kwiecień 18, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Fantasy

wtorek, 08 wrzesień 2015 16:27

Mały Książę

Odkąd zaczęłam prowadzić bloga recenzje wszystkich filmów pisałam w dzień, dwa, góra trzy po ich obejrzeniu. Dlatego przypadek „Małego Księcia" jest tak wyjątkowy oraz bezprecedensowy, ponieważ ten tekst powstaje w 3 tygodnie po odbyciu seansu francuskiej animacji. Myślę, że miałam ogromną nadzieję, że ta produkcje stanie się dla mnie tą najważniejszą w życiu, zajmie miejsce tuż obok „Króla Lwa" czy „Jumanji". Niestety, nawet po tak wielu dniach moje uczucia nadal pozostają bardzo mieszane, a film nie wykracza poza słowa "poprawny", "uroczy" oraz "obiecujący".[dropshadowbox align="right" effect="lifted-both" width="250px" height="" background_color="#fac311" border_width="3" border_color="#a3312b" ]W skrócie: Ta opowieść najlepiej wybrzmiewa nadal w formie książki i wydaje mi się, że naprawdę udanej ekranizacji nigdy się nie doczekamy.[/dropshadowbox]

Mała Dziewczynka wkracza w kolejny etap swojego dorastania. Musi dostać się do elitarnej szkoły, co jest marzeniem jej matki, więc obie przeprowadzają się w jej okolice. Pomimo całej perfekcyjności owych przedmieść, traf chciał, że zamieszkały akurat obok ekscentrycznego staruszka, który przedstawia się po prostu jako Pilot. Mama Małej Dziewczynki planuje jej całe wakacje, minuta po minucie, a sama całe dnie spędza w korporacji. Dlatego Mała Dziewczynka nawiązuje kontakt z pilotem, który opowiada jej o swoim dawnym przyjacielu, który mieszkał na asteroidzie – Małym Księciu.

Mark Osborne postanowił włożyć baśniową przypowieść o małym chłopcu w bardziej nowoczesne, uniwersalne ramy. Wydaje mi się, że to jedynie pomogło wydobyć z kultowej już historii jej prawdziwą głębię oraz pewne wartości, które żywo symbolizuje. Motywy korporacyjności, wyścigu szczurów, nieobecności rodziców, planowania przyszłości bardzo dobrze wybrzmiewają, choć niekiedy miałam wątpliwości, czy z pewnością dotrze do przeciętnego młodszego odbiorcy.

O ile do połowy filmu jest naprawdę cudownie zarówno jeśli chodzi o pewną symbolikę, jak i realizację produkcji, o tyle końcówka boleśnie rozczarowuje. Zaczyna umykać owa baśniowość, którą w jakiś sposób udało się na ekran przenieść. Twórcy zdecydowali się na dopisanie dalszego ciągu historii Małego Księcia oraz odbiec od oryginału. W dodatku, w jednym z ostatnim ujęć ukazuje się nam ten uwielbiamy przez pokolenia chłopiec już nie w animacji kukiełkowej, a właśnie komputerowej. Widok dorosłego Małego Księcia nieco mnie przeraził, skonfudował, tym bardziej, że ostatnie sekwencje filmu przypominają typową, przeciętną animację, w której akcja w końcu musi przyspieszyć, a postacie muszą się podzielić na te złe i dobre.

Pomieszanie dwóch rodzajów animacji wyszło tylko filmowi na plus. Mały Książę w kukiełkowej stylistyce wygląda jak żywcem wyjęty z kart powieści Antoine'a de Saint-Exupery'ego, za to komputerowo zaanimowana Mała Dziewczynka z pewnością celnie trafi w serca młodszego widza. Taki zabieg dodatkowo uwypuklił to, że „Małego Księcia" należy odbierać jako przypowieść pełną symboli oraz utajonych metafor.

Reżyser doskonale wydobywa wartości, którym hołdował autor książki i które chciał przekazać swoim odbiorcom. Ostatecznie to niezwykle pouczająca opowieść, a historia Pilota oraz Małej Dziewczynki pogłębia znaczenie „przyjaźni", „miłości" czy „bezinteresowności". W dodatku przeniesiona na grunt naszej rzeczywistości wiecznie nieobecnych rodziców, zbyt ambitnych oraz marzących o wspaniałej przyszłości dla dzieci może być nauczką bardziej dla dorosłych niż dla ich pociech i przypomnieć, co tak naprawdę jest w życiu ważne.

W adaptacji Osborne'a niby duch oryginały zostaje zachowany, jednak wydaje mi się, że ostatnie sekwencje zniszczyły odbiór całości filmu lub, jak powiedziała moja przyjaciółka, za mało było Małego Księcia w „Małym Księciu. Ta opowieść najlepiej wybrzmiewa nadal w formie książki i wydaje mi się, że naprawdę udanej ekranizacji nigdy się nie doczekamy.

Dział: Filmy
czwartek, 03 wrzesień 2015 16:47

Saga o Ludziach Lodu

„Saga o Ludziach Lodu" to 47-tomowy cykl autorstwa norweskiej pisarki Margit Sandemo, wydawany w latach 80. XX wieku. Na rynku polskim seria ukazała się w 1992 i 2001 roku nakładem wydawnictwa Pol-Nordica, następnie w roku 2008 i 2015 nakładem wydawnictwa Axel Springer.

