kwiecień 29, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Fabryka Słów

piątek, 29 marzec 2013 08:05

Listy lorda Bathursta

Marcin Mortka to znane nazwisko na polskiej scenie fantastycznej. Głownie jednak kojarzy się z fantastyką historyczną ("Miecz i kwiaty", "Ragnarok 1940"), a niektórym ewentualnie z horrorem ("Miasteczko Nonstead"). Tym razem powrócił do czasów, gdy tłumaczył powieści marynistyczne Patricka O'Briana i klimatów, których zaczątki czuć było już w "Karaibskiej Krucjacie" - fantastyce z piratami w roli głównej. I trzeba przyznać, że naprawdę dobrze mu to wyszło.

Peter Doggs to niezrównany żeglarz, ale i człowiek, który szybciej mówi niż myśli, a przy tym jest niesamowicie uparty i niechętny do słuchania innych. Ze względu na te cechy, spotykamy go po raz pierwszy, gdy właśnie zostaje zabity. Tak naprawdę przed śmiercią ratuje go Lord Bathurst, który upatruje w Doggsie człowieka idealnego do tajnej, niebezpiecznej misji na morzu. Na wszelki wypadek, roztacza "opiekę" nad jego córką i w zależności od uległości jej ojca, znajduje jej odpowiedniego kandydata na męża. Tak zaczyna się przygoda Petera, który wcale nie chce jej przeżyć. Do przodu gnają go tylko listy Barhursta, dostarczane przez jego szpiclów na statku, troska o córkę oraz ciekawość prawdziwych zamiarów lorda.

Czytelnik poznaje wszystkie zawiłości intrygi razem z Doggsem - czy to z listów, czy jego własnych rozmyślań. A fabułę Mortka wymyślił naprawdę złożoną. Sporadycznie tylko opuszczamy pokład okrętu, którego nazwa zmienia się jak w kalejdoskopie. XVII-wieczne oceany były wysoce niebezpiecznym miejscem, po którym żeglowali korsarze i wrogie floty. Możecie być pewni, że okazji do wystrzelenia armat nie zabraknie, czy to przeciwko piratom, Francuzom, czy nawet... swoim. Ukryte zamiary Lorda zaprowadzą naszych bohaterów do Indonezji, lecz droga nie będzie usłana różami.

W większości pozyskani przez szantaże, przedstawiciele Bathursta, pilnują, by kapitan wykonywał swoje polecenia, ale jednocześnie stanowią słabe ogniwo, o czym ten dobrze wie. Doggs to tak naprawdę łotr jakich mało. Przed osiągnięciem celu nie cofnie się przed niczym: będzie rabować, zabijać, krzywoprzysięgać. Paradoksalnie jednak wzbudza sympatię czytelnika, szczególnie, że znamy jego motywację. Dlatego potrafimy zrozumieć środki, których używa do osiągnięcia celu. Jako postać osadzona wśród innych łajdaków, stanowi wśród nich najjaśniejszy punkt, jawiący się nam najwyraźniej, a do tego obdarzony jest niesamowitą inteligencją, która pozwoliła mu zajść tak daleko. Z lordem Bathurstem prowadzi swoistą wojnę na umysły - próbuje poznać plany Anglika i pokrzyżować je, zanim skończy mu się czas. Możemy się tylko domyślać, kto wygra w tym starciu, bo wcale nie jest to oczywiste.

Jedno trzeba Mortce przyznać - potrafi pisać nieziemsko i lata tłumaczenia książek O'Briana z pewnością wyszły mu tylko na dobre. Nieskończone lektury leksykonów marynistycznych się opłaciły, a ta wiedza pozwoliła napisać mu jego własną powieść w klimatach stricte żeglarskich. Fani fantastyki mogą się poczuć rozczarowani, bo poza manipulacją faktami historycznymi, nie znajdą tu elementów nadnaturalnych. Mimo to, dla mnie, osoby nieobeznanej i nieoczytanej w tych tematach, lektura była samą przyjemnością, a nastrój i plastyczne opisy wynagradzają w pełni te braki. Z łatwością przeniosłam się na pokład "Menelausa", wczułam się w klimat, brałam udział w intrygach i emocjonujących bitwach morskich. Na kartach powieści pisarz wykreował wiele wiarygodnych postaci, osadził je na bojowych okrętach Royal Navy, wysłał w daleką podróż do Indii, a przy tym zaplątał w intrygę lorda Bathursta.

