiała kłamać.
Spojrzał na nią podejrzliwie, ale w żaden sposób tego nie skomentował.
- Informuj mnie o swoich planach, proszę - jego głos brzmiał w taki sposób, że nie była pewna czy to rozkaz czy błaganie.
- Dobrze, spróbuję - obiecała, wcale nie mając pewności na ile będzie w stanie dotrzymać danej mu obietnicy.
Rozdział VI
Nigdy nie myślała o Andre w ten sposób, to znaczy nie, że jest przystojny. Opiekował się nią, martwił. Był jej aniołem stróżem. Przyjacielem. Bratnią duszą. To było coś w rodzaju olśnienia. Głupiego i bardzo niechcianego. Do tego spłynęło na nią w najgorszym, możliwym momencie. Zabrał ją na plażę, nad morzę. Siedziała skulona na kocu podczas gdy on brodził w wodzie. Z koleżankami. Z wpatrzoną w niego Jane. Złotowłosą, opaloną i naprawdę śliczną. Od czasu do czasu było słychać ich wesoły śmiech. Miał na sobie szorty. Szerokie plecy chłopaka osłaniała ciemnoniebieska koszulka. Skrzywiła się na myśl, że zakrywa całkiem świeże, nieprzyjemne siniaki. W wyobraźni widziała jego roziskrzone, szarozielone oczy. Dlaczego to przy niej nigdy nie mógł się w ten sposób śmiać? Wiedziała dlaczego. Przynosiła ze sobą same problemy, kłopoty, zmartwienia. Ona sama prawie nigdy się nie śmiała, więc dlaczego ktokolwiek miałby to robić przy niej. Patykiem rysowała na pisku zawiłe wzory. Idiotka. Głupia, głupia, głupia idiotka. Ma przecież większe problemy niż jakaś tam durna zazdrość. A Andre... nie chciała o nim myśleć. Nie teraz. Nie miała zamiaru płakać przy jego przyjaciołach, a do oczu cisnęły się jej niechciane łzy.
- Bella? - podbiegł do niej, kucając przed dziewczyną. Boleśnie zdała sobie sprawę, że uśmiech zupełnie zniknął z jego twarzy. - Nie jest ci zimno? - zapytał zatroskany.
Chciała zaprzeczyć, ale on już podnosił swoją, leżącą obok niej na kocu, bluzę. Okrył nią odsłonięte ramiona dziewczyny. Dopiero teraz zauważyła, że pojawiła się na nich gęsia skórka. Przeklęła w duchu swoją delikatność. Nie chciała być taka. Wszyscy traktowali ją jak małą dziewczynkę, albo lalkę. Marzyła o tym, by być taka... podniosła wzrok by napotkać rozbawione spojrzenie opierającej się dłonią o ramię Andre złotowłosej dziewczyny... chciała być taka jak Jane.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bella wyglądała jakby sama nie wiedziała czy czuje się bardziej zadowolona czy winna. Spojrzała zachłannie na gofra z polewą toffi, którego dla niej kupił. Jego przyjaciele poszli zwiedzać nadmorskie jaskinie, a on nie miał zamiaru ciągnąć tam zmarzniętej dziewczyny. Dlatego się rozdzielili, a Belli najwyraźniej to odpowiadało. Jemu zresztą także. Dziewczyna jadła tak, jakby za chwilę ktoś miał jej tego gofra zabrać. Wcale nie jak dobrze ułożona, schludna panienka, na którą zazwyczaj wyglądała. Nie mógł powstrzymać śmiechu gdy nieco słodkiego sosu skapnęło na jej podbródek.
- No co? - spytała zirytowana, próbując się oblizać.
- Teraz będziesz słodka - Andre nie przestawał się śmiać.
- Ja zawsze jestem słodka - mruknęła w odpowiedzi wkładając do buzi resztę ciasta.
Zaczęła szukać w plecaku chusteczek, ale on ją uprzedził. Przysunął się bliżej i oblizał miejsce, w którym pojawiła się plamka z toffi.
- Ej! - wydała z siebie okrzyk zaskoczenia.
Andre się zmieszał. To był impuls. Nie planował tego. Po prostu zawsze była tak blisko... taka śliczna i pełna uroku... Tylko, że nie powinien był. Na chwilę zapomniał o tym przez co Bella przeszła i że z założenia miał być jej przyjacielem i... nikim więcej.
- Tak? - roześmiał się nieszczerym śmiechem, odsuwając nieco. - Jesteś nie tylko słodka, ale również naprawdę smaczna - oznajmił, za wszelką cenę starając się obrócić to niefortunne zajście w żart.
Przeklinał się w duchu, błagając by dziewczyna znów nie zamknęła się w sobie. Nie przy nim. Bella westchnęła, a jej orzechowe oczy nieco przygasły. Andre z trudem przełknął ślinę. Już chciał coś powiedzieć, wytłumaczyć się, przeprosić, ale wtedy ona wstała. Wzięła go za rękę.
- Przejdziemy się brzegiem? - poprosiła cicho.
Z ulgą dołączył do dziewczyny, która najwyraźniej nie miała mu za złego tego co zrobił. Wiedział, że będzie się musiał bardziej pilnować. Nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby zrobił jej jakąkolwiek krzywdę.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Tej nocy długo nie mogła zasnąć. Dręczyło ją poczucie winy. Jane dawała tak wyraźne sygnały zainteresowania Andre, że nawet ślepy by zauważył. Kiedy jednak zaproponowała mu wspólne wyjście, on po prostu odmówił, choć doskonale się przy niej bawił. Zrobił to, ponieważ czuł się w obowiązku nią opiekować, a ona... ona tego nie chciała. Gdy już wreszcie udało jej się zasnąć, znów obudziła się z krzykiem. Koszmarne sny chyba już nigdy nie przestaną być jej towarzyszami. Andre, odrobinę zaspany, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i tym razem pojawił się w jej pokoju. Położył się tuż za jej plecami, przyciągając do siebie roztrzęsioną dziewczynę. Odgarnął z jej twarzy włosy, które niesfornie wysunęły się z luźnego warkocza.
- Spróbuj zasnąć - poprosił, przytulając do jej głowy szorstki policzek.
- Nie chcę spać - odpowiedziała mu ciągle jeszcze lekko drżącym głosem Bella.
- Więc co byś chciała? - zapytał lekko sennym mruknięciem.
Bella boleśnie zdawała sobie sprawę jak jest jej teraz dobrze, bezpiecznie, wygodnie i ciepło. Uwielbiała bliskość Andre. Potrzebowała jej teraz jak powietrza. To on pilnował dla niej tej cienkiej granicy między utratą zmysłów, a rzeczywistością.
- Nie musisz być przy mnie cały czas - jej słowa były idealnym zaprzeczeniem tego, czego naprawdę by chciała. - To znaczy - wyjaśniła zakłopotana - przykro mi, że z mojego powodu zrezygnowałeś z randki.
- Randki? - zdziwił się Andre.
- Spotkania na które zapraszała cię Jane - westchnęła cicho dziewczyna.
Chłopak roześmiał się dźwięcznie.
- Przepraszam, że tak to odebrałaś - mruknął. - Po prostu uznałem, że jesteś dobrą wymówką. Nie chciałem się z nią spotykać.
- Nie chciałeś? Dlaczego nie chciałeś? - zaskoczenie Belli było tak wielkie, że nie zdążyła ugryźć się w język.
- Nie jestem nią zainteresowany - oznajmił stanowczo.
- Więc kim jesteś? - zdziwiła się sama sobie jak bardzo jest przy nim odważna, jak mocno się otwiera.
Znów się roześmiał, ale nie udzielił jej odpowiedzi. Przylgnęła do niego jeszcze bardziej i wtedy właśnie to poczuła. Jego twardy członek otarł się o jej wypięta pupę. Cienkie, luźne spodnie od piżamy nie zdołały ukryć wypukłości. Zorientował się, że zauważyła.
- Cholera, Bella, ja przepraszam... - mruknął, odsuwając się od niej nieznacznie. Skrzywił się gdy na niego spojrzała. - Zawsze kładłem między nami kołdrę... - usprawiedliwił się zawstydzony.
Patrzyła na niego niedowierzająco, a potem to ona się roześmiała. Z dziwną ulgą i nietypową dla niej wesołością.
- Wiesz, nie jestem małą dziewczynką - oznajmiła mu buntowniczo. - Nie jestem też porcelanową lalką.
- Wiem - przyznał niepewnie, nie mając pojęcia do czego ona zmierza - ale i tak jesteś ode mnie sporo młodsza.
- Sporo? - ponownie się roześmiała. - Andre, ledwo co skończyłeś college. Dzielą nas może jakieś cztery lata.
Szczupłymi palcami dotknęła jego policzka. Chwycił jej dłoń w swoją.
- Bella, nie rób tego - poprosił nieco zachrypniętym głosem.
- Dlaczego? - zapytała niewinnie, obserwując jak topnieje jego opór.
Przynajmniej tyle mogła mu dać. Był to idealny sposób na to, by mu się odwdzięczyć za wszystko co dla niej zrobił. Otarła się o niego delikatnie. Nogą dotknęła jego nogi. Nie musiała nic więcej robić. To on ją pocałował. Nachylił się nad nią i pocałował. Delikatnie, ciepło. Oplotła ramionami jego szyję. Przyciągnęła go do siebie. Pogłębił pocałunek. Teraz stał się pełen pasji, namiętny. Poczuła w ustach jego język. Przymknęła oczy, mimowolnie porównując go do Christophera. To było zupełnie coś innego. Czystsze, wspanialsze. To napięcie w powietrzu, motyle w brzuchu, drżenie... Całą sobą czuła jak bardzo Andre na niej zależy. Po raz pierwszy odkryła, że nie tylko ona go potrzebuje - potrzebują siebie nawzajem. Jego ręka znalazła się pod jej piżamą, zaczęła błądzić po odsłoniętym brzuchu. Coś jednak było nie tak. Przerwał pocałunek. Spojrzał na nią. W jego wzroku ujrzała obawę i troskę.
- Naprawdę tego chcesz? - zapytał zdecydowanie zbyt szybko oddychając.
Czy on naprawdę musiał o to pytać? I psuć taki moment? Nie była niegrzeczną dziewczynką, ale dla niego... dla niego mogła być. W odpowiedzi oplotła nogami jego tułów, na powrót go do siebie przyciągając. Zadrżał. Tym razem już nie miał oporów by błądzić ręką pod jej piżamą. Jęknęła cicho gdy dotknął jej piersi. Tak czule... delikatnie... to było właśnie to, czego tak bardzo pragnęła. Jego usta delikatnie dotkały jej ust, by na moment oderwać się, znaleźć na jej szyi, przy uchu, a za chwilę znowu do nich powrócić. Jego dłonie zaczynały błądzić po jej ciele z coraz większa pewnością, a ona po prostu poddała się delikatnym pieszczotom. Powoli zdjął z niej piżamę, odrzucając ją na podłogę. Zsunął również swoje spodnie. Oplotła go ramionami. Całowała z równą pasją i gorliwością, z jaką on ją całował. Poczuła na brzuchu jego sztywny członek. Zadrżała z podniecenia. W tej chwili była już w stanie myśleć wyłącznie o nim. Jego usta znalazły się na jej piersiach. Palcami dotykał twardych sutków. Andre nie przestawał być delikatny i czuły, mimo że powstrzymywanie się musiało go kosztować wiele wysiłku. Przesunął dłoń na jej łono, jakby sprawdzając czy jest wilgotna. W końcu podniósł się tak, żeby być nad nią. W stłumionym świetle znajdujących się za oknem latarni widziała jego błyszczące, szarozielone oczy. Nie pamiętała o żadnych złych rzeczach, które jej się przydarzyły. Była tylko ona i on. Pragnienie. Ogień. Andre.
- Jesteś piękna – wymruczał jej do ucha, powoli wsuwając się do środka.
Ponownie oplotła go nogami. Przymknęła oczy, żeby nie czuć zażenowania, patrząc na niego. Przyglądał jej się z takim niesamowitym, niekłamanym zachwytem! Zaczął poruszać się coraz szybciej. Drżała, znajdując się pod nim. Mimowolnie wbiła paznokcie w jego szerokie ramiona. Nie zwrócił na to uwagi, ani na moment nie zwolnił. Wchodził coraz głębiej, silnymi, mocnymi pchnięciami, zupełnie jakby pragnął tego od dawna. Czuła coraz większą rozkosz. Nigdy wcześniej jej ciało tak na nikogo nie reagowało. Do tej pory nie spotkała się z tak silnymi odczuciami, z takim kompletnym zatraceniem. Nawet na początku z Christopherem nie było tak cudownie. Nawet dopóki nie zaczął... Nie chciała o tym teraz myśleć. Nie była w stanie myśleć. Pragnęła by istniał tylko Andre. I wtedy rozlało się po jej ciele to ciepłe uczucie, a świat się na chwilę zatrzymał. On jednak nie przestawał. Pragnął więcej. Otworzyła oczy i napotkała jego zachłanny wzrok. Z trudem powstrzymywała się od coraz głośniejszych jęków. Poczuła jak ciało chłopaka drży, jak z trudem łapie oddech. W końcu położył się obok, przyciągając stanowczo do siebie jej nagie ciało. Leżała w jego ramionach wsłuchana w przyspieszone bicie dwojga serc.
- Kocham cię - wyszeptał tuż przy jej uchu.
To było cudowne. Zarówno to co powiedział jak i to co się stało. Jego oddech sie wyrównał i zapadł w sen. Ona jednak nie mogła zasnąć. Leżała wtulona w jego ramiona, wpatrując się w panujący w pokoju mrok.
Rozdział VII
Wsunęła dłoń w jego rękę. Zaskoczony odwrócił się ku niej. Podeszła tak cicho, że w ogóle jej nie usłyszał. Właściwie to chyba nie było trudne. Stał zamyślony, a wokół panował zwyczajowy hałas i rozgardiasz. Ucieszył się z jej obecności. Ostatni raz widział ją gdy spotkali się w piątek po szkole, potem bez śladu przepadła na cały weekend. A teraz... teraz stała tu obok, po prostu, jak gdyby nigdy nic. Postanowił pozwolić, by to ona przerwała dzielące ich milczenie. Zrobiła to, gdy odruchowo splótł palce z jej palcami.
- Co dzisiaj będziemy robić? - zapytała pogodnym głosem.
Skrzywił sie nieznacznie. Jack planował na resztę dnia wagary. Było ciepło, mieli jechać nad jezioro, tyle, że w tym momencie on sam nade wszystko pragnął zostać w szkole. Z podążającą za nim wszędzie, niczym szczeniak, Bellą. Nie zdążył nic odpowiedzieć, bo jego drugiego ramienia znienacka uczepiła się kolejna dziewczyna.
- Chodźcie, zwiewamy - zawołała wesoło.
- O, Isabell też z nami jedzie? - tuż przy nich pojawił się Jack. - Fantastycznie, że udało ci się ją namówić.
Spłoszona Bella mocniej ścisnęła jego dłoń. Opiekuńczo objął ją ramieniem, przytulił do siebie.
- To Emily i Jack - przedstawił przyjaciół. - Planowaliśmy jechać nad jezioro - wyjaśnił - ale jeśli nie chcesz...
- Nie, w porządku - uśmiechnęła się do niego leciutko. - Chętnie z wami pojadę.
- No to spadamy - ponagliła ich Emily, chwytając za rękę Jacka i we czwórkę ruszyli na szkolny parking.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher westchnął. Jack i Emily dość szybko zajęli sie sobą, wiec on i Bella zostali sami. Naprawdę bardzo chciał zrozumieć, ale nie rozumiał. Ani tego co sobie wyjaśnili, ani tym bardziej własnych snów. Natomiast ona... ona zachowywała się jak gdyby nigdy nic. Jakby znali się od lat. Jakby byli ze sobą. I oczywiście jakby się go panicznie bała. Choć w tym momencie Bella była radosna jak skowronek. Zachowywała się jak mała dziewczynka. Jakby na świecie nie istniały żadne problemy, a z pewnością nic złego nie mogłoby dotyczyć jej samej.
- Zobacz jakie piękne! - roześmiała się, pokazując mu zebrane naręcze polnych kwiatów.
Chwilę później usiadła na trawie, splatając z nich wianek. W wytartych dżinsach, które nosiła do szkoły, niebieskiej, krótkiej bluzeczce i z wplecionymi we włosy kwiatami wyglądała dość niecodziennie, a jednocześnie jej zachowanie i drobna postać były pełne uroku. Siedział oparty o pień zwalonego drzewa, przyglądając się jej z ciekawością. Była jak nimfa leśna. Kusząca i niedostępna. Tej nocy znów o niej śnił. Sen był tak niesamowicie realistyczny... Christopher nie mógł uwierzyć, że to co się w nim wydarzyło nie działo się naprawdę. Jednocześnie nigdy nie chciałby dopuścić do tego, żeby to co robił w tych snach Belli naprawdę się wydarzyło. Na chwilę przymknął oczy, a gdy je otworzył, ona była tuż obok niego. Uklęknęła przy nim. Dłonią dotknęła jego policzka, potem przesunęła nią po jego ciemnych włosach. Pochyliła się by go pocałować. Z trudem przełknął ślinę i zmusił się, by ją powstrzymać.
- Chris, co to za gra? - w jej oczach zalśniły łzy. - Ja nie chcę w nią grać - szepnęła rozpaczliwie. - Proszę cię, powiedz mi co mam zrobić, żebyś mnie chciał...
Przysunęła się bliżej, tak że teraz siedziała między jego rozstawionymi nogami. Była zbyt blisko, a na niego miało to zgubny wpływ.
- Nie chcę cię skrzywdzić - odezwał się cicho, wiedząc, że jeżeli ona się nie odsunie, to on nie wytrzyma.
Sama jej obecność działała na niego jak czerwona płachta na byka. Właściwie to nie potrzebował nawet obecności... wystarczyła sama myśl na jej temat. Teraz jednak, gdy była tak blisko, gdy go dotykała... czuł, że zaraz straci nad sobą kontrolę.
- Pragnę cię - wyszeptała mu do ucha, obsypując jego twarz pocałunkami.
Gdy odnalazła jego usta, przyciągnął ją do siebie stanowczym gestem. Przytulał ją, całował, dotykał. Nie zaprotestowała, gdy wsunął ręce pod jej bluzkę, zamiast tego odwdzięczyła się tym samym. Szczupłe dłonie dotykały jego brzucha, pleców, a potem zaczęły rozbierać go z longsleeva. Rozpiął jej koronkowy stanik, a ona zdjęła go, odrzucając na trawę. Palcami delikatnie przesunął po jej piersiach. Dotknął twardych, sterczących sutków. Niemalże fizycznie wyczuwał jej podniecenie. Całowała go bez opamiętania. Nie zwrócił nawet uwagi na to, kiedy zdążyła rozpiąć jego spodnie. Położył się na miękkim mchu, a ona usiadła na nim. Pozbyła się zarówno jego jak i swoich dżinsów. Christopherowi przemknęło przez myśl, że ktoś ich może zobaczyć, ale już po chwili zupełnie o tym zapomniał. Cały świat przestał istnieć. Jego rzeczywistością była teraz Bella. Dziewczyna o orzechowych oczach, w których płonął ogień. Był podniecony do granic możliwości. Gdy ujęła w rękę jego sterczący członek, pomyślał, że za chwilę zwariuje. Uniosła się odrobinę, a potem powoli na nim usiadła. Nie był w stanie tego wytrzymać, mimowolnie zaczął poruszać biodrami. Poczuł na skórze lepką wilgoć jej wnętrza. Był w niej i było to cudowne uczucie. Pasowali do siebie idealnie. Ona była jego częścią.
- Bella - wyszeptał jej imię, dłońmi przesuwając po perfekcyjnym ciele dziewczyny.
Na chwilę położyła się na nim, delikatnie przygryzając płatek jego ucha. Pocałowała go w usta, a potem znowu usiadła. Uśmiechnęła się, z rozmarzeniem wpatrując się w jego oczy. Przesunął dłonie na jej uda, wzdychając. Poruszała lekko biodrami, ale on czuł, że to zbyt wolno. Chciał... pragnął... musiał mieć więcej! Jego ciało krzyczało z rozpaczliwego pożądania. Dłonie, którymi do tej pory pieścił jej uda i pośladki, przesunął na biodra dziewczyny. Dostosował jej rytm do swojego, nie mogąc powstrzymać się od własnych ruchów. Jej duże oczy zrobiły się jeszcze większe i bardziej zamglone. Nie była w stanie powstrzymać cichych jęków i westchnień. Położyła się na nim, jedynie delikatnie unosząc głowę, tak by jej twarz była naprzeciwko jego twarzy, a on jej na to pozwolił, nie przestając się w niej poruszać.
- Śniłem o tobie, śniłem o tym - wpatrywał się w jej rozanielone oczy i dopiero teraz nabrał całkowitej pewności, że do niczego dziewczyny nie zmusza.
Christopher przytulił ją do siebie jedną ręką, drugą dotykając jej piersi. Teraz poruszali się we wspólnym rytmie, który idealnie odpowiadał im obydwojgu. W pewnym momencie Bella jęknęła gardłowo, prężąc się przez chwilę, a potem przytulając do niego jeszcze bardziej. Uniósł ją delikatnie i położył na plecach, by sam móc znaleźć się nad nią. Wchodził w nią mocnymi, szybkimi pchnięciami, a ona przesuwała dłońmi po jego plecach. Jeszcze chwilę trwało zanim doszedł z kilkoma, głośnymi westchnięciami. Przymknął oczy oddychając ciężko. Położył się na trawie, przyciągając ją do siebie stanowczo. Objął ją ramionami i powoli, leniwie zaczął całować, a ona odwzajemniała jego pocałunki. Nagle zerwała się gwałtownie, słysząc szelest liści i łamane gałązki. Pospiesznie zaczęła wciągać spodnie.
- Świetne wyczucie czasu - mruknął niezadowolony, ale nie tracąc czasu dołączył do niej.
Bella, oprócz kwiatów, we włosach teraz miała także liście. Nie było czasu doprowadzić się do porządku. Między drzewami pojawił się Jack i tak samo roztrzepana jak Bella, Emily. Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.
- Nie traciliście czasu - skomentował sytuację rozbawiony Jack.
Ku zdumieniu Christophera, Bella roześmiała się srebrzyście i wsunęła pod jego ramię. Przytulił ją do siebie zaborczym gestem. Wolną ręką wyciągnął z jej włosów kilka listków, a potem pocałował dziewczynę w czubek głowy. Była jego i czuł się, jakby to było spełnienie wszystkich marzeń.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bella nie rozumiała jak to się mogło wydarzyć. Powoli, z dnia na dzień, zakochiwała się w Christopherze na nowo. Tak naprawdę nigdy nie przestała go kochać. Czegokolwiek by nie robił. Teraz jednak czuła się zupełnie jakby ostatni rok nigdy nie istniał. Mimowolnie, ale nieubłaganie zaczęła wierzyć w historię chłopaka. Przecież mogło stać się tyle rzeczy... Mógł na przykład częściowo stracić pamięć. W dalszym ciągu jednak czuła przed nim strach. Bała się przede wszystkim tego, że to z jego strony zupełnie nowa, najbardziej podła ze wszystkich, gra. Być może postanowił oddać jej, jej ukochanego Christophera tylko po to, by za chwilę brutalnie jej go pozbawić. Kiedy jednak była przy nim, to nie miało żadnego znaczenia. Czuła się jak we śnie. Właściwie, to pierwszy raz od bardzo dawna mogła powiedzieć, że jest szczęśliwa. Z jednej strony otaczali ją opiekuńcza Ann, która traktowała ją jak własną córkę i kochany, będący przy niej zawsze gdy go potrzebowała, Andre. Z drugiej natomiast Chris, taki sam jak we Włoszech, taki sam jak wtedy gdy była mała. Polubiła nawet wiecznie czymś rozbawionego, sprośnie żartującego Jacka i Emily, z którymi dość często się spotykali. Wszystko układało sie zbyt dobrze, żeby mogło być prawdą, a trwało już niemal trzy tygodnie.
Siedziała na jego łóżku, przeglądając zabrany z biurka szkicownik. Początek był śliczny. Na rysunkach była ona - w zwiewnych sukienkach, między kwiatami. Później jednak, ze strony na stronę, robiło się coraz gorzej. Koszmar powracał. Związane ręce, smagane batem plecy, upokorzenie i ból. W tej chwili przekonanie, że zachowanie Christophera to jedynie podła gra, powróciło do Belli ze wzmożoną siłą. Nawet nie zauważyła, kiedy wrócił do pokoju.
- O tym właśnie między innymi miałem sny - odezwał się, wyjmując z jej dłoni szkicownik.