Cykl opowiada o potomkach Tengela Złego, który zawarł pakt z Diabłem na mocy którego w każdym kolejnym pokoleniu jeden z potomków dotknięty zostaje swoistego rodzaju klątwą, zmuszającą go do służby złu. Historia rozpoczyna się w XVI wieku, kiedy jeden z naznaczonych piętnem, także o imieniu Tengel, postanawia zwalczyć w sobie złą stronę. W ten sposób mężczyzna zyskuje przydomek Dobry oraz rozpoczyna rodzinną krucjatę mającą na celu uwolnienie się od klątwy. Akcja serii rozgrywa się aż do wieku XX.

„Saga o Ludziach Lodu" zyskała wielu zwolenników głównie dzięki umiejętnemu mariażowi gatunków (powieści historycznej, fantasy, romansu z silnie erotycznymi fragmentami), a także wykorzystaniu elementów baśni, mitów oraz wierzeń skandynawskich. Jakkolwiek autorka nierzadko odwołuje się do autentycznych wydarzeń, równie często tworzy własne dzieje historyczne.

czwartek, 03 wrzesień 2015 09:23

Konkurs - "Wyspa Potępionych"

Zapraszamy do udziału w konkursie, w którym do wygrania są 3 egzemplarze książki "Wyspa Potępionych", pierwszego tomu cyklu "Następcy" Melissy de la Cruz. Nagrody ufundowało wydawnictwo Egmont.

Dział: Zakończone
środa, 02 wrzesień 2015 16:35

Dwie wieże

Tempo czytania Tolkiena uważam za jedną z moich największych porażek z kręgów poznawania literatury. Chciałabym mieć coś na swoje usprawiedliwienie, ale jedynym, co przychodzi mi do głowy jest fakt, że „Władca pierścieni" nie jest lekturą dla mnie. Szczególnie, że w drugim tomie tej serii jeszcze wyraźniej uwydatniają się wady, które czytanie utrudniają i czynią mniej przyjemnym niż mogłoby być. Zdaje się, że dzieła Tolkiena nie przetrwały próby czasu. Zasługują na uznanie jako podwaliny gatunku, lecz to, co zaczął Brytyjczyk, inni rozwinęli, osiągając znacznie więcej niż profesor z Oksfordu.

Niezależnie od zawartości, wydanie wciąż pozostaje godnym uwagi z perspektywy wizualnej. Miejsce żółci zajęła tym razem czerwień, a otaczające centralny pierścień runy (i mniejsze pierścionki) zastąpione zostały przez kontrastowe, wykonane na zasadzie negatywu, szkice dwóch wież. Minimalizm, prostota i godny pochwały brak przesady. Zachęcająca pozostaje również cena – 19 złotych na okładce przy niemal pięćsetstronicowej powieści, to naprawdę niecodziennie niska kwota.

Drużyna rozpada się. Po śmierci Boromira, Sam i Frodo czmychają przed resztą kompanów, by wypełnić zadanie zniszczenia Pierścienia. Ich tropem niestrudzenie podąża Gollum. Merry i Pippin zostają porwani przez siły nieprzyjaciela, a Aragorn z resztą kompani udają się ich tropem. Na ich drodze staje jednak spisany wcześniej na straty kompan, a jego wiedza i przemiana zmieniają plany bohaterów. W powietrzu wisi widmo wojny i śmierci. Zapomniane przed wiekami stworzenia budzą się do życia. Jak potoczą się losy drużyny? Czy kiedykolwiek przyjdzie im jeszcze się spotkać?

Drugi tom nie zmienił mojego pozytywnego podejścia do, nieco zmodyfikowanego, tłumaczenia Jerzego Łozińskiego. Nie napotkałam żadnych rażących odmienności względem utartych, z powodu filmu, nazw własnych i innych. Wiersze i piosenki pozostały miejscami „niedopracowane", jednak zaczęłam rzecz akceptować. Językowo całość pozostaje przystępna i nieskomplikowana w odbiorze. Problemy w tej kwestii leżą w zgoła odmiennym miejscu.

Prawda jest bowiem taka, że o ile „Bractwo pierścienia" akcję miało leniwą, to „Dwie wieże" wloką się niemiłosiernie. Poszczególne grupki przemieszczają się, by na końcu drogi spotkać kogoś, komu można podróż zrelacjonować lub kto im przedstawi swoją. To nieprzerwana sinusoida, której wierzchołkiem jest rozmowa, a momentem pięcia się lub opadania – droga bohaterów. Prawdziwie nużąca rzecz zaczyna się robić właśnie w momencie, w którym zauważy się tę prawidłowość.

W pewnym momencie uwydatnia się także inna wada serii. Relacja Sama i Froda dziwaczeje z każdą stroną. Początkowo czytelnik stara się wytłumaczyć sobie zażyłość bohaterów naturą hobbitów lub nieprzeciętnym oddaniem sługi panu. Jednak im bliżej finału, tym bardziej ma się wrażenie śledzenia męskiego romansu, a nie męskiej przyjaźni. Chociaż bardzo nie chciałabym odwoływać się do filmowej adaptacji książki, to jednak z powodu kolejności przyswajania, skojarzenia i komentarze nasuwają się same. Relacja Sam-Frodo jest jednym z najlepszych przykładów tego, co zostało zmienione na potrzeby kina i zyskało. Nawet nieliczne opuszczone przez scenarzystę wydarzenia nie wpływają negatywnie na odbiór obrazu, gdy ma się w pamięci jego zbawienną dla „związku" hobbitów pracę.