Marcin Mortka zawładnął moim sercem. Ma niesamowicie lekkie pióro, świetne pomysły i barwny język, co w "Listach Lorda Bathursta" złożyło się na niesamowitą powieść. Jeśli nigdy nie kręciły was klimaty marynistyczne, nie bójcie się sięgnąć, a może w wykonaniu tego autora pokochacie je tak jak ja. Otwarte zakończenie stanowi dla autora furtkę, z której, jak sam powiedział na ubiegłorocznym Polconie, bardzo chętnie skorzysta. Czyżby szykował się nam drugi O'Brian? Jestem za!

Dział: Książki

Pod patronatem Secretum 26 lutego ukaże się trzeci i ostatni tom Trylogii Magów Prochowych "Jesienna Republika" Briana McClellana. Buzzfeed.com uznał ją jedną z najlepszych serii fantasty w historii. Wydawcą serii jest Fabryka Słów.

Dział: Patronaty
środa, 20 styczeń 2016 23:53

Upadła świątynia

Historia Dominiki Węcławek jest dość niezwykła. Gdy Bartek Biedrzycki rozpoczął serię „Kompleks 7215", podesłała autorowi fanfick do jego historii. Jak się wkrótce okazało, był to początek bardzo ciekawej współpracy. Już 22 stycznia bowiem, do księgarni trafi „Upadła świątynia" – powieść ulokowana w świecie wykreowanym przez Biedrzyckiego; pierwszy „pełnometrażowy" tekst pisarki.

Uwielbiam okładki postapokaliptycznych powieści. Czy chodzi o uniwersum „Metro 2033" wydawnictwa Insignis, czy świat „S. T. A. L. K. E. R.", czy „Kompleks 7215" Fabryki Słów właśnie. „Upadła świątynia" w sferze wizualnej nie odstaje niczym od obwolut tych bardziej popularnych autorów, a w kontekście cyklu, w który się wpisuje, zajmuje drugie miejsce – jest zdecydowanie atrakcyjniejsza od pierwszego tomu tej serii i nieco tylko mniej zachęcająca od „Stacji: Nowy Świat". Kontrast toksycznej zieleni z intensywną czerwienią przyciąga wzrok i gwarantuje, że spotkanie z powieścią nie będzie spacerkiem po parku, a przeprawą przez morze krwi, popromienne deformacje i pozbawionych moralności wrogów z własnego gatunku.

„Upadła świątynia" rozgrywa się dwadzieścia lat po Zagładzie. Tunele i ich mieszkańcy stają przed nowym rodzajem zagrożenia – coś lub ktoś wabi do siebie ludzi i dokonuje na nich brutalnych mordów. Równocześnie rozchodzi się fama o istnieniu miejsca obiecanego, raju dla wszystkich mieszkańców Tuneli. Konieczna jest szybka reakcja i to więcej niż jednego sektora metra. Wkrótce zostaje więc oddelegowana grupa, złożona z co najmniej nieprzeciętnych jednostek. Jakby tego było mało – skrajnie od siebie odmiennych. Czy mordy i nagła obietnica lepszego miejsca do życia są ze sobą połączone? Czy niezgrana ekipa będzie w stanie pokonać tak potężne zagrożenie? Ilu z jej członków dokończy misję? A może kolejnej apokalipsy nie przetrwa już nikt?

Niespełna trzystustronicowa powieść zawiera w sobie wszystko to, co postapokaliptyczne tygryski lubią najbardziej. Czytelnik znajdzie tu retrospekcje dotyczące momentu Zagłady oraz czasu krótko po niej pisane z perspektywy przeciętnych obywateli; dopełnienie wątków z poprzednich powieści; ironiczno-sarkastyczne wtręty oparte na przekształceniach współczesnej wiedzy i kultury; bonus w postaci dwóch opowiadań oraz akcję. Całą masę akcji. Krwistej, dramatycznej i angażującej akcji.

Co różni Dominikę Węcławek od Bartka Biedrzyckiego? Przede wszystkim autorka nigdzie się nie spieszy. I nie chodzi tutaj o tempo rozwoju wydarzeń, bo to startuje z wysokiego C i ani na moment nie obniża tonu, a o staranne kreowanie świata i bohaterów. To coś, czego u Biedrzyckiego nieco mi zabrakło – postaci z krwi i kości; świata, który byłby czymś więcej niż zgliszczami i przeniesieniem starych problemów politycznych i podziałów na „nowy" grunt.