Spojrzała na niego spłoszonym wzrokiem, przekonana, że zrobiła coś złego i teraz on pokaże na co go stać. Chłopak jednak po prostu usiadł obok niej na łóżku, plecami opierając się o pomalowaną na niebiesko ścianę. Przysunęła się do niego bliżej, a on ją przytulił. To było takie nierzeczywiste...
- Boję się - przyznała się do tego wbrew sobie. - Boję się, że znowu się zmienisz.
- Nie zmienię się - oznajmił stanowczo Chris - po prostu nigdy nie byłem inny. Bella - odsunął ją od siebie, tylko odrobinę, tak by móc spojrzeć jej w oczy - wiem, że mi nie ufasz, ale nie skrzywdzę cię. Nigdy. Przyrzekam.
Miał rację, nie ufała mu. I choć bardzo chciała w to co się działo uwierzyć, po tym co ją spotkało po prostu nie wierzyła.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Wyśliznęła się z jego domu w środku nocy. Po cichu, tak, żeby go nie obudzić. Spędzała z nim coraz więcej czasu. Pragnęła zrozumieć to co było dla niej zupełnie niezrozumiałe. I oczywiście była też jej nowa rodzina. Nie mogła pozwolić na to, by w jakikolwiek sposób skrzywdził Andreasa, a to, że cała jego uwaga skupiała się na niej, działało jak najbardziej skutecznie. Do domu nie miała tak daleko. Zaledwie kilka przecznic, a noc była przyjemna i ciepła. Spacer jej ani trochę nie martwił. Oznaczał po prostu kilka chwil na własne przemyślenia. Zatrzymała się zaskoczona, gdy na kogoś wpadła. Podniosła wzrok, by napotkać spojrzenie szarozielonych oczu.
- Andre, co tu robisz? - ulga, że to on, zmieszanie, sama nie wiedziała co w tym momencie czuje.
- Co ty robiłaś tam?! - niemalże warknął na nią, przytrzymując ją za ramiona.
- Byłam u Christophera - odpowiedziała szczerze, nie zrozumiawszy intencji pytania.
- Sypiasz z nim? - zapytał wprost.
- Tak - odpowiedziała przyzwyczajona do mówienia mu prawdy.
- Zmusza cię do tego? - zapytał coraz bardziej rozgniewany, zbyt mocno zaciskając trzymające ją ręce.
- Nie... - wyszeptała niemal niedosłyszalnie.
Jego spojrzenie się zmieniło. Gniew gdzieś wyparował. Teraz było pełne smutku. Bólu. Andre puścił ją. Odwrócił się od niej.
- Chodźmy do domu - odezwał się tekturowym, wypranym z emocji głosem.
- Zaczekaj - chwyciła go za rękę.
Otrącił jej dłoń, ale ponownie spojrzał na dziewczynę.
- Myślałem... byłem przekonany, że coś dla ciebie znaczę - wyrzucił z siebie - że my...
Łzy. W jego oczach pojawiły się łzy. Bella czuła się, jakby jej serce rozpadało się na milion, drobnych kawałków.
- Andre... - zaczęła, ale on przecząco pokręcił głową.
- Wracajmy do domu - powtórzył i ruszył nie czekając na nią.
- Andre, to nie tak - dogoniła go prawie od razu.
Roześmiał sie gorzko.
- Wiesz, ze wszystkich dziewczyn, jakie poznałem - mówił nie zwalniając kroku - nie spodziewałem się, że akurat ty...
- Andre! - krzyknęła, a potem zamilkła, zdając sobie sprawę jak już jest późno. Nabrała w płuca powietrza, by odetchnąć głęboko i uspokoić swój własny głos. Efekt jednak osiągnęła, bo chłopak znów się zatrzymał. - Ja nie mogę pozwolić na to, żeby stało ci się coś złego - chwyciła go za rękę. - Żeby on w jakikolwiek sposób cię skrzywdził. Proszę, zrozum - szeptała gorączkowo. - On jest zdolny do wszystkiego, z zimną krwią mógłby...
Chłopak przyciągnął ją do siebie i zamknął jej usta pocałunkiem. Wpatrywała się w niego oniemiała. Niepewnie odwzajemniła jego pocałunek. Od tamtego jednego razu nic się między nimi nie działo. Andre przytulał ją do siebie, całował jej włosy, trzymał za rękę, ale nigdy nie inicjował niczego więcej. To z Christopherem przez ten czas sypiała.
- Nigdy... więcej... się z nim nie spotkasz - jego głos był cichy, ale stanowczy. Namiętne pocałunki przerywały słowa.
- Andre... - próbowała coś powiedzieć, ale zmroził ją inny, równie znajomy głos.
Stał niedbale oparty o maskę czarnego, sportowego Porsche. Bella mogłaby przysiąc, że jeszcze przed chwilą nie było tu ani jego, ani drogiego auta. Wpatrywał się w nich intensywnie, a jego srebrzyste oczy w świetle latarni wyglądały niczym kocie.
- Proszę, proszę - uśmiechnął się arogancko, a ona zadrżała na widok tego uśmiechu - zagubiona dziewczynka i pies, którego sobie przygruchała. Czyż to nie piękna scena? - szydził.
Belli zabrakło powietrza. Zaczęła ogarniać ją panika. Andre stanął w taki sposób, by znaleźć się między nią, a nieznajomym. Nie! To nie działo się naprawdę! Nie mogło się dziać! Pełna pięknych marzeń bańka właśnie się rozbiła, a jej nowa, idealna rzeczywistość rozsypała się w pył.
Rozdział VIII
Chłopak, który przed chwilą jeszcze stał przy aucie, teraz z gracją wyminął Andre, zupełnie tak, jakby go tam w ogóle nie było. Chwycił Bellę za ramię, mocno i stanowczo przyciągając do siebie.
- Uważałaś, że było ci źle? - zapytał chłodno. - Teraz będzie znacznie gorzej.
Andre czuł się jak we śnie. Ogarniała go dziwna, lepka masa. Jego ciało było zbyt ociężałe, żeby się ruszać. Gdy jednak zobaczył przerażone, orzechowe oczy, otrząsnął się na tyle, żeby dotarło do niego, że musi coś zrobić. Powinien ją obronić, zabrać stąd, a nie stać jak idiota. Ogromnym wysiłkiem woli przejął kontrolę nad własnym ciałem.
- Zostaw ją! - warknął, odpychając od Belli chłopaka.
Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie, które jednak już po chwili zastąpiła lodowato zimna maska. Andre w jednej chwili go rozpoznał. To u niego w domu Bella próbowała się zabić. To od niego właśnie wracała i to jemu wtedy przyłożył. Najwyraźniej musi to zrobić jeszcze raz, a potem zabrać stąd przerażoną dziewczynę - jak najdalej. Tym razem jednak nie poszło tak łatwo. Nieznajomy zwinnie uniknął jego ciosu.
- Dość tego! - rozkazał, a Andre poczuł, że znów nie jest w stanie się ruszać. W srebrzystych oczach chłopaka pojawiła się teraz iskierka drwiącego rozbawienia. - Do samochodu. Obydwoje. Natychmiast.
Polecenia były krótkie i ostre, a Andre dopiero otwierając drzwi Porsche zdał sobie sprawę, że je wykonuje. To nie miało sensu. Dlaczego to robił? Bella wsiadła do środka, więc nie miał już wyboru. Cokolwiek by się nie działo, nie zamierzał zostawić jej samej.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Jechali przez kilkadziesiąt minut, by w końcu zatrzymać się przed okazałą willą z widokiem na morze. Bella milczała zbyt przerażona, żeby w jakikolwiek sposób zareagować. Dopiero teraz, gdy ujrzała ją po raz trzeci, zauważyła wyraźną zmianę. Christopher jej nie okłamał. Tamten Christopher jej nie okłamał. Nie zamierzał jej skrzywdzić. Ten jednak był inny, a przemiana była tak wyraźna, że nie miała pojęcia jak wcześniej mogła jej nie dostrzec. Zupełnie jakby nie był sobą. Choć jednak... to w dalszym ciągu był on. Gdy zaparkował, posłusznie wysiadła z samochodu i weszła do budynku. Tuż za sobą czuła obecność Andre, który zachowywał się jakby ktoś odurzył go narkotykami. Niejednokrotnie widziała już jak Christopher wpływał w ten sposób na ludzi. Nie miała pojęcia co dokładnie robił, ale wiedziała, że to właśnie on. Zaprowadził ich do zajmującego całe drugie piętro, rozległego salonu, który opływał we wszelkie możliwe luksusy. Na ścianie wisiał ogromny telewizor, nieopodal którego stał barek z drogimi alkoholami. Skórzane meble wyglądały klasycznie i dość surowo, ale jednocześnie sprawiały wrażenie wygodnych.
- Długo musiałem cię szukać - oznajmił z lekką nutką podziwu w głosie Christopher, wprowadzając ją do pokoju. - Udało ci się całkiem dobrze ukryć - przyznał.
Chciała mu odpowiedzieć. Uzmysłowić, że przecież widzieli się kilka chwil wcześniej, że przecież cały czas tam był. Wolała jednak milczeć. Tak było bezpieczniej. Rozsądniej. Christopher swoje chłodne spojrzenie przeniósł na Andreasa. Uśmiechnął się, a Bella wiedziała, że ten uśmiech nie wróży niczego dobrego.
- Usiądź tam - rozkazał mu, wskazując jeden z foteli, a Andre posłusznie, bez słowa protestu, wykonał jego polecenie.
Podszedł do barku i do dwóch szklanek nalał whisky. Jedną z nich podał siedzącemu w fotelu chłopakowi, a potem oparł się o blat stołu, sam trzymając w dłoni drugą. Bella znowu poczuła na sobie jego spojrzenie. Tym razem obok chłodu szaroniebieskich oczu pojawiło się pożądanie. Mimowolnie zadrżała, nie mając pojęcia co tym razem ją czeka.
- Rozbierzesz się dla nas, powoli i bardzo zachęcająco - oznajmił cichym, nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Potem pomyślę co zrobimy dalej - uśmiech, którym ją obdarzył mógł zmrozić w żyłach krew.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Nie był w stanie jasno myśleć. Nie miał pewności czy w ogóle był w stanie myśleć. Patrzył na pobladłą z przerażenia twarz Belli i w żaden sposób nie reagował. Tylko dlaczego? Na to pytanie nie potrafił sobie odpowiedzieć. Posłusznie siedział w fotelu, od czasu do czasu popijając nalany dla niego alkohol. Ciemnowłosy chłopak przesuwał dłońmi po ciele nagiej dziewczyny. Andreas czuł do niego nienawiść. To, że jej dotykał, sprawiało mu ból. Bella powoli zaczęła rozbierać również jego, jakby w ogóle nie przejmując się obecnością Andreasa. Tamten całował ją zapamiętale. Podniósł dziewczynę z ziemi, a ona oplotła go nogami.
- Myślę, że pójdziesz z nami - zwrócił się do niego z nieprzyjemnym uśmiechem, na chwilę odrywając swoje usta od alabastrowej skóry Belli.
Andreas chciał zaprotestować, ale nie był w stanie tego zrobić. Posłusznie wstał z fotela i niczym skazaniec, udał się za nimi do innego pokoju.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Bella leżała na szerokim łóżku, starając się nie zwracać uwagi na to, co robił z jej ciałem Christopher. Nie potrafiła jednak zignorować milczącej obecności Andre. Chłopak klęczał pod ścianą, z założonymi za głową rękami, mimowolnie się w nią wpatrując. To było nie do zniesienia. Zarówno dla niego jak i dla niej. Przymknęła oczy, starając się wyobrazić sobie, że jest zupełnie gdzie indziej. Może znowu na leśnej polanie? Christopher był delikatny, niemalże czuły. Całował jej ciało, w przyjemny sposób pieścił piersi. Bella czuła narastające podniecenie. Chłopak zbyt dobrze ją znał. Gdy przesunął się niżej, językiem przesuwając po jej intymnym miejscu, nie potrafiła powstrzymać cichego jęku. Przestał idealnie w momencie, gdy poczuła, że już dłużej nie wytrzyma. Silnymi dłońmi zmusił ją, żeby uklęknęła i wypięła pupę. Podparła się na rękach. Christopher dopilnował, żeby twarzą skierowana była w stronę Andreasa. Zawstydzona spuściła wzrok.
- O nie, będziesz patrzyła mu w oczy - usłyszała drwiący rozkaz, którego bała się nie wypełnić.
Rozsunął jej nogi, by móc uklęknąć między nimi. Wszedł w nią mocno, brutalnie, bez zapowiedzi. Zachłysnęła się powietrzem. Na chwilę wstrzymała oddech. Na policzkach Andreasa pojawiły się łzy. Ona sama, z trudem powstrzymywała się, żeby nie zacząć płakać. Nie zamierzała dać Christopherowi tej satysfakcji. Mocne, szybkie pchnięcia, przeradzały się czasami, zupełnie niespodziewanie, w jeszcze mocniejsze. Nie była w stanie powstrzymać jęków i westchnień. Jego ręce znajdowały się na jej biodrach, zmuszając ją, by także się poruszała. Po kilku minutach wtuliła twarz w poduszkę, a on jej na to pozwolił, nie przestając się jednak poruszać. Był tam, był w niej, a ona czuła go całą sobą. Równie boleśnie, co na samym początku, zdawała sobie również sprawę z obecności, obserwującego tą scenę załzawionymi oczami, Andre.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Obudził sie zlany potem. Gwałtownie usiadł. Bella! Nie było jej przy nim. Za to była... była w jego śnie. Zadrżał, bo to było gorsze od wszystkiego, co śniło mu się do tej pory. I wydawało się takie rzeczywiste... Wstał i poszedł pod prysznic. Wiedział, że już na pewno nie zaśnie. Ciepła woda sprawiała, że myślał coraz jaśniej. A co jeżeli... Skoro ona znała jego sny... Mimo pary, która unosiła się w kabinie nagle ogarnął go chłód. Co jeżeli jego sny w jakiś sposób były prawdą? Widział dom do którego pojechali. Znał to miejsce. Zakręcił wodę i wyszedł spod prysznica. Pospiesznie wciągnął na siebie grafitowe dżinsy i czarną koszulkę. Jego myśli, serce i oddech nie uspokoją się dopóki nie dostanie potwierdzenia, że to co mu się śniło nie działo się naprawdę. Przez dom wszedł do garażu by dostać się do auta. Rodzice spali albo w ogóle ich nie było. I tak nie miało to żadnego znaczenia. Gdy wsiadał do samochodu i odpalał silnik, miał przed sobą jasno wytyczony cel podróży.
Rozdział IX
Christopher zaklął cicho. Czarne Porsche stało dokładnie w tym miejscu, w którym je zostawił. To znaczy - zostawił w swoim śnie. Nie, to nie mogło dziać się naprawdę, ale jeżeli się działo, to w takim razie Bella... Wiedział, że musi to sprawdzić. Tylko jak? Uśmiechnął sie do siebie na myśl, że może rodzice wreszcie go zauważą, gdy będą musieli zapłacić kaucję, kiedy zostanie aresztowany za włamanie. Kuszący pomysł. Ostatecznie postanowił, mimo wczesnej godziny, po prostu zadzwonić do drzwi. W ten, jakże banalny sposób, będzie mógł udowodnić sobie, że jest kompletnym wariatem. Zaparkował swoje sportowe auto obok Porsche i, ze zbyt szybko bijącym sercem, wysiadł by zrealizować swój plan.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
W pierwszej chwili chciał zignorować natręta - jeszcze nie skończył zabawy. Gdy jednak wyjrzał przez okno, zorientował się, że niezapowiedziany gość przyjechał tutaj specjalnie do niego, na dodatek wcale nie tanim samochodem, więc istniała możliwość, że był to ktoś, z kim trzeba się liczyć. Włożył na siebie spodnie i tylko w nie ubrany zszedł na dół. Było to działanie celowe. Chciał, żeby natręt zorientował się, że w czymś mu przeszkodził.
- O co chodzi? - zaczął otwierając drzwi, ale zamilkł gdy tylko uchyliły się do połowy.
Na dworze stał on, a przynajmniej ktoś do niego bliźniaczo podobny. Stał i wpatrywał sie w niego tak samo zaskoczonym wzrokiem jak jego własny. Nieproszony gość otrząsnął się pierwszy i mijając go w drzwiach wszedł do środka.
- Kim jesteś? - zażądał odpowiedzi.
Christopher zatrzasnął drzwi.
- Takie samo pytanie mógłbym zadać tobie - oznajmił.
- Nazywam się Christopher Sariel - wzruszył ramionami nieznajomy, jakby już spodziewał się, usłyszenia takiej samej odpowiedzi. - Szukam przyjaciółki. Czy jest tutaj? - jego głos stał się natarczywy. Rozkazujący. A on, ku swojemu wielkiemu zdumieniu, rozpoznał w nim swój własny ton.
To było dziwne, ale i intrygujące. Christopher jednak zdał sobie jasno sprawę, że ta wymiana zdań jest kompletnie pozbawiona sensu.
- Przedyskutujemy to na górze - oznajmił, formując te słowa w taki sposób, jakby były rozkazem.
Jego oczy spojrzały na niego zaskoczone. Chłopak nieufnie ocenił go wzrokiem.
- Nie - oznajmił w końcu. - Nigdzie nie pójdziemy, dopóki nie powiesz mi gdzie jest Bella.
W tym momencie Christopher zaczął czuć, że traci kontrolę. Ten nieznajomy... bez trudu... bez najmniejszego wysiłku... ignorował jego rozkazy! To nie było możliwe!
- Chirs? - znajomy głos przerwał im mierzenie się wrogimi spojrzeniami. - Chris! - krzyknęła Bella, zbiegając po schodach.
Obydwaj, jak na komendę, podnieśli na nią wzrok. Miała na sobie biały szlafroczek, z miękkiej froty i najwyraźniej nic więcej. Poplątane, rozwiane włosy i zaróżowione policzki. Jej widok sprawił, że coś ścisnęło go w dołku. Obydwaj zareagowali, każdy jednak inaczej.
- Wracaj na górę! - zażądał w ten samej chwili, w której nieznajomy podbiegł do dziewczyny, chwytając ją w ramiona.
Tego było za wiele! Miał także inne metody. Nie polegał jedynie na sile uroku. Skrzywił się, gdy Bella ufnie wtuliła się w tors obcego chłopaka - jego sobowtóra. Powoli, spokojnym krokiem podszedł do stojącej w korytarzu komody. Z górnej szuflady wyciągnął rewolwer, a potem, z równym spokojem, jak gdyby nigdy nic, po prostu wystrzelił.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Padł wystrzał. Bella krzyknęła. Na plecach zarówno jednego jak i drugiego pojawiła się krwawa plama. Stojący przy komodzie Christopher osunął się na podłogę, upuszczając broń. Chłopak, który wciąż był przy Belli, ciężko się o nią oparł. Przerażona pomogła mu usiąść na schodach. Jęknął z bólu. Musiała coś zrobić, ale nie miała pojęcia co. Nie chciała go zostawiać, a może właściwie ich zostawiać?
- Andre! - krzyknęła rozpaczliwie, mając nadzieję, że tamten obudził się z transu.
Najwyraźniej urok Christophera przestał na niego działać, gdyż już po chwili był obok niej.
- Co do cholery?! - stanął oniemiały, nie mogąc zrozumieć sytuacji.
- Pomóż, mi proszę - ponagliła go Bella.
Chyba dopiero teraz dotarło do niego, że obydwaj są ranni. Przykucnął przy siedzącym na schodach chłopaku. Obejrzał ranę.
- Wygląda na draśnięcie. Trzeba je zszyć i opatrzyć. Zadzwoń na pogotowie - rozkazał - a ja ich dokładniej obejrzę. Co się w ogóle wydarzyło? To bliźniacy?
Dziewczyna przecząco pokręciła głową.
- Zadzwonię na pogotowie i jak im to wyjaśnimy? - spytała cicho. - Uważasz, że to naprawdę konieczne? - dodała błagalnie.
Z jakiejś przyczyny intuicja podpowiadała jej, że to byłby naprawdę zły pomysł. Christopher by sobie poradził, ale nie zdziwiłaby się, gdyby na przykład o strzelanie do nich oskarżył Andre. Nie wątpiła, że wszyscy by mu uwierzyli. Na myśl przyszło jej również kilka innych, jeszcze gorszych scenariuszy.
- Doskonale - wzruszył ramionami próbując nie okazać niezadowolenia i swojej niechęci. - Jest tu jakaś apteczka? - rzucił w powietrze.
- W łazience - mruknął pełnym bólu głosem gospodarz.
Andreas pomógł Belli zaprowadzić obydwu chłopaków na górę. Wiedziała, że zapewne myśli o tym, by ich tu zostawić i zniknąć jak najszybciej. To wszystko było tak irytująco dziwne... a jednak, ona sama była już do tego przyzwyczajona. Myśl o ucieczce była kusząca, ale nie skorzystała z okazji. Nie potrafiłaby ich w ten sposób zostawić. Obydwaj, bez góry, tylko w samych spodniach, siedzący obok siebie. Wyglądali idealnie jak jednojajowe bliźniaki. Nikt by ich nie odróżnił. Chociaż nie... Bella wiedziała, że by ich rozpoznała. Jeden Christopher siedział niezbyt pewnie, jakby zastanawiał się o co chodzi. Gdy jego wzrok kierował się ku niej był pełen ciepła i troski. Drugi, mimo tego co się stało, już zdążył się otrząsnąć i znowu był panem sytuacji. W jego spojrzeniu był chłód i zimna kalkulacja. Zastanawiał się o co chodzi, zaciekawiony zagadką, na którą trafił. Była przekonana, że myśli, jakie może z tego wyciągnąć korzyści. Nie myliła się.
- Intrygujące - mruknął Christopher przyglądając się swojemu sobowtórowi, gdy Andreas skończył zajmować się jego postrzałową raną. - Kto cię tutaj przysłał? - zapytał patrząc prosto w swoje odbicie.
- Sam się przysłałem - odwarknął mu tamten. - Przyszedłem po Bellę i w dalszym ciągu zamierzam ją stąd zabrać.
- Cóż - szeroki uśmiech Chrisophera nie obejmował szaroniebieskich oczu - w takim razie chyba obydwaj powinniśmy się cieszyć, że tak kiepsko strzelam. Inaczej Bella zostałaby zupełnie sama.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Coś musiało pójść nie tak, tylko kiedy i przy jakiej okazji? Christopher tego nie wiedział, ale jego sobowtór fascynował go coraz bardziej. Był... nim, a jednocześnie zupełnie się od niego różnił. Tyle, że odczuwali dokładnie to samo. Z rozmysłem przesunął żyletką po przedramieniu, tnąc się do krwi, by zorientować się czy to samo stanie się z drugim chłopakiem. I rzeczywiście. Tamten nawet nie zauważył, że z niezbyt głębokiej rany spływają stróżki krwi. Nie miało to kompletnie żadnego sensu - najmniejszej racji bytu, a przez to intrygowało go tylko jeszcze bardziej.
- Nic ci nie jest? - wykrzyknęła Bella, zrywając się z fotela na którym siedziała i podbiegając do chłopaka.
Skrzywił się nieznacznie na myśl o tym, że to nie nim się zainteresowała, gdy wyszedł z łazienki sprawdzić efekt swojej pracy. Rana z boku pleców bolała przy każdym kroku, mogło jednak być gorzej. Znacznie gorzej. Przyglądał się jak dziewczyna delikatnie zmywa płynącą po ręce tamtego krew. Jak przykłada w miejscu skaleczenia gazę. Miał ochotę odciągnąć ją stamtąd, musiał jednak mieć jakiś plan. Na spokojnie to wszystko przemyśleć, żeby nie popełnić po raz drugi jakiegoś głupstwa. Skoro raniąc tamtego ranił również sam siebie...
- Idziemy do domu - oznajmił spokojnym, ale stanowczym głosem Andreas, podchodząc do dziewczyny. Wziął ją za rękę. - Nic im nie będzie - dodał, gdy spojrzała na niego niepewnie.
- Nie zabierzesz jej stąd!
- Nie ma mowy! - Christopher zdziwił się gdy obydwaj zaprotestowali niemal chórem.
- Wy nie macie w tej kwestii nic do powiedzenia - odwarknął im w odpowiedzi blondyn.
Bella wyrwała mu rękę. Cofnęła się o krok. Chciała coś powiedzieć, ale w tym momencie Christopher - ten drugi Christopher - wstał.
- Wracaj do domu - zwrócił się do Andreasa, a Christopher usłyszał w jego głosie swój własny ton. - Zapomnij o Belli. Ona zostanie ze mną, a ja dopilnuję, żeby nikt jej nie skrzywdził.