Inną sprawą jest trudny do zrozumienia sposób myślenia niektórych bohaterów, jak choćby wspomnianego już Sama. Chociaż postaci mają działać w imię dobra świata, to zdarza się, że o tym zapominają i stają do cna egoistyczni. Najbardziej irytował mnie chyba Gandalf, który nie chciał odpowiadać na żadne pytania, a jego skrytość przyczyniała się do kolejnych kłopotów i problemów. A wystarczyłyby dwa zdania wyjaśnienia! I gdzie tu mądrość mędrca?

Tak jak poprzednio zapierałam się, że ostrzeżenia otoczenia przed trudem lektury serii Tolkiena, okazały się na wyrost, tak teraz muszę się z nimi zgodzić. Ci, którzy „Dwie wieże" mieli już za sobą wspominali, że to bodaj najtrudniejsza do przebrnięcia część serii. Pozostaje mi wierzyć, że zwieńczenie cyklu okaże się dużo przyjemniejsze. Niezależnie jednak od trudności z przebrnięciem przez całość, sądzę, że każdy powinien się z „Władcą pierścieni" zapoznać. Tylko wtedy docenić można niezwykłość wkładu brytyjskiego pisarza w rozwój gatunku fantasy.

Dział: Książki
poniedziałek, 24 sierpień 2015 23:02

Kod Himmlera

„Kod Himmlera" to debiut, który – jak większość w Polsce – przeszedł bez echa. A szkoda, bo rzadko na polskim rynku pojawiają się podobne pozycje – zarówno pod względem umiejętności prowadzenia fabuły, jak i samej gatunkowości. Przemysław Piotrowski umiejętnie połączył w swojej powieści cztery gatunki, tworząc mroczną książkę z odniesieniami do II wojny światowej oraz tajemnic XX wieku.

Na okładce utrzymanej w morskim, seledynowym kolorze widać zakrwawioną dłoń, która wystaje spod śniegu. Taka kolorystyka z pewnością inspirowana jest tym, jak wygląda dzień na Antarktydzie, w mroźnym klimacie. Z oddali widać zarysy dwóch postaci, podążających w nieznanym kierunku. Już po okładce możemy stwierdzić, że będzie to mroczna historia, w której nie zabraknie krwi oraz trupów.

W 1943 w nazistowskich bunkrach Olbrzyma w Górach Sowich dochodzi do tragicznych wydarzeń. W 1947 komandosi brytyjscy oraz badacze zostają wysłani na Antarktydę, aby wypełnić tajną misję. Tylko jednemu marines udaje się przeżyć. Rok 2016, Polska. Tomasz Turczyński, dziennikarz sportowy Gazety Lubuskiej, po śmierci dziadka odnajdujenazistowskie dokumenty z czasów II wojny światowej, które odnalazł jego dziadek w kompleksie Olbrzyma. Mężczyzna postanawia rozwikłać zagadkę, która tak bardzo nurtowała jego ukochanego członka rodziny. Jednak szybko się okazuje, że Tomasz wplątuje się w bardzo niebezpieczną sytuację, w którą uwikłany jest niejeden rząd. A w tym samym czasie na Antarktydzie dochodzi do wyjątkowego odkrycia... Czy dziennikarzowi uda się dotrzeć do prawdy? Czy zdoła odkryć czego dotyczyła tajna nazistowska operacja?

Już za samą koncepcję stworzenia powieści należy autorowi przyklasnąć. Naprawdę wyjątkowy pomysł (choć z podobnymi zapewne wielu czytelników zetknęło się w literaturze zagranicznej) połączenia sensacji, thrillera, horroru i fantastyki zaowocował świetnym gatunkowym miszmaszem. Trzeba przyznać, że „Kod Himmlera" to opowieść bardzo dynamiczna, przepełniona zarówno szybką akcją, jak i bardzo dobrze napisanymi fragmentami dochodzenia do prawdy.

Piotrowski wykorzystał teorie spiskowe, XX-wieczne tajemnice, na których punkcie niejeden człowiek ma obsesję, postaci historyczne oraz istnienie tajnych organizacji rządowych. Przywołuje Himmlera, Wunderfafe, Anioła Śmierci, tajne eksperymenty Trzeciej Rzeszy i wykorzystywanie przez nazistów runów. Trzyma się faktów historycznych, a przy tym łączy je z domysłami oraz fantastycznymi koncepcjami. W całości, wszystkie te elementy, tworzą zagadkę tak intrygującą, że wciąga czytelnika do swojego świata nieprawdopodobności oraz sprawia, że na chwilę jesteśmy skłonni uwierzyć we wszystkie wydarzenia.