Bohaterowie u Węcławek budzą się do życia w relacjach. Nie są z góry określonymi, niezmiennymi charakterami, nałożonymi na imiona schematami, a egzystencjami poddawanymi nieskończonym procesom i przemianom. Przemianom w relacjach grupowych oraz wewnętrznym. Czytelnik obserwuje zachowania postaci w różnych sytuacjach i śledzi cały kalejdoskop ich emocji. Pisarka nie czyni swoich bohaterów superherosami – widać u nich strach, desperację, obawy, melancholię, ale również: bliskość oraz uczucia skrywane lub nieuświadomione.

Z drugiej strony świat po Zagładzie jest w „Upadłej świątyni" wyjątkowo prosty. Węcławek nie bawi się w wymienianie kolejnych stworów, czy opisywanie kolejnych znanych obiektów z postapokaliptyczną nakładką. W tym zakresie nie dookreśla kreacji Biedrzyckiego. Wkracza na teren warszawskich zgliszczy i skupia się na pierwszych wrażeniach. Śnieg, szarość, poczucie zagrożenia; duchota tuneli, obrzydliwy mech, mokre grzyby. Pisarka działa na zasadzie krótkich spostrzeżeń, które czytelnik sam musi sobie „dowyobrazić". Nie nasycając świata przesadzoną opisowością, zachęca do jego współkreacji, nienachalnie wtłaczając czytającego w jego tryby.

Tym jednak, co uwiodło mnie ostatecznie, był język Węcławek. Pozornie bardzo do Biedrzyckiego zbliżony, w praktyce zdecydowanie odmienny. Autorka zderzyła wulgarność wypowiedzi bohaterów z bardzo celnymi obserwacjami i trafnymi puentami. Wyraźnie ma talent do skrywania między wierszami teorii skłaniających do refleksji. Przykład? Jeden z bohaterów zastanawia się, czy agresja postapokaliptycznego świata nie bierze się stąd, że ten wie, kto stoi za jego zagładą. Piękne, mądre i niewydumane.

Okazuje się, że można napisać trzymającą w napięciu powieść postapokaliptyczną, która da czytelnikowi coś więcej niż nagromadzenie opisów strzelanek i wszelkiej rozróby. Ośmielam się stwierdzić, że historia stworzona przez Węcławek jest bogatsza od tego, co zaproponował dotychczas Biedrzycki. Przy tym wszystkim świat po Zagładzie w interpretacji autorki nie traci na szorstkości, zwykle przypisywanej mężczyznom – dynamizm, napięcie i ogólne poczucie zagrożenia nie opuszczają bowiem czytelnika od pierwszej do ostatniej strony. Nie mogę doczekać się dalszej historii Kostji jeszcze bardziej niż Borki, chociaż z przyjemnością zapoznam się z losami obu bohaterów. Najprościej – spotkanie z „Upadłą świątynią" okazało się, pomimo pewnych obaw z mojej strony, niezwykle udane.

Dział: Książki
piątek, 11 grudzień 2015 22:27

Czas żelaza

„Czas żelaza" wzbudził moje zainteresowanie jeszcze długo przed polską premierą. Po pierwsze, zagraniczna krytyka bardzo pochlebnie wypowiadała się na temat książkowego debiutu Angusa Watsona, po drugie gatunek fantastyki jest mi jednym z najbliższych.

Dział: Książki
wtorek, 17 listopad 2015 19:18

Jacek Piekara - spotkanie autorskie

19 listopada 2015 w salonie Empik Łódź Manufaktura odbędzie się spotkanie z Jackiem Piekarą. 

sobota, 07 listopad 2015 16:27

Krwawa kampania

Dobrych książek fantastycznych nigdy dość. Rozpoczynając recenzję truizmem, zapytam jednocześnie – kto zechce mu się przeciwstawić? Osobiście ciągle czuję się laikiem w tym gatunku. Jednak laikiem, który stara się orientować, co w trawie piszczy. Nie inaczej było w przypadku Trylogii Magów Prochowych. O istnieniu tej serii usłyszałam zaraz po premierze pierwszego tomu. Los jednak chciał, że udało mi się z nimi zapoznać dopiero przy okazji drugiego tomu. Dlatego „Krwawą Kampanię" będę recenzowała z pozycji osoby, która z pierwszym tomem miała styczność praktycznie zerową.