Chłopak przez chwilę patrzył na niego bezmyślnie, pustym wzrokiem, jakby nie wiedział w ogóle co tutaj robi. Potem odwrócił się, zszedł po schodach i wyszedł z domu. Bella przylgnęła do boku drugiego Christophera, a on otoczył ją ramieniem, w opiekuńczym geście.
- Tak będzie najlepiej - powiedział do niej cicho, a ona skinęła głową.
Tak, całkiem możliwe - przyznał w myślach Christopher - że właśnie tak będzie najlepiej.
Rozdział X
Obudziła się, choć dalej czuła się zmęczona. Nie, to chyba oni ją obudzili. Kłócili się o coś i robili to zbyt głośno. Przeciągnęła się ziewając. Nic dziwnego, że obydwaj byli ciekawi siebie nawzajem. Ona sama również była ciekawa tego co się stało i jak się to wydarzyło. Wstała, szybko się ubrała i umyła, by do nich dołączyć. Rewelacje jednak już na nią czekały. W końcu doszli do porozumienia. Jechali do Francji i zabierali ją ze sobą. W pierwszej jednak kolejności Christopher, ten którego uważała za dobrego, zabrał ją do miasta, by kupić niezbędne na podróż i kilka późniejszych dni rzeczy. Gdy na chwilę zostawił ja samą przy stoliku, w kawiarni, w centrum handlowym, by zamówić dla nich napoje, do środka wszedł Andreas. W pierwszej chwili skamieniała, nie wiedząc jak chłopak na nią zareaguje, potem jednak dostrzegła, że nie był sam. Towarzyszyła mu uwieszona jego ramienia, złotowłosa Jane. Śmiali się wesoło. Zupełnie, jakby się nic nie wydarzyło... Andreas spojrzał na nią przelotnie, tak jak rozejrzał się po innych, nielicznych o tej porze gościach kawiarni, a potem wraz z przyjaciółką zajął miejsce dwa stoliki dalej. Bella poczuła jak pęka jej serce. Kąciki oczy dziewczyny stały się wilgotne, a ona ze wszystkich sił powstrzymywała się od płaczu.
- Wszystko w porządku? - spytał Christopher, który w międzyczasie zdążył wrócić z kawą.
- Tak - wyszeptała, gdy podążył za jej wzrokiem.
Chłopak usiadł koło niej, obejmując ją opiekuńczo ramieniem.
- Nie pamięta cię - powiedział cicho. - Nikt cię nie pamięta. Próbował mi to wytłumaczyć, ale tylko tyle z tego zrozumiałem - westchnął. - Przykro mi - powiedział tuląc ją do siebie mocniej.
Bella oparła głowę o jego ramię.
- Nie, to mi nie powinno być przykro - odezwała się niemalże bezgłośnie - tak jest znacznie łatwiej i... lepiej.
Wiedziała, że ma rację, choć serce ze wszystkich sił krzyczało, że ono wie lepiej.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Rano mieli lecieć do Europy. Zarezerwowali już bilety samolotowe. Bella wierciła się w zbyt dużym dla jednej osoby łóżku, w eleganckiej willi "tego drugiego" Christophera. "Pierwszy" Chris, ten który był dla niej dobry, wyszedł tylko na chwilę i zaraz miał wrócić, ale minuty dłużyły się w nieskończoność. Nie lubiła kiedy zostawiał ją samą. Jeszcze do niedawna o niczym innym nie marzyła, ale teraz... teraz chciała, żeby był przy niej. Już niemal zasypiała, kiedy wreszcie do niej wrócił. Na jego widok uśmiechnęła się sennie. Położył się obok niej, pozwalając by wtuliła w niego swoje plecy.
- Bella - zamruczał, odgarniając jej włosy i wargami muskając kark dziewczyny.
Zadrżała, pragnąc nie tylko jego bliskości. Położył rękę na jej udzie, a ona lekko rozsunęła nogi. Sama jego obecność wystarczyła, by przestała być śpiąca.
- Na pewno? - zapytał cicho. - Nie chcę, żebyś była zmęczona przed podróżą... - zaczął zatroskanym głosem.
W odpowiedzi odwróciła się uśmiechając do niego łagodnie. Otoczyła ramionami jego szyję. W jednej chwili znalazł się nad nią. Jego dotyk... jego pocałunki... Bella przymknęła oczy. Ostatnią rzeczą, której teraz pragnęła był sen. Odpoczynek mógł poczekać. Zsunął z niej majtki, podciągnął do góry koszulkę dziewczyny i zaczął całować jej piersi. Palcami przesunął po jej łonie. Oplotła go nogami, a on po chwili wszedł w nią delikatnie. Patrzył jej w oczy, poruszając się coraz szybciej. Czuła go w sobie i pragnęła, żeby nie przestawał. Oplotła go mocniej nogami, jej ręce błądziły po jego plecach. Całą sobą czuła go w środku. Skończyli niemal w tym samym momencie. Fala przyjemności rozeszła się po wilgotnym od potu ciele dziewczyny.
- Kocham cię - szepnął Christopher, opadając obok niej i przyciągając ją do siebie.
Wtuliła się w niego ufnie.
- Ja ciebie też - przyznała, zamykając oczy.
- Dawno nie było tak, żebyś ty też tego chciała - stwierdził rozbawionym głosem.
Coś nie pasowało jej w tym co powiedział, było jednak na granicy świadomości. Gwałtownie usiadła, kiedy do niej dotarło. Jej spojrzenie spotkało się ze wzrokiem stojącego w drzwiach chłopaka, który z wściekłością obserwował tą scenę.
- Ty dupku! - warknęła na leżącego obok niej Christophera.
Roześmiał się w odpowiedzi. Szaroniebieskie oczy spojrzały na niego groźnie, w odpowiedzi jednak ujrzały jedynie wzrok pełen triumfu.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Nie odzywała się do niego - i bardzo dobrze. Nawet nie patrzyła w jego stronę. Siedziała obok tego pieprzonego sobowtóra, a cała ta farsa zupełnie już przestawała być zabawna. Zapłacił wysoką cenę, by osiągnąć to co miał, a ten tam po prostu się pojawił i, z jakiejś nieznanej nikomu przyczyny, dysponował równą mu mocą. Christopher miał dość. Chciał, żeby tamten się odczepił, oddał mu Bellę, a potem rozpłynął się w powietrzu. O tak, to byłoby idealne rozwiązanie. Wróciłby do swojego dawnego życia i nigdy więcej nie pozwoliłby na to by ktokolwiek mu przeszkadzał. Nagle zdał sobie sprawę co to za uczucie i dlaczego zamiast po prostu wziąć siłą dziewczynę, udawał czułego kochanka. Był zwyczajnie, piekielnie zazdrosny. Bo ona, oczywiście gdyby miała jakikolwiek wybór, wolałaby tamtego. Mimo że jego sobowtór był nim, to jednak nim nie był. Zagadka do rozwiązania powoli znów zaczynała stawać sie zabawna...
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Christopher nie poznawał tego miejsca, a jednak wiedział, że już tu kiedyś był. Nawet, jeżeli tylko w snach. W końcu przecież one również na swój sposób stawały się prawdziwe. Francuski dworek okazał się być właściwie ponurym zamczyskiem, a już na pewno starym domiszczem, idealnym jako tło dla podrzędnych horrorów.
- Chris, coś ty zrobił z tym miejscem? - wykrzyknęła Bella, wysiadając z czarnego samochodu, którym tu przyjechali. - Tu było tak pięknie - odezwała się z żalem.
Chłopak skrzywił się lekko, patrząc na popękane kamienie na ścianach, zachwaszczony ogród, wysokie, kolczaste pnącza i popękane szyby w oknach. Nawet znajdujący się za domem, zielony las, wyglądał jakoś tak złowrogo. Najwyraźniej nieco go poniosło. Kiedy uciekła zupełnie przestał nad sobą panować... sobą, swoimi eksperymentami i mroczną energią, która czasami, niechcący wydzierała się spod kontroli.
- I znowu będzie - obiecał, wzruszając ramionami, by ukryć własne zaskoczenie.
Christopher zamrugał oniemiały. Przez chwilę nie był sobą. Czuł, myślał, wiedział dokładnie to samo co ten drugi chłopak. Jak to się mogło stać? Postanowił, że to przemilczy, przynajmniej dopóki nie okaże się, że jest to wiedza niezbędna do rozwiązania tej dziwnej zagadki. To jednak nie było tak przerażające, jak sam fakt, że gdy poznał myśli tamtego, jego uczucia... Christopher go zrozumiał. Zupełnie jakby byli tą samą osobą...
Rozdział XI
Dom ledwo nadawał się do zamieszkania. Wnętrze również wyglądało na zapomniane i zniszczone. Bella czuła smutek. Niegdyś naprawdę kochała to miejsce, ale później... teraz...
- Właściwie jak udało ci się uciec? - spytał zaciekawiony chłopak.
Siedzieli na nieco zakurzonej, kremowej kanapie, stojącej w przestronnym, niegdyś pięknym i gustownie urządzonym salonie. Z dawnej świetności pozostały jedynie marne resztki. Zupełnie jakby nikt tu nie mieszkał od lat, nie zaledwie od kilku miesięcy. Bella przez chwilę milczała. Spojrzała niepewnie na drugiego Christophera, w jej oczach tliło się nieme pytanie, czy powinna o tym mówić.
- To może być ważne - westchnął tamten, najwyraźniej również nie wiedząc czy mogą zaufać temu drugiemu.
- Zostawiłeś przy sobie tylko jedną osobę, żeby zajmowała się nami i domem - odpowiedziała cicho. - To on mnie stąd zabrał.
- Jonathon?! Niemożliwe! - oznajmił stanowczo Christopher. - Był zbyt lojalny - stwierdził z całym przekonaniem.
- Więc dlaczego go tutaj nie ma? - wyszeptała cicho Bella, nie mogąc przestać rozglądać się po wymarłym domu.
Miała rację. Nie było go tutaj. Zniknął wtedy, kiedy ona. Coraz więcej zagadek wymagało jak najszybszego rozwiązania.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Coś się działo, a on wcale nie był pewien czy jest to dobre czy złe. Kiedy znaleźli się w tym miejscu, granica między rzeczywistością a mistycyzmem zaczęła się zamazywać. Christopher coraz częściej poznawał myśli bliźniaczego chłopaka. Coraz częściej czuli to samo. Czuli obydwaj. Teraz już wiedział, że nie dotyczy to tylko jego. Chciał odkryć prawdę, rozwiązać zagadkę tak samo mocno jak tamten. Tylko, że bał się o bezpieczeństwo Belli. Może, gdyby jej tutaj nie było... Może wcale nie powinni zabierać jej ze sobą? Dopiero teraz jasno uświadomił sobie, że to wszystko nie było snem. Przecież Bella istnieje naprawdę, a on... on naprawdę ją kocha. Powinien ją stąd zabrać. Jak najszybciej. Gdy tylko o tym pomyślał, poczuł fale złości. Uczucia tamtego drugiego zlewały się z jego własnymi.
- Nie ma mowy - zawarczał drugi Christopher i już nie było sensu niczego przed nim ukrywać.
- Wychodzimy, teraz - oznajmił chłopak wstając z kanapy, na wszelki wypadek zasłaniając sobą dziewczynę.
- Nigdzie nie idziecie! - Chris nie był pewien czyją złość tak wyraźnie czuje, zdawał sobie jednak sprawę, że aż gotuje się w środku.
- Idziemy - oznajmił odwracając się do niego plecami i biorąc za rękę dziewczynę, która już również zdążyła wstać i teraz wpatrywała się w nich wielkimi z przerażenia oczami.
To był błąd. Wystarczyła chwila nieuwagi. Obudziła sie furia. Tamten rzucił się na niego, przewracając go na pokryty kurzem dywan. Bella puściła jego dłoń i odskoczyła przestraszona. Żadnego z nich w tym momencie nie obchodziło, że ta bijatyka jest bez sensu. Żaden z nich nie mógł wygrać. Obydwaj chcieli zadać sobie nawzajem ból, nawet kosztem tego, że zadają go samym sobie.
- Przestańcie! - prosiła cofająca się pod ścianę dziewczyna.
Nie słuchali jej. Jednemu z nich udało się wstać, ale drugi natychmiast popchnął go, tak, że ten wpadł na drewniany stolik. Po chwili znów znaleźli się na podłodze, okładając się pięściami. Ziemia zaczęła się trząść. Cały dom zadrżał w posadach. Bella krzyknęła. Ozdobne naczynia pospadały z półek, tworząc na podłodze nieukładalną zbieraninę puzzli. Masywny regał runął na ziemię i gdyby nie odtoczyli się w ostatniej chwili, przygniótłby ich swoim ciężarem. Bella kucała przyklejona do ściany i wpatrywała się w coś za ich plecami. Na chwilę oprzytomnieli. Odwrócili się za siebie, by tam, gdzie wcześniej stał regał, ujrzeć ziejącą czernią dziurę w ścianie.
~ ♥ ~ ♥ ~ ♥ ~
Popatrzyli po sobie nawzajem. Nie musieli porozumiewać się słowami - juz nie musieli. Uczucia i myśli przelewały się pomiędzy nimi wartkimi strumieniami. Złość, chęć posiadania, egoizm, sadyzm, samozadowolenie mieszało się z miłością do Belli, dobrocią, łagodnością, chęcią bezkonfliktowego rozwiązywania problemów. Żaden z nich nie czuł się sobą, ale łączyło ich jedno - zrozumienie. Chris zniknął gdzieś na chwilę, by moment później wrócić z latarką.
- Zostajesz tutaj - odezwali się jednogłośnie do Belli.
- Nie ma mowy - prychnęła, jakby cały strach sprzed kilku minut zdążył już z niej wyparować. - Pozabijacie się tam nawzajem.
Obydwaj obdarzyli ją podobnymi, ponurymi uśmiechami i wzruszeniem ramion. Najwyraźniej jednak zdecydowali się nie protestować, zdając sobie sprawę, że i tak jej nie powstrzymają - przynajmniej nie bez udziału ekstremalnych metod. Latarką oświetlając sobie drogę weszli w paszczę ciemności. Ostrożnie, krętymi schodami zeszli w dół. Były tu kurz i pajęczyny - tak samo jak w pozostałych częściach zaniedbanego domu. Na dole jednak czekała ich niespodzianka. Niewielkie, kwadratowe pomieszczenie o kamiennych, nie pokrytych niczym ścianach. Wyglądało jak pracownia - albo, gdyby zabrać stąd biurko, krzesło, fotel z wysokim oparciem i regał z książkami, mogłoby również być celą więzienną. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy z istnienia tego pomieszczenia. Pokój wyglądał zupełnie inaczej niż reszta domu. Był zupełnie niezniszczony, cegły nie były popękane, a kurz zapomniał się tu osiąść.
- Co do cholery? - zapytał Christopher, zbliżając się do biurka, na którym leżała oprawiona w skórę książeczka.
To wszystko nie miało sensu. Niechęć by otworzyć notatnik była tak ogromna, że Christopher z trudem się do tego zmusił. Całe strony zapisane były jego równym charakterem pisma. Nie pamiętał, żeby je zapisywał, to jednak zupełnie go już nie zdziwiło. Zaczął czytać, a z każdym poznanym słowem robił to coraz szybciej i zachłanniej. Rozwiązanie zagadki właśnie dostało się w jego ręce.
- Ta moc miała uczynić mnie złym. Bezwzględnym. Bez duszy i sumienia. Myślałem, że go wykiwam - szepnął. - Dlatego stworzyłem ciebie - odwrócił się by spojrzeć w srebrzyste oczy swojego sobowtóra, ale Christophera nigdzie nie było. - Bella? - pytająco wypowiedział imię stojącej tuż za nim dziewczyny.
Wyglądała na zmieszaną. Zaskoczoną. Znowu przestraszoną, a on poczuł z tego powodu nieprzyjemny, wewnętrzny chłód.
- Bella, wszystko dobrze, ja... - zaczerpnął głęboko powietrza i zdał sobie sprawę, że wszystkie uczucia i myśli na powrót stały sie jego własnymi. - To ja prosiłem Jonathona, żeby w razie jakichkolwiek kłopotów zabrał cię ode mnie. Jak najdalej. Tak, żebym cię nie odnalazł. Chyba wiedział, że będzie mnie dwóch - westchnął - i miał nadzieję, że moja dobra wersja cię ochroni.
Patrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem, ale on już wiedział co się wydarzyło. Zawarł pakt, na mocy którego jego dobra strona, wszystkie pozytywne uczucia, zostają sprzedane w zamian za moc, którą posiadł. Teraz również przypomniał sobie do czego mu ona była. Jego rodzice zostali zamordowani przez sycylijską mafię, a Bella, ona widziała to na własne oczy. Była niebezpiecznym świadkiem. Sprawił, że zapomniała. Chciał ją chronić. Nie wyszło, bo najgorszy okazał się on sam. Niemalże stracił cały majątek. Niewiele brakowało by ich także zabili, ale ta moc... zabawa z demonami... to miało pomóc. Zdawał sobie sprawę, że coś może pójść nie tak, dlatego stworzył drugiego siebie i schował tam wszystkie najcenniejsze wspomnienia i uczucia. W ten sposób powstał dobry i zły Christopher. Żaden jednak o niczym nie wiedział, bo cała tajemnica ukryta została w notatniku.
- Bella... jego już nie będzie - odezwał się po chwili milczenia. - To wszystko co sie wydarzyło... mogę sprawić, że o tym zapomnisz. Mogę znów wysłać cię do Ameryki. Możesz zacząć wszystko od nowa... - zaproponował walcząc z bólem, jaki niosła ze sobą ta propozycja.
Czuł się dziwnie. Nie stał się dobry, właściwie to się wcale nie zmienił. Po prostu boleśnie uświadomił sobie jak bardzo mu na niej zależy, jak mocno ją kocha. Wróciły do niego wszystkie uczucia i sumienie. Zupełnie jakby stopił się lód. Potrafiłby być bezwzględny, zimny i bezlitosny, ale... ale nie w stosunku do niej.
- Nie! Chcę tu zostać - oznajmiła stanowczo. - Zostanę z tobą - dodała znacznie ciszej.
Zamiast odsunąć się podeszła bliżej. Bezwiednie wyciągnął do niej ręce, a ona wsunęła się w jego uścisk, wtulając się w jego ramiona. To wszystko da się naprawić, był tego pewien - a nawet jeżeli nie, nie zamierzał wyzbywać się jedynej rzeczy, która trzymała go przy zdrowych zmysłach - musiała mu pozostać nadzieja.
Epilog
Po remoncie dworek odzyskał dawną świetność. Wyglądał po prostu pięknie. Bella przypomniała sobie dlaczego kiedyś tak bardzo kochała to miejsce. Dom, który później stał się jej więzieniem. Teraz postanowiła jednak, że nie dopuści do tego już nigdy więcej. Będzie pilnowała Christophera na każdym kroku, żeby znowu nie popełnił jakiegoś głupstwa. Dowie się wszystkiego czego będzie trzeba na temat demonów i czarnej magii, nie ważne co będzie musiała poświęcić. To stało się bez znaczenia. Liczyło się to, że on do niej wrócił. I to naprawdę był on. Nareszcie niczego w nim nie brakowało. Pisnęła gdy otoczyły ją silne ramiona, unosząc w górę i okręcając dookoła. Gdy postawił ją na ziemi, oplotła go ramionami. Pochylił sie, by ją pocałować. Bella po raz kolejny zdziwiła się tym niezwykłym uczuciem. Do tej pory nie sądziła, że jeszcze kiedykolwiek będzie potrafiła być naprawdę szczęśliwa.
Dziewczyna ognia i cierni
„Dziewczyna ognia i cierni" to pierwszy tom „Trylogii ognia i cierni", który ukazał się na polskim rynku nakładem wydawnictwa Albatros. Jak potoczą się losy, wybranej przez bogów, nastoletniej królewny?
Siostra Elisy rządziła będzie krajem, ale to ona została wybrana. Podczas chrzcin otrzymała boski kamień, a wybrańcy bogów mają do wypełnienia misję. Jeżeli jej się nie uda czeka ją śmierć w młodym wieku. Dziewczyna żyje spokojnie, zgłębiając tajemnice historii i wymarłych języków, do dnia kiedy nagle nie zostaje wydana za mąż, za zupełnie obcego mężczyznę. Okazuje się, że została zmuszona poślubić króla Alejandra, ponieważ ten, lepiej od ojca, może ją chronić.
W powieści wydało mi się niezwykłe, że to nie czytelnik poznaje przedstawiony świat, a sama główna bohaterka. Przez lata zamknięta w złotej klatce i chroniona przez rodzinę oraz nianię Elisa właściwie nic nie wie o zewnętrznym świecie. Nie zdaje sobie sprawy, że może mieć wrogów. Życie nie jest łatwe również w pałacu nowego męża, który, choć otacza ją opieką, nie jest dla niej spełnieniem marzeń. Przede wszystkim jej nie kocha, za to okazuje się, że darzy uczuciem zupełnie inną kobietę, a to mocno wpływa na szczere uczucia nastoletniej królewny.
Książka przypomina mi nieco serię spod pióra Alison Croggon „Kroniki Pellinoru". Nie chodzi tu o zbieżność fabuły, ale o sam sposób pisania i przedstawienia fantastycznego świata. I chociaż jest naprawdę piękny i bardzo literacki, to jednak powieść pozbawiona została lekkości czytania. Twórczością Rae Carson można się zachwycić, można w niej zatonąć, ale z pewnością jej proza nie należy do takich pozycji od których nie można się oderwać czy takich książek, które czyta się z zapartym tchem. Fabuła oczywiście jest ciekawa, a przedstawiony świat starannie dopracowany, ale podczas czytania nie rozwija się skrzydeł, a głowy nie wypełniają setki marzeń. Zabrakło tu tego nieuchwytnego elementu, który posiadają jedynie nieliczne, cudowne, powieści. Bardzo często, by zauroczyć, nie muszą być nawet w połowie tak dobrze napisane jak „Dziewczyna ognia i cierni". One po prostu posiadają „to coś" czego tutaj brakuje.
Elisa nie jest typową bohaterką. To nie śliczna dziewczyna, która nie zdaje sobie sprawy ze swojej urody. To pulchniutka, inteligentna królewna o dobrym sercu i niskim poczuciu własnej wartości, która z rozdziału na rozdział coraz bardziej dojrzewa. Trudno jej nie polubić, ale gdy samemu posiada się zupełnie odmienny charakter, to naprawdę również trudno ją zrozumieć. Śledziłam jej losy z przyjemnością, po drodze jednak, kilkukrotnie mając ochotę po prostu jej przyłożyć, żeby się opamiętała.
Nie byłabym sprawiedliwa, gdybym stwierdziła, że powieść mnie nie zainteresowała. Rae Carson miała dobry pomysł i sądzę, że z powodzeniem go zrealizowała. Jednak mimo ciekawej fabuły i w miarę wartkiej akcji, historia nie sięga do najczulszych strun. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach pisarka się rozwinie i oprócz doskonałego warsztatu tchnie w swoją twórczość również nieco więcej serca.
Timeline: Wynalazki
Co było pierwsze? Jajko czy kura? Każda rzecz, która nas otacza miała gdzieś i kiedyś swój początek. Nie wyobrażamy sobie życia bez tych wszystkich cudów technologii, nauki, medycyny. Czasami warto się zatrzymać i pomyśleć, że to wszystko nie zawsze było w zasięgu ręki. Ogień, woda, powietrze, ziemia – główne żywioły, które dały początek głębi, czegoś większego. Skoro ogień istniał od zawsze, to kiedy tak naprawdę został on okiełznany? Umysł ludzki swoją potęgą doszedł do współczesnych odkryć, a przecież jego moc jest jeszcze niewyczerpana. Wynalezienie kolei, prochu strzelniczego, szczoteczki do zębów, jeansów, miniówki lub pierwszych tabletek antykoncepcyjnych, to daty których nie poznasz z lekcji historii, ale odkryjesz je w grze "Timeline: Wynalazki".
W Polsce gra ukazała się dzięki wydawnictwu Rebel. Jej autorem jest Frederic Henry, zaś kolorowe i wyjątkowe ilustracje dostarczyli nam Nicolas Fructus i Xavier Collette.
W profesjonalnym, metalowym pudełku wyłożonym od środka pluszowym materiałem znajdziemy 109 kart przedstawiających przeróżne wynalazki, dzieła sztuki i historyczne wydarzenia. Każda z nich na rewersie posiada datę wydarzenia.
