„Eve" to pozycja, na którą czekałam bardzo długo – odkąd tylko pojawiła się w wydawniczych planach i jeszcze nigdzie nie było nawet jej zapowiedzi. Angielskie recenzje książki skusiły mnie niezwykle. Jest to więc powieść, po którą sięgnęłam, mając naprawdę duże oczekiwania.
Świat opanowała zaraza, która wymordowała 98% populacji, a szczepionka, która miała pomóc, jedynie pogorszyła sprawę. Teraz, by na powrót zasiedlić Ziemię, król Nowej Ameryki, stworzył specjalne szkoły dla dziewcząt, które po ukończeniu osiemnastego roku życia, miały za zadanie rodzić dzieci. Początkowo było wiele chętnych ochotniczek, ale później okazało się, że mnogie ciąże niosą ze sobą przeróżne powikłania i od tej pory dziewczęta są oszukiwane. Sądzą, że szkoli się je jako elitę Nowej Ameryki. Kiedy najlepsza uczennica, Eve, dowiaduje się strasznej prawdy, ucieka z takiej placówki pod osłoną nocy. Na swojej drodze spotyka byłą szkolną rywalkę, Arden, oraz chłopaka, Caleba, który wbrew temu, czego uczyła się w szkole, postanowił jej bezinteresownie pomóc, na dodatek narażając własne życie.
Książka jest ciekawa i napisana lekkim piórem, ale nie mogę się wyzbyć wrażenia, że to pozycja „jedna z wielu". Właściwie nie wnosi nic nowego do świata literatury, a obóz sierot do którego trafia główna bohaterka, jest niemalże żywcem zaczerpnięty z przygód „Piotrusia Pana". Z początku interesującą postacią wydał mi się ich przywódca, Leif, ale później autorka w bardzo sprytny sposób go spłyciła. Caleb niestety wcale nie jest interesujący. To postać przypominająca błędnego rycerza. Bohater postępujący przewidywalnie i niemalże bez skazy. Natomiast sama Eve wydaje się być po prostu niekonsekwentna. Z jednej strony to mała, zabłąkana dziewczynka, a z drugiej uparta, zadziorna kobieta. W każdym razie której maski by nie przywdziała, to postępuje głupio i nierozważnie. Sądzę, że psychologicznie można by tę postać jakoś wytłumaczyć, ale zwyczajnie nie potrafiłam darzyć jej dużą sympatią.
Stworzony przez Annę Carey świat jest miejscem wartym odwiedzenia. Pokryte pleśnią, rozsypujące się domy, opuszczone ludzkie osiedla. Farmy sędziwych ludzi, które są ostoją dla sierot i zaszyfrowana komunikacja radiowa są zdecydowanie w tej historii godne uwagi. Miasto na pustyni również intryguje, choć kompletnie nie ma sensu i racji bytu – aczkolwiek na ten temat nie będę więcej marudziła, ponieważ „Eve" to w końcu pierwsza część trylogii i może wszystko się później jakoś wyjaśni. Natomiast zupełnie nierealne fragmenty również się pojawiały. Bardzo żal mi było klaczy Caleba, która nie tylko woziła na swoim grzbiecie trzy osoby, ale (o zgrozo!) galopowała z nimi. Sądzę, że w realnym świecie szybko skończyłoby się to urazem kręgosłupa biednego konia (nawet gdyby się tam wszyscy pomieścili i jakoś utrzymali).
„Eve" to kolejna pozycja, która stanowi dla mnie istny paradoks. Z jednej strony nie żałuję przeczytania tej książki i jeżeli będę miała taką możliwość, to chętnie sięgnę po kolejne części, ale z drugiej, nie lubię różnego typu błędów merytorycznych, bo nawet fikcja powinna moim zdaniem zachowywać jako taką logikę. Nagrodą dla wytrwałego czytelnika z pewnością będą pocieszni, mali chłopcy (w tym jeden w spódniczce baleriny). Humor momentami się autorce naprawdę udał.
Na powieści niestety zawiodłam się srodze, ale to czy jest warta przeczytania, każdy powinien ocenić sam. Książka ma wiele wad, ale nie brakuje jej również zalet. Chociażby lekkość stylu Anny Carey jest zdecydowanym plusem. Podobno dobry pisarz potrafi stworzyć dzieło z byle czego i tutaj moim zdaniem to się sprawdza. Przy dość banalnej i naciąganej, a jednocześnie na siłę tragicznej, fabule powieść czyta się naprawdę rewelacyjnie – szybko i bez odrywania się od książki. Jeżeli od treści oczekujesz jedynie rozrywki, to „Eve" jest właśnie dla Ciebie.