Przemysław Piotrowski postanowił, że jego bohater będzie miał podobny życiorys do niego samego. Sam autor urodzony w Zielonej Górze, niegdyś był dziennikarzem sportowym, a obecnie mieszka z żoną Kasią i pracuje w branży naftowej w Norwegii. Skoro można znaleźć tak wiele punktów stycznych przyglądając się wyłącznie suchym faktom, można założyć, że Tomasz Turczyński z pewnością prezentuje jakieś cechy Piotrowskiego.

Autor nie skupia się na zbytnio na psychologii postaci, co akurat w przypadku „Kodu Himmlera" wcale nie jest złym posunięciem. Jedynym zarzutem mogłoby stać się prezentowanie ich w czarno-białych barwach, z czego większość z nich przedstawiona została w samych superlatywach. Pobudki, którymi kieruje się Tomek, profesor oraz Kasia wydają się nieco naciągane, lecz w ostatecznym rozrachunku, biorąc pod uwagę atmosferę powieści, można te niuanse zignorować.

Polski pisarz nie stara się być zabawnym, zdystansowanym autorem, ale wywołał moją sympatię już na początku pierwszego rozdziału. Przez jeden akapit opowiada o tym, jak polska kadra piłkarska w 2015 i 2016 roku przeżywa pasmo sukcesów. Trudno przy takim pomyśle choćby się nie uśmiechnąć lub się rozczulić, prawda? Poczucie humoru jednak zanika wraz z rozwojem wydarzeń.

Oceniam książkę Piotrowskiego wysoko, dlatego że w porównaniu z innymi powieściami gatunkowymi na naszym rynku „Kod Himmlera" się wyróżnia. W tej debiutanckiej pozycji trudno dopatrzeć się nielogiczności, pewne rozwiązania fabularne można nazwać wręcz błyskotliwymi oraz nietuzinkowymi. Być może nie trafi do szerokiego grona odbiorców, lecz fanów czterech gatunków literackich czy miłośników tajemnic II wojny światowej powinna porwać.

Dział: Książki
sobota, 22 sierpień 2015 01:20

Miasto Cieni

„Miasto Cieni" to drugi tom cyklu „Pani Peregrine", który opowiada o niezwykłych, osobliwych dzieciach, żyjących w pętli czasowej. Cały ich świat to jeden dzień - każdego wieczoru obserwują wybuch zrzuconej na sierociniec bomby, by obudzić się rano i przeżyć od nowa to samo. Czy już zawsze będą wiodły taki los?

Głównym bohaterem, a zarazem narratorem powieści jest szesnastoletni Jacob, który bardzo chciał uwierzyć w niesamowite historie opowiadane przez dziadka. Jacob zabiera ze sobą dzieci w podróż do Londynu. Trwa II wojna światowa i nie jest to ani trochę bezpieczne. Za wszelką cenę pragną jednak przywrócić swojej opiekunce ludzką postać. Poszukują pętli czasu, która pomoże im dostać się do innych takich jak oni sami.

Książka pełna jest niezwykłych przygód, specyficznych postaci, niebezpiecznych wydarzeń. Wykreowany w „Mieście Cieni" świat jest niesamowity. Co prawda fabuła stworzona została z pewną dozą chaosu, ale w tym wypadku działa to na korzyść powieści. Dzięki temu jeszcze bardziej trzyma w napięciu i staje się jeszcze bardziej osobliwa i nierzeczywista.

Bohaterowie powieści są sympatyczni i dobrze skonstruowani. Nawet najdziwniejsi z nich wydają się być żywi i realistyczni. Ich magiczne zdolności bywają niesamowite i z pewnością idealnie pasuje do nich słowo „osobliwe". Kto jednak czytał pierwszą część ten świetnie wie o co mi chodzi - kto tego nie zrobił, najwyższy czas nadrobić lekturę.

Twarda oprawa, piękne, ale również budzące grozę wydanie to nieodłączne cechy tego cyklu. W „Osobliwym domu Pani Peregrine" byłam po prostu zakochana. Drugi tom nie posiada już tego elementu zaskoczenia, przez co wydaje się może nieco słabszy, ale i tak lektura sprawia wiele przyjemności i dostarcza niezapomnianych wrażeń. Zakończenie jednak pozostawia wiele do życzenia - jest niepełne i sprawia, że czytelnik nie może doczekać się kolejnej części, która, mam nadzieję, wyjaśni wszystkie tajemnice i nareszcie zdradzi czytelnikom co będzie dalej.

Zarówno „Miasto Cieni" jak i całą serię serdecznie wszystkim polecam. „Osobliwy dom Pani Peregrine" to jedna z najbardziej niezwykłych książek, jakie zdarzyło mi się przeczytać. Tu nie ma nowych pomysłów - tu nowy jest cały, osobliwy, genialnie wykreowany świat. To jedna z tych powieści, których nie „można", a zwyczajnie „trzeba" przeczytać - dlatego nie zwlekajcie! Jeżeli istnieje magia to znajdziecie ją właśnie w tej książce.