Jak określić "Timeline" w kilku słowach? Jest to gra lekka i przyjemna, a w dodatku z prostymi zasadami. W najłatwiejszej opcji, każdy gracz otrzymuje cztery karty i układa je przed sobą datami do spodu, tak aby nie były one widoczne dla niego i dla pozostałych osób. Większą ilością kart zwiększamy poziom trudności i czas rozgrywki. Następnie rozpoczynamy budowę chronologicznej osi czasu. Każdy z graczy, naprzemiennie, umieszcza jedną ze swoich kart, po lewej lub po prawej stronie karty startowej, w zależności czy uważa, że data odpowiadająca zawartości karty jest wcześniejsza, czy późniejsza od daty początkowej. Po wyłożeniu, odkrywamy kartę, sprawdzamy czy mieliśmy rację. Prawidłowo ułożona karta, pozostaje na stole. Jeśli nie udało się nam dobrze umieścić wydarzenie w osi czasu, musimy dobrać kolejną kartę z talii. Gracz, który jako pierwszy pozbędzie się swoich kart, wygrywa.
Plusem gry jest to, iż nie trzeba znać dokładnych dat, żeby odgadnąć ich chronologię, wystarczy logiczne myślenie. Możemy mniej więcej określić czy długopis wynaleziono po papierze albo czy najpopularniejszy antybiotyk jakim jest penicylina odkryto przed czy po zapałkach. Wbrew pozorom, nie da się zapamiętać wszystkich dat, więc bez obaw – gra jest bardzo regrywalna.
"Timeline" zaskakuje, uczy nowych i ciekawych rzeczy, a do tego zapewnia świetną i szybką zabawę. Zmusza nie tylko do myślenia, ale również zachęca do pogłębiania wiedzy z różnych dziedzin nauki i sztuki. Choć gra przeznaczona jest dla 2-8 osób od 8 roku życia, można zainteresować nią dzieci w już wieku przedszkolnym. Dla nich będzie to dobra zabawa z historią w tle. Idealnie sprawdzi się również w gronie przyjaciół, jako forma rozluźnienia atmosfery lub odprężenia. Cena jest adekwatna do jakości wydania i wrażeń jakie zapewnia.
Artur Patalas - Księga Hoba
B B B
Sferyczny podmuch wygładził jego długie platynowe wąsy. Międzywymiarowy potężny byt zmaterializował się w centrum wszechrzeczy. Zbłąkana myśl całkowicie przyćmiła wszystkie inne, bijąc na alarm. Zmarszczki i cienie wyostrzyły sie, a on już znał przyczynę. Korytarze czasu zostały nagięte. Przyszłość w Hercerlionie została zachwiana, a pierwsze żniwo zmian miało napiętnować jednego z jego najwierniejszych wyznawców. Staruch zbliżył się do ołtarza i wydobył niebiesko-zieloną bryłę, po czym rozpuścił ją w zwierciadle. Zła myśl w jego głowie dopiero pączkowała. Nadal był jeszcze czas.
Odnalazł wyznawcę pośród tego, czym go obdarował i sprawił by jemu służyło. Sam nie mógł ostrzec Hoba, byłoby to wbrew zawartemu z ludźmi paktu.
>Wy, istoty żyjące, decydujecie i ponosicie konsekwencje swoich wyborów. Sami to wybraliście. Ja wiedziałbym najlepiej, co jest dla was dobre, bo wiem wszystko. Chciałem dać wam życie bez cierpienia, lecz nie odpowiadało to wam. Chcieliście mieć pełną kontrolę. Zawsze byliście dumni, pełni pychy i łakomi władzy. Dzięki mnie nigdy nie musielibyście dokonywać dramatycznych i trudnych decyzji lub ulęgać wątpliwościom. Lecz wybraliście inną ścieżkę. Ścieżkę cudownej niedoskonałości, ulotnych bajecznych chwil oraz życia kruchego i krótkiego jak wasz jesienny liść. Według was wszystko lepiej smakuje, gdy może się w każdej chwili skończyć. Kiedy nie możecie się w pełni nacieszyć szczęściem. Z drugiej strony, tyle razy przeklinacie mnie za brak działania i bezduszność, ale to przez was nie mogę nic uczynić. Przez pakt, który nas wiąże, a którego już żaden z was nie pamięta.
Oto jest cena. Cena niezależności, wolnej woli i własnej duszy.
> A zatem Hobie! Opuść własne morgi, pozostaw swe sługi. Niechaj zaraza spadnie
na twe ciało. Wyrusz skoro świt. Poradź się wiedzącego i wylecz swą skórę. Rany zabliźnią się a życie twe będzie ocalone.
H H H
Farmer zwany Hobem zarządzał najzacniejszym połaciem ziemi na zachodnim wybrzeżu. Dumny był bardzo ze swych włości, gdyż uprawy zawsze były obfite a bydło parzyło się i rosło na potęgę. Ów farmer, gorliwy wyznawca wszechojca od niepamiętnych czasów słał modlitwy i składał ofiary stając się jego najwierniejszym sługą.
Jak każdego ranka jasnowłosa Aliet pędziła z czystą, złożoną odzieżą do komnat swego pana. Znajdująca się w łaźni balia byłą już do połowy pełna. Najwyższy czas zbudzić majordomusa. Cicho przeszła przez świetlicę, przyglądając się wspaniałym obrazom. Omal nie upuściła pachnących ubrań, gdy para psów Axon i Hess przebiegły tuż obok niej. Potężne wyżły były ulubieńcami Tesy, żony właściciela. Byli to najlepsi i najwierniejsi strażnicy rodziny, niezrównani na polowaniach.
- Gathe! Przywiąż psy przed domem. Pani nie lubi jak biegają po komnatach.- oznajmiła dziewczyna.
Młody chłopak wychylił się zza winkla. Poprawił potargane włosy i puścił oczko do służącej. Ali westchnęła ceremonialnie i ruszyła po schodach na górę. Gathe od dawna podkochiwał się w niej. Wiedziała o tym i odpowiadało jej to. Biedny chłopiec bez szemrania wykonywał za nią wszystkie niewygodne i siłowe zadania. W podzięce otrzymywał przesłodki uśmiech okraszony trzepotaniem rzęs. Jednak Gathe był stanowczo za młody by być brany pod uwagę, jako potencjalny konkubent.
Gathe chwycił oba wyżły i podciągnął je pod kuchenne drzwi. Oparł się plecami i spróbował otworzyć tylne wyjście, lecz rdzawe zawiasy ani drgnęły. Przypomniał sobie, że już wczoraj miał naprawić uszkodzony skobel. Biedne kucharki już od tygodnia skarżyły się, że nie mogą wydostać się na podwórze. Gathe przysiągł sobie, że jutro z samego rana naprawi niewygodną usterkę.
Aliet stanęła tuż przed komnatą Hoba. Przycisnęła ubrania do piersi i powoli uwolniła lewą rękę. Z wyczuciem zapukała.
- Wejść. – zaspany głos chrypnął ze środka.
Dopiero, gdy uzyskała pozwolenie chwyciła za klamkę i weszła do komnaty. Starannie odłożyła wyprasowane odzienie.
- Panie, kąpiel już czeka.
- Doskonale! Możesz odejść.- Powiedział Hob, wynurzył się spod pierzyny i zaczesał łysinę. Obok niego nadal drzemała Tesa. Domina szczyciła się nieprzeciętnym biustem oraz szlachetnymi rysami, które odziedziczyło jej potomstwo. Gdy tylko jej mąż opuścił łoże, zajęła całą powierzchnię miękkiego posłania i obie poduszki.
Ali już miała opuścić dormitorium, gdy kantem okaz zauważyła coś niepokojącego.
- Z całym szacunkiem mój panie. Na twym ciele pojawiły się dziwne znamiona.
Nasz znachor powinien to zobaczyć.
- Wiara jest moim jedynym wybawieniem. To boska ręka mnie uleczy, nie ludzka.
- Ależ panie...
- Cisza! Już zdecydowałem. A ty niewierna owieczko. Jak wszechojciec ma uleczyć ciebie i twoją duszę skoro nie wierzysz w jego moc?
Potężny grzmot potrzasnął nielicznymi chmurami nad włościami Hoba.
G G G
Dwa masywne topory rytmicznie furkotały zagłuszając kukułcze zaloty. Wymachujący nimi długobrody kafar zatrzymał się nagle i zwrócił w stronę leżącego pod drzewem bladego mężczyzny.
- Jak tam szefie? Boli cię jeszcze?
- Gdyby nie bolało już dawno byśmy ruszyli! – Wrzasnął w kółko golony
brunet i zamoczył kilka szmat w niewielkim cebrzyku. Schłodzone w wodzie kompresy ułożył na żołądku.
- Mówiłem ci Gomez zebyś nie jadł tego swinstwa. Ale oczywiscie nikt mnie nie słucha. To teraz mass. – Zaseplenił przystojny, długowłosy blondyn o błękitnych oczach. Piękno jego twarzy kończyło się jednak wewnątrz ust. Czubek jego języka było całkowicie drętwy, przez co wadom wymowy nie było końca. Dla Karamby litera „r" mogłaby nie istnieć.
- Zamknij jadaczkę i daj mi spokój!
Nastała cisza. Ptasie radio zdominowało leśną przestrzeń. Posiadało najbardziej zażartych słowiczych komentatorów, którym nie straszny był byle kot, doskonałych sikorzych solistów zachwycających barwą i brzmieniem. No i ambitną leśną filharmonię, ćwiczącą dzień w dzień po kilkanaście godzin. Audycja wystartowała. Soliści od razu wypełnili lukę ciszy. Gdy tym brakło tchu komentator przekazał głos dalej i dalej. Las zatracił się w upojnym śpiewie o tak delikatnej barwie, że aż sójka zniosła jajko. Nie trwało to jednak długo.
- Do kroćseeeeet!- Zawył dowódca, zwijając się w kłębek z bólu. Spłoszone ptactwo odfrunęło, prawdopodobnie w poszukiwaniu słuchaczy, którzy docenią ich kunszt.
- Nieźle potargało mu bebechy, co? – Zachichotał olbrzym, zasłaniając usta ogromną dłonią.
- Słyszałem to! – Gomez chwycił pokaźny kamień i zamachnął się. Niestety koszmarne zatrucie odebrało mu większość sił i skalny pocisk nie przefrunął nawet dwóch metrów. Ponownie zanurzył kompres w wodzie i rozejrzał się po okolicy. - A gdzie znowu posiało Berta i moją siostrę?
- Chyba poszli na grzyby? Albo na jagody? Kto ich tam wie? – Longbard z Karambą spojrzeli po sobie z uśmiechem.
- Urwę mu łeb, jeśli choćby dotknie mojej siostry!
*
Ciemny żołnierski but od niechcenia trącił rosłego prawdziwka. Brązowy kapelusz oderwał się od trzonu i upadł obok ukazując gąbczasty spód. Bert bardziej zajęty był obserwowaniem pięknej czarnowłosej dziewczyny, niż zbieraniem grzybów. Wpatrywał się w nią nieustannie, na każdym kroku. Wszystko robiła idealnie. Poruszała się elegancko, ale zdecydowanie. Jej ciało było napięte i umiarkowanie muskularne. Gotowe do nagłego, niespodziewanego ataku. Atrakcyjnie niebezpiecznego.
Brunetka pochyliła się by zerwać kolejnego borowika. Widok tak jędrnie wypiętych pośladków omal nie pozbawił Berta przytomności.
- Rowenta?
- Czego znowu chcesz?!
- Tak sobie od dawna myślę, ze bylibyśmy dobrą parą.
- Tylko w twoich snach! A w moich koszmarach!
- Wracałbym do naszej chaty, obładowany zwierzyną i zdobyczami z kupieckiej karawany. Głośno witany i podziwiany przez gromadkę naszych dzieci.
- Nie!
Bert rozmarzył się a na jego twarz spłynął buraczany rumieniec.
- Podałabyś mi pyszny obiad. Wymasowała obolałe mięsnie, a wieczorami w sypialni...
Czarna w dwóch sprężystych susach doskoczyła do niskiego, pulchnego mężczyzny. Jego pojedyncza, krzaczasta brew idealnie dzieliła twarz na dwie równe połówki.
Chwyciła go mocno za gardło i przyparła do starej brzozy.
- Powiedziałam nie! Odpuść sobie! Twój widok wywołuje u mnie obrzydzenie!
Im szybciej dotrze to do twojej pustej głowy tym lepiej. – odepchnęła go i szybkim krokiem zniknęła za zieloną leszczyną.
Mężczyzna zamilkł. Wiedziała, że jest to tylko chwilowy sukces i za nie dłużej niż dwie minuty Bert ponownie spróbuje szczęścia. Dla niej, był jedynie godnym pogardy obleśnym, adoratorem, tępo łudzącym się że jego miłość zostanie odwzajemniona. Potrafił godzinami narzucać się i z uporem maniaka obsypywać mdłymi komplementami.
Dotknęła mnie. Pomyślał mężczyzna a na jego twarzy wymalował się szeroki, maślany uśmieszek.
- Wesz Rowenta. Wybrałbym cię nawet jakbyś była brzydsza.
W powietrzu świsnął krótki badyl. Sękaty kij z wielką mocą trafił prosto w głowę Berta.
- Uważasz, że jestem brzydka?! Jak śmiesz tak mówić! Nie odzywaj się do mnie draniu!
Mężczyzna złapał się za czoło i jęknął pod nosem. Rozmasował rosnącego jak na drożdżach guza. Ból i pieczenie było bardzo nieprzyjemne, ale od razu jej wybaczył.
- Najbardziej ranimy tych, których kochamy! – wykrzyknął i pobiegł za nią.
*
- Gdzie się szlajacie, do kroćset?! Ja tu flaki wypluwam a wy urządzacie sobie miłosne spacerki!
- Daj spokój Gomez. Ja z nim?
- Już mi tutaj oczu nie mdlij, wystarczy mi to cholerne zatrucie!
- To wszystko wina Karamby szefie! Gdyby nie zbałamucił córki lorda Harima jedlibyśmy teraz pieczyste i popijali czerwone wino.
Przystojniak pochylił głowę i skrzyżował ręce.
- No wiem, ale miała taki zgjabny tyłeczek.
Kompania spojrzał na niego z niesmakiem.
- Niech cię diabli! Karamba, ona miała może z 7 lat!
- No, co?- Wzruszył ramionami.
- Każdy porządny obywatel powinien spuścić ci łomot! Ewentualnie powinieneś trafić do kicia i tam zgłębiać sztukę więziennej miłości.
- No właśnie!
- Dobra zostawcie go!- machnął ręką Gomez.- Najważniejsze, że trzyma ręce z dala od mojej siostry!- Spojrzał koso na jednobrwistego. – Nie muszę chyba przypominać, że kto odważy się tknąć Rowentę, ten na zawsze pożegna się z własnym nabiałem? – pogroził długim nożem poniżej pasa.
Bert głośno przełknął ślinę, a reszta męskiej brygady zasyczała równo.
- Musimy szukać gościny gdzie indziej. Zostały nam trzy dni drogi do naszej gildii. Zbierać manatki! Wyruszamy! A na ciebie gwałcicielu nakładam szczególny nadzór.
H H H
Rodzina Hoba jak każdego ranka zasiadła przy suto zastawionym stole, by odprawić modlitwę dziękczynną i posilić się po nocnej głodówce. Część jego starszych synów i córek ucztowała ubiegłej nocy w latyfundium pół staja stąd. W posiadłości pozostał młodszy syn Arion oraz kilkuletnie córki Mayil i Erira. Rodzina zasiadła na bogato rzeźbionych krzesłach. Ledwo zdążyli złożyć dłonie do modlitwy, gdy, w komnacie pojawił się posłaniec.
Sługa skłonił się pokornie. Dłuższą chwilę nerwowo memłał czapkę w dłoniach. Przywołany przez majordomusa klęknął przy siedzisku.
- Panie. Na pola uprawne napadli bandyci! Zboże podpalili a warzywa stratowali.
Twe sługi rozgonili!
Hob skrzywił się gniewnie i łupnął pięścią w stół. Spojrzał na swą żonę Tesę, która zszokowana wiadomością zasłoniła dłonią usta.
- Masz tu trzy złote monety. Idź i ratuj, co się da. Zbierz ludzi do gaszenia pól, potem odszukaj po lasach zbiegłych. - Odprawił posłańca i ponownie przystąpił do modlitwy. Wysypka na jego ciele, z minuty na minutę ogarniała coraz większą część ciała. Gdy dotarła do najdalszych części kończyn, triumfalnie odezwała się swędzącą falą. Dłonie zaczęły puchnąć. Przestały gładko i chętnie składać się do modlitwy.
- O potężny wszechojcze i miłosierna wszechmatko. Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt i...
Modlitwę przerwało pojawienie się kolejnego sługi. Ten nie bacząc na gest przyzwolenia podbiegł i padł na kolana przed posiadaczem ziemskim.
- Panie! Demoniczny ogień! Twe stajnie, obory i kurniki płoną! Zwierzęta ryczą a ogień wodzie nie ustępuje!
Przerażony feudał powstał. Z wielkim zdziwieniem spojrzał gdzieś w górę. Zastygł na chwilę. Chciał za wszelką cenę poznać myśli wszechojca. Zrozumieć, czemu zesłał na niego te wszystkie nieszczęścia. Tesa chwyciła go za dłoń i przywołała z powrotem. Hob ocknął się i wręczył przybyszowi dwie monety.
- Zabierz każdego, kogo napotkasz po drodze. Pędźcie na górną polanę i ratujcie, co zdołacie.
Blady ze złości zasiadł ponownie. Drżące kłykcie ponownie zacisnęły się. Mimo iż głos mu dygotał, on prawił dalej.
- ...Dziękujemy wam za bogactwo, dobrobyt, szczęście i zdrowie, którym nas obdarowano. Oddajemy się...
- Majordomusie.- Przerwał trzeci z jego sług- Przybywam spod twego latyfundium. Twe dzieci...- Hob przerwał mu unosząc rękę w górę.
Wszyscy zamarli na chwilę. Domina zasłoniła dłońmi twarz. Nie chciała wiedzieć, jakie wieści mógł przynieść posłaniec.
- Mayil, Erira. Będziecie śniadać później. Teraz idźcie, zajmijcie się zabawą.
Uradowane przyzwoleniem ojca, chichoczące dziewczynki pobiegły do alkierza, w którym czekał na nie miniaturowy łuk oraz strzały zabezpieczone pacyną.
Dopiero, gdy w komnacie pozostali dorośli. Posiadacz przyzwalająco skinął głową z nad spleconych do modlitwy dłoni.
- Majordomusie. Latyfundium.- Poddany głośno przełknął ślinę.- Latyfundium runęło o świcie. Twoje dzieci panie... nie mogliśmy nic zrobić.
- Oddajemy się wam i podporządkowani waszej woli! Składamy tę oto modlitwę na dowód wiary i oddania! - wykrzyczał Hob, a nowo powstające bąble na ciele zapiekły niemiłosiernie. Szybko chwycił posłańca za kaftan. W drugiej ręce błysnął nóż.
- Łaskawy panie! – Stęknął przerażony podwładny, a jego dzwoniące zęby słychać było po drugiej stronie stołu.
Ostrze wypadło z drżącej dłoni, a ręka poluźniła chwyt. Posłaniec upadł na plecy. Przez chwilę drobił na czworaka, lecz szybko podniósł się i pobiegł w stronę kuchni. Nikt nie lubi tych, co przynoszą złe wiadomości. Tym razem ocalił skórę, ale Hob w każdej chwili mógł zmienić zdanie. Włodarz pobladł, wraz z żoną i synem utonęli w łzawym żalu i boleści. Ojciec chwycił ich za karki i przyciągnął do siebie. Razem połączyli się we własnym nieszczęściu.
W drzwiach stanęła Aliet, młoda i piękna służka. Wstydliwie zacisnęła dłoń na nadgarstku. Odezwała się pomimo napiętej atmosfery.
- Panie masz gości.
B B B
> Mój wyznawco. Wystawiony ponad innych. Opuść swe domostwo! Jest jeszcze czas. Jeszcze możesz uratować własne życie. Jeśli zaraza nie sprawiła, że opuściłeś zagrożone miejsce, niechaj sprawi to nieszczęście. Ogień zdławi bydło i zwierzęta juczne. Jeśli nadal
nie usłuchasz rozgromię twoje sługi. A gdy nie będę miał już wyboru, odbiorę ci potomstwo. Usłuchaj mnie Hobie, sam stworzyciel pragnie byś dalej mu służył.
G G G
Złociste żyto muskane delikatnym wiatrem przyjemnie szeleściło. Robactwo przekrzykiwało się w monotonnych pieśniach godowych. Wiadomym było, że tylko najwspanialszy pieśniarz przywoła sobie samicę i podtrzyma skomplikowaną ciągłość ekosystemu.
Wąską dróżką, po środku pola raźno maszerowała kompania Gomeza. Na czele tuż obok dowódcy szedł, charakteryzujący się soczystą mową Karamba.
Za nimi długobrody gigant i otyły lowelas. Kolumnę zamykała zabójcza piękność, siostra Gomeza.
- Bert?- Odezwał się Longobrad.- Czemu nie zgolisz tej pojedynczej brwi?
- Co wszechojciec złączył, niechaj człowiek nie rozdziela.
- No, ale wtedy, może miałbyś większe szanse u Czarnej?
- Nie tknęłabym go nawet, gdyby był ostatnim facetem na tej płaskiej ziemi! – ryknęła za ich plecami Rowenta.
- Dobrze gadasz siostra! A ty Bert, chyba naprawdę chce stracić swoje klejnoty rodowe?
Szybko uniesiona ręka Karamby przerwała kłótnię.
- Gomez. Psed nami dwój.
- Co powiedziałeś?
- Znacy posadłosc. Kujwa! Ktos bogaty tu mieska.
- Dobra, dobra! Zrozumiałem. – Odpowiedział Gomez i odwrócił się do reszty.- Słuchać mnie! Idziemy do tego dworu uzupełnić zapasy. Nie ma, co liczyć na gościnę, ale warto spróbować. Bez mojego sygnału niech was klinga nie świerzbi. Jasne? – z całej zgrai tylko Longbard pokiwał głową. – Broń w pogotowiu, ale tak żeby nie było jej widać. No i za mną. A ty gwałcicielu masz nie odstępować mnie ani na krok!
Blondas spochmurniał, ale to Gomez wydawał tutaj rozkazy. Przez, jego zdaniem, niewielką wpadkę z córką władyki, stracił zaufanie grupy. Przysiągł sobie, że gdy tylko nadarzy się okazja odkupi swoje winy.
Lekkie skurzane pancerze powoli nasiąkały potem. Niejednorodne uzbrojenie kompani postukiwało w rytmie marszu. Pozostał im tylko najcenniejszy i konieczny ekwipunek. Wszystko inne sprzedali lub wymienili na jedzenie. Tym razem musieli liczyć na łaskę możnowładcy. Szli wolno. Starali się być jak najbardziej widoczni, aby nie przestraszyć właściciela i dać mu czas na przygotowanie. Daleko za południową i północną stroną posiadłości unosiły się kłęby dymu. Czarne tumany brudziły idealne bezchmurny błękit.
- Właściciel może być nie w humorze. Pożar trawi jego ziemie. – Powiedział Gomez. W jego brzuchu coś nagle zabulgotało. Kurczowo złapał się za trzewia i padł na kolana.
- Szefie nic ci nie jest? – Łypnął olbrzym.
- A jak sądzisz baranie?!
- Bo szefie. Moja babka na takie bule to mieliła w zębach różne zioła, potem wypluwała i nakładała na bolące miejsce. Jak szef chce to nazbieram i przeżuję trochę ziół.
- Błagam, niech ten tłumok już nic nie mówi!- Zastękał dowódca. Ból stawał się nie do zniesienia, podnosił temperaturę ciał i odbierał siły witalne. Towarzyszyło temu groźne poburkiwanie. Gomez oddychał ciężko. Po chwili przełamał ból i podniósł się na równe nogi. Kompania wolno ruszyła w dalszą drogę.
Powitało ich głośne szczekanie ogromnych psów przypiętych łańcuchem do misternie wykonanej budy. Brama wejściowa stała lekko uchylona. Posiadłość sprawiała wrażenie zadbanej, lecz opuszczonej. Marmurowe kolumny podtrzymywały okazały portyk przyozdobiony skomplikowanymi płaskorzeźbami. Doskonale przystrzyżone jałowce, ustawione wzdłuż brukowanego dziedzińca, strzegły szmaragdowego trawnika. Jednak poza gęsto usiana florą, nie było tam nikogo poza parą hałasujących wyżłów. Gomez zrobił się blady jak wapienna skała. Dygotał z zimna i słaniał się na nogach. Rowenta wsparła go na ramieniu i razem podeszli do kamiennej studni, znajdującej się w centrum placu.
- Oj braciszku! Masz wysoką gorączkę. Potrzebujesz odpoczynku.
- Nie teraz, siostra.- Odwrócił się do reszty towarzyszy. – Błagam uciszcie te psy.