Z racji wcześniej wspomnianych przyczyn, nieco czasu zajęło mi samo wejście w świat opowieści, zapoznanie się z bohaterami książki i ułożenie ich relacji w sensowną całość. Jak również poznanie realiów panujących w świecie przedstawionym. Nie trzeba było jednak czekać długo, aby zaprezentowana rzeczywistość wciągnęła mnie doszczętnie. Z kartki na kartkę, wpadałam coraz głębiej. Przyjdzie nam poznać trzy historie. Jednym z bohaterów jest Marszałek polny Tamas, który znalazł się w ogniu walki z kezańską armią. Mężczyzna postrzegany jest jako świetny dowódca, któremu nie pierwszy raz przyjdzie zmierzyć się z przeważającymi siłami wroga. Swoje miejsce w wojennej rzeczywistości próbuje znaleźć również jego syn Taniel Dwa Strzały, którego wielu pragnie wykorzystać do własnych celów. Trzeciemu z bohaterów, detektywowi Adamatowi, przyjdzie natomiast stoczyć walkę o swoją rodzinę. W taki właśnie świat wpadamy, pełen walki, intryg, ale i uczuć, które jeszcze przetrwały.

Narracja „Krwawej kampanii" prowadzona jest z punktu widzenia wcześniej wspomnianych bohaterów, dzięki czemu przedstawiają nam oni w różny sposób wydarzenia, które bardzo często dzieją się w tym samym czasie. Zabieg ten jest dość ciekawy, choć może on przeszkadzać. Niekiedy bowiem momenty kulminacyjne zostają przegrodzone przygodami innej postaci. Przestajemy się jednak złościć z tego powodu, gdy okazuje się, że zaprezentowana historia jest zazwyczaj równie ciekawa. Szybka akcja to niejedyna zaleta tej powieści. Równą wartość stanowią jej bohaterowie. Poprzez liczne perturbacje poznajemy ich zachowania i osobowość. Nie raz być może, będziemy także chcieli dokonać oceny moralnej ich czynów. Innym razem odnajdziemy w nich część siebie. Jednym będziemy kibicować, innym wprost przeciwnie. Na koniec ostatni ze składników tej znakomitej książki, czyli świat przedstawiony złożony z małych walk o to, na czym bohaterom zależy i wielkich intryg politycznych oraz krwawych bitew. Dość często przyjdzie nam stanąć razem z postaciami w pierwszym szeregu lub też wszcząć bójkę.

Koniecznie należy w tym miejscu wspomnieć o magach prochowych. Czyli ludziach obdarzonych szczególnymi zdolnościami, które objawiają się po zażyciu przez nich prochu. Pozwala on im stać się szybszymi, czy lepiej widzieć. Może taki koncept brzmi absurdalnie, ale absolutnie nie przeszkadzało mi to w trakcie czytania książki. Ta innowacja to jedno. To jednak czym broni się ta pozycja, to przede wszystkim tempo akcji. Rozkręca się ona praktycznie już na samym początku. Dosłownie od pierwszej strony zostajemy wrzuceni na głęboką wodę i śledzimy poczynania bohaterów z zapartym tchem przez cały czas, czyli przez blisko 700 stron. Dzieje się wiele, a szanse na odpoczynek mamy tylko czasami, za sprawą opisów otaczającej nas rzeczywistości. Zaraz jednak pędzimy znowu i zupełnie nie chcemy się zatrzymywać, wprost prosimy o jeszcze. Ta książka to idealny przykład paradoksu, kiedy to pragniemy, jak najszybciej dotrzeć do jej końca, po to, by dowiedzieć się, jak się to wszystko skończy, a jednocześnie po jej ukończeniu nie wiemy co ze sobą zrobić. Brakuje nam bowiem zaprezentowanej rzeczywistości i jej bohaterów.

Jeżeli macie za sobą lekturę „Obietnicy krwi", to pewnie nie muszę Was zachęcać do sięgnięcia po kontynuację. Jeżeli natomiast nie czytaliście pierwszej części, to również się nie obawiacie. Jak wspomniałam wcześniej, zaczęłam od drugiego tomu, jednak moje zagubienie nie trwało długo. A swoje braki zamierzam jak najszybciej nadrobić.

Dział: Książki
sobota, 17 październik 2015 21:20

Lodowa cytadela

Postapokaliptyczne wizje świata wracają do łask, a autorzy prześcigają się w koncepcjach na coraz bardziej skomplikowane i nieprzewidywalne światy. Fabryczna Zona, która zgromadziła w swoich zasobach już niejedną powieść z tego gatunku, zdecydowanie nie spoczywa na laurach. Tak, jak i wspierany przez wydawnictwo autor, Paweł Kornew, który w ramach cyklu „Przygranicze" wydał właśnie piątą odsłonę swojej serii (gdyby liczyć tomami, byłaby to ósma odsłona, jednak Kornew w ramach wykreowanej rzeczywistości pochyla się nad różnymi bohaterami, czyniąc ich wiodącymi postaciami jednej lub więcej historii; „Lodowa cytadela" to opowieść o kolejnym bohaterze).