Dział: Książki
środa, 19 sierpień 2015 17:59

Ruina i rewolta

Stało się. Przez lekkomyślność młodego carewicza Wasyla, Ravka upadła i Darkling przejął w niej władzę.
Alina wraz z resztką sojuszników zdołała uciec. Znalazła schronienie w Białym Soborze pod opieką kapłana Apparata. Schorowana i pozbawiona mocy dziewczyna czuje się bardziej jak więzień, nie jak gość honorowy, a już z pewnością nie czuje się Świętą, za jaką mają ją wszyscy w Białym Soborze. Czy to zatem już koniec? Czy ciemność Fałdy ogarnie cały świat, a Przyzywaczka Słońca już zawsze będzie nią tylko z nazwy? A może jest jeszcze nadzieja?

Po nieco, jak dla mnie, statycznym tomie drugim, przyszedł czas na tom finałowy. Zabrałam się za niego od razu, gdyż byłam ciekawa, jak potoczą się losy bohaterów, którzy w finale poprzedniego tomu utknęli w martwym punkcie. Powieść naprawdę mnie wciągnęła i późnym popołudniem już znałam odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Czy jestem zadowolona zaproponowanymi przez autorkę rozwiązaniami? O tym poniżej.

W początkowych rozdziałach Alina jest cieniem dawnej siebie. Chora i słaba, z posiwiałymi włosami, jest idealnym obiektem do manipulacji dla sprytnego kapłana Apparata. Jednak dzięki nieocenionemu Malowi i wiernym Griszom, bohaterce udaje się nie tylko wyzwolić z niechcianego więzienia, ale też znaleźć w sobie siły do dalszej walki. Bohaterowie są przekonani, że jedynym sposobem, by pokonać rosnącego w siłę Darklinga, jest odnalezienie legendarnego ognistego ptaka, który według dzienników Morozowa, stanowi trzeci wzmacniacz mocy.
To dlatego akcja Ruiny i rewolty skupiać się będzie na podróży i poszukiwaniach legendy, ale nie tylko. Trzeba przyznać autorce, że finałowej części trylogii naprawdę starała się podomykać wszystkie wątki i wyprowadzić na prostą drogę losy postaci.
Irytujące, ale też ciekawe było umieszczenie Aliny między trzema mężczyznami, z których każdy mógłby jej zaoferować co innego. Mal, przyjaciel z dzieciństwa jest obecnie nie tylko jej obrońcą. Jako jeden z nielicznych zawsze mówi Alinie szczerą, nielukrowaną komplementami prawdę i choć zrobi dla niej wszystko, ciężko mu ze świadomością, że dziewczyna którą kocha, jest predysponowana do większych rzeczy i zaszczytów, niż on może jej zapewnić.
Błyskotliwy i bezczelny carewicz Mikołaj, może uczynić z Aliny najpotężniejszą królową, jaką widziała Ravka. Wspólnie mogliby nie tylko dźwignąć kraj z upadku, ale też doprowadzić go do niezwykłej potęgi.
No i jest jeszcze Darkling. Pozornie ten zły, pozbawiony skrupułów, ambitny i żądny władzy nad ciemnością i światłem. Przyciąga do siebie Alinę z powodów, których dziewczyna nie zna, albo woli nie znać. Gdy się temu przyjrzeć bliżej, Alina i Darkling są jak dwie strony medalu, jak yin i yang, być może dlatego, wciąż ze sobą walczą, jednocześnie się przyciągając.
Którego z nich wybierze Alina? Przyznam, że dla  mnie nie od razu to było jasne i obstawiałam kogoś innego.

Oprócz umiejętnie dawkowanych miłosnych rozterek, w tomie trzecim poznajemy początki potęgi Griszów, w tym samego Darklinga i jego przodków. Rozmawiając z naocznym świadkiem tamtych wydarzeń, Alina ma wreszcie sposobność, dowiedzieć się, jak czytane przez nią legendy mają się do rzeczywistości.
Nie wiem, czy to dlatego, że zdążyłam się przywiązać do bohaterów, czy po prostu lubię takie motywy, bardzo przypadł mi do gustu wątek stopniowo solidaryzujących się z Aliną Griszów: Gieni, Tolii, Tamar, a nawet pyskatej Zoji.
Jeśli idzie o samo zakończenie historii, to także przypadło mi do gustu. Lubię, kiedy autor wpaja w czytelnika przekonanie, że skończyć się może tylko w jeden sposób, a tu zupełnie niespodziewanie, pojawia się dodatkowa opcja. Może wyszło trochę bardziej melodramatycznie, ale i tak mi się podobało. Najprostsze rozwiązania często bywają najlepsze.

Trylogia Grisza z pewnością zasługuje na uwagę czytelników lubujących się historiach fantasy, opartych na ludowych legendach i obiegowych motywach, nawiązujących do odwiecznej walki światła i ciemności. Jeśli książkę czyta się z wypiekami na twarzy i nie może się jej odłożyć, a codzienne obowiązki idą w kąt, to zdecydowanie musi coś w tym być.
Może jestem beznadziejną romantyczką, ale nie znajduję w tej historii niczego, do czego można by się przyczepić. Stanowczo wpisuję ją na prywatną listę moich ulubionych serii, a Was zachęcam do zapoznania się z nią. Naprawdę warto.