- Na rozkaz, szefie! Ukręcę im głowy.
Olbrzym podszedł pod masywną budę obudowaną kolorowymi kaflami. Właściciele psów musieli być niesłuchanie majętni. Niejeden człowiek z chęcią zamieszkałby w takiej budzie. Long porzucił tę myśl, tym razem skupiony był na wykonaniu zadania. Gdy dostał jasny cel, nic nie mogło go powstrzymać. Chwilę zastanawiał się nad sposobem wykonaniem misji. Spojrzał na dwa szarpiące się demony. Wyszczerzone kły i zjeżona sierść dawały jasno do zrozumienia, że nie życzą sobie obcych na ich terenie. Ogromne paszcze złowrogo klapnęły, gdy tylko zbliżył się o cal. Rozłożył szeroko niedźwiedzie łapska.
- Stój! Ja to zjobię. – krzyknął Karamba.
- Nie! To moja misja!
- To nie jest zadanie dla wojownika twojego pokjoju. Jesteś stwozony do więksych, powazniejsych zadań.
- Nie! To moja misja! Gomez mi ją zlecił.
- Chciał zeby ktokolwiek się tym zajął. A teraz, przez ciebie zycie Gomeza jest zagrozone!
- Ale...
- Najlepsy z nasych wojowników, zamiast bjonić jannego dowódcy, zajmuje dujnymi psami. Nie widzis ze to pułapka?
Long wzdrygnął się, zacisnął pięści i nerwowo rozejrzał się po całej posiadłości. Szybko podbiegł do Gomeza osłaniając go szeroką klatą, na wypadek ostrzału z lewej strony dworzyszcza. Bert zrobił podobnie pod drugiej stronie studni. Nie wiadomo czy spowodowały to wymogi bezpieczeństwa, czy raczej stojąca obok Rowenta. Jednobrwisty przerzucił na bok ciemną pelerynę i wysunął krótki, refleksyjny łuk z sajdaka. Wolno, nie zwracając niczyjej uwagi nałożył strzałę na cięciwę. Wypiął klatkę piersiową, która za nic w świecie nie chciała zrównać
się z wystającym brzuszyskiem. Spojrzał na Czarną podtrzymującą swego brata i zrobił poważną minę.
- Wiesz skarbie, że nie opuściłbym cię w chorobie czy w biedzie?
- Jeszcze raz tak do mnie powiesz, to ci tak trzepnę w kichawę, że się nogami nakryjesz!
Karamba ukląkł tuż przed ujadającą parą psów. Wolno wyciągnął otwarte dłonie tuż przed ogromne, spienione śliną pyski. Łańcuchy szczękały i napinały się. Wydawało się, że za chwilę ogniwa rozejdą się i ogromne wyżły rozerwą ich kompana na strzępy. Wszyscy byli pewni, że po raz ostatni widzą swego kompana, że pedofil zaraz zostanie pokarany przez wszech ojca za swe niemoralne występki. Tymczasem jeden z psów przestał szczekać i zaczął obwąchiwać dłoń blondyna. Spod długich blond włosów świeciły niebieskie, wyłupiaste oczy. Stopniowo wwiercały się spojrzeniem i zniewalały groźne zwierze. W końcu drugi wyżeł przestał szczekać. Warkot dobiegający z ogromnych gardeł zagłuszył nawet burczenie kiszek Gomeza. Psy spuściły głowy i ułożyły je na łapach. Karamba nie przerywał kontaktu wzrokowego. Niebezpiecznie przesunął ręce za masywne karki i zaczął drapać, nadal zjeżoną sierść. Bestie pozwoliły na małą pieszczotę. Następnie przesunął dłonie tuż pod ogromne pyski. Ciepłe języki ośliniły wewnętrzną powierzchnię dłoni. Teraz były już na jego łasce. Powoli chwycił je za skórzane obroże. Podniósł psy do góry tak, by uniemożliwić im jakikolwiek atak. Przyciągnął i bez większych przeszkód wprowadził je do budy. Na koniec zamknął drzwiczki i zagiął haczyk, by bestie nie wydostały się bez jego zgody.
- Nie wierzę własnym oczom! Jak to zrobiłeś?! – z podziwem krzyknęła Czarna.
Bertowi nie spodobało się, że jego ukochana obdarzyła Karambe tak wielkim uznaniem. Był zazdrosny, lecz sam czuł lekki podziw. Nigdy nie odważyłby się na takie zuchwalstwo.
- Odzyskuję wiarę w ludzi. – podniósł się Gomez i poklepał kompana po plecach.
Zrobił kilka kroków w stronę hebanowych drzwi wejściowych, znajdujących się w centralnym punkcie budynku. Cały trząsł się z zimna, kości bolały jakby od wewnątrz dziurawiło je stado korników. Gorączka mąciła umysł, a samo uniesienie ręki wyczerpało wszystkie jego siły. Przełamując cierpienie stanął najdumniej jak potrafił i rzekł donośnie.
- Majętny panie tych ziem. Jesteśmy biednymi wędrowcami. Przyszliśmy prosić cię o schronienie i zapasy na dalszą drogę. Nie mamy złych zamiarów.
Nagle jeden z toporów Longa odczepił się skórzanego pasa i głośno upadł na ziemię tuż pod stopami draba. Brodacz szybko kucnął i podniósł zgubę. Czarna na widok wielkiego ciamajdy, klepnęła się w czoło i pokręciła głową.
H H H
Jeszcze wczoraj Hob posiadał wszystko. Jego gospodarstwo nie miało sobie równych. Jego rodzina była liczna i szczęśliwa. On sam cieszył się zdrowiem i bogactwem.
- Wszechojcze! Czemu odbierasz mi to, co dałeś wiele lat temu? Czyż nie przykładnie tobie służyłem? – Majordomus wstał i zakołysał się. Jego źrenice rozszerzyły się a w uszach zadzwonił monotonny dźwięk. – To jest próba.- szepnął pod nosem. - Wszechojciec chce poddać mnie próbie! Jeśli przetrzymamy, wszystko zostanie nam zwrócone! Słyszysz mnie Tesa? – zapłakana kobieta pokręciła głową.
W jadalni pojawiło się kilkunastu służących uzbrojonych w żelazne siekiery, widły i inne gospodarcze oporządzenie. Wśród nich stanął młody Gathe. Zdecydowanie niegotowy do swej pierwszej bitwy. Za wszelką cenę starał się powstrzymać drgawki i kołatanie serca. Hob spojrzał na przybyłych mężczyzn a następnie na żytowłosą Ali.
- Goście? – Zrobił długą pauzę. Widać było, że zmaga się z własnymi myślami. Jak według wszechojca powinienem postąpić? – Udzielam im gościny.
Arion, ostatni syn majordomusa przetarł słoną od łez twarz i wstał. Minął stojącą w przejściu blondynkę. Przywarł długim nosem do okiennicy i lekko uchylił zasłonę.
- Ojcze! Ci ludzie wyglądają jak bandyci! Nie roztropnie jest ich przyjmować.
Ojciec spojrzał na jedynego ocalałego syna.
- Jeśli są spragnieni, otrzymają wodę. Jeśli są głodni, dostaną strawę. Jeśli są biedni, obdaruję ich złotem. Pan dał mi wszystko, choć nie miałem niczego. Mnie nie brakuje, niechaj i innym nie zabraknie.
- Ojcze! Nie widzę Axona i Hesa. Najwyższy z nich przed chwilą wypuścił topór. Pewnie to oni zabili na polach nasze sługi, przed dworem psy a w środku zabiją nas!
- Dostaną, czego zechcą a potem ruszą w dalszą drogę. Wszechojciec ochroni nas przed ich złymi zamiarami.
- Wszechojciec opuścił cię ty głupcze! – Gorzko wycedziła żona Hoba. Jej oczy płonęły po stracie potomstwa.
- Nie będę słuchał tych bluźnierstw! Otworzyć wrota i wpuścić podróżnych. – powstał i wskazał Gathego.
Arion kipiał ze złości. Nie wierzył w dobre intencje przybyłej bandy. Zdjął ze ściany wspaniały paradny miecz i nie bacząc na zakazy ojca zatoczył kilka młynków.
- Nie pozwolę skrzywdzić mojej rodziny! Możesz do końca swych dni nadstawiać dugi policzek, jeśli taka twoja wola.
Gathe minął Aliet. Delikatnie otarł się o jej biodro. Niepozorny dotyk wywołał euforię. Rozgrzana dziewczyna obejrzała się za chłopakiem. W jej życiu od zawsze brakowało ciepła, pieszczot, czy choćby miłego dotyku. Młody mężczyzna posłusznie przesunął zasuwy przy głównym wejściu. Równo z finalnym stuknięciem ostatniego zamka spojrzał na Ali.
G G G
Wewnątrz posiadłości coś się poruszyło. W oknach mignęły cienie. Coś wisiało w powietrzu. Przeszywająca cisza drażniła nerwy i wyczulała wszystkie zmysły. Przeciągająca się gotowość do walki męczyła. Dłonie robiły się mokre a gardła suche. Po środku tego wszystkiego Gomez kontynuował przemówienie. Cierpliwie powtarzał każde słowo. Pomimo tego wrota ciągle stały zamknięte.
- Jesteśmy tylko podróżnikami. Uzupełnimy zapasy i ruszymy dalej.
Karamba rozejrzał się nerwowo po całym placu.
- Cemu nas nie wpuscają? Jus dawno powinni otwozyc dzwi.
Coś nagle stuknęło głucho o dachówkę. Serca stanęły w gardłach. Cała banda lekko przysiadł na nogach. Oczy szaleńczo, szukały najmniejszego ruchu. Niebieskooki spostrzegł stojącą postać w oknie, z mocno napiętym łukiem. Dziwny grot wycelowany był prosto
w Gomeza.
- Kryc się! Stselają z okien! – Krzyknął Kajamba i wystartował w stronę dowódcy. Szanse były nikłe, lecz wyścig trwał. Rozpaczliwie wspomagał bieg obszernymi wymachami ramion. Dłonie otwierały się i zaciskały jakby próbował chwycić powietrze. Wydawało mu się, że jego nogi są z ołowiu, a biec przyszło mu po ruchomych piaskach. Gomez stał jak zaklęty. Był blady i coraz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością.
Blondyn w szaleńczym pędzie wpadł na dowódcę, okręcił się z nim. Własnymi plecami osłonił przed wycelowanym pociskiem. Padli razem na ziemię tuż pod niewielkim zadaszeniem, przy wejściu do willi.
- Gomez! Stselają z okien! Co jobimy? – Sparaliżowany bólem dowódca zaczął dopiero odzyskiwać świadomość. Rozejrzał się wokół jakby kompletnie stracił orientację.
Rowenta i Longbard rozbiegli się po posesji, nerwowo szukając schronienia. Ukryty za studnią Bert wysunął łuk spod peleryny. Strzała już od dłuższej chwili siedziała na łuczysku. Napiął cięciwę lekko wychylił się z nad podmurówki. Namierzył cel i wypuścił strzałę, która zniknęła w mroku pomieszczenia. Nie wiedział czy trafił, lecz nie mógł dłużej ukrywać się w tym miejscu. Podbiegł zygzakiem w miejsce gdzie już zebrała się cała grupa.
Gomez podniósł się z wielkim trudem. Ogołocił klingę i oparł się o drewnianą kolumnę zadaszenia.
- Nie mamy wyjścia, do kroćset!- stęknął z wysiłku. – Nie możemy się teraz wycofać. Wystrzelają nas jak kaczki! Musimy oczyścić dom. Albo oni albo my!
Brodaty poważnie kiwnął głową. Stanął przed masywnymi drzwiami. Okrężnymi ruchami barków rozgrzał łopatki. Całą siłą i masą wpadł w ogromne wrota.
H H H
Drewniany konik napędzany chudziutką rączką Mail, ochoczo brykał po drewnianej poręczy. Oczami wyobraźni Mail, ten wspaniały, kary wierzchowiec gnał teraz przez zielone wzgórza i doliny. Jego piaskowa grzywa powiewała w galopie, smagając mokrym od potu włosiem, po obu stronach szyi. Ogon płonął żółcią w nieoczekiwanych podmuchach wiatru. Nagle coś niepokojąco skrzypnęło. Wspaniały rumak wrócił do swego drewnianego wcielenia.
Ciekawe co to było? Pomyślała Mail, rozglądając się na wszystkie strony. Objęła dłonią konika w pasie i powoli, z największą delikatnością postawiła stopę na pierwszym stopniu. Wolno przeniosła ciężar ciała i wyciągnęła drugą nogę. Musiała być bardzo ostrożna, drewniane deski w każdej chwili mogły zdemaskować jej pozycje.
Schody zmieniły się nagle w trzy drapiące niebo szczyty. Otoczenie zarosło ciemnym borem. W niewyjaśnionych okolicznościach została sama. Jedyne, co mogła robić to kontynuować wspinaczkę. Nerwowo wypatrywała dzikich zwierząt, które w ciemnościach czaiły się na nią. Do obrony miała jedynie jej zawsze wierny czekan. Doskonale sprawdzający się zarówno w boju, jak i w kuchennych rewolucjach.
Męcząca podróż ciągnęła się godzinami. Wycieńczone mięśnie nóg odmawiały posłuszeństwa. Duża pochyłość terenu spowodowała, że dalszą część drogi musiała przejść na czworaka. Rośliny i krzewy zajęły się wieczorną rosą. Przemoczona dziewczynka była coraz bardziej zrezygnowana, lecz nie mogła się poddać. Nie teraz! Chen w oddali zauważyła ciemną grubą lianę, zwisającą przy stromym podejściu. Podpełzła do niej i sprawdziła udźwig. Krytycznie spojrzała jak na samym szczycie splątane gałęzie rozchodziły się w setki cienkich pnączy. Nie było wyboru. Droga prowadziła właśnie tędy. Wspinaczka nabierała tępa. Za wszelką cenę trzeba było zdążyć przed zmierzchem. Mama zawsze powtarzała, że wtedy w lesie robi się bardzo niebezpiecznie. Ciężka wspinaczka zaczęła przepalać mięśnie rąk. Napięte do granic możliwości ścięgna odmawiały posłuszeństwa.
Wtem na pobliskiej półce skalnej pojawiła się samotna leśna bandytka. Na pewno zamierzała ograbić podróżującą Mail ze wszystkich kosztowności. Czasu było nie wiele. Przeciwniczka wystawiła lewą nogę i uniosła wspaniały jesionowy łuk. Mail miała tylko jedną szansę. Musiała mocno rozbujać się na lianie, odbić się od wystającego skalnego zęba i przeskoczyć nad urwiskiem. W locie wyjąć swą wspaniałą broń i spaść prosto na niespodziewającą się, takiego obrotu sytuacji, łuczniczkę. Jeśli zajdzie potrzeba odbić strzałę w locie, a następnie obezwładnić drapieżną amazonkę. Tylko wtedy ma szansę przeżyć w tej dziczy. - Bułka z masłem - pomyślała.
Dziewczynka mocno rozhuśtała się na gałązkowym warkoczu.
Buntowniczka powoli wyciągnęła strzałę z kołczanu.
Wysokie buty podróżniczki sprężyście wybiły się z ostrego, granitowego kolca.
Ostry grot szybko ułożył się w dołku między kłykciem a rękojeścią łuku. Bandytka napięła cięciwę po samo ucho.
Mail leciała. W dłoni błysnął czekan, jedyny kompan. Na dobre i na złe. Już prawie końcem stopy dotykała półki skalnej. Przeciwniczka była tuż na wyciągnięcie ręki. Widziała zdenerwowanie i kropelki potu na jej twarzy.
Łuczniczka puściła cięciwę, a promień strzały zarysował delikatną kobiecą skórę.
- Ala! Zabawa stop! – Krzyknęła Erira i spojrzała na zadrapanie. Zakończona Pacyną strzała upadał tuż pod jej stopami.
Mail zatrzymała się na chwilę i rozejrzała dokoła. Ciemna puszcza zniknęła.
Znów była we własnym domu. Jej wspaniały czekan, który jeszcze nigdy jej nie zawiódł, okazał się ukochanym drewnianym konikiem. Dziewczynka stanęła dumnie na ostatnim stopniu schodów i chwyciła się pod boki.
- Wygrałam!
- Nie prawda! Była zabawa stop!
- I co z tego? Nawet gdyby nie było to i tak bym wygrała! Strzała ci upadała.
- Nie prawda gdyby... - Dziecięcą sprzeczkę przerwały niepokojące dźwięki
z podwórza.
- Hej! Mail. Ktoś przyszedł. Zobaczymy, kto to?
Erira nie musiała dwa razy powtarzać. Dziewczynki bez chwili zastanowienia wparowały do pokoju i wskoczyły w butach na łóżko. W normalnych okolicznościach mama sprawiłaby im tęgie lanie za zabrudzenie czystej pościeli, jednak obecne okoliczności miały charakter łagodzący. Wychyliły małe główki lekko ponad framugę okna i cicho obserwowały tajemniczych przybyszy.
- Zobacz, jaką tamten duży ma długą brodę.
- Nooo! A tam! Popatrz. Jest z nimi dziewczyna! Na pewno to ta sławna wojownicza księżniczka, co rzuca takim ostrym kółkiem!
- Może mianuje nas swoimi strażniczkami i wyruszymy z nią w świat? Fajnie by tak było!- Podekscytowała się Mail.
- Nie ma szans. Musiałybyśmy ją zaskoczyć i sprawdzić się w boju.
Dziewczęta posmutniały. Bardzo zapragnęły zostać wygnanymi księżniczkami, które walczą ze złem i pokonują przeciwności losu. Jednak bez odpowiedniej renomy nie miały szans na spełnienie marzeń. Musiały szybko zrobić na wojowniczce dobre wrażenie.
- Wiem! Jak trafimy jednego z jej świty to na pewno się nami zainteresuje.
- Dobry pomysł! To ja pierwsza.
- Nie! Ja pierwsza!
Sprzeczka mogłaby trwać do końca dnia, lecz starsza o niecałe dwie minuty Mail zdecydowała się na kompromis.
- No dobra, ale obiecaj, że albo idziemy razem albo wcale. Dobrze?
- Zgoda. – Postanowiła Erira. Dziewczynki polizały własne dłonie i uścisnęły najmocniej jak potrafiły. Przysięga śliny. Jedna z najsilniejszych przysiąg na całym świecie.
- Wszędzie razem! Choćby nie wiem, co!- Wyszeptały jednocześnie.
Mail postawiła drewnianego konika na wąskiej framudze okna. Pyszczkiem w stronę dworu, by mógł podziwiać ich strzelecki kunszt. Erira stanęła na łóżku najpewniej jak potrafiła. Postawa w łucznictwie była niezwykle ważna. Wychyliła się przez okno. Wycelowała prosto w okrytego peleryną, dziwnie bladego mężczyzny. Stał przed wszystkimi i krzyczał coś niezrozumiale. Była gotowa. Jeszcze tylko wstrzymać oddech i powstrzymać bicie serca. Jeden celny strzał i wyruszy z siostrą we wspaniałą podróż. Oby tylko strzała nie spadła. Poprawiła chwyt, przez co niechcący szturchnęła dolnym gryfem łuku dębowego ogiera. Drewniany konik zawirował chwilę w powietrzu, i głośno stuknął o czerwone zadaszenie.
G H G
Potężna szarża wyrwała drzwi z zawiasów. Chmura pyłu i drzazg wparowała do pomieszczenia. Stojący tuż przy wejściu Gathe został zdmuchnięty z przed drzwi. Nieprzytomnie toczył się jeszcze chwilę, aż w końcu bezwładnie opadł. W przejściu stanął długobrody kolos, a zza jego pleców wyskoczyło dwóch kolejnych. Bert od razu napiął łuk i wypuścił strzałę prosto w tłum służących. Karamba z wyciągniętym mieczem zaszedł wielkoluda z boku, dając miejsce przekraczającej próg brunetce wycieńczonym mężczyzną.
Hob razem z żoną zrobili kilka kroków do tyłu. Aliet podbiegła do nieprzytomnego młodzieńca. Chwyciła go za kamizelkę i pociągnęła najdalej jak mogła. Wroga banda zbliżyła się, jakby Gathe był ich własnością a wścibska blondynka próbowała im go wykraść. Mimo młodego wieku był dla niej niesamowicie ciężki. Ali dyszała i jęczała z wysiłku.
- Na nich! – Wrzasnął Arion i ruszyło ataku. Za nim pobiegła cała gromada wiernych sług.
Longbard sparował przed głową ostrą siekierę i frontalnym kopnięciem odepchnął napastnika. Drugą ręką przepuścił draba uzbrojonego w okuty szpadel. Wytrącony z równowagi kopacz wpadł prosto na nagą klingę Gomeza. Dowódca przekręcił ostrze, przyśpieszając tym sposobem czas zgonu.
- Poradzę sobie. – wystękał do siostry. – Idź! Pomóż im, potrzebują cię.
Rowenta kiwnęła głową i ustawiła brata pod ścianą. W dzikim szale wbiegła w tłum, przełamując szyki wrogów. Niczym pantera napadała na kolejnych przeciwników. W końcu znalazła się na tyłach. Przeturlała się tuż przed rzeźbioną ławą i podcięła ścięgna kolanowe kilku niczego niespodziewającym się chłystkom. Dla doświadczonej grupy Gomeza byli teraz praktycznie nieszkodliwi.
Karamba, kantem oka, zauważył nadbiegającą odsiecz z sąsiedniego pomieszczenia. Chwycił oburącz rozłożysty, wolnostojący świecznik i energicznie wymachując zablokował wejście nadbiegającej hałastrze. Po chwili dołączył do niego Bert. Ramiona kompozytowego łuku zatrzeszczały złowrogo. Żelazne pociski ochoczo penetrowały wnętrza służby Hoba. Po kilku seriach resztka niedobitków rzuciła się do ucieczki. Karamba pobiegł za nimi.
Bał się, że przegrupowani mogą uderzyć znienacka z innej części domu.
Long z dziką rozkoszą haratał i szarpał ciała przeciwników. Topory chętnie gruchotały żebra i zagłębiały się we wnętrza przeciwników. Nawet idealnie skoordynowany atak kilku na raz, nie przyniósł żadnych efektów. Na pierwszy szereg wybił się ostatni z synów Hoba. Gniew dodawał mu sił, a odwaga zaślepiła rozsądek. Arion wyskoczył z głębokim wypadem. Jego ostrze już miało przebić podbrzusze olbrzyma, jednak Longbard w ostatniej chwili uskoczył i machnął na odlew. Zaciśnięta na mieczu dłoń poszybowała nad głowami.
Ostrze wbiło się w piękne ryty dębowego sosrębu. Cięgle zaciśnięta na rękojeści prawica wypuściła krwawe soki. Arion padł na kolana. Szok po straconej dłoni zakneblował mu usta. Olbrzym obszernym młyńcem rozpędził broń i wbił topór w plecy młodzieńca po same gardło. Łopatka pękła jak porcelanowy talerz, żebra trzasnęły jak suche gałązki wierzby, płuco porwało się na strzępy. Long przygniótł stopą konającego i z chrzęstem pociągnął
za stylisko.
- Wszechojciec nie wybaczy wam tego!- Wykrzyknął Hob.- Dostąpicie jego gniewu, a będzie on trwał w nieskończoność!
Majordomus spojrzał na przerażoną żonę klęczącą pod stołem. Czasu było mało a musiał ratować to, co było dla niego najcenniejsze. Pomógł jej wstać i podprowadził do stojącej nieopodal Aliet. Gathe ocknął się, lecz liczne złamania nie pozwoliły mu szybko podnieść się z ziemi.
- Zabierzcie moją żonę w bezpieczne miejsce. Tylko na tym mi zależy!
Młodzieniec poznał nieznający sprzeciwu ton głosu władyki. Nie tracąc czasu, pociągnął za sobą oszołomione kobiety. Tesa przebudzała się nagle, szarpnęła Gathego, po czym odwróciła się w stronę męża i wyciągnęła do niego dłoń. Chłopak z całej siły przyciągnął matronę do siebie. Zauważyła to Rowenta. Cwałem rzuciła się na uciekinierów. W dłoni błysnęła ulubiona sztaba. Pióro miecza ledwo smagnęło po plecach dominę.
Czarna zajęczała boleśnie. Posiadacz ziemski w ostatniej chwili chwycił wojowniczkę za piękne, długie włosy. Przyciągnął ją do siebie i uderzył pięścią w twarz. Rowenta okiełznała ból, podniosła się i wykręciła rękę choremu starcu. Po raz ostatni spojrzał na zasłaną trupami komnatę, splamione czerwienią ściany i bandę demonów winnych tego szaleństwa. Szybkie płaskie cięcie czarnowłosej oddzieliło głowę Hoba od reszty ciała. Światło zachodzącego słońca, po raz ostatni, oślepiło go zanim poturlał się miedzy martwe ciała sług.