Najnowsze dziecko Fabrycznej Zony sprawia, że potencjalny czytelnik drży na całym ciele od chwili, gdy zauważy książkę na księgarskiej półce. Różne odcienie niebieskiego i błękitu, krajobraz skąpany w śniegu i bohater odziany tak, że brakuje miejsca na wątpliwości, co morderczego chłodu. Przyznam, że lekturę zaczęłam wraz z pierwszymi chłodami i idącą w parze awarią grzejników, więc bez kubka gorącej herbaty nawet nie próbowałam się w fabułę zagłębiać.

I dobrze, bo wnętrze lodowatego tomu także nie podnosi temperatury otoczeniem. Nie ma się zresztą, co dziwić, bo opisywane przez Kornewa Przygranicze, to zespół miast wyrwany przed laty z naszej rzeczywistości i umieszczony w czasoprzestrzeni nieustępliwego mrozu. Nie to jednak czyni go niezwykłym. Wichry niosą bowiem dla mieszkańców coś więcej, niż tylko chłód – magiczne zdolności. Jewgienij Apostoł, pośrednik w bardziej lub mniej legalnych transakcjach, należy do tych właśnie, unikalnych jednostek, jednak swój dar jasnowidzenia stara się możliwie tłamsić z powodu skutków obocznych. Dopiero, gdy rozpoczyna się bitwa o to, kto skróci go o głowę mężczyzna decyduje się wykorzystać posiadane umiejętności. Tymczasem uciekając i próbując ocalić skórę trafia na możliwość najlepszego interesu życia...

Ponad pięćset stron lektury, chociaż diabelsko lodowate z perspektywy miejsca akcji, aż kipi od intryg, walk, rozlanej krwi, mrocznych przeciwników, magicznych zagrożeń i poczucia humoru. Mimo, że zawiązanie akcji nie nastraja optymistycznie – groźba śmierci głównego bohatera nigdy nie jest wesoła – to trudno byłoby o mniej poważne potraktowanie tematu potencjalnego zgonu niż zrobił to Kornew, bez wchodzenia w groteskę czy formę karykatury. Jest dynamicznie, ale to nie dynamizm kina akcji z pobrzękiwaniem thrillera w tle, a raczej wysokobudżetowa komedia z dobrymi efektami specjalnymi.

Sama fabuła, chociaż logiczna, wydaje się również nieco nieuporządkowana. Bohaterowie gnają przed siebie większość decyzji podejmując w biegu, a nie kierując się drogą logicznego i starannego przemyślenia sprawy. Ma to swoje plusy i minusy, jednak w ostatecznym rozrachunku gwarantuje po prostu doskonałą rozrywkę, od pierwszej do ostatniej strony. Z Kornewem nie sposób się nudzić, ale jednocześnie nie sposób wykrzesać z całości czegoś głębszego niż emocje towarzyszące solidnemu blockbusterowi.

Z pewnością utrudniają to bohaterowie, którym bliżej do reprezentantów zbioru cech charakteru, niż faktycznych postaci z krwi i kości. Jewgienij Apostoł to taki trochę nieporadny życiowo krętacz, który radzi sobie głównie dzięki ogromnemu szczęściu. Jego towarzysze, wrogowie i przełożeni momentami nieco się między sobą zacierają, uniemożliwiając wyrycie ich w pamięci. Chętnie poznałabym za to bliżej historię Aleksa i Napalma, którzy wydawali się rokować na coś więcej, niż role drugoplanowe.

Paweł Kornew posiada rzadki dar lekkiego pióra, w którym partie komiczne naprawdę okazują się zabawne, wzbudzając całą gamę uśmiechów – od słabego, błąkającego się zaledwie na wargach, do głośnych wybuchów radości. Niestety bywają i słabsze momenty, gdy bohaterowie przerzucają się docinkami, które pamiętam jeszcze z przełomu podstawówki i gimnazjum. I nie, nie była to forma gry bohaterów, nie posiadali świadomości nieco żałosnego brzmienia wkładanych w ich usta zdań. Szkoda, bo linia dialogowa zajmuje w powieści sporo miejsca, a mimo to nagromadzenie rozmów kosztem akcji nie przeszkadzało mi tak, jak zwykło to bywać w innych przypadkach. Gdyby nie tych kilka zgrzytów byłoby jednak idealnie.