Dział: Książki
środa, 19 sierpień 2015 17:53

Szturm i grom

Ravka, usytuowana w kraju wzorowanym na carskiej Rosji. Jest to kraina pełna czarów, magicznie uzdolnionych arystokratów zwanych Griszami  oraz straszliwej ciemności, w której czyhają potwory. Kraj otacza gęsty pas ciemności zwany Fałdą Cienia. Ciemność ta stopniowo się rozszerza, a żyjące w niej wilkory zabijają każdego śmiałka, który tam wejdzie.

Zupełnie niespodziewanie w społeczności Griszów pojawi się ktoś, kto wywróci całą tradycję do góry nogami. Sierota znikąd, bez wspomnień i świadomości, kim byli jej rodzice, odkryje że dysponuje ogromną mocą przyzywania światła, które może nie tylko rozproszyć ciemność, ale też ciąć lepiej niż najlepsza stal. W ten sposób, Alina, która kształciła się na kartografkę, z dnia na dzień trafia na królewski dwór w sam środek intryg, sprzecznych interesów i griszowskiej magii. Naiwna i łatwowierna dziewczyna bardzo szybko staje się marionetką w rękach dowódcy Drugiej Armii magnetycznego Darklinga, który ma wobec dziewczyny własne plany i szybko zaczyna je  wprowadzać w życie.
Alina bardzo późno zdaje sobie sprawę, że mężczyzna ją zmanipulował i że wcale nie miał na celu zniszczenia Fałdy Cienia, wręcz  przeciwnie, ma zamiar ją powiększyć i za jej pomocą przejąć władzę nad krajem.

Po tragicznych wydarzeniach z tomu pierwszego, Alinie z pomocą Mala udaje się uciec przed  Darklingiem. Bohaterowie stają się uciekinierami, żyją na marginesie, jak najgorsze wyrzutki, karmiąc się nadzieją, że wreszcie gdzieś znajdą swoje miejsce na ziemi. Nietrudno odmówić obojgu sprytu i zaradności, dlatego ręce same się załamują, gdy bardzo szybko ponownie wpadają w ręce Darklinga i jego ludzi. Bardzo mądrze: nie chcesz zwracać na siebie uwagi, to sprzedaj rzadką, złotą spinkę.
Zrozpaczona Alina widząc, że nie ma szans w starciu bezpośrednim, poddaje się i razem z Malem trafiają na korsarski statek osławionego pirata Stormhonda.
Szybko staje się jasne, że Darkling, po tym, jak wyszedł cało z potyczki w Fałdzie Cienia, nie tylko diametralnie się zmienił, ale też ma bardzo dalekosiężne plany. Celem wyprawy jest upolowanie legendarnego morskiego węża, którego moc, mogłaby zwiększyć umiejętności Aliny. Dziewczyna posiada już jeden wzmacniacz i jest tym zaskoczona. Już teraz jest bardzo potężna, oprócz tego uczono ją, że na jednego Griszę przypada jeden wzmacniacz. Morska wyprawa szybko każe jej zweryfikować poglądy.
Pierwszą część trylogii Cień i kość przeczytałam ponad dwa lata temu i sporo szczegółów już zatarło mi się w pamięci. Pozostała jedynie świadomość, że historia była obiecująca. Dlatego do lektury części drugiej podchodziłam z pewnymi obawami, na szczęście w trakcie czytania pewne rzeczy sobie przypomniałam i cała historia była dla mnie dość czytelna.

W części drugiej bohaterowie ponownie trafiają w sam środek intryg i walki o wpływy, tym razem między dwoma synami cara, Vasylem i młodszym Mikołajem. Alina postanawia podjąć walkę z Darklingiem, co będzie wymagało przejęcia dowództwa nad Drugą Armią. Czy griszowska arystokracja zechce przyjąć jej rozkazy? Czy żyjące dotąd w pewnym odosobnieniu zakony, zaczną ze sobą współpracować?
Akcja drugiej część trylogii, w moim odczuciu, toczy się dość statycznie. Właściwie spodziewałam się, że będzie się działo więcej i bardziej spektakularnie, a tymczasem po krótkiej morskiej podróży, wszystko zwalnia na większą część książki, aby pod koniec znowu przyśpieszyć.
Najwięcej zmienia się w głównej bohaterce. Oszołomiona rosnącą w niej mocą, odkrywa w sobie emocje i uczucia, których wolałaby nie znać i nie chodzi tu tylko o magnetyzm Darklinga, który nawiedza bohaterkę nie tylko w snach. Alina dochodzi do przekonania, że tylko posiadanie trzech wzmacniaczy, pozwoli jej go pokonać. Opętana tą myślą, nie potrafi jej przezwyciężyć, co sprawia, że coraz mocniej oddala się od Mala, który z kolei nie do końca potrafi zrozumieć moce, którymi posługuje się jego ukochana. Oprócz tego bohaterka będzie musiała się zmierzyć z rozprzestrzeniającą się na jej temat opinią, jakoby była świętą, mogącą zaradzić na każdą bolączkę biedoty, od głodu począwszy na chorobach i nieszczęściu skończywszy. Jest to naprawdę wielki ciężar i widać, że Alina nie umie sobie z nim radzić.