Trójka zbiegów pędziła przez długi korytarz. Rana na plecach Tesy obficie krwawiła. Z trudem przebierała nogami. Ich oczom ukazały się upragnione kuchenne drzwi. Gathe wyprzedził kobiety i spróbował z nabiegu otworzyć drzwi. Wrota ani drgnęły.
No tak! Przecież są zaryglowane! To kara wszechojca za moje lenistwo i opieszałość! Pomyślał młodzian. Nagle dostrzegł inne wyjście. Uderzeniem ręki rozchylił okiennice. Oślepił ich ognisty zachód słońca tonący za żytnimi wzgórzami.
- Dalej! To jedyna droga!
Ali dobiegła pierwsza. Gathe jednym ruchem przerzucił ją na druga stronę. Odetchnęła z ulgą, gdy jej trzewiki miękko zatopiły się w zielonej trawie. Domina już nadbiegała. Gathe wyciągnął ku niej dłoń, lecz żona Hoba nagle zwolniła. Popatrzyła tępo przed siebie i sięgnęła ręką pod pachę. Po chwili bezwładnie padła na posadzkę, a z jej ramienia wystawały białe lotki. Daleko, na końcu korytarza stał niski brunet w pelerynie i spokojnie sięgał po kolejną strzałę.
Ranna domina leżała bez ruchu. Dopiero, gdy głosy bandytów ucichły, resztkami sił podpełzła pod kuchenny stół. Nakryła się brudnym prześcieradłem i starała się za wszelka cenę zatamować cieknącą z pod pachy krew. Nakrycie chętnie chłeptało ciepłą, świeżą krew.
B B B
> Szkoda mi ciebie biedny Hobie. Próbowałem ci pomóc, ale ty nie chciałeś słuchać. Byłeś moim najwierniejszym sługą. Składałeś piękne ofiary, wznosiłeś bogobojne modlitwy
i doceniałeś moje dzieło. Będę musiał znaleźć kogoś innego na twoje miejsce.
Starzec przesunął dłonią po tafli. Nagle znalazł się wiele kilometrów dalej. Na skraju lasu dostrzegł dwóch braci. Obaj mogliby być następcami Hiobowego dziedzictwa.
Bracia czując boską obecność pokłonili się i złożyli ręce do modlitwy.
> Mam prośbę Kainie, popilnuj Abla a ja zaraz wrócę.
H H H
Gathe łupnął niezgrabnie na ziemię. Zawiasy w impregnowanych okiennice pisnęły. Młodzieniec powstał i razem z Ali zerwali się do szaleńczego biegu. Czuli na sobie oddech śmierci. W każdej chwili ich plecy mogły zostać najeżone ostrymi strzałami bandytów. Co chwile wydawało im się, że ktoś mierzy do nich zza kuchennej framugi. Przeczuwali, że lada chwila, zimny kawałek żelaza zatopi się w ich plecy, a rozpędzony drewniany promień popchnie go dalej i dalej.
Bezmyślnie biegli przed siebie. Niczym para owiec na widok głodnego stada wilków. Chcieli po prostu być najdalej od przeklętej posiadłości. Od domu, który niegdyś dawał im wszystko, czego potrzebowali, a teraz chciał odebrać to, co im pozostało.
Stratowali piękne i rzadkie rośliny hodowane przez dominę. Przewrócili kosze pełne dojrzałych owoców. W końcu przeturlali się pod płotem na skraju podwórza i wpadli w wysokie żyto. Nie zwolnili ani na chwilę. Ciężkie kłosy biły ich po twarzy, a gęsty labirynt zdawał się nie mieć końca. Powoli, nieuchronnie tracili orientację. Już po chwili zabłądzili w złotej gęstwinie. Mimo iż spędzili na farmie całe życie, to w obliczu zagrożenia nie potrafili odnaleźć drogi.
- Stój Aliet! – Gathe chwycił i powstrzymał dziewczynę od dalszego ślepego biegu.
- Uciekać! Dogonią! Zabiją!
- Uspokój się! – Młodzieniec przyciągnął do siebie panikującą blondynkę. Chwycił ją w ramiona i pogładził po spoconych plecach. Ali zaczęła dygotać.
Łzy popłynęły bystrym strumieniem, który rozlał się na zakurzonym męskim ramieniu. Krople na policzkach powoli zmywały paniczny strach i żal. Drgawki ustępowały a umysł zaczynał z powrotem normalnie pracować.
- Czemu nie uciekamy? Jesteśmy jeszcze bardzo blisko od willi. – Powiedziała spokojnie i stanowczo.
Kobiety są nadzwyczajne. Pomyślał Gathe. Jeszcze przed chwilą nie byłą w stanie złożyć porządnego zdania, a kilka głupich łez postawiło ją z powrotem na nogi.
- Zgubiliśmy się. Ruszając dalej, równie dobrze możemy wyjść na wprost posiadłości. Tutaj nikt nas nie znajdzie. Musimy tylko być cicho i poczekać do rana. O świcie ruszymy dalej.
Dziewczyna pokiwała głową. Przysunęła się jeszcze bliżej młodzieńca i wtuliła się w jego kościstą pierś. Czuła jak jego serce dudni niczym katedralny dzwon. Wiedziała, że nie przez strach przed bandytami czy długi, męczący bieg. Gathe darzył ją szczególnym uczuciem. Tym pierwszym i jedynym prawdziwym. A teraz byli wreszcie sami, jedyni ocaleli. Czy to sam wszechojciec połączył ich w tę godzinę grozy?
To strach przed śmiercią i bliskość dwóch ciał, zaćmiły umysły młodej pary. Nie potrafili odnaleźć drogi pomimo wyraźnego, krwistego zachodu słońca. Nie zdziwił ich fakt, że wewnątrz pola jest podejrzanie ciepło, a ciężkie kłosy huczą zamiast szorować o siebie wąsatymi końcami ziaren.
Dostrzegli zagrożenie, gdy było już za późno. Ognista fala zatoczyła wokół nich piekielny pierścień. Nagle przypomnieli sobie pierwszego z porannych posłańców. Mówił wtedy o złych napastnikach, którzy tego ranka podpalili wielohektarowe pola Hoba.
Dym wyciskał łzy i dławił gorzko. Aliet szybko straciła przytomność. Gathe nie miał serca budzić jej. Chciałby jej koniec był bezbolesny. Pożar pochłonął ich ciała. Skóra pokryła się bąblami i szybko zwęgliła. Krew gotowała się, a żyły sklejały ze sobą. Liźnięcia płomieni przestały już parzyć, były zimne. Przestali odczuwać cokolwiek. Ich dusze wyparowały.
G G G
Cięciwa przeraźliwie zafurkotała. Przez chwile słychać było świst pocisku, a na końcu obrzydliwe chlapnięcie, gdy cel został trafiony. Kobieta bezwładnie padła na posadzkę.
W polu widzenia został tylko przerażony podlotek. Bert wyciągnął kolejną strzałę. Ramiona łuku zatrzeszczały ostrzegawczo. Przyciągnął brzechwę w okolicę prawej skroni. Namierzył osobnika. Przerażony młodzian prędko wspiął się na drewniany parapet. Jedna z jego nóg pechowo poślizgnęła się na gładkiej framudze okna. Piszczel bolesne zarył po ostrym kancie. W tej sytuacji błąd mógł kosztować bardzo wiele. Gathe nerwowo chwycił się okiennicy
i wybijając się z drugiej nogi wyskoczył przez okno. Niezadowolony z takiego obrotu sprawy Bert opuścił broń.
- Gomez! Ścigamy ich?
Osłabiony dowódca wsparł się na ramieniu Longbarda. Spróbował wykonać kilka kroków, jednak ból wnętrzności nie pozwolił mu na najmniejszy ruch.
- Szkoda czasu. Tamci są nieszkodliwi. – Odezwał się jękliwie. Przez chwilę wodził wzrokiem po zachlapanych posoką malowidłach zdobiących komnatę. W końcu zacisnął powieki i z zamkniętymi oczami wystękał. – Kompania! Za godzinę opuszczamy dwór. Brać tylko najpotrzebniejsze i najcenniejsze rzeczy. Siostra! Ubezpieczaj nas od strony drogi. – Czarna zmarszczyła brwi, lecz nie chciała złościć swego brata, zwłaszcza w obecnym ciężkim stanie. Miała nadzieję wyłowić z szuflad kilka świecidełek. Plan nie spalił do końca
na panewce, zawsze mogła liczyć na prezent od zniewolonego uczuciem Berta.
Gomez odrzucił miecz i oprał oburącz na rzeźbionym stole. Nagle jego tętno przyspieszyło, wątroba zagotowała się, a żołądek jakby uwolnił się z potężnego uścisku. Jelita wyprężyły się niczym tańcząca kobra. Wszystkie siły zaczęły powoli wracać. Choroba po raz ostatni naparła na dowódcę. Zimny pot spłynął po jego twarzy. Zaczęło brakować mu powietrza. Jego czoło płonęło. Potykając się, co chwilę, wybiegł kulawo na podwórze.
*
Drużyna rozdzieliła się. Jednobrwisty wraz z ludzką górą zaczęli przeszukiwać kolejne komnaty w poszukiwaniu kosztowności, prowiantu oraz ekwipunku przydatnego w dalszej drodze. Long spojrzał badawczo na hebanową figurkę ślicznej, półnagiej kobiety. Jej dłonie ułożone były w specyficzny skomplikowany sposób. Artysta niepodważalnie natrudził się przy tworzeniu takiego arcydzieła.
- Bert, daj już spokój tej biednej Rowencie. Powiedziała ci już tyle razy, że cie nie chce.
- Ha! Mówisz tak, bo zamiast mózgu masz mielonego kotleta! Myślisz zbyt prosto.
- Sam masz kotleta!- Rozgniewany wielkolud złapał się pod boki. Drewniana piękność wyślizgnęła się nagle z olbrzymiej dłoni i upadła na podłogę. Misternie wykonane dłonie ułamały się tuż poniżej barków. Na hebanowej podstawie widniał napisz „Wenus z M". Longbrad nie przejął się stratą i ponownie zanurzył w masywnym kufrze. Bert ciągnął dalej.
- Kiedy kobieta mówi „nie", to tak naprawdę myśli „tak".
- Ale jak to? To znaczy, że jak mówi: nie jestem głodna. To znaczy, że jest?
- Oczywiście, że tak! Zjadła kawałek udka, widzisz, że ma ochotę na drugie, ale nie! Zawsze powie, że nie jest głodna! Bo lepiej głodzić się niż zyskać kilka centymetrów w obwodzie.
- Teraz to jeszcze bardziej nie rozumiem tych bab! Jak można nie chcieć mieć więcej w obwodzie? – olbrzym cmoknął prawy biceps.- Ale wiesz, ja nadal myślę, że ona tak naprawdę cię nie chce.
- Jesteś prosty i nie znasz się na kobietach. Idę jej poszukać, niech Karamba ci pomoże.
- Szef nie będzie zadowolony. – westchnął brodacz. – Karamba! Chodź tutaj!- Odpowiedziała mu jedynie głucha cisza.- Karamba! Gdzie się znowu podział ten łajdak?
***
Gomez nie mógł już dłużej ustać. Po raz kolejny opadł z sił. Na kolanach dostał się na miękki trawnik. Próbował brnąć dalej, na skróty, w stronę studni. Wraz z gorączką pojawiły się zwidy. Gdy próbował zbliżyć się do studni, ona uciekała na grubych kamiennych racicach. Trawnik okazał się ogromnym biegnącym jeżem. Dowódca musiał mocno trzymać się kolców ogromnego zwierza, by nie spaść z jego grzbietu. Wyczerpany Gomez ułożył głowę na chłodnej ziemi. Wszystko zaczęło powoli wracać do normy. Jakby matka ziemia wyciągała z nie go przeklęte zatrucie. Wszelkie dolegliwości opuszczały najemnika i wędrowały w głąb ziemi. Upajał się powracającym zdrowiem.
Nagle kilka metrów po drugiej stronie krzaków usłyszał znajome głosy. Spróbował podnieść się lecz był jeszcze zbyt słaby. Potrzebował jeszcze paru chwil.
- Daj mi wreszcie spokój! Dostanę przez ciebie mapetów Bert!
- Jesteśmy sami. Nie wzbraniaj się przed tym uczuciem!
- Masz rację! Nie mogę dłużej trzymać tego w sobie!
Czarna zatrzymała się nagle. Wzięła głęboki zamach i posłała potężnego prostego, z pełnego skrętu bioder. Warga jednobrwistego roztrzaskała się o palisadę zębów. Uderzenie odgięło mu głowę do góry. Kolana zrobiły się wiotkie. Bert padł na plecy podnosząc tuman pyłu. Wskazującym palcem wymacał krwawą ranę.
Tak jest siostra! Moja krew!- uśmiechnął się Gomez, ciągle schowany za krzewem. Liczył, że bolesna nauczka na długo odstraszy paskudnego lowelasa.
- Nie uciekniesz od swojego przeznaczenia Rowento! – Krzyknął, a bąbelki krwi zbierały się przy rozerwanej wardze. – Zobaczysz! Wszechojciec obdarzy nas mnóstwem dzieci!
Dziewczyna biegła nie mogła już dłużej słuchać cukierkowych bajek Berta. A przepowiednia monobrwistego potomstwa jeżyła jej wszystkie włosy na plecach. Bert podniósł się obolały ze skwaszoną miną. Rozpiął długi wojskowy pas i chwycił go w połowie.
- Jeśli sama nie chcesz dać swojej miłości. Sam ją sobie wezmę.
Brunetka przyspieszyła. Szybko wskoczyła na podest tuż przed wejściem do posiadłości. W biegu otworzyła drzwi. Nagle rozbiła się o wielką włochatą klatę Longa. Nie była pewna czy odstające włosy pochodzą z brody, czy to już sweter klatki piersiowej. Mięśniak złapał się pod boki zastawiając drogę ucieczki. Rowenta odwróciła się i rozejrzała w poszukiwaniu innego wyjścia. Niestety Bert stał tuż za nią.
- Trzymaj ją Long! Zaraz pokaże jej potęgę mojej miłości!
Rowenta spojrzała prosto w oczy wielkoluda, wiedziała, że ma tylko jedną szansę. Chwyciła oburącz za szyję Longbarda. Sprężyście wybiła się obunóż i podciągnęła na jego głowie. Zaskoczony olbrzym nie zdążył zareagować. Pomimo pędu, pocałunek Rowenty miękko wyładował na ustach Longa. Oplotła go w pasie jędrnymi łydkami i z jeszcze większą pasją przystąpiła do miłosnej gry. Bert nie wierzył własnym oczom. Rozdziawił szczękę, jakby chciał dać ujście gorzkiemu uczuciu wypływającemu prosto z serca. Dłonie rozluźniły się a metalowa sprzączka paska brzdęknęła o ziemię. Czarna zsunęła się po ludzkiej górze i stanęła u jego boku. Władczo położyła dłoń na muskularnej męskiej klacie. Gdy tylko olbrzymia ręka objęła ją z boku, szyderczym uśmiechem spojrzała na Berta.
- A więc to tak. – Kiwnął zrośniętą brwią, lecz dalej stał sparaliżowany.
Long zadziornie wysunął kwadratowy podbródek, jego serce waliło jak kowalski młot. Rowenta triumfowała.
- Zapewniam ci pełną kastrację w prezencie przedślubnym i obiecuję, że będzie bolało!– Zza rozłożystego iglaka wychylił się bordowy jak zachód słońca Gomez.
– Co tu się do kroćset wyprawia?! Zostawiłem was tylko na chwilę, a wy już próbowaliście zhańbić moją siostrę!
- Ale szefie, ja nie chciałem...
- Walcz o mnie ty durniu!- Ryknęła Czarna powstrzymując śmiech i zadowolenie
z figla, którego sprawiła całej kompanii.
- Nie chciałem, ale zrobiłem, tak?! Ja nie rzucam słów na wiatr! – Ośmiocalowy nóż wysunął się z jaszczura. Adoratorzy przekrzykując się w przeprosinach i celibackich zapewnieniach, rozbiegli się po posesji.
Rowenta spokojnie przycupnęła na ganku. Założyła nogę na nogę i skrzyżowała ręce
na piersiach. Z dziką rozkoszą wpatrywała się w awanturę, którą sama spowodowała.
- Dobrze jest widzieć brata z powrotem w zdrowiu.
H H H
Małe, ostre ząbki boleśnie wgryzały się w zaciśniętą dziecięcą piąstkę. Strugi łez, spływające z piekących od płaczu rogówek, przelewały się obok skrzydełek nosa. Bijąca z serca gorycz, ściskała gardło i gorzko osiadała na końcu języka. Siedziała w rogu, jedną ręką mocno objęła kolana. Słońce musiało już zajść, bo wystające z oczka Eriry brzechwy przestały rzucać cień na podłogę. Od kilku godzin obserwowała siniejącą twarzyczkę siostrzyczki. To dziwne, ale jej brzuszek zrobił się nagle taki duży, przecież nic dzisiaj nie zjadła. Może żyje?
- Erii.- Szepnęła.
- Erii. Boje się. Przyjdź do mnie.- Na twarzy Mayli zarysował się mokry grymas.- Głupia zabawa! Już się nie bawimy.- ponownie przygryzła piąstkę, aby nie wybuchnąć rykiem.
Nie wolno krzyczeć.
Nie wolno płakać.
Nie wolno odezwać się, choć na chwilę.
Dopiero, gdy źli pójdą.
Dopiero, gdy przyjdzie mama i tata.
Dopiero, gdy wypędzą złych.
Może, Erii tylko zasnęła na kilka godzin?
Może jednak żyje.
Podczołgała się i delikatnie szarpnęła za kubraczek. Głowa dziewczynki przechyliła się na bok. Promień strzały cicho uderzył o deski podłogi. Na otwartym oku usiadła mucha. Przerażona Mayl uciekał z powrotem do kąta.
- Chce do mamy! Czemu nie ma mamy?
- Błagam wszechojcze. Niech mamusia przyjdzie po mnie. Niech pojawi się w drzwiach i przytuli mnie. Niech mamusia przyjdzie...
Mayl cichutko i monotonicznie powtarzała zdania kiwając się w rytmie słów.
Nagle drzwi delikatnie się uchyliły.
Mamusia? Przyszła po mnie?
Chyba naprawdę po mnie przyszła?
Wejdź mamo! Niech to będziesz ty!
Zawiasy wulgarnie zajęczały, a w przejściu ukazała się spowita mrokiem postać
o długich włosach.
- Dobjy wieciuj moja djoga.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Katarzyna Poczewska - Dienaves
Pospiesznie wyruszyli z domu, zabierając ze sobą tylko latarnie. Młodzieniec szedł za ojcem, spoglądając na jego nerwowe ruchy. Mężczyzna odwracał się w stronę syna, spoglądał na niego smętnie, po czym mrucząc coś niewyraźnie pod nosem zwiększał dystans pomiędzy nimi. Ku zdziwieniu młodego prowadził ich prosto do pobliskiego lasu. Czym bardziej się w niego zagłębiali, tym świat dookoła zdawał się mroczniejszy. Nawet promienie księżyca, który świecił jasno na niebie, zdawały się nie docierać do tego miejsca.
Latarnia, którą trzymał młodzieniec zaczęła mrugać, promień stawał się wyraźny, wysoki by po chwili niemal całkowicie zniknąć. Zdziwiony przyjrzał się zbiornikowi z naftą, był w połowie pełny.
- Ojcze, gdzie zmierzamy? – zapytał po dłuższej chwili, kiedy oddalili się znacznie od miasta.
Nie było odpowiedzi.
Podniósł wyżej latarnie, próbując przegnać otaczającą ich ciemność. Rozglądał się nerwowo dookoła, a jego wzrok wychwytywał najmniejszy nawet ruch. Kilkakrotnie zdawało mu się, że coś przemknęło pomiędzy drzewami, uciekając od żółtego światła. Przyspieszył kroku, niemal zrównując się z ojcem.
Kilka minut później weszli na niewielką polanę. Mężczyzna ogarnął teren wzrokiem, po czym ruszył przed siebie, w stronę ciemnego kształtu pośrodku przesieki. Światło jego latarni odsłoniło z ciemności postać starszego mężczyzny siedzącego na ściętym pniu drzewa. Młodzieniec zdążył zauważyć niewielkie zawahanie w krokach ojca, po czym mężczyzna ruszył szybciej w stronę nieznajomego.
- Panie Zefer – powiedział jego ojciec. – Wedle umowy przyprowadziłem mojego pierworodnego.
Latarnia ponownie zamigotała, a światło niemalże zniknęło z zamoczonego naftą knota.
- Bardzo dobrze Filipie – odezwała się postać. Jego głos był niski i silny, niepasujący do starszego mężczyzny. – Twoje życzenie zostanie spełnione.
Młodzieniec spojrzał na starca, którego oczy zalśniły krwistą czerwienią. Latarnia zgasła.
***
Słoneczne, wiosenne popołudnie. Irena stanęła przed wiekowym domem, którego lata świetności przeminęły dekady temu. Otworzyła furtkę na zawiasach trzymającą się na słowo honoru i weszła na niewielką, kamienną dróżkę prowadzącą pomiędzy zapuszczonymi rabatami, niegdyś porośniętymi dywanami kwiatów. Postawiła na ziemi dużą walizkę i transporter z kotem, po czym przyjrzała się swojej spuściźnie.
Dom w stylu klasycystycznym, oceniła. Odnawiany po wielokrotnych pożarach. Od części frontowej portyk zachował się w stanie zadawalającym, czego nie można było powiedzieć o samych ścianach, elewacja przeżyła czasy drugiej wolny światowej i teraz obnażała znajdujące się pod nią lico cegieł. Irena odhaczyła, zaraz po furtce, kolejną rzecz do remontu i obawiała się, że będzie tego znacznie więcej, co w rezultacie znacznie przytnie jej i tak już skromny budżet. Okna solidne, drewniane. Bez pośpiechu będzie można je później wymienić na wszechobecne plastiki, kwestia dachu również pozostaje do dalszych wydatków. Zabrała swoje rzeczy i podeszła do drzwi wejściowych, wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy, wybierając z nich ten największy i najcięższy. Zamek w dębowych drzwiach szczęknął i kobieta naparła bokiem na wrota, otwierając je na oścież. Do jej nozdrzy dotarł zapach pleśni i wilgoci, pomieszany z wonią antycznych mebli, na podłodze zaś zalegała gruba warstwa kurzu. Wszystko było w nienaruszonym stanie, jak za czasów, kiedy mieszkała tutaj babcia Agata.
- Potrzebny będzie gruntowny remont, ale jakoś damy radę – powiedziała w stronę kota. Za kratek w transporterze spojrzały na nią zielone oczy, po czym po korytarzu rozeszło się pełne zdegustowania miauknięcie. – Och nie marudź! Tutaj przynajmniej masz gdzie buszować, nie to, co w starym mieszkaniu.
Postawiła transporter na ziemi i otworzyła drzwiczki. Ruda kulka powoli wyszła z wnętrza, rozglądając się dookoła. Stąpając po kurzu delikatnie, jakby chodząc po śniegu, kocur przeszedł kawałek, po czym odwrócił się w stronę właścicielki i rzucił jej spojrzenie, które prawdopodobnie miało wyrażać jego pogardę do tego miejsca.
Irena nie zwracała już na niego uwagi, weszła do salonu. Rzuciła okiem na przykryte prześcieradłami antyki, podeszła do okna i mocując się z nim przez moment, otworzyła na oścież, wpuszczając do środka świeże powietrze. Przesiąknięte wilgocią firanki zafalowały na wietrze. Zadowolona kobieta wróciła na korytarz. Kot nastroszył puszysty ogon i prychnął w stronę salonu. Irena wyłapała kątem oka cień po przeciwległej stronie pokoju, kiedy się jednak odwróciła, na ścianie tańczyły jedynie promienie słońca. Zdezorientowana, wzruszyła ramionami, uznając to za przewidzenie.
***
Ściany w salonie świeciły pustką, nie było na nich ani jednego obrazu, chociaż ciemne ślady na białej farbie wskazywały, że takowe musiały kiedyś tam wisieć. Irena wspięła się po zakurzonych schodach na poddasze, miała zamiar sprawdzić, czy jej babcia nie schowała jakiś na strychu. Stanęła na niewielkim korytarzyku, mając po lewej i po prawej stronie parę drzwi. Podeszła do tych pierwszych, bliżej schodów, jednak po naciśnięciu klamki poczuła opór, zdziwiona spojrzała na zamek, w którym brakowało klucza. Stwierdziła, że później go poszuka pomiędzy pękiem różnych kluczy i kluczyków, które miała na dole. Drugie drzwi nie były zamknięte. Mieszczący się za nimi strych skrywał za sobą całą historię domu. Irena znalazła tam ułożone pod ścianą portrety rodzinne. Zalegała na nich gruba warstwa kurzu, jednak po ich oczyszczeniu, ku zdziwieniu kobiety, okazały się być w bardzo dobrym stanie. Zapakowała wybrane z nich w pudło i zniosła na dół do salonu, miała zamiar zapełnić nimi puste ściany, aby przypominały o długiej historii tego domu, o dobrych i złych chwilach spędzonych wśród jego ścian.