„Lodowa cytadela" to lekka i niewymagająca lektura z ciekawym konceptem świata przedstawionego i wyraźnymi, choć nieco zbyt stereotypowymi oraz pustymi dramaturgicznie i emocjonalnie bohaterami. Powieść czyta się szybko i z przyjemnością. Po wszystkim zostaje apetyt na odszukanie pozostałych dzieł autora i ponowne wkroczenie w świat Przygranicza. Jeżeli dręczy Was ostatnio zły humor, wpadliście w dołek lub macie jesienną chandrę, oto lekarstwo. Byle w komplecie z kubkiem parującej herbaty (lub, jak sugeruje okładka, rękawicami).

Dział: Książki
sobota, 17 październik 2015 00:40

Ropuszki

„Co jest złego w truciznach? Są takie czyściutkie... albo uduszenie... Ale nie, wy zawsze musicie robić krwawą łaźnię... Wiecie, że gorzej od krwi spiera się tylko czerwone wino?".[1]

Ile razy po zakończeniu ulubionej serii zastanawiamy się co dalej u bohaterów, których darzymy sympatią? Albo zastanawiamy się co było przed rozpoczęciem cyklu? I nie mówię tu tylko o tych pierwszoplanowych postaciach, ale i pobocznych, bo to ich historie najczęściej szybko się kończą, a nas nurtuje co tam u nich słychać...

Aneta Jadowska, autorka heksologii o Dorze Wilk sama była ciekawa tego co u jej podopiecznych i dzięki temu oddała w ręce swoich czytelników Ropuszki, zbiór opowiadań przedstawiający losy bohaterów przed i po wydarzeniach z poszczególnych tomów. Intryguje was jak dokładnie wyglądało pierwsze spotkanie Dory i Leona, albo co działo się przed Wszystko zostaje w rodzinie? Chcecie poczytać o Bognie, Romanie, Mironie i Joshui oraz o innych znajomych wiedzmy? W takim razie zupełnie nie rozumiem na co jeszcze czekacie...

O Anecie Jadowskiej słyszał już chyba każdy, nawet ten kto nie miał jeszcze styczności z jej twórczością. Nawet ja, na fali ochów i achów, zakupiłam pierwsze tomy i... nadal ich nie przeczytałam. Kiedy jednak zobaczyłam zapowiedź Ropuszek stwierdziłam, ze od tego zacznę, może nie powinnam bo uprzedzę pewne fakty, ale zaryzykowałam. Czy to była właściwa decyzja?

Pomimo tego, że nie znam książek o Dorze nie przeszkadzało mi to w odbiorze opowiadań, wręcz podsyciło tylko moje zainteresowanie Dorą i przekonało do tego, by w pierwszej wolnej chwili chwycić po pierwszy tom. Polska powieściopisarka stworzyła teksty, które zadowolą nie tylko fanów serii, ale i tych nie znających jej dotychczas. Muszę przyznać, że jestem pod dużym wrażeniem warsztatu pisarskiego Jadowskiej, już dawno, jeśli w ogóle, nie czytałam tak równych i dopracowanych opowiadań, a mnie mało kiedy krótka forma wypowiedzi potrafi zadowolić i zaciekawić. Anecie wyszło to jednak pierwszorzędnie, teksty są spójne, logiczne i co najważniejsze przepełnione akcją, emocjami oraz w wielu przypadkach humorem. Nie brakuje w nich opisów miejsc oraz wydarzeń. Autorka cechuje się również pomysłowością i kreatywnością przez co nie nuży i mile zaskakuje.

Ropuszki to prawdziwa plejada osobowości i dosłownie każda jest inna oraz niepowtarzalna. Nie da się przewidzieć ich zachowań i tego czy nagle nie zaskoczą zmianą swoich poglądów. Może się wydawać, że już znamy daną postać, ale okazuje się, że to tylko część i ma jeszcze sporo tajemnic. Podoba mi się w twórczości Jadowskiej, że czerpie ze wszystkich magicznych istot, ale ożywia je na nowo zacierając granice między dobrem a złem. No i nie pozbawia ich poczucia humoru czym zdobyła mnie ostatecznie.

Obawiałam się trochę spotkania z piórem Jadowskiej, ale jak widać bezpodstawnie. Czas spędzony z tą publikacją był niezwykle owocny w dobrą zabawę pełną wrażeń oraz śmiechu. Opowiadania czytało się szybko oraz z ogromnym zainteresowaniem, bo świat przedstawiony przez autorkę fascynował, a bohaterów nie dało się nie polubić (oczywiście z małymi wyjątkami). Jadowska ma specyficzne poczucie humoru, które do mnie trafiło, jest pomysłowa i pokazuje, że to jeszcze nie wszystko czym może zaskoczyć. Na co szczerze liczę.

Oczywiście Ropuszki polecam. Nie zawiodą się na tej książce fani twórczości Anety jadowskiej oraz wielbiciele fantastyki z nutką poczucia humoru. Opowiadania są lekkie w odbiorze i można je czytać w przerwach między innymi tytułami lub na raz, ja osobiście nie mogłam się od nich oderwać.

[1]Aneta Jadowska, Ropuszki

Dział: Książki

25 września nakładem wydawnictwa Fabryka Słów oraz pod patronatem Secretum ukaże się druga z serii książka, cyklu Stalowe Szczury, autorstwa Michała Gołkowskiego. "Stalowe Szczury. Chwała" to kontynuacja przygód kapitana Reinharda i jego kompanii.

Dział: Patronaty
wtorek, 15 wrzesień 2015 11:28

Głębia. Skokowiec

To nie będzie łatwe – grzmią słowa z blurbu najnowszej powieści Marcina Podlewskiego pod tytułem „Głębia. Skokowiec", które w połączeniu z ponad siedmiuset stronicowym tekstem faktycznie mogą budzić obawy. Science fiction? Space opera? Kosmiczna postapokalipsa? Aż nazbyt wiele możliwości, by coś poszło źle; by lektura okazała się męczarnią, a nie przyjemnością. Całe szczęście, że autorowi udało się umknąć przed zagrożeniami nudą równie wprawnie, co niektórym z kosmicznych pilotów przed deszczem meteorytów.

Okładka „Głębi" prezentuje się w otoczeniu literatury science fiction dość typowo. Chłodne odcienie niebieskiego i błękitnego, kontrastowa czerwień wydobywająca się spod hełmu prezentowanej postaci oraz planeta i statki kosmiczne w tle, to nic niezwykłego. Bohater obwoluty odziany jest w nowoczesną formę zbroi, a w rękach trzyma technologicznie zaawansowaną (przynajmniej wizualnie) broń. W kwestii fabuły okładka podpowiada więc niewiele – science fiction, w kosmosie, najpewniej związane z jakiegoś rodzaju wojną/walką/starciem.

I tak też jest. Akcja powieści rozgrywa się w kosmosie w Wypalonej Galaktyce, dawniej znanej jako Droga Mleczna. Zdewastowana serią potwornych wojen, stanowi schronienie jedynie dla nielicznych mieszkańców. To świat zepsuty i pomimo technologicznego zaawansowania zdziczały – na każdym kroku czekają na jego obywatela zagrożenia. Wyznawcy mrocznych sekt, przedstawiciele innych ras; groźne, powojenne przestrzenie kosmiczne pełne śmiertelnych wyładowań i Głębia – zimna, straszna, gotowa doprowadzić do szaleństwa. W tym jednak świecie przyszło żyć Myrtonowi Grunwaldowi, który po stracie statku i załogi decyduje się podjąć kolejną próbę walki z kosmicznym systemem. Jednak czy skokowiec z mroczną, tajemniczą przeszłością i załoga złożona z ludzi aż po brzegi wypełnionych sekretami, to rzeczywiście dobry plan na nowy start? Okaże się w chwili starcia z niemal mitycznym zagrożeniem.

Chociaż autor podzielił „Głębię" na trzy części, to dla mnie samoistnie wyodrębniają się dwie. Pierwsza to dość trudne w odbiorze z powodu nagromadzenia technicznych, niezrozumiałych pojęć, spotkanie czytelnika z nową rzeczywistością. Pomimo pewnych komplikacji na płaszczyźnie rozumienia kosmicznych technologii i rozwiązań, jest to część intrygująca z doskonale wykreowanym nastrojem tajemnicy i niejasnego widma nadchodzącego zagrożenia. Atmosfera ulega stopniowemu zagęszczeniu, sekrety się mnożą, a całość zmierza do kulminacyjnego momentu akcji w każdym calu zaplanowanego przez Podlewskiego, który wyraźnie panuje nad fabularnym rozwojem powieści (co, wbrew oczekiwaniom, nie jest znowu takie powszechne). Druga część, to moment, w którym dochodzi do połączenia wszystkich prowadzonych przez narratora wątków. Wtedy też czytelnik zdąża już oswoić się z technologiczną nomenklaturą i mechanizmami działania świata. Byłby gotów zanurzyć się weń zupełnie, jednak akcja nagle zwalnia, a węzeł intrygi wyraźnie się rozluźnia i pokusa wejścia w „Głębie" nieco się rozprasza. Trwa bitwa, ale wyraźnie pozycyjna, trochę niemrawa i boleśnie powolna w stosunku do wcześniejszego pędu fabuły. Jest podobnie jak z awarią silnika w pojeździe, który rozpędza się i rozpędza, by w momencie maksymalnego przybliżenia do rekordu świata nagle zgasnąć. Innymi słowy powieść Podlewskiego na początku obiecuje solidny wybuch i aromat napalmu w powietrzu, a ostatecznie serwuje jedynie fajerwerki. Wciąż piękne i interesujące, ale gdzie im tam do solidnego płomienia.

Dawno już jednak autorzy nie odważyli się na wkroczenie w objęcia chłodnego kosmosu, a już w ogóle odświeżenie gatunku space opery. Problem w tym, że Podlewski odświeża ją jedynie pozornie. Postapokalipsa to tylko nęcąco brzmiąca marka obecnej mody. W rzeczywistości czytelnik otrzymuje znane już z kinematografii i literatury rozwiązania. Podczas czytania przed oczami wyobraźni śmigały mi klatki znanych tytułów. Nie zmienia to faktu, że świat Podlewskiego jest skrupulatnie wykreowany (w dużej mierze logicznie i naukowo uwarunkowany) i interesujący. Tchnie także melancholijnym duchem jakiegoś rodzaju minionego czasu. Być może chodzi o odległe czasy świetności space opery, a może o nieobecność w świecie autora ludzkiej Terry, która stanowi tam jedynie drgającą niepewnością przeszłego istnienia legendę. Dlaczego zniknęła? Tak naprawdę nic nie jest jasne. Nikt nie ma pewności, jak skończymy.

Jakkolwiek streszczenie wydarzeń „Głębi" zmieściłoby się na mniej niż jednej stronie formatu A4, to dużo trudniej byłoby o podobną kondensację w kwestii szkicu psychologicznego bohaterów. Ci bowiem nie dość, że są bardzo zróżnicowani przy pierwszym kontakcie, to niosą nietypowe i równie odmienne bagaże doświadczeń. Trudno przewidzieć ich ostateczne cele i pragnienia, a nawet bieżące zachowania. Wszyscy skrywają dramatyczne lub makabryczne tajemnice. To właśnie oni sprawiają, że nieszczególnie wyszukana i lotna fabuła nabiera kolorów. Tutaj należą się Podlewskiemu szczere gratulacje, bo talent do wiarygodnej konstrukcji bohaterów, to umiejętność nieczęsta.

Inną zaletą „Głębi" jest także próba wykorzystania możliwości języka. Autor prowadzi narrację w niezmiennych formach gramatycznych, ale z różnych perspektyw. Podrozdziały poprzedzają cytaty z różnorodnych gatunkowo dzieł wymyślonych na potrzeby fantastycznego świata – przemówień, zbiorów historycznych, encyklopedii, politycznych dekretów, wykładów. Na uwagę zasługuje także kwestia wspomnianego już języka technologicznego, który pomimo pewnego skomplikowania ostatecznie daje się przyswoić. Poza tym Podlewski stawia jednak na proste, nieskomplikowane opisy i minimalną ilość metafor czy porównań. I bardzo dobrze.

„Głębia" przywołuje gatunek, który najlepsze czasy ma już za sobą – zarówno na gruncie literatury jak i kinematografii. To całkiem zgrabna, nieźle napisana – choć trochę też wyświechtana – historia z doskonale wykreowanymi postaciami. Z kart powieści autor puszcza do czytelnika oko, a to pozostawiając historię Terry niewyjaśnioną, a to umieszczając na jej kartach starzejącego się załoganta o nazwisku Lem. Chociaż „Głębia" oferuje niewiele nowości, to wciąż warto poświęcić jej czas. Choćby po to, by odetchnąć nieco od modnych gatunków. Nawet, jeżeli próbuje się upchnąć tę powieść we wdzianko znanej, rozchwytywanej ostatnio marki, jaką jest postapokalipsa.

Dział: Książki