Książkę czyta się dobrze. Leigh Bardugo ma lekkie pióro, a sam pomysł na powieść ma potencjał. Należy też pamiętać o zasadzie, która często odnosi się do środkowych części trylogii - w drugim tomie dzieje się mniej, by w trzecim akcja znowu mogła przyśpieszyć. Jak będzie w tym przypadku, zobaczymy.
Przyjemnie spędziłam czas z lekturą Szturmu i Gromu i chętnie poznam zakończenie tej historii.
Polecam wielbicielom wschodnich klimatów oraz miłośnikom historii, w których bohaterowie władają różnego rodzaju żywiołami i mocami. Spodoba się Wam!

Dział: Książki
niedziela, 16 sierpień 2015 09:57

Czas żniw

Stephen Brown wyróżnił pięć cech bestsellera. Wśród nich znajduje się rzecz o nazwie content (ang. zawartość). Treść powieści powinna: wykorzystywać konwencję, ale jednocześnie być innowacyjna; wydawać się zwyczajna, a zarazem inna; wychodzić poza schemat, tak by sprostać wymaganiom bardziej wytrawnych czytelników, jednak nie zniechęcając mniej wymagających; oraz łączyć w sobie kilka typów literatury. W tę koncepcję wpisują się takie hity, jak choćby „Harry Potter". Jako przykład dzieła idealnego wskazałabym również „Czas żniw" autorstwa (debiutantki!) Samanthy Shannon, pierwszy tom siedmiotomowego cyklu. Powieść, obok której po prostu nie da się przejść obojętnie.

Ciemnoniebieska okładka z zestawem cyfr i symboli właściwie niczego nie mówi. Nie pomaga także wiedza, że grafika na froncie to zegar słoneczny. Połączenie kolorów jest nietypowe – czerwień, niebieski i złoto. Próżno szukać w tej kombinacji łatwych rozwiązań. Wystarczy jednak jeden tylko rzut oka na okładkę, by wpaść w jej sidła. Jej tajemniczość hipnotyzuje, nietypowość przyciąga, kalejdoskop niepewnych konceptów znaczeniowych steruje dłońmi, byle ją dotkną, otworzyć i zacząć czytać.

Rok 2059. Paige Mahoney ma dziewiętnaście lat, zatrudnienie w przestępczym świecie i talent... jasnowidzenia. Wróżenie ze szklanej kuli, czy czytanie kart to jednak nie dla niej. Dziewczyna należy bowiem do kategorii VII – skoczków – a konkretnie śniących wędrowców. Jest w stanie, opuszczając duchem własne ciało, wędrować po świecie, a nawet wdzierać się w cudze umysły. Jej dar, który powinien być błogosławieństwem, okazuje się przekleństwem. Rząd w obawie przed jasnowidzami nakłada na uzdolnionych liczne restrykcje. Paige żyje w niekończącym się stanie zagrożenia. Nauczona w nim funkcjonować wie, jak unikać niebezpieczeństw oraz odpowiednich służb – DDK i NDK, by pozostać na wolności. Pewnego dnia nawet ją zaskakuje kontrola. Nie mogąc uciec, staje do walki i... zabija człowieka. Niewiele później trafia do kolonii karnej Szeol 1, gdzie władzę sprawują, ukrywani przez rząd od dwustu lat, przedstawiciele... innej rasy, Refaitów. Paige trafia pod „opiekę" Naczelnika, który staje się jej panem i trenerem. To jednak nie koniec sekretów. Wkrótce trafia się szansa ucieczki. Tylko czy Paige jest w stanie zaufać nietypowym sprzymierzeńcom? A przede wszystkim – czy jest w stanie zaufać sobie?

Początek powieści wygląda mnie więcej tak: czytelnik zostaje wrzucony do wycieczkowego superszybkiego pociągu typu TGV, a energiczny przewodnik zasypuje go informacjami o tym, co znajduje się za oknem. Maszyna przemyka między kolejnymi ulicami, zmieniając je w rozmazaną plamę, ale pilot nie przystaje mówić i to wciąż coraz szybciej i szybciej, rzucając serię skomplikowanych nic nikomu niemówiących nazw. W końcu pociąg się zatrzymuje, a zazielenieni pasażerowie (czytelnicy), którym w głowach kręci się od nadmiaru informacji i prędkości ich podania, wysiadają. Ale przewodnik mówił ciekawie (o duchach, jasnowidzach i przestępcach!), więc pomimo ogólnego chaosu, grupa dopytuje go, czy istnieje jakaś spokojniejsza wersja tej szalonej wycieczki. Uradowany pilot rozdaje każdemu broszurkę („O wartości odmienności" – tabelka przed pierwszym rozdziałem) i zapewnia, że wszystko zrozumieją z czasem. „Przecież nigdy nie wiadomo wszystkiego od razu" – mówi i puszcza do wycieczkowiczów oko. Wszyscy mają wrażenie, że otwierają się przed nimi wrota do wielkiej, fascynującej tajemnicy.

Pomysł na historię jest niezwykły. Świeży, oryginalny i przemyślany w nawet najdrobniejszym szczególe. Teoretycznie wszystkie zawierające się w powieści wątki skądś już czytelnik zna – jasnowidze, duchy, żywienie się krwią lub swoistą energią, dystrykty, kolonie karne, podział według kolorów strojów, podziemna grupa przestępcza. Elementy składowe nie mają w sobie nic niezwykłego. Jednak Samantha Shannon wzięła to wszystko, wypolerowała na błysk i z opatrzonych gratów zrobiła designerskie wnętrze. Od powieści nie sposób się oderwać. Każda strona, to kolejne zaskoczenie.

Historia poprowadzona jest dwutorowo. Z jednej strony czytelnik poznaje bieżące wydarzenia z życia Paige, z drugiej uczestniczy w jej snach o przeszłości. Dziewczyna wraca do najważniejszych wspomnień, nie tylko na nowo przeżywając swoje traumy, ale i dając swoiste podwaliny historyczne dla akcji. Niecelowo odpowiada na pytania – jak, dlaczego, kiedy się to zaczęło? Próżno poszukiwać w książce bezpośrednich skrótów. Faktów należy wyglądać pomiędzy pozornie nic nieznaczącymi historiami, zwykłymi wspomnieniami. Doświadczenia poszczególnych bohaterów różnią się, a więc i referowane przez nich opowieści z przeszłości są odmienne. Autorka nie wkłada streszczeń w usta żadnej z wykreowanych postaci.

Bohaterowie są przede wszystkim tajemniczy. I nie mam tu na myśli infantylnego droczenia się, uśmiechów półgębkiem i złośliwych uwag. Tak, jak ludzie wiele zachowują dla siebie albo nie czują się upoważnieni do zadawania niektórych pytań. Więcej dowiadujemy się też o postaciach z ich czynów, decyzji i wspomnień, a nie narzuconych opisowo cech. Wyraźnie widać, że Shannon zdecydowała się na zabieg, w którym czytelnik poznaje bohaterów na własną rękę, przez wiele tomów, a nie przyjmuje podany na tacy profil psychologiczny.

Wątek romantyczny, o którym mówi zawarta na okładce opinia („...zupełnie nowa historia miłosna") jest tak naturalny, nienachalny i subtelny, że nawet najwięksi przeciwnicy romansów nie mieliby się do czego przyczepić. Fabuła powieści nie zasadza się wokół miłości, ale też nie eliminuje jej z życia bohaterów. Można by uznać, że autorka ma do niej racjonalne podejście. To nie love story a'la nowa wersja „Romea i Julii", a powolne dojrzewanie uczucia opartego na zaufaniu i... z góry skazanego na porażkę.

Nie da się ukryć, że dramaturgię historii wzmacniają wyraźne nawiązania do II wojny światowej – segregacji rasowej oraz gett. Zmiana imion bohaterów na numery i oznaczenie nimi postaci; kolonia karna o nazwie Szeol (judaistyczna koncepcja miejsca pobytu zmarłych, pozbawionych wszelkiej radości istnienia i życia); a nawet dowożenie pojmanych pociągiem – to tylko garstka z elementów zbieżnych z faktyczną historią. Samantha Shannon wyraźnie czerpie również z wiedzy na temat kabały.

Powieść jest także starannie skomponowana i przemyślana pod względem językowym, co widać nawet mimo tłumaczenia. Potwierdza to również posłowie od wydawcy, w którym czytelnik dowiedzieć się może o dualizmach znaczeniowych niektórych pojęć, czy nazw własnych oraz zrozumieć podjęte przez tłumacza decyzję. „Czas żniw" pomimo sporej przesłaniowej ciężkości czyta się bardzo szybko, bez chwili (ani chęci) na wytchnienie. Dialogi wydają się naturalne, opisy plastyczne i sugestywne, lecz nieprzesadzone i „nieprzepoetyzowane". Nie można jednak nazwać stylu Shannon „zerowym". Od pierwszych stron widać wyraźny, autorski szlif, który umożliwiłby rozpoznanie języka autorki nawet w innej fabule i bez podpisu (choćby przez zamiłowanie do wzmacniających wydźwięk powtórzeń fraz).

„Czas żniw" to zdecydowanie najlepsza powieść gatunku, jaką czytałam nie tylko w ciągu ostatniego roku, ale i całego życia. Zazdroszczę starszej ode mnie o ledwie rok autorce niezwykłej kreatywności, talentu i dbałości o szczegóły. Wizja kolejnych siedmiu tomów jednak jednocześnie mnie cieszy i budzi moje obawy. Czy kolejne odsłony serii będą równie doskonałe? Czy Shannon podoła postawionej sobie wysoko poprzeczce? Czy wytrzymam tyle lat oczekiwania, by wreszcie poznać zakończenie tej historii? Ilość niewiadomych, szepcących kusząco tajemnic w powieści jest tak duża, że „Czas żniw" wciąż śni mi się po nocach. Pozwólcie, by wkroczył i do Waszych snów. Choć nie obiecuję, że obejdzie się bez koszmarów.

Dział: Książki
piątek, 14 sierpień 2015 22:48

"Droga do Nawi" - premiera jeszcze w sierpniu!

Odrobina humoru, dużo mocnej i wartkiej akcji, nietuzinkowi bohaterowie, realia społeczne, obraz Rosji i pierwsza tak rozbudowana wizja słowiańskiej fantasy umiejscowiona w XXI wieku. Gdy bogowie obmyślą plan, nie masz wyjścia i musisz tańczyć tak, jak ci zagrają... a może jednak nie? Premiera książki już 26 sierpnia

Dział: Patronaty