Czyściła któryś z kolei portret, kiedy wychwyciła ruch obok siebie, niewielki cień przemknął z korytarza do salonu. Odwróciła się w tamtą stronę, jednak nic nie zobaczyła. Stwierdzając, że tak jak poprzednio się jej przewidziało, podniosła portret swojego pradziadka i powiesiła go na ścianie. W tym samym momencie na stolik obok niej wskoczył rudy kocur, Irena aż podskoczyła niemal przewracając miskę z wodą.
- Kira! Ty paskudo, nie strasz mnie! – zawołała, jej serce zatrzymało się w okolicach krtani.
Kocur wyciągnął się prezentując swoje puszyste futro. Spojrzał na właścicielkę swoimi zielonymi oczyma, po czym naprężył się, zeskoczył ze stołu i pobiegł w przeciwną stronę. Kobieta wyciągnęła z pudła kolejny portret, z niego również spoglądała na nią ponura twarz, żadna z przedstawionych osób się nie uśmiechała, na ich twarzach gościła przesadna powaga.
Schyliła się do miski z wodą, opłukując zakurzoną ścierkę, kiedy poczuła za sobą czyjąś obecność. Włosy zjeżyły się na jej głowie, przełknęła ślinę i powoli odwróciła głowę do tyłu. Jej wzrok wychwycił ciemną sylwetkę stojącą za nią, na karku zaś poczuła jej zimny oddech. Zamarła z przerażenia.
Po dłuższej chwili, która wydawała jej się wiecznością dziwna obecność ustąpiła, a w domu rozległ się dzwonek do drzwi. Irena upuściła ścierkę z powrotem do wody i niemal biegiem udała się w stronę drzwi.
- Matko, jako paskudna pogoda! – przywitała ją ciotka Elżbieta. – Cały dzień tylko leje. Pomóż mi skarbie.
Podała jej torebkę i parasol, po czym zniknęła jej z oczu, wracając z pudłem w rękach. Położyła je na schodach w korytarzu i uściskała swoją siostrzenicę.
- Jak dobrze ciebie widzieć skarbie – powiedziała radośnie, po czym spojrzała na Irenę. – Jesteś blada jak ściana, coś się stało?
- Nie, nic ciociu. – powiedziała Irena, nie miała zamiaru mówić kobiecie o dziwnych rzeczach, które działy się w tym domu. Szczególnie, iż Elżbieta była najbardziej sceptycznie nastawioną osobą z całej rodziny do tego rodzaju zjawisk i jedyne, co by usłyszała w odpowiedzi, to coś w stylu: „Na wszystko jest racjonalne wyjaśnienie".
- Twoja matka nadal nie rozumie, dlaczego chciałaś przeprowadzić się do tej rudery, przecież mogłaś zamieszkać z nami – powiedziała ciotka, wchodząc w głąb korytarza i rozglądając się dookoła – Twój ojciec chciał ją kiedyś sprzedać, ale babka kategorycznie odmówiła, do końca swego życia mieszkała tutaj.
Przejechała palcem po okurzonej balustradzie i zmarszczyła nos ze wstrętem wycierając rękę w powieszony na poręczy ręcznik.
- Owszem potrzebuje remontu, ale to nasz rodzinny zabytek – odparła jej Irena. Spojrzała na stojące na schodach pudło. – Co w nim jest?
- Stwierdziłam, że skoro jesteś aż tak zafascynowana rodzinną historią, to się ci to przyda – stwierdziła zadowolona z siebie. – Znalazłam to podczas porządków, należało chyba do naszej prababki.
Irena podniosła karton i zaniosła do salonu, stawiając na wiekowym stole. Ciotka zdjęła płaszcz i dołączyła do niej. Sprawdziła sofę zanim na niej usiadła, po czym przyjrzała się nieskończonej pracy bratanicy. Kobieta w tym czasie zniknęła w kuchni, sąsiadującej z salonem.
- Pamiętasz Konrada Nowaka, brata Emilii? – zapytała ciotka.
- Tą czarną owce w rodzinie? Jej ojciec chciał go wydziedziczyć, prawda?- odparła, wstawiając wodę na herbatę.
- Dokładnie – potwierdziła kobieta, rozmasowując sobie stopy. – Parę dni temu jego ojciec nazywał go jeszcze zakałą rodziny, a na łożu śmierci zapisał mu cały majątek.
- Ojciec Emilii nie żyje?- zapytała zdziwiona Irena, siadając naprzeciwko ciotki.
- Zmarł dwa dni temu. Nikt niedowierzał jego ostatnim słowom, a Emilia postanowiła wytoczyć bratu sprawę sądową o sfałszowanie testamentu.
Czajnik zaczął po chwili wściekle gwizdać, Irena wstała i zalała dwa kubki mocnej, czarnej herbaty. Ojciec jej przyjaciółki wyglądał raczej na realistę twardo stąpającego po ziemi, aż wierzyć się nie chciało, że oddał majątek, na który pracował całe życie osobie, która roztrwoni go w kilka miesięcy.
Irena położyła kubek przed ciotką, dokładając jeszcze talerz z ciastkami i otworzyła pudło, sięgając do jego wnętrza. Stare albumy ze zdjęciami, medale wojskowe pradziadka, plik listów związanych niebieską wstążką i kilka rulonów z portretami przodków. Kobieta rozwinęła każdy z osobna, wpatrując się w ponure twarze jej rodziny. Jeden z nich poturlał się po stole i upadł na podłogę, podniosła go i rozwinęła. Z zakurzonego obrazu spoglądała na nią zarumieniona twarz młodego mężczyzny o bujnych brązowych włosach, falami opadających na jego ramiona. Z wyraziście miodowych oczu biła duma i pewność siebie.
- Kto to jest? – zapytała swoją ciotkę, pokazując jej portret
- Jak się nie mylę, to jeden z naszych przodków Sebastian Scultetus – zastanawiała się kobieta, przyglądając twarzy młodzieńca. – Jego historia jest znana w naszej rodzinie.
- Mianowicie? – zapytała zaciekawiona.
- Jeśli wierzyć temu, co mówiła mi kiedyś babka, to jego ojciec Filip Scultetus popadł w jakieś wielkie długi i miał stracić cały swój majątek. Sebastian udał się z ojcem na rozmowę z wierzycielem, jednak nigdy nie wrócił do domu. Kilka lat później zmarł również Filip. Z listów jego matki Urszuli wynikało, że własny rodzic w zamian za dług miał poświęcić życie swego syna. Jak było naprawdę, tego nikt nie wie. Jedno jest jednak pewne, z powodu braku męskich spadkobierców ich córka Krystyna wyszła za jakiegoś bogacza, który w spadku otrzymał cały majątek, oprócz tego domu.
- On tutaj mieszkał? – zapytała podekscytowana.
- Chyba tak – powiedziała beznamiętnie ciotka.
***
Po kilku nieprzerwanych deszczowych dniach, w końcu wyszło słońce. Kobieta odsłoniła kotary, otworzyła okno, wpuszczając do pokoju świeże powietrze. Radosny śpiew ptaków rozniósł się po pomieszczeniu. Ruda kulka podniosła łepek z posłania i nastroszyła uszy, następnie wyciągnęła się na łóżku, by chwilę później siedzieć już na parapecie i wypatrując przyszłej ofiary. Irena wciągnęła na siebie robocze ubrania z myślą, że najwyższy czas wziąć się za zaniedbany ogród. Na początku miała zamiar wypielić rabaty dookoła domu. Zabrała z szopy za domem potrzebne jej narzędzia i zabrała się do roboty w zachodniej części ogrodu, całkowicie nieświadoma, iż stała się obiektem obserwacji.
***
Mężczyzna stał przy oknie na poddaszu, skupiając wzrok na pracującej w ogródku kobiecie. Jej długie włosy w odcieniu ciemnej czekolady lekko połyskiwały w promieniach wiosennego słońca. Była młoda, na oko dwudziesto paroletnia. Zawzięcie wyrywała porastające rabaty chwasty, co jakiś czas mrucząc pod nosem przekleństwa. Mocowała się właśnie z dużym mleczem, kiedy w połowie przełamany korzeń wyskoczył z ziemi, a kobieta wylądowała na swoich czterech literach. Na twarzy mężczyzny pojawił się nieznaczny uśmiech, który zniknął równie szybko, jak się pojawił.
Promienie słoneczne umknęły przed pochłaniającą je ciemnością. Mężczyzna odwrócił się w stronę pokoju, spoglądając na zakapturzoną postać stojącą przy drzwiach. Zarys istoty rozmywał się lekko w czarnej mgle, która ją otaczała. Pod kapturem nie było nic, kompletna pustka
- Jestem tutaj dopiero od paru dni – powiedział mężczyzna ponownie odwracając się w stronę okna.
- Wiemy – odparła postać, jej głos odbił się echem, jakby jego właściciel stał daleko. – Obserwujemy ciebie.
- Ach, nie wątpię – powiedział znudzony. – W czym problem?
- Zefer przypomina o postanowieniach kontraktu – odparła postać.
- Od dwustu lat raczej nic się w jego zapisach nie zmieniło – stwierdził mężczyzna.
Postać nie skomentowała tej wypowiedzi.
- Twój nowy klient – powiedział zakapturzony. Machnął prawą ręką i skórzana księga leżąca na łóżku uniosła się w powietrzu nad mężczyzną. Po chwili otworzyła się i przekartowała na ostatnią zapisaną stronę.
- Ewa Zielińska... - przeczytał mężczyzna. – Kto to?
- A czy to ważne?
- Nie, niezbyt...
- Dzisiaj o dziewiątej ... - powiedział, po czym po prostu zniknął razem z dziwną mgłą.
Wiosna ponownie zawitała do pokoju. Mężczyzna spojrzał na kobietę, po czym westchnął głośno. Szykowała się kolejna przepracowana noc.
***
Irena wróciła z miasta trzymając w dłoni siatkę z zakupami i nowe wydanie lokalnej gazety. Przemierzając miejskie ulice, stwierdziła, że nie zaszkodziłoby zdobyć aktualne informacje, o tym, co się ostatnio działo. Wchodząc do kuchni, odłożyła na bok letnią kurtkę, po czym wypakowała na stół zawartość torby. Większość z tego stanowiły środki czystości i jedzenie dla kota, zaś niewielka część była dla niej, w tym siatka ze sklepu diecezjalnego. Spojrzała na karmę, łososia, tabliczki czekolady i butelkę wina, po czym powiedziała do siebie:
- Nie ma to jak posiłek silnej, niezależnej kobiety... - westchnęła.
Kot wskoczył na stół i zamiauczał przeciągle domagając się swojej porcji jedzenia. Kobieta otworzyła gazetę i zaczęła ją przeglądać kątem oka jednocześnie nakładając kocurowi karmę na miskę. Położyła ją na podłodze i wróciła do lektury.
Rekordowa wygrana w lotto (...) Jeden z mieszkańców naszego miasta skreślił szczęśliwą szóstkę, wygrywając 50 milionów złotych.
- Takiemu to dobrze – powiedziała kobieta w stronę kota. – Przydałyby mi się takie pieniądze na remont tego domu.
Przekartkowała dalej.
Tragedia podczas prac drogowych (...) 48 letni mężczyzna zginął pod walcem drogowym. Do tragedii doszło podczas kładzenia nowego asfaltu na ulicy Mickiewicza. Według świadków zdarzenia, mężczyzna pojawił się znikąd zaraz przed pojazdem. Kierowca maszyny nie zdążył zauważyć ofiary, policja przypuszcza samobójstwo. Zenon Z. zostawił swoją żonę i dwójkę dzieci.
Irena przejrzała pobieżnie resztę stron, na każdej była informacja o czyjejś niewyjaśnionej śmierci lub zniknięciu, wszystkie sprzed ostatniego tygodnia.
Postawiła czajnik na gazie i wtedy to zobaczyła, niski cień stojący przy wejściu do korytarza. Zdążyła mrugnąć i ciemny kształt zniknął, po chwili usłyszała kroki na schodach i radosny śmiech dziecka. Zamarła. Odkąd zamieszkała w tym starym domu, już kilka razy przydarzyło się jej coś podobnego. Przemykające cienie, dziwne rozmowy, których źródeł nie mogła zlokalizować. Z początku uznała, że ma przewidzenia, jednak z każdym kolejnym dniem, zdawała sobie sprawę, że nie jest jedynym lokatorem tego domu.
Kiedy doszła do siebie, złapała za siatkę z logo sklepu diecezjalnego i udała się w stronę głównego wejścia. Nigdy nie była zbyt religijna, jednak aktualna sytuacja w domu zaczynała ją przerastać. Zamiast od razu łapać za słuchawkę od telefonu i błagalnym głosem wzywać pomocy u lokalnego księdza, wolała dostępnymi jej środkami sama rozwiązać problem. Wyciągnęła z komody młotek i gwoździe, po czym wypakowała z siatki jeden z zakupionych krzyży. Stanęła na krześle i wbiła gwóźdź nad wejściem do domu, po czym zawiesiła na nim wizerunek ukrzyżowanego Jezusa. Czynność niby banalna, jednak Irena od razu poczuła ulgę, może podbudowała się tym na duchu lub też symbol ten miał w rzeczywistości jakieś niezwykłe właściwości obronne, wszystko miał pokazać czas.
W ten sam sposób zabezpieczyła najważniejsze pomieszczenia w domu, aż w końcu przyszedł czas na ganek przed budynkiem. Wyciągnęła z szopy niewielką drabinę i pomaszerowała z nią w stronę portyku. Wzięła w dłonie największy z krzyży i szybkimi uderzeniami przybiła gwóźdź, na którym powiesiła symbol chrześcijański.
- Szczęść Boże! – usłyszała za sobą.
Zdziwiona odwróciła się do tyłu, zauważając pulchną sąsiadkę z zakupami w ręku. Nie za bardzo wiedząc, co miałaby jej odpowiedzieć powiedziała niepewnie:
- Dzień dobry.
- Piękną mamy dzisiaj pogodę na prace domowe, prawda? – zapytała radośnie kobieta.
- Rzeczywiście pogoda dzisiaj sprzyja – potwierdziła Irena, zastanawiając się, co sąsiadka może od niej chcieć.
- Ech, miło mieć w sąsiedztwie młode małżeństwo – powiedziała po chwili kobieta. – Chociaż pani męża rzadko widać.
- Męża? – zapytała zdezorientowana Irena.
- Ano, wcześniej udało mi się go przyuważyć w oknie, kiedy pieliła pani rabaty – wskazała na poddasze. – Milusi, chociaż muszę przyznać dziwny ma styl ubioru, ale dzisiejsze pokolenie już takie jest, prawda? Muszę już lecieć, bo obiad mi się przypali. Niech pani pozdrowi ode mnie męża! – powiedziała, po czym oddaliła się w pośpiechu.
Irena spojrzała na wejście do domu, westchnęła głośno, po czym uderzyła ostatni raz w główkę od gwoździa, jakoby przypieczętowując koniec swojej pracy. Chwiejnym krokiem zeszła z drabiny i odłożyła ją na bok, po czym niepewnie weszła do środka. Dom wydawał się spokojny, rozejrzała się dokładnie dookoła, jednak nigdzie nie zauważyła niczego niepokojącego. Wzięła z komody pęk ciężkich kluczy, z niepokojem stając przed schodami.
- Kira! – zawołała.
Z kuchni wyszedł kocur, usiadł w progu i spojrzał pytającym wzrokiem na swoją właścicielkę.
- Chodź sprawdzimy poddasze – powiedziała w jego stronę, wolała mieć za towarzysza jakąś żywą duszę, kiedy będzie penetrować nieznaną część domu.
Kocur spojrzał najpierw na nią, później w górę na szczyt schodów, po czym wydał z siebie odgłos przypominający prychnięcie i zawrócił swój kuper w stronę kuchni.
- Wracaj tutaj tchórzu! – krzyknęła, po czym zdała sobie sprawę, że to właśnie ona na niego wychodzi, a jej zwierzak był chyba jedyną racjonalnie myślącą istotą w tym domu.
***
Jak przypuszczała, żaden z kluczy nie pasował do zamka. Próbowała naprzeć na drzwi ciałem, jednak po kilku minutach nabawiła się tylko bólu w ramieniu, a wejście nadal pozostawało zamknięte. Długo szukała w sobie odwagi, aż w końcu stwierdziła, że nie może odpuścić, miała dziwne przeczucie, że cokolwiek działo się w jej domu, źródło tego wszystkiego znajduje się za tą drewnianą ścianą. Po kilku minutach wróciła na górę z łomem w ręku. Włożyła końcówkę pomiędzy framugę a drzwi i całą siłą naparła, powtórzyła czynność kilkakrotnie, aż zamek puścił.
Wchodząc do środka spodziewała się zagraconego pokoju, zakurzonego, jak wszystkie pomieszczenia w domu, jednakże to, co znalazła znacznie różniło się od jej wyobrażeń. Pomieszczenie było praktycznie puste, oprócz niewielkiego łóżka i krzesła stojącego przy oknie, nie było w nim nic. Na dodatek w całym pokoju nie znalazła ani grama kurzu, a w powietrzu nie wyczuwała wszechobecnej stęchlizny.
- Co do cholery... - powiedziała cicho do siebie.
W tej samej chwili zauważyła leżącą na łóżku księgę, nie myśląc za długo, podeszła do posłania. Przyjrzała się jej. Oprawiona w ciemną skórę, na okładce zaś widniał czerwony kamień, który emanował lekkim światłem. Wyciągnęła w jej stronę dłoń, szybko ją jednak cofnęła. Rozejrzą się po pomieszczeniu, upewniając się, że nikogo w nim nie ma, po czym pochwyciła ją, oglądając z każdej strony. Kiedy tylko książka znalazła się w jej rękach, na ścianach zaczęły pojawiać się i znikać cienie, do jej uszu natomiast dochodziły głosy.
- To jego własność...
- Dienaves...
- Dawca życzeń...
- Zostaw! Nie dotykaj!
- Wróci...
- Niezadowolony...
Przestraszona, przycisnęła księga do piersi i uciekła z poddasza, zbiegła po schodach na dół, zatrzymując się w salonie. Przystanęła i odwróciła się w stronę korytarza, zerkając raz na ciemność kryjącą się w przedpokoju, raz na wiszący przy wejściu krzyż. W momencie, kiedy korytarz i salon rozświetliły promienie słońca, a dziwne uczucie czyjejś obecności zniknęło, Irena uspokoiła się. Usiadła na kanapie i spojrzała na swoją zdobycz.
Zaciekawiona rozwiązała rzemyk i zajrzała do środka. Każda strona zaopatrzona była w portret wykonany tuszem, wypełniona danymi osobowymi, przy których znajdowała się krótka notka. Irena przekartowała do ostatnich wpisów i zamarła. Jej wzrok przemykał po ostatnich notatkach.
Konrad Nowak – spadek rodzinny, 11 lat.
- Co to ma być? – zapytała na głos, rozpoznając twarz brata Emilii.
Michał Kozłowski – wygrana w loterii, 10 lat.
Ewa Zielińska – zemsta na mężu, 17lat
Irena przypomniała sobie nagle artykuły z lokalnej gazety. Niewyjaśnione śmierci, wygrane na loterii, sprawa jej przyjaciółki z dzieciństwa, wszystkie te historie pokrywały się z zamieszczonymi w księdze wpisami. Jak wielki musiałby to być zbieg okoliczności? Kiedy się nad tym zastanawiała, poczuła w dłoni lekkie pulsowanie, cykliczne, co pewien okres czasu. Zamknęła księgę. Przejechała palcem po czerwonym kamieniu... tabum!, usłyszała wyraźnie. Zdziwiona podniosła książkę do ucha. Po chwili do jej uszu doszło charakterystyczne bicie, bicie czyjegoś serca, bicie, które dochodziło do niej z wnętrza kamienia. Zerwała się z kanapy, upuszczając księgę na podłogę. Ta księga żyła.
***
Na poddaszu pojawił się cień, jego zarys stawał się coraz wyraźniejszy, po czym nabrał ostrości i barw, zmieniając się w mężczyznę. W jednej chwili zauważył brak księgi, którą zostawił na posłaniu oraz wychwycił wzrokiem otwarte drzwi. Przez jego miodowe oczy przebił się czerwony poblask, a brwi niebezpiecznie się do siebie zbliżyły. Promienie słońca zostały wypchnięte na zewnątrz i w pomieszczeniu ponownie zagościł mrok. Cienie na ścianach zatańczyły niespokojnie.
- To ona...
- Zabrała...
- Ostrzegaliśmy... Nie słuchała...
- Cisza! – powiedział stanowczo mężczyzna. – Mam dosyć waszego zrzędzenia.
Po chwili poczuł piekący ból w okolicy piersi, złapał się za bok. W jednej chwili był w pomieszczeniu, w następnej jego postać rozmyła się i zniknęła.
***
Zerkający do salonu kot, wygiął nagle grzbiet, głośno prychając. Irena spojrzała zaniepokojona w jego stronę, po czym zauważyła stojącą przed sobą postać. Zamarła, po raz kolejny tego dnia. Mężczyzna nie wyglądał na ducha, a przynajmniej nie spełniał odpowiednich kryteriów, aby go tak nazwać. Nie unosił się nad ziemią, jego ciało nie było przezroczyste, a wzrokiem nie błądził po pomieszczeniu, tylko skupiony był na leżącej na ziemi księdze. Jego ubiór zdradzał jednak, że nie należy do tej epoki. Pożółkła koszula niemal zlewała się kolorystycznie z jasnobrązową kamizelką, zaś szerokie spodnie podtrzymywały na jego biodrach szelki, guzikami przypięte do odzieży.
- Kim jesteś i co robisz w moim domu? – zapytała lekko się jąkając.
Mężczyzna nie odpowiedział. Irena próbowała zapanować nad strachem, jednak za każdym razem, kiedy spoglądała w jego miodowe oczy, traciła pewność siebie. Było w nich coś mrocznego. Kiedy podniósł na nią wzrok, instynktownie zrobiła dwa kroki w tył. Po chwili doszło do niej, że zna tą twarz, że już ją widziała. Spojrzała na znajdujący się na ścianie portret młodego mężczyzny, po czym na nieznajomego. Wychwyciła uderzające podobieństwo z jedną różnicą, portret przedstawiał rumianego młodzieńca a mężczyzna przed nią miał skórę w odcieniu szarości.
- Sebastian... - powiedziała niepewnie, gdy w jej głowie wirowały gwałtowne myśli i pytania.
- Masz niedobre nawyki Ireno – powiedział po chwili.
Gdzieś głęboko w niej zapaliła się iskra odwagi, ta niebezpieczna odrobina szaleństwa, która kazała jej pochwycić znajdującą się pod jej stopami księgę. Tak też zrobiła, zdając sobie po chwili sprawę ze swojego błędu. Miodowe oczy mężczyzny zmieniły kolor na jasno wiśniowy, a zbliżone brwi i ściągnięte usta, jednoznacznie wskazywały, że był wściekły.
- Więc to ty jesteś odpowiedzialny za to wszystko? – zapytała, podnosząc księgę. – Przez ciebie brat Emilii zdobył rodzinną fortunę, a teraz ona sama musi walczyć z nim w sądzie, o to, co jej się prawnie należy? Te wszystkie zgony, to też twoja sprawka? – to było bardziej oskarżenie niż pytanie.
Buzująca w niej adrenalina napędzała potok oskarżeń, które wydobywały się z jej ust. Oczy Sebastiana wróciły po chwili do normalności, a on sam spojrzał na nią ze względnym spokojem.
- Emilia, aniołek rodziny a na sumieniu ma więcej niż setka diabelskich pomiotów – odparł lekceważąco. – Jedyne, czego się dopuściłem, to dałem doświadczonemu przez los mężczyźnie szansę do odegrania się na siostrze, a ofiarom przemocy, zaoferowałem zemstę.
- Znam Konrada, to zadufany w sobie egoista, który nie zasłużył na to, czym go obdarowałeś.
- Każdy ma prawo do szczęścia – powiedział. – Każdy czegoś pragnie i nie nam decydować, czy jest to dobre czy złe.
Jej przodek nie był już tym pełnym energii do życia młodzieńcem, spoglądającym na nią ze starego portretu. Wyglądał na znudzonego życiem, dla którego ludzki żywot nie ma wartości.
- Nie pomyślałeś czasem, że twoje „dobre" uczynki uruchomią tylko łańcuch niekończących się nieszczęść? – zapytała. – Tak po prostu się z tym zgadzasz?
- „Życiem kieruje szczęście, nie mądrość". Nie mi osądzać ludzką głupotę i wszechobecny egoizm – odparł.
- „Jest cechą głupoty dostrzegać błędy innych, a zapominać o swoich." – odparła mu.
- „Nie ma nic bardziej nieznośnego, niż głupiec, któremu się powodzi". Możemy tak przez całą noc cytować Cycerona. – powiedziała znudzony – A teraz oddaj mi księgę Ireno. – Wyciągnął dłoń w jej stronę.
Kobieta chciała mu ją podać, gdy nagle cofnęła rękę.
- Oddam ci ją, jeśli odwrócisz to, co zrobiłeś tym ludziom.
- Czasu nie da się cofnąć – odpowiedział jej – Zapłata została pobrana.
- Ty naprawdę nie masz w sobie żadnych uczuć, żadnego poczucia winy? – zapytała niedowierzając.
Odwrócił się od niej i podszedł do okrągłego, dębowego stolika, pamiątki po pradziadkach.
- Jestem istotą egzystującą gdzieś pomiędzy człowiekiem a zjawą – powiedział po chwili, delikatnie muskając palcami płatki róż stojące w wazonie. – Żyję, ponieważ odbieram ludziom lata ich życia, w sensie mego bytu nie ma czegoś takiego, jak uczucia.
- Co wydarzyło się tej nocy, kiedy wraz z ojcem udaliście się do wierzyciela? – zapytała nagle Irena. – Jakim cudem stałeś się tym, czym teraz jesteś?
Nie odpowiedział od razu. Przez dłuższą chwilę muskał w dłoniach płatki kwiatu. Kiedy wrócił pamięcią do tamtego felernej nocy, na jego twarzy pojawił się grymas wściekłości.
- Mój ojciec spotkał na swojej drodze niewłaściwą istotę i tyle – stwierdził zgniatając w dłoniach pąk kwiatu. – Jego umiłowanie w hazardzie doprowadziło naszą rodzinę do ruiny. Widziałem wszystko, co działo się po moim odejściu. Ojciec zmarł dwa lata później a matka załamała się i straciła dawny zapał i radość z życia – płatki w jego dłoniach zwiędły i rozsypały się na podłogę. Spojrzał po chwili na wiszące na ścianie portrety. – Ty i Agata jesteście tak samo uparte w kwestii tych portretów.
- Znałeś moją babkę? – zapytała zaskoczona.
- Tak, obserwowałem każdego mieszkańca tej kamienicy. Twoja babka za to była jedyną, która próbowała wmówić mi swoje rację, jak i ty teraz to robisz. Nie sprzedała tego domu, chociaż tyle razy ją o to proszono.
- Dlaczego tak bardzo nie lubisz tych portretów? Przypominają ci o przeszłości, której się wstydzisz? – za wszelką cenę chciała znaleźć powód jego postępowania.
W jednej chwili znalazł się przed nią, odbierając swoją własność.
- To portrety duszy – powiedział takim tonem, jakby tłumaczył coś małemu dziecku. – Ich lokatorzy są strasznie irytujący.
Przypomniała sobie nagle rozmowy, które słyszała w domu.
- Potrafisz rozmawiać z duchami? - zapytała podekscytowana.
- Tak podobna do babki - powiedział spoglądając prosto w jej nieskazitelnie zielone oczy. – Przychodziła do mnie codziennie wypytując o moje życie – mówił dalej przechodząc wzdłuż portretów. – Proponowałem jej zmienienie nieszczęśliwego żywota, jednak zawsze odpowiadała „Każdy jest panem swojego losu".
W pokoju nagle zrobiło się jakby mroczniej, chociaż na dworze była przepiękna wiosenna pogoda. Irena odwróciła wzrok w stronę okien i aż odskoczyła ze strachu. Przy oknach stała jakaś postać a raczej jej ciemny zarys, była zakapturzona a spod kaptura spoglądała na nią pustka, nicość, jakby nikogo tam nie było, chociaż wyraźnie czuła jak ktoś na nią spogląda. Sebastian również spojrzał w jej stronę, nie wyglądał jednak na przestraszonego, raczej na znudzonego.
- Muszę iść – powiedział nagle.
- Ale gdzie? – zapytała.
- Mam swoje obowiązki – otworzył księgę, przyjrzał się jej zawartości, po czym ją zamknął.
Zarówno on, jak i zakapturzona postać zniknęły, rozpływając się w ciemnej mgle. W pokoju ponownie zrobiło się jaśniej.
***
Dochodziła dwudziesta ciepłej majowej nocy i kawalerkę na trzecim piętrze zakryła już ciemność. Ukryta w jej ramionach, przy oknie stała Daria, przyglądając się blokowi naprzeciwko. Po chwili w jednym z mieszkań zapaliło się światło. Dziewczyna drgnęła. Wesołe głosy dochodziły do niej przez uchylone lekko okno. W salonie, w zasięgu jej wzroku pojawił się nagle wysoki blondyn, zdjął lekką kurtkę i niedbale rzucił na sofę. Daria zbliżyła się do okna a jej piwne oczy zalśniły z podekscytowania. Za nim do pomieszczenia weszła brunetka, jej okrągłych kształtów i smukłej talii pozazdrościłaby niejedna kobieta. Rzuciła się mężczyźnie na szyję, całując namiętnie w usta. Daria zrobiła krok do tyłu, wzdychając głośno, spuściła wzrok i usiadła na oparciu fotela.
- „Dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach gryziemy z bólu ręce, umieramy z miłości". – usłyszała męski głos z głębi pokoju.
Odwróciła się, zauważając ciemny zarys sylwetki, siedzącego na sofie mężczyzny. Jak na zaistniałą sytuację, zareagowała spokojem. To jego głos działał na nią dziwnie kojąco, jak morfina dla umierającego człowieka.
- Jeśli jesteś złodziejem, to niestety muszę cię zmartwić, nie mam żadnych pieniędzy – powiedziała beznamiętnie Daria.
Wstała, ponownie skupiwszy wzrok w stronę mieszkania naprzeciwko. Para przeniosła się do sypialni obok, oddając się namiętności. Daria złapała ciężkie, ciemne zasłony i jednym, szybkim ruchem odgrodziła radosną chwilę uniesienia od swojej ponurej rzeczywistości.
- Co teraz ze mną zrobisz? – zapytała po chwili – Pobijesz, zgwałcisz, a później wyniesiesz, co cenniejsze?
- Chciałem raczej zaproponować ci kontrakt – powiedział spokojnie, wstając.
Był wysoki i szczupły, a sposób, w jaki światło latarni przebijało się przez szpary pomiędzy zasłonami i padało na jego ciało sprawiał, że nieznajomy zdawał się dosięgać głową sufitu. W jego niezwykłej urodzie było coś tajemniczego, minęła chwila zanim odwróciła wzrok od jego bujnej czupryny.
- Kontrakt? – zapytała, po czym nerwowo się zaśmiała.
- Czego najbardziej pragniesz Dario? – zapytał, podchodząc bliżej.
- Skąd znasz moje... - rozsądek mówił jej, żeby nie ufała nieznajomemu, jednak jego głos był zbyt urzekający.
- Co sprawi, że będziesz szczęśliwa? – zbliżał się do niej, wabiąc ją swym głosem.
- Adam ... - wyszeptała po chwili.
- Chcesz, żeby był twój? – pytał, zrównując się z nią, jego miodowe oczy świeciły lekko w ciemności. – Chcesz być na miejscu tej powabnej brunetki?
- Chcę! – powiedziała niemal krzycząc.
- Chcesz spędzić z nim resztę swego życia? Zamieszkać w domku z ogródkiem, wychowywać jego dzieci?
W jej głowie pojawiła się nagle bajeczna wizja niewielkiej chałupki nad jeziorem, gdzie w ogórku przy pięknej wierzbie płaczącej bawiła się gromadka roześmianych dzieci. Ona wraz z mężem siedzieli na werandzie i przyglądali się swoim pociechom, przytuleni do siebie. Obraz był tak realistyczny, że Daria poczuła po chwili powiew lekkiej bryzy znad wody, promienie słońca na jej jasnej skórze i usłyszała radosny śmiech dzieci, biegających po trawie.
- Chcę! – krzyknęła oczarowana tą wizją.
- Wystarczy poprosić Dario, a spełnię twoje życzenie – odpowiedział.
- Spełnisz? To niemożliwe żebym była z Adamem, on nie zwraca na mnie nawet uwagi – powiedziała tracąc entuzjazm.
- Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Wystarczy sobie zażyczyć.
- Tak od razu, bez niczego? – zapytała podejrzliwie. – A gdzie haczyk?
- Piętnaście lat – odparł.
- Lat? – zapytała nie rozumiejąc, co ma na myśli.
- Piętnaście lat, za całe życie z Adamem, tyle będzie ciebie kosztował ten kontrakt.
- Pietnaście lat to kupa czasu – odparła oburzona. – Kim ty w ogóle jesteś? Diabelskim pomiotem?
- Mów mi Dienaves – odparł, po czym uśmiechnął się do niej i mówił dalej. – Czym jest kilkanaście lat za ofertę życia z ukochaną osobą? – zapytał, spoglądając na nią swoimi nieziemskimi oczyma.
- Nawet jeśli będę z nim, to pietnaście lat ...
- To skrócenie twojej męki po jego śmierci. Mężczyźni żyją krócej niż kobiety, chcesz przez piętnaście lat czekać, aż w końcu przyjdzie po ciebie kostucha i zabierze z tego świata, a w międzyczasie opłakiwałabyś ukochanego, codziennie składając kwiaty na jego grobie? – tym razem pokazał jej ponurą wizje żałoby, po czym złapał jej dłoń, zbliżając do swoich ust. – Zastanów się Dario, piętnaście krótkich lat i do końca życia Adam będzie twój, a ty już dzisiaj zamienisz się miejscami z tą brunetką.
- Nie jestem tego pewna... Nie, to jest złe. Sama spróbuję go w sobie rozkochać – powiedziała pewna siebie.
- Jak chcesz – powiedział po chwili, puszczając jej dłoń i odwracając się w stronę ciemnego pokoju. – Powinnaś jednak przy następnej okazji złożyć mu gratulacje, dzisiaj wieczorem twój ukochany oświadczył się tej brunetce.
Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, po prostu rozpłynął się w ciemności.
- Oświadczył? Nie, to niemożliwe – powiedziała ze łzami w oczach. – Nie, nie, nie, tak nie miało być!
- Chcesz to zmienić? – zapytał nagle, pojawiając się za nią. Odsłonił zasłony, wskazując w stronę mieszkania naprzeciwko – Chcesz zająć jej miejsce? – dopytywał wskazując tym razem w stronę sypialni.
- Tak, chcę – powiedziała ze łzami w oczach.
- Zgadzasz się na kontrakt?
- Zgadzam! – odparła z zawziętością, odwracając się w jego kierunku. Otarła łzy z oczu i stanęła prosto – Oddam ci 15 lat mojego życia, jeśli tylko sprawisz, że Adam będzie mój.
Wyciągnął w jej stronę dłoń, którą bez namysłu pochwyciła. Zacisnął długie, blade dłonie na jej ciepłej skórze, w ciemności jego oczy zmieniły kolor na krwistoczerwony. Daria poczuła po chwili mrowienie w okolicy nadgarstka, wszystko jednak minęło równie szybko, jak się pojawiło.
- Kontrakt zawarty – odparł, po czym znikł.
Chwilę później z salonu naprzeciwko doszły do niej odgłosy kłótni i seksowna brunetka z płaczem opuściła mieszkanie.
***
Kilka godzin po zniknięciu mężczyzny, Irena nie opuściła salonu. Wpatrywała się w portret, zastanawiając się, czego tak właściwie była właśnie świadkiem. Nigdy nie była sceptycznie nastawiona do spraw nadprzyrodzonych, jednak, co innego o tym dyskutować i posiadać jakieś zdanie na ten temat, a co innego przeżyć coś takiego na własnej skórze. Sebastian Scultetus, jej daleki przodek, osoba, która od 200 lat powinna nie żyć, a jednak pojawiła się w jej domu. Czym się stał? Dlaczego wrócił do tego domu? Kim była zamaskowana postać? Do jej głowy napływało coraz więcej pytań, na które nie znała odpowiedzi.
Nim się zorientowała, słońce zaszło za horyzont, a pokój zakryła ciemność. Krążące wokół salonu cienie umknęły na poddasze, żałośnie zawodząc. Znajdujące się przed domem zwierzęta, małe gryzonie, roślinne szkodniki oraz rudy kocur opuściły w pośpiechu teren popędzane przez wrodzony instynkt samozachowawczy. Chwilę później przed budynkiem zaczęła gromadzić się gęsta mgła. Krzyż wiszący nad wejściem upadł na ziemię, po czym pochwycony niewidzialną ręką, wylądował w pobliskich krzakach.
Irena pochłonięta rozmyśleniami, wstała z kanapy i ruszyła w stronę wyjścia. Nabrała nagle niepohamowanej ochoty zaczerpnięcia świeżego powietrza, przejścia się i przemyślenia wszystkiego na zewnątrz. Wodzona tą myślą, wyszła przed dom, udając się w stronę pobliskiego parku. Jej wzrok był nieobecny a ruchy mechaniczne. Omijała przechodzących obok ludzi, w ogóle nie zwracając na nich uwagi, oni natomiast wskazywali na nią palcami. Wyszła bowiem z domu, bez nakrycia, ubrana w spodnie od dresu i wyciągniętą bluzkę z krótkim rękawkiem.
Kilka minut później stąpała już po utwardzanej ścieżce pomiędzy drzewami. Zatrzymała się dopiero, kiedy znalazła się na niewielkim placu z kamienną fontanną po środku. Ocknęła się, podchwytując szczątki rozmowy. Zdezorientowana rozejrzała się dookoła. Na fontannie przed nią siedział chłopiec, na oko dziesięcioletni. Prowadził konwersację ze stojącym przed nim mężczyzną, przy czym to ten drugi głównie mówił, zaś chłopiec, co jakiś czas wtrącał się do monologu. Zaciekawiona, co taki malec o też porze robi w parku, podeszła bliżej. Mężczyzna obok niego nie wyglądał na jego opiekuna. Irena ruszyła do przodu z zamiarem zwrócenia chłopcu uwagi i dopiero w połowie drogi zdała sobie sprawę, że mężczyzna lekko się mu kłania, nie spoglądając na jego oblicze. Nim zdążyła się nad tym dłużej zastanowić, chłopak pochwycił jej wzrok. Jego oczy były krwistoczerwone, miejsce źrenic zajmowały szparki. Irena zdusiła w gardle krzyk. Odwróciła się z zamiarem ucieczki, stając naprzeciwko mężczyzny, który ułamek sekundy temu, znajdował się przy dziecku.
- Czekałem na ciebie Ireno – powiedział chłopiec. Jego głos był zbyt dojrzały, jak na ciało, z którego się wydobywał. – Podejdź bliżej, nie dawaj Victorowi pretekstu, żeby cię do tego zmusił.
Kobieta spojrzała na mężczyznę, jego twarz pokryta była bliznami, zaś oczy były w całości czarne, pozbawione białka. Przełknęła ślinę i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę chłopca. Wyglądał na zadowolonego, chociaż uśmiech na jego twarzy skazywał na pogardę. Kiedy na niego spoglądała wydawał się wyższy niż w rzeczywistości był, a aura, która go otaczała, sprawiała, że na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Umysł mówił, jej to tylko dziecko, zaś instynkt wołał UCIEKAJ !!! Ona sama nie mogła się ruszyć, nigdy w życiu nie była tak przerażona. Chłopak się do niej uśmiechał a ona miała wrażenie, jakby stała pod ścianą, czekając na egzekucję.
- Ciekawą osobę wybrał sobie Sebastian za obiekt zainteresowań – powiedział po chwili chłopak. – Chociaż będąc szczerym, jest mi to całkowicie nie na rękę. Widzisz bowiem Ireno, osobiście preferuję, żeby ludzie nie wiedzieli o naszym istnieniu. Społeczeństwo ludzi nauki jest dla nas bardziej atrakcyjne, niż irytujące osoby broniące się modlitwami i świętymi obrazkami. Jak myślisz, których łatwiej złapać w nasze sieci?
Irena nie odpowiedziała, szczerze bała się odezwać.
- Sebastian i jemu podobni mają proste zadanie, zawarcie kontraktu, zebranie zapłaty i wymazanie z pamięci ich spotkania, nic więcej nic mniej. – skierował wzrok w stronę, z której przyszła. – Ty jednak, Sebastianie zapomniałeś o trzeciej zasadzie.
Irena spojrzała w bok. Na placu pojawił się jej przodek, spoglądał na nią i chłopca nie wykazując żadnych emocji albo też się z nimi skrzętnie ukrywał.
- Zefer – powiedział po chwili, nieznacznie się kłaniając.
- Widzisz Ireno, Sebastian jest moim najzdolniejszym pracownikiem, jednakże ostatnimi czasy wykazuje zbyt duży, jak na mój gust indywidualizm. Zawsze zaś indywidualizm był u ludzi zarzewiem buntu, a ja nie mam zamiaru do takowego dopuścić – spojrzał na mężczyznę, a w jego wzroku nie było ani grama sympatii, tylko zimna tyrania. – Ty zaś kobieto mi w tym pomożesz.
Niby jak? zapytała w myślach, w tym samym momencie, kiedy poczuła jego lodowate dłonie, które pochwyciły jej nadgarstek. Sebastian poruszył się nerwowo, jednak przystanął w momencie, kiedy pojawiła się przed nim zakapturzona postać. Irena natomiast poczuła na skórze ciepło, które narastało, po chwili krzyknęła z bólu, kiedy w okolicach nadgarstka pojawił się wypalony dziwny znak. Chłopiec puścił jej dłoń, po czym uśmiechnął się do niej, to był najbardziej diabelski uśmiech, jaki w życiu widziała.
- Będę dziś wspaniałomyślny – powiedział Zefer. – Dam ci wybór kochana, albo zostaniesz jednym z moich żeńskich Dienaves albo poprosisz swojego krewnego o spełnienie życzenia, w tym wypadku pozbycie się znamienia. Powiedzmy, że wycenimy to życzenie na... - poczuła jakby przeszywał ją wzrokiem na wylot. - ... 20 lat.
Spojrzał na Sebastiana, a jego oczy zalśniły czerwienią. Mężczyzna nie wytrzymał i zawołał w jego stronę.
- Ty sukinsynie! Diabelski pomiocie!
- Mów mi tak jeszcze – Zefer przymknął oczy z przyjemnością. – Dziewczyna decyduje, a ty się dostosujesz. Macie czas do wschodu słońca. – spojrzał ponownie na Irenę. – Radzę długo się nie zastanawiać kochana, nim wzejdzie słońce, piętno na nadgarstku doprowadzi do twojej śmierci, a wtedy na zawsze będziesz moja.
***
Mężczyzna odstawił ją do domu. Usiadła na fotelu, wpatrując się, jak Sebastian chodzi w tą i z powrotem po salonie. Na twarzy miał grymas wciekłości. Co jakiś czas przygryzał paznokcie, jak małe dziecko zastanawiając się nad jakaś błahą zagwozdką. Znamię, które otrzymała, piekło ją niemiłosiernie, próbowała jednak nie myśleć o tym bólu, zastanawiając się nad wyborem, do którego zmusił ją Zefer. W głowie kłębiło się mnóstwo pytań, a próbując rozważać każde z nich, doprowadziła do tego, że koniec końców, wróciła do początku, czyli nie wiedziała, co zrobić.
- Co według ciebie powinnam wybrać? – zapytała po chwili.
Mężczyzna zatrzymał się nagle, spoglądając na nią z niedowierzaniem.
- Nie widzisz, że on się mną bawi? – zapytał Sebastian, jakby to było tak oczywiste, jak fakt, że słońce wschodzi na wschodzie a zachodzi na zachodzie.
- Wystarczy, że wybiorę... - zaczęła.
- W tym rzecz Ireno, że to ślepa uliczka. Zostając Dienaves zaprzedajesz swoją duszę Zeferowi. On bardzo dobrze wie, że nigdy na to nie pozwolę, nie pozwolę, żeby członek mojej rodziny stał się taki, jak ja, nie pozwolę, żebyś ty się taka stała! Zostając Dienaves – Dawcą Życzeń, nie jesteś ani człowiekiem, ani demonem, tylko czymś pomiędzy. Nie należysz do żadnego świata, nikt ciebie nie akceptuje, stajesz się narzędziem w ręku takich jak Zefer.
- W takim razie zostaje mi życzenie – powiedziała pewna siebie. – Zapłacę 20 lat i zapomnę o naszym spotkaniu, tak?
- Nigdy nie wchodź w układy z demonem – powiedział posępnie. – Druga opcja to podstęp, Ireno.
Wyciągnął dłoń do przodu, jak na wezwanie pojawiła się na niej księga. Przekartowała się na aktualnego klienta, po czym Sebastian odwrócił je wnętrze w stronę kobiety. Oprócz jej portretu, były zapisane jej cechy wyglądu, typ życzenia do zrealizowania oraz na samym dole...
- Lata życia... - przeczytała i zamarła.
- Nie masz do zaoferowania tylu lat Ireno. Zefer i Dievanes przenikają swoich klientów, znają ich przyszłość i ilość lat, które im została. Oferty za życzenia są dostosowane do danej osoby. W twoim wypadku Ireno, zapłata za to życzenie, oznacza jednocześnie twoją śmierć. – powiedział poważnie. – Zefer jest demonem, słodkie słówka to tylko przykrywka dla jego prawdziwej natury. Zrobił to z premedytacją, to miała być dla mnie nauczka.
Kobieta zbladła. Kiedy doszedł do niej sens jego słów, stwierdziła, że nigdy tak bardzo nie żałowała powrotu do tego miasta, jak teraz. Myśląc, że to przeznaczenie ją tutaj sprowadziło, nie przypuszczała, że rzeczywiście ukrywała się pod nim kostucha. Zastanawiała się, czy to właśnie ten moment, kiedy człowiek widzi urywki scen ze swojego życia. Ona nie widziała nic. Zamiast radosnych, kolorowych wizji Irena miała przed oczyma czerwone ślepia z czarnymi szparkami i ten pełen pogardy uśmiech, którym demon wydał na nią wyrok. Wiedziała, że ma tylko jedno wyjście, nawet jeśli wybrałaby inaczej, Sebastian nie pozwoliłby jej na to. Zanim jednak zdecydowała się podzielić się z nim swoją decyzją, chciała znać odpowiedź na jedno pytanie.
- Powiedź mi Sebastianie, jak umrę? – zapytała po chwili.
Mężczyzna odwrócił się w jej stronę, na jego twarzy zawitała powaga.
- Rak kości... - powiedział krótko.
- Rozumiem – odpowiedziała, próbując zachować zimną krew. – Czyli mogę wybrać śmierć z twojej ręki, albo męczarnie na szpitalnym oddziale.
Mężczyzna nie odpowiedział.
- Mogę dodać własne życzenie do kontraktu?
- Mianowicie? – zapytał.
Kiedy myślała o swojej śmierci, od razu przed oczyma pojawiła się jej rodzina, która opłakiwała jej odejście. Jednocześnie również nie chciała, żeby do takiej sceny doszło. Jej ojciec zawsze powtarzał, że rodzice nie powinni chować swoich dzieci. Dlatego też jedyne wyjście, jakie jej przychodziło do głowy to...
- Możesz wymazać moje istnienie z tego świata?
- Wymazać? Jesteś tego pewna? – zapytał, Irena pierwszy raz widziała na jego twarzy wyraźne zdziwienie.
- Jeśli moja rodzina nie będzie o mnie pamiętać, nie będą opłakiwać mojej straty.
- Teoretycznie jest to możliwe... - powiedział, przygryzając paznokieć od kciuka.
- W takim razie, to moje życzenie. Wystarczy mi, że ty o mnie nie zapomnisz. – powiedziała wymuszając uśmiech.
Sebastian przez dłuższą chwilę stał w ciszy, po czym wyciągnął w jej kierunku dłoń.
- Nigdy o tobie nie zapomnę Ireno – powiedział tym zawsze poważnych tonem.
- Mógłbyś się chociaż uśmiechnąć – odparła, po czym pochwyciła jego dłoń.
***
Wschodzące słońce oświeciło opuszczony dom, na którego progu siedział samotny rudy kocur.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie