kwiecień 16, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Dobre Historie

czwartek, 05 listopad 2015 13:25

Stigmata

Jak dobrze znamy swoich bliskich i czy aby na pewno wiemy o nich tyle, ile myślimy? W końcu nie jesteśmy ze sobą od zawsze, więc trudno znać każdy aspekt życia bliskiej nam osoby, czy to rodziców, czy rodzeństwa.
Emma sądziła, że wie o swojej mamie wszystko, że jest ona przeciętną, nudną pielęgniarką z kompleksem Matki Teresy, gotową pomagać każdemu, kto o to poprosi. Kiedy jednak mama niespodziewanie ginie w wypadku, Emma dowiaduje się o rzeczach, które stawiają przeszłość jej rodziny w zupełnie nowym świetle.

Załamana odejściem matki, której, jak sama mówi, nigdy nie doceniała, Emma znajduje się w życiowym impasie. Gdy pewnego dnia otrzymuje tajemniczą przesyłkę, w której między innymi znajduje się zaproszenie na obóz dla młodzieży prowadzony przez tajemniczą fundację, postanawia wziąć w tym udział, w nadziei, że dowie się czegoś więcej o swojej mamie. Wraz z grupą innych młodych ludzi trafia do starego ośrodka w górach. Opuszczony budynek nosi ślady dawnego użytkowania oraz kryje w sobie bolesne tajemnice tych, którzy mieli tu nieszczęście dorastać. Niespodziewanie dla siebie Emma znajduje tu stare fotografie, które wyraźnie mają związek z jej mamą. Ktoś prowadzi z uczestnikami obozu okrutną grę, w której celem jest, no właśnie, co lub kto?

Fabułę poznajemy nie tylko z perspektywy Emmy. W niektórych rozdziałach okrutną rzeczywistość sierocińca obserwujemy też oczami dorastającej Agnes, dziewczyny samotnej i wyjątkowo wierzącej, która jest celem okrutnych i wymyślnych kar siostry Gertrudy.
Stopniowo te dwie, pozornie oddzielne historie, łączą się w większą całość, odsłaniając straszną tajemnicę sprzed ponad ćwierćwiecza.

Książkę można by potraktować jak kolejny thriller z wielu, gdyby nie jej niezwykły klimat, który do samego końca każe czytelnikowi pozostać czujnym na to, co się dzieje dookoła. Nie ma pewności, czy uczestnicy obozu są tymi, za których się podają, kto ma dobre, a kto niecne zamiary, a także czy to co się dzieje, jest prawdziwe, czy zgnębiona tym wszystkim Emma zaczyna już popadać w szaleństwo.
Odcięty od cywilizacji ośrodek, tajemnicze, nieco makabryczne zdjęcia, które w różnych miejscach znajduje Emma, poddawanie uczestników obozu dziwnym eksperymentom, to wszystko sprawia, że atmosfera gęstnieje ze strony na stronę, a czytelnik już sam zaczyna się gubić w domysłach. Oczywiście osobą odpowiedzialną za to wszystko okazuje się ktoś, kogo podejrzewałam najmniej.
Jakby tego wszystkiego było mało, atmosferę dodatkowo podgrzewają tytułowe stygmaty. Co mają wspólnego z Emmą i pozostałymi?

Stigmata dobrze by się oglądało na wielkim ekranie, gdyż tego typu historie równie dobrze stymulują wyobraźnię, gdy zadziała się obrazem. Mimo to lektura powieści Stigmata zapewniła mi kilka mile spędzonych wieczorów i czytałam ją z prawdziwą przyjemnością.

Polecam tę powieść czytelnikom, którzy lubią się bać i gubić w domysłach. Stigmata zapewnią Wam chwilę przyjemnej rozrywki.

Dział: Książki
sobota, 17 październik 2015 11:58

Drżenie

Istnieją historie, które obojętnie ilu by się nie doczekały tomów, mają w sobie to coś. Jeden tom może być nieco słabszy kosztem innych, lepszych, ale generalnie całość wychodzi na plus. Bywa jednak, że dobrą decyzją ze strony autora byłoby zakończenie zmagań bohaterów, aby nie męczyć ich samych, czytelników, a już przede wszystkim siebie samego. W tym drugim przypadku szkoda, że do podjęcia takich decyzji nie dochodzi.

Drżenie to trzeci już tom serii Denazen inspirowanej historiami bohaterów o niezwykłych umiejętnościach ściganych przez tajne pozarządowe organizacje, które planują ich wykorzystać do własnych, najczęściej polityczno-militarnych celów. Styczność z taką organizacją może oznaczać tylko jedno: kłopoty. I to właśnie dopadło główną bohaterkę, Deznee Cross.


Życie dziewczyny uległo zmianie, gdy na jej drodze stanął tajemniczy Kale, chłopak czarujący i naiwny, ale też o umiejętnościach zawodowego zabójcy. Ku swemu zaskoczeniu Deznee dowiedziała się, że w sprawy Denazen jest zamieszany jej ojciec, że sprawy rodziny wyglądają zupełnie inaczej niż do tej pory myślała, a ona sama umie więcej niż się po sobie spodziewała.


W tomie drugim sprawy bohaterów skomplikowały się jeszcze bardziej. Okazało się, że ludzi o różnych umiejętnościach jest całkiem sporo, a także że mają oni pewien genowy defekt, który w momencie ukończenia 18. roku życia doprowadza ich do szaleństwa, a w konsekwencji do śmierci. To dlatego głównym zadaniem bohaterów w części trzeciej będzie jak najszybsze odnalezienie tych osób i udzielenie im, w miarę możliwości, pomocy. Ten sam problem ma także Deznee, to dlatego poszukiwania przybierają znacznie na sile.


Bohaterka ma dodatkowy kłopot z Kale'm, który by ją ratować, dobrowolnie wrócił do Denazen, a teraz w ogóle jej nie pamięta. Dziewczyna jest zdruzgotana i postanawia zrobić wszystko, by przywrócić ukochanemu wspomnienia. Czy jej się to uda?


Podejrzewam, że książka przypadnie do gustu nastoletnim czytelnikom i być może będą oni bardziej wyrozumiali dla historii w niej zawartej. Sama jestem odrobinę zniecierpliwiona.


Podjęłam się lektury Drżenia, bo mylnie założyłam, że będzie to finał trylogii. Gdyby tak było, naprawdę wyszłoby to serii na dobre. Tymczasem dowiedziałam się, że autorka ma w planach wydanie części czwartej i piątej i wtedy stało się dla mnie jasno, dlaczego tak niewiele się tutaj dzieje.
Wszystko udaje się bohaterom zbyt łatwo, a zagrożenie nigdy nie jest tak poważne, jak powinno. Kale jak na kogoś, kto przeszedł tak straszne tortury, zbyt szybko wraca do siebie i zachowań, które go wcześniej cechowały. Najmocniej zagrożona szaleństwem i śmiercią Deznee, wcale nie ma groźnych objawów, a potem wszystko się rozmywa. Największa nadzieja Szóstek, okazuje się niepotrzebna, bo znajduje się inne wyjście. I nawet okrutne Denazen straszne się nie wydaje. Słowem, co już się zbuduje trochę napięcia, to momentalnie się je obniża, przez co historia traci logikę i wiarygodność.


Akcja toczy się dość leniwie i bohaterowie więcej tu planują niż robią. Kiedy już wydaje się, że dojdzie do ostatecznego starcia, wszystko zostaje zastopowane, bo przecież coś trzeba zostawić na kolejne tomy. W rezultacie nie otrzymujemy żadnych kluczowych rozwiązań, a kilka naprędce wymyślonych niejasności ma czytelnika zachęcić do sięgnięcia po kolejny tom.


Jeśli o mnie idzie, to poczułam się oszukana, bo liczyłam na zakończenie i to takie ostateczne. Zapowiedź kontynuacji ma sens tylko wtedy, gdy jest jeszcze co opowiadać. W tym przypadku, moim zdaniem już niestety nie ma.


Jak już mówiłam, z lektury będą zadowoleni zagorzali miłośnicy serii i ci czytelnicy, którzy znają dwie pierwsze części. W innym przypadku odbiór fabuły będzie nastręczał trochę kłopotów, w związku z tym, jeśli ktoś zechce po tę pozycję sięgnąć, to na własne ryzyko.

Dział: Książki
sobota, 17 październik 2015 00:40

Ropuszki

„Co jest złego w truciznach? Są takie czyściutkie... albo uduszenie... Ale nie, wy zawsze musicie robić krwawą łaźnię... Wiecie, że gorzej od krwi spiera się tylko czerwone wino?".[1]

Ile razy po zakończeniu ulubionej serii zastanawiamy się co dalej u bohaterów, których darzymy sympatią? Albo zastanawiamy się co było przed rozpoczęciem cyklu? I nie mówię tu tylko o tych pierwszoplanowych postaciach, ale i pobocznych, bo to ich historie najczęściej szybko się kończą, a nas nurtuje co tam u nich słychać...

Aneta Jadowska, autorka heksologii o Dorze Wilk sama była ciekawa tego co u jej podopiecznych i dzięki temu oddała w ręce swoich czytelników Ropuszki, zbiór opowiadań przedstawiający losy bohaterów przed i po wydarzeniach z poszczególnych tomów. Intryguje was jak dokładnie wyglądało pierwsze spotkanie Dory i Leona, albo co działo się przed Wszystko zostaje w rodzinie? Chcecie poczytać o Bognie, Romanie, Mironie i Joshui oraz o innych znajomych wiedzmy? W takim razie zupełnie nie rozumiem na co jeszcze czekacie...

O Anecie Jadowskiej słyszał już chyba każdy, nawet ten kto nie miał jeszcze styczności z jej twórczością. Nawet ja, na fali ochów i achów, zakupiłam pierwsze tomy i... nadal ich nie przeczytałam. Kiedy jednak zobaczyłam zapowiedź Ropuszek stwierdziłam, ze od tego zacznę, może nie powinnam bo uprzedzę pewne fakty, ale zaryzykowałam. Czy to była właściwa decyzja?

Pomimo tego, że nie znam książek o Dorze nie przeszkadzało mi to w odbiorze opowiadań, wręcz podsyciło tylko moje zainteresowanie Dorą i przekonało do tego, by w pierwszej wolnej chwili chwycić po pierwszy tom. Polska powieściopisarka stworzyła teksty, które zadowolą nie tylko fanów serii, ale i tych nie znających jej dotychczas. Muszę przyznać, że jestem pod dużym wrażeniem warsztatu pisarskiego Jadowskiej, już dawno, jeśli w ogóle, nie czytałam tak równych i dopracowanych opowiadań, a mnie mało kiedy krótka forma wypowiedzi potrafi zadowolić i zaciekawić. Anecie wyszło to jednak pierwszorzędnie, teksty są spójne, logiczne i co najważniejsze przepełnione akcją, emocjami oraz w wielu przypadkach humorem. Nie brakuje w nich opisów miejsc oraz wydarzeń. Autorka cechuje się również pomysłowością i kreatywnością przez co nie nuży i mile zaskakuje.

Ropuszki to prawdziwa plejada osobowości i dosłownie każda jest inna oraz niepowtarzalna. Nie da się przewidzieć ich zachowań i tego czy nagle nie zaskoczą zmianą swoich poglądów. Może się wydawać, że już znamy daną postać, ale okazuje się, że to tylko część i ma jeszcze sporo tajemnic. Podoba mi się w twórczości Jadowskiej, że czerpie ze wszystkich magicznych istot, ale ożywia je na nowo zacierając granice między dobrem a złem. No i nie pozbawia ich poczucia humoru czym zdobyła mnie ostatecznie.

Obawiałam się trochę spotkania z piórem Jadowskiej, ale jak widać bezpodstawnie. Czas spędzony z tą publikacją był niezwykle owocny w dobrą zabawę pełną wrażeń oraz śmiechu. Opowiadania czytało się szybko oraz z ogromnym zainteresowaniem, bo świat przedstawiony przez autorkę fascynował, a bohaterów nie dało się nie polubić (oczywiście z małymi wyjątkami). Jadowska ma specyficzne poczucie humoru, które do mnie trafiło, jest pomysłowa i pokazuje, że to jeszcze nie wszystko czym może zaskoczyć. Na co szczerze liczę.

Oczywiście Ropuszki polecam. Nie zawiodą się na tej książce fani twórczości Anety jadowskiej oraz wielbiciele fantastyki z nutką poczucia humoru. Opowiadania są lekkie w odbiorze i można je czytać w przerwach między innymi tytułami lub na raz, ja osobiście nie mogłam się od nich oderwać.

[1]Aneta Jadowska, Ropuszki

Dział: Książki
środa, 30 wrzesień 2015 15:18

Anatomia zła

Nie znoszę recenzować kiepskich polskich filmów. Tym bardziej, jeśli zapowiadały się naprawdę poprawnie, jeśli kryły w sobie jakiś potencjał. Wtedy mój wewnętrzny patriota się burzy, domagając się mniej surowej oceny. W przypadku „Anatomii zła" odczekałam kilka dni, aby gniew na Jacka Bromskiego się ulotnił. Rozczarowanie nie minęło, a wręcz się spotęgowało, bo po raz kolejny polscy twórcy udowodnili, że zrobienie dobrego filmu gatunkowego nadal jest w naszym kraju wyzwaniem, któremu większość z nich nie umie sprostać.

Współczesna Polska. Płatny zabójca o pseudonimie Lulek (Krzysztof Stroiński) został niedawno warunkowo zwolniony z więzienia. Wkrótce potem kontaktuje się z nim prokurator, który kierował wobec niego nie tak dawno oskarżenia i składa mu propozycję. W zamian za zabicie dyrektora Centralnego Biura Śledczego Lulek dostanie 100 tysięcy złotych i będzie mógł opuścić kraj na zawsze. Niestety, okazuje się, że wzrok snajpera nie jest już taki jak kiedyś. Lulek potrzebuje pomocy – nie ujawniając szczegółów sprawy, zwraca się do sierżanta Staszka (Marcin Kowalczyk), który został kozłem ofiarnym nieudanej misji w Afganistanie. Czy żołnierz uwierzy w kłamstwa Lulka? Czy uda im się wykonać zadanie?

„Anatomię zła" początkowo nawet nieźle się ogląda. Lecz w ostatnich 20-stu, może 15-stu minutach ma miejsce tak wiele nielogicznych wydarzeń, że ciężko je przełknąć, zaakceptować i zapomnieć o nich, pozostawiając w pamięci wyłącznie pierwsze kilka sekwencji filmu. Ostatecznie to marny thriller i z przykrością muszę stwierdzić, że ciężko dopatrzeć się w nim wyraźnych atutów. Jacek Bromski ewidentnie miał dobrą koncepcję, niezły plot (przynajmniej jeśli chodzi o wprowadzenie) i gdyby wszystkie elementy zaprezentować przynajmniej na akceptowalnym poziomie, wyszłoby z tego prawdopodobnie całkiem ciekawe kino gatunkowe. Tym bardziej, że produkcja rzeczywiście niesie w sobie znamiona thrillera.

Najlepiej więc odbierać obraz jako historię o płatnym mordercy na emeryturze osadzoną w naszych polskich realiach. Mamy więc polskie skandale, polską policję, polski absurd, polski brak logiki, a i polską mądrość. Lulek wypowiada parę kwestii, które nieźle definiują naszą mentalność, przy których nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. To cecha charakterystyczna Bromskiego, który, gdyby się postarał, pozostałby irytującym, lecz wyjątkowym, narodowym kpiarzem.

Główny bohater to mieszanka cech samotnego emeryta, płatnego zabójcy i byłego więźnia. Lulek wczuwa się w rolę mentora oraz ojca Staszka, ucząc go zasad savoir-vivre, a także... jego przyszłego zawodu. To również postać, po której nie wiadomo, czego się spodziewać. W jednej chwili morduje z zimną krwią, w drugiej radośnie kupuje warzywa i zachwala uroki pomidorów. Nieco się te zachowania ze sobą gryzą, choć rozumiem, że w jego osobowości znajdują się dwie strony – zawodowa i prywatna. Jednak zabrakło mi czegoś, aby zachowanie Lulka uwiarygodnić.

Aktorsko dobrze wypada wyłącznie Krzysztof Stroiński, który zresztą trzyma cały film w ryzach. Jednak nawet jego starania nie zatuszują marnego Marcina Kowalczyka i pojawiającej się epizodycznie w roli prostytutki Michaliny Olszańskiej (co ciekawe trzy czwarte kobiet w filmie to prostytutki lub kochanki, nie jestem feministką, ale jedna ze scen w barze co najmniej mnie zażenowała i obrzydziła).

Filmowi towarzyszy także okropna, tragiczno-dramatyczna muzyka, która została bardzo źle dobrana. Wydaje mi się, że komuś zamarzyło się Hollywood, jednak droga wiedzie w zupełnie inną stronę niż  ta w kierunku upiornych dźwięków rodem z popularnego polskiego tasiemca.

Jacek Bromski nakręcił kilka niezłych filmów i przeglądając jego dorobek można dojść do wniosku, że najlepiej sprawdza się w komediach. W dodatku w takich, które przepełnione są „polską mądrością". „Anatomia zła" to nijaka próba wpisania się w kino gatunkowe. Produkcja spala się od początku, fundując na koniec, na dobicie, widzom katastrofalne rozwiązanie fabuły. A przecież wiele można było z tego uratować. Tym razem znowu polskiemu kinu się nie udało.

Dział: Filmy
wtorek, 25 sierpień 2015 17:03

Terror

Stare przysłowie mówi, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Jest w tym trochę racji, ale gdyby człowiek nie był ciekawy świata, o ileż uboższe byłoby jego życie i o ileż węższe horyzonty. Jednak ten sam pęd do poznawania i zgłębiania tajemnic świata może być zgubny i zabójczy. Od czasu przeczytania powieści Dana Simmonsa myślę o tym znacznie częściej. Ceną ludzkiej ciekawości świata i chęci odkrywania go jest śmierć i to wcale nie ta nagła i gwałtowna, ale często ta powolna, czająca się gdzieś w ukryciu, jakby czekała na właściwy moment.

Dan Simmons jest jednym z tych autorów, których prozę poznać trzeba, choćby z tego powodu, że pisze ciekawie i robi to naprawdę dobrze. Jego powieści mogą się spodobać miłośnikom fantastyki, sensacji, kryminału, a nawet dramatu. To typowe cegły, ale tak skonstruowane, że zapomina się o objętości, a po prostu pochłania kolejne rozdziały, chcąc się dowiedzieć, jakie będzie zakończenie.
Do tej pory przeczytałam, genialne moim zdaniem, Trupią otuchę i Drooda, teraz do tej grupy dołączył jeszcze Terror i widać, że autor przy tworzeniu swoich historii stosuje podobną zasadę. Faktyczne wydarzenia i historyczne postaci oplata nićmi fantastycznych, ponadzmysłowych motywów, które idealnie ze sobą współgrają. Z jednej strony otrzymujemy rzetelnie opisany, pełen ciekawych szczegółów świat przedstawiony, z interesującymi postaciami, z drugiej, wydarzenia, które, choć nierealne i niemożliwe, wydają się tak logiczne i prawdziwe, że trudno czasem określić, gdzie jest granica między jednym a drugim. Tak opowiedziana historia wciąga od początku do końca i co ważne, długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Po lekturze Drooda, już nigdy nie spojrzę na Charlesa Dickensa tak jak dotąd, a wampiry i czasy II wojny światowej nabrały dla mnie, po przeczytaniu Trupiej otuchy, zupełnie innego wydźwięku.
Podobnie jest w przypadku powieści Terror. Tym razem autor zajął się historią ekspedycji badawczej.
Większość rozdziałów tej tragicznej w skutkach opowieści napisało samo życie, a literacka wyobraźnia Dana Simmonsa wypełniła białe plamy, tworząc zupełnie coś nowego.

Rok 1845. Era wypraw morskich trwa. Obiektem zainteresowania człowieka stają się rejony podbiegunowe. Zadaniem członków załogi dwóch okrętów HMS Erebus i HMS Terror będzie znalezienie Przejścia Północno-Zachodniego. Jest to na tyle ważne, że pozwoliłoby na opłynięcie Ameryki Północnej bez konieczności opływania wybrzeży Atlantyku i Pacyfiku. Kierownictwo wyprawy obejmuje sir John Franklin. Dowództwo jest dobrej myśli: okręty są starannie wykonane i doskonale wyposażone, a załoga odpowiednio dobrana. Jednak to, z czym przyjdzie się zmierzyć załodze, przejdzie ich najgorsze wyobrażenia.
Oczami poszczególnych członków załogi śledzimy losy bohaterów. Dzięki temu, że perspektyw mamy kilka, nie tylko lepiej poznajemy samych bohaterów, ale też całą sytuację. Gdy zaczynamy czytać, okręty od kilkunastu miesięcy tkwią uwięzione w lodzie. Życie załogi skupia się teraz na przykrej codzienności, która inaczej wygląda z punktu widzenia dowódców (John Franklin, Francis Crozier), a inaczej z punktu widzenia lekarzy okrętowych Goodsir), stewardów, czy matów.
Obojętnie jak  starannie wyprawa nie byłaby przygotowana, okazuje się, że nic nie mogło przygotować bohaterów na to, z czym się tutaj spotkają. Autor starannie i drobiazgowo opisuje zmagania z zimnem, głodem, bezlitosną aurą oraz panoszącą się wszędzie beznadzieją, gdy stopniowo staje się jasne, że być może wiosną, lód wcale nie stopnieje. (Wiosną, dobre sobie).
Ale to nie wszystko. Bo w lodzie czai się coś jeszcze. Coś pierwotnego, nieuchwytnego, co wcale nie ma dobrych zamiarów, czego kule się nie imają, a lód, jakby nie był gruby, nie stanowi żadnego problemu.

Początkowo miałam trochę obaw, bo opis sugeruje tematykę bardziej przyjazną dla męskiego grona czytelników, ale były to niepotrzebne obawy. Powieść wciąga od pierwszych stron, a starannie budowane napięcie, nie pozwala się od książki oderwać. Jednocześnie, co bardzo lubię w  tego typu historiach, czytelnik, chcąc nie chcąc, dowiaduje się mnóstwa ciekawych rzeczy na temat XIX-wiecznej żeglugi, ludzkiej mentalności w tamtych czasach oraz co najważniejsze, surowych i zabójczych warunków panujących na biegunie.
Nowe wydanie powieści jest wzbogacone nie tylko o mapy, ryciny i zdjęcia, dotyczące wyprawy. Na końcu książki znajduje się bardzo ciekawe posłowie autorstwa Grzegorza Rachlewicza z Wydziału Nauk Geograficznych i Geologicznych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor pokrótce przybliża czytelnikowi historię wypraw polarnych, których początek sięga XVI wieku.

Trudno mi nie zachęcać do sięgnięcia po tę pozycję. Obawiam się, że w swoim pobożnym zachwycie mogę nie być obiektywna, ale książka jest naprawdę godna uwagi i niesamowicie wciąga. Chylę czoła przed autorem, który naprawdę starannie zebrał materiał, a potem przełożył go na język literackich wydarzeń. Opisać coś tak, aby chciało się to czytać z wypiekami na twarzy, jest sztuką. Stworzyć historię, w której zacierają się granice między tym co rzeczywiste, a tym co ponadzmysłowe to prawdziwy kunszt.
Lektura Terroru to prawdziwa uczta duchowa. Polecam, bo naprawdę warto.

Dział: Książki

Najnowsza powieść popularnej autorki Melissy de la Cruz – Wyspa potępionych – numer jeden listy bestsellerów New York Timesa, oraz jeden z bestsellerów list Wall Street Journal i USA Today nareszcie w Polsce!

Dział: Książki
niedziela, 02 sierpień 2015 15:55

Uprowadzony

Ostatnio coraz częściej sięgam po debiuty literackie – czasem celowo, czasem przypadkiem. Niestety, te, na które natrafiłam w ostatnich tygodniach niekoniecznie spełniały moje oczekiwania, a niekiedy nawet nudziły oraz przerażały swoim poziomem. „Uprowadzony" Arkadiusza Gaczoła przerwał wreszcie złą, niefortunną passę. To dobrze skrojony, brutalny, mroczny, trzymający w napięciu kryminał, który może być początkiem interesującej kariery pisarskiej debiutanta.

Na okładce (która została zakupiona z portalu iStock) widać rozwalający się rodzinny dom z powybijanymi szybami i dziurami w dachu. Pomimo tego, że wydawać by się mogło, że powinien być opuszczony, w środku palą się światła. W oddali nie widać ulic czy innych budynków – prawdopodobnie stoi gdzieś na uboczu, w sporej odległości od pozostałych domostw. Czerwone niebo pokryte białymi smugami zwiastuje krwawą historię. Ta grafika zdecydowanie do mnie przemawia – zapowiada opowieść o domu, w którym stało się coś bardzo złego (od razu skojarzyła się mi z książką Jacka Ketchuma „Dziewczyną z sąsiedztwa").

Londyn, rok 1986. Syn jednego z magnatów finansowych znika bez śladu po koncercie Depeche Mode na Wembley. Sprawę jego odnalezienia dostaje detektyw Megan Stanford. Próbując rozwikłać zagadkę, zaczyna się zastanawiać, czy chłopaka nie spotkało coś gorszego niż tylko porwanie. W tym samym czasie psychopata zaczyna znęcać się nad swoją nową ofiarą.

Książka Arkadiusz Gaczoła jest naprawdę udanym debiutem. W trakcie lektury przywoływała we mnie skojarzenia z piórem Alex Kava'y (przez osadzenie silnej, lecz kobiecej pani detektyw jako jednej z głównych postaci), Harlana Cobena (dzięki doskonałemu połączeniu poszczególnych wątków oraz misterne zbudowanie intrygi) czy wspomnianego już wcześniej Jacka Ketchuma (przez sporą dawkę brutalności w opisach oraz ogólny bestialski klimat). Autor nie zapomina, że kryminał musi zawierać konkretne elementy, bez których można stracić uwagę czytelnika. Sama historia pobudza wyobraźnię, każe zbaczać naszym domysłom na zbyt utarte tory, aby potem zrobić zwrot akcji o 180 stopni. Zakończenie zaskakuje, rewidując wszystkie podejrzenia, których nabraliśmy przez ostatnie kilkadziesiąt stron.

Polski pisarz nie zapomniał także o zagłębieniu się w psychologię sprawcy oraz o dokładnym nakreśleniu charakteru głównodowodzącej śledztwa. Poruszył również kwestię kata i ofiary oraz tego, jak może się skończyć zamiana ról w takim układzie. Jedynym, co budziło moją wątpliwość to nadmierne wyeksponowanie wątku romansowego. Rozumiem, że miało ono na celu pogłębienie rysu osobowości bohaterki kobiecej, lecz zdecydowanie poświęcono mu za dużo miejsca.

Autor postawił na mroczną atmosferę oraz plastyczne, brutalne opisy. Malując  najobrzydliwsze, najbardziej chore obsesje oprawcy wnikał w detale, co niektórych czytelników, o słabszych nerwach (i żołądkach) może przyprawić o spazmy. Znakomicie przeplatał również akcję – jedną dziejącą się w domu psychopaty, opowiadającą o próbie przetrwania jednej z jego ofiar, z drugą, czyli śledzącą przebieg śledztwa oraz prywatne życie pani detektyw. Przy tym wydarzenia z obu wątków nie są zestawiane ze sobą chronologicznie – np. gdy rozdział 20 dotyczył przeżyć ofiary z 24 kwietnia, kolejny – rozdział 21 – mówił o wieczorze Megan 23 kwietnia. W taki sposób autor wymusił czujność u swojego czytelnika oraz bardziej zagmatwał kryminalną zagadkę. Klamra spajająca początek oraz koniec powieści – epilog i prolog – idealnie komentuje wydarzenia, które dotknęły bohaterów.

Arkadiusz Gaczoł w swojej krótkiej (184 strony) powieści zawarł właściwie wszystkie elementy składowe dobrego kryminału. Nie można narzekać na nudę czy niedobór napięcia, na zbyt prostą konstrukcję czy nielogiczności wynikające z fabuły. Mam nadzieję, że autor „Uprowadzonego" wyda jeszcze kolejną powieść w podobnym duchu, bo na naszym rodzimym rynku zdecydowanie brakuje tego rodzaju literatury.

Dział: Książki
środa, 22 lipiec 2015 14:31

Skowyt

Od początku do końca lektury miałam wobec "Skowytu" bardzo mieszane uczucia. Niestety, z takimi pozostałam nawet po dwóch dniach refleksji od przeczytania książki. To pozycja, która ani mnie nie urzekła, ani nie zniechęciła. Ma w sobie coś mistycznego, coś refleksyjnego, coś mrocznego, będąc przy tym mini-przewodnikiem po emblematycznych typach postaci okresu PRL-u. Marek Świerczek, przynajmniej na razie, nie zatrząsnął światem wielbicieli kryminału, a tym bardziej – moim.

Najbardziej zaintrygowała mnie okładka i to ona spowodowała, że zdecydowałam się na przeczytanie najnowszej książki autora „Dybuka". Spogląda na nas z niej wilk o niebiesko-grafitowej sierści (a właściwie sam jego pysk) oraz przerażająco żółtych jak siarka oczach z czarnym jak smoła obwodem. Tytuł napisany żółtą czcionką wyraźnie rzuca się w oczy na ciemnym tle, w jakim zostanie utrzymany cały projekt okładki.

Koniec Polski Ludowej, trwają rozmowy w Magdalence, a kapitan Robert Karski otrzymuje nietypowe, szokujące zadanie – ma odnaleźć zbiegłego ze służby porucznika Artura Hellera. Funkcjonariusz Służb Bezpieczeństwa nie ma pojęcia, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, ani jak bardzo skomplikowane okaże się odnalezienie swojego kolegi po fachu. Będąc na jego tropie pozna wielu ludzi, którzy tylko nasycą tajemnice, jakimi upstrzone jest życie podejrzanego.

„Skowyt" zapowiadał się na niezły kryminał podszyty horrorem, który nie stroni od ukazywania legendarnych istot, tak ostatnio modnych w popkulturze. Jednak pomimo, że rozszarpanych ciał i krwi na ścianach nie brakuje, to można narzekać na niedobór napięcia. Czułam, jakby prowadzone przez Karskiego śledztwo miało do niczego nie doprowadzić, brnęło w niezbyt jasnym kierunku. Za to mrok, jaki roztacza wokół siebie Heller, kupuję w stu procentach – ciągłe insynuowanie o tym, że nie jest on człowiekiem, mówienie o jego zwinności, sprężystości, szybkości coraz bardziej mnie intrygowało. Pragnęłam dowiedzieć się, czy podejrzany rzeczywiście jest zwierzęciem, a nie ludzką istotą – to stało się motorem napędowym powieści, a nie śledztwo samo w sobie.

Trzecia książka pisarza przedstawia dość skrupulatnie oblicze PRL-u oraz jego zmierzch. Znajdziemy tu szereg typów ludzi, którzy kojarzą się z tamtą epoką. Autorowi udało się zaprezentować ich w różnych barwach, nie tylko w wyświetchtany, sztampowy sposób. Karski prowadzi rozmowy z księżmi, z zakonnicami, poznajemy opozycjonistów, a także innych esbeków. Między wierszami Świerczek prezentuje ogólne podejście społeczeństwa do milicji, strach przed nią oraz konsekwencjami donosów. Każdy z nich wyposażony został w szereg charakterystycznych cech, a także w wątpliwości, które przyniósł zbliżający się koniec Polski Ludowej.

Główny bohater, Robert Karski, to postać dość niejednoznaczna. Jest funkcjonariuszem SB, ma na swoim sumieniu z pewnością niejedną zbrodnię, a jednocześnie stara się uratować życie pewnej niewiasty. Jego początkowe śledztwo zamienia się z biegiem czasu w coś więcej – w możliwość ocalenia niejednego człowieka. A kto wie, może także odkupienia win? W duszy to prawdopodobnie bardzo wrażliwy mężczyzna, którego życie wygląda tak trochę z konieczności, a nie wyboru - sugeruje to jego podejście do kobiet.

Fragmenty, w których czytamy opis przeżyć Hellera, są zdecydowanie najciekawszą częścią powieści. Zadaje on w nich pytania natury filozoficznej, zastanawiając się nad istotą bytu. Momentami może to brzmieć nieco pretensjonalnie, lecz w połączeniu z językiem, jakiego używa Świerczek, te monologi wypadają bardzo wyraziście i świeżo. 

Świerczek zdecydował się na dwutorową narrację, co z pewnością jego powieści wyszło na dobre. Trzecioosobowa następuje, gdy śledzimy ruchy Karskiego oraz podążamy tropem Hellera odwiedzając kolejnych wtajemniczonych w jego historię. Pierwszoosobowa to swoisty zbiór myśli i przeżyć ściganego porucznika. Właśnie pamiętnik Artura okazał się ciekawszy niż właściwe śledzenie akcji czy dochodzenie do odkrycia prawdy. Dodatkowo, niejednokrotnie w powieści pojawiają się teksty modlitewne, fragmenty Biblii oraz wiersze. Niektóre z nich nie zostały przetłumaczone na język polski, co wydaje się być niemałym błędem. Naprawdę, nie każdy w dzisiejszych czasach zna angielski czy niemiecki.

Mimo, że niewątpliwie pióro Świerczka oraz opowiedziana przez niego historia mają swoje zalety – pisarz ani trochę mnie do siebie nie przekonał. Pozostaję więc z mieszanymi uczuciami, mając nadzieję, że kolejna książka autora wywoła we mnie bardziej pozytywne odczucia niż „Skowt". Na razie polecam ją osobom poszukującym, które uwielbiają sięgać po nieznane, rodzime tytuły. A nuż – spodoba Wam się o wiele bardziej niż mi.

Dział: Książki
wtorek, 07 lipiec 2015 16:40

Kraina Jutra

Świat zmierza do nieuchronnej zagłady, czyż nie? Topniejące lodowce, wycinane lasy, zanieczyszczenie gleb i powietrza, skażenia radioaktywne, pożary oraz ginące gatunki. Jesteśmy odpowiedzialni za degenerację natury, za jej powolną agonię. Przez swoją pazerność, chciwość i samolubność. A gdyby tak zebrać wizjonerów? Wolnych od ideologii pieniądza, nieskażonych polityką i pragnieniem posiadania więcej? Gdyby stworzyć im świat i poddać go eksperymentowi, gromadząc w nim tylko patrzących dalej? Czy to cokolwiek mogłoby zmienić? „Kraina jutra" w reżyserii Brada Birda stara się odpowiedzieć na to pytanie.

Casey Newton (Britt Robertson) to inteligentna dziewczyna o usposobieniu optymistki z misją naprawy świata. Od dziecka marzy o międzygwiezdnych podróżach, więc gdy rozbierają platformę NASA, na której pracował jej ojciec, wykorzystując swój intelekt, sabotuje prace firmy rozbiórkowej. W takiej sytuacji zauważa ją Athena (Raffey Cassidy), która wierząc, że dziewczyna zdolna jest ocalić świat, wręcza jej przepustkę do Krainy Jutra. Nie tłumaczy jednak jak działa magiczna przypinka, która, gdy tylko Casey ją dotyka, pokazuje zaawansowany technologicznie świat. Próbując odkryć tajemnicę przedmiotu, trafia na Franka Walkera (George Clooney), zgorzkniałego wygnańca. Czy, gdy Casey pozna prawdę będzie gotowa stanąć do walki? Czy „lepsze jutro" to coś więcej, niż puste powiedzenie?

Seans (jedyny w repertuarze), na który udałam się do kina, był niestety opatrzony dubbingiem, na co nie zwróciłam uwagi, gdy odbierałam bilet. Co ciekawe jednak znalazło się na nim więcej osób, niż podczas seansu „Terminatora Genysis" raptem dzień po premierze hitu z Arnoldem Schwarzeneggerem. Było to pierwsze z zaskoczeń, jakie zaserwowała mi „Kraina jutra". Kolejnym okazał się fakt, że od samego początku obraz reprezentował naprawdę wysoką jakość kina familijnego.

Film otwiera wielka tajemnica. Oto Frank Walker wygłasza przemówienie – do kogo? – o kondycji świata. Tonem zgorzkniałego czarnowidza opowiada o zagrożeniach. W słowo wchodzi mu, co rusz Casey Newton, ukazując zasadniczą różnicę między bohaterami – dziewczyna jest pełną werwy optymistką i z tej perspektywy chciałaby historię „Krainy Jutra" ukazać. To typowy dla kina familijnego kontrastowy duet bolesnej dojrzałości i świadomości zagrożeń oraz hurrahipicznej postawy, że wszystko można osiągnąć lub naprawić. I chociaż słowne przepychanki zaczynają szybko irytować, bo bohaterowie nie zdradzają zasadniczego powodu swoich rozważań, to już tutaj rodzi się w widzu zainteresowanie. Odliczanie zegara, historia młodego Walkera, a później jakby drugi początek i dopiero śledzenie głównego wątku historii. Odkładanie ostatecznego rozpoczęcia robi swoje i budzi chorobliwą potrzebę rozwiązania zagadki.

Problem w tym, że film bazuje na tej zagadce niemal do samego końca i ostatecznie nie daje solidnego wytłumaczenia problemu. Zdaje się, że brakuje mu kulminacyjnego punktu. Napięcie rośnie, akcja toczy się wartko, a potem jakby nagle się kończy. Nie zmienia to jednak faktu, że całość śledzi się płynnie, bez spoglądania na zegarek i z zaangażowaniem. Szkoda tylko, że nie sposób opędzić się od wrażenia, że „Kraina jutra" to jedynie rozbuchany wstęp do jakiejś opowieści, a nie sama opowieść.

Oczywiście można mieć pewne uwagi do scenariusza. Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej, zwracając uwagę, że jest zań odpowiedzialny między innymi Damon Lindelof, który pokazał już chaotyczność swoich wizji w takich produkcjach, jak „Prometeusz" czy „Kowboje i obcy". Jako kino familijne historia jednak się broni. Pytania o sensowność niektórych zwrotów akcji, mechanizmów czy działań bohaterów urodzą się zapewne jedynie w umyśle dojrzałego odbiorcy. Młodsi widzowie powinni śledzić fabułę z rosnącym napięciem i zainteresowaniem.

Z ekranu płynie wiele mądrych lekcji dotyczących nie tyle konieczności ochrony świata – czego należałoby się spodziewać po postawie Walkera –, ale istoty wiary w „lepsze jutro". Obraz stawia na pochwałę optymizmu i radosnego spoglądania w przyszłość. Czas, który nadejdzie ma należeć do wizjonerów, do aktywistów, do ludzi, którym się chce; do tych, którzy nie podążają utartymi ścieżkami, a wyznaczają nowe. To także pochwała uczuć wyższych i odpowiedzialności za wywoływane emocje. Historia pierwszej miłosnej relacji jest chyba najbardziej rozczulającą wersją młodzieńczego romansu, jaki znam.

Zatrzymam się tutaj na chwilę, bo wydaje mi się to nader istotne. George Clooney poza faktem, że gra rolę okrutnego pesymisty, wciela się także w skrzywdzonego chłopca, który wciąż rozpamiętuje swój miłosny zawód. Nagle na jego drodze staje obiekt młodzieńczych westchnień. I dzieje się coś magicznego, bo dziewczynka nie postarzała się ani o dzień. Widz śledzi wyraźne, choć zacierające się ślady, uczucia między pięćdziesięciolatkiem i jedenastolatką, ale wszystko jest tak subtelne i zdystansowane, że nie da się zarzucić tej relacji niesmacznego charakteru i przesady. Jest w tym coś magicznego, iż całość opiera się na przeszłych emocjach, chociaż może pomaga świadomość charakteru jestestwa dziewczynki.

Skoro już przy George'u Clooney'u jesteśmy. To nie jego aura gwiazdy świeci najjaśniej. Brawa za najlepszą rolę nie należą się także Britt Robertson, jakkolwiek oboje dobrze czują się w skórach powierzonych im postaci. Najlepiej wypada jednak Raffey Cassidy, która jest już kolejną aktorką magnetyzującą nieludzkim bohaterem – androidem.

„Kraina Jutra" doskonale sprawdza się także jako młodzieżowe widowisko, chociaż można mieć spory żal do twórców, że zdecydowali się jedynie na popisy komputerową technologią w warstwie krajobrazowej. Sama akcja toczy się w ogromnych, niemal pustych przestrzeniach, które chociaż noszą znamiona nowoczesności, to już żadnego wrażenia nie robią. Te braki jak dla mnie rekompensuje warstwa muzyczna, która wyraźnie czerpie z klasyki kina familijnego i przygodowego.

W „Krainie Jutra" znaleźć można wartką akcję, szczyptę dowcipu i wyraźnie – choć bez przesady – nakreślonych bohaterów. Warstwa wizualna chwilami robi naprawdę dobre wrażenie, a o oprawie muzycznej nie sposób powiedzieć złego słowa. Nawet polski dubbing nie wypada najgorzej. Myślę, że warto obejrzeć ten film w kinie, więc jeżeli pragniecie uciec na chwilę od upałów i być może zastanowić się nad własnym podejściem do życia, lećcie po bilety. Pamiętajcie, tylko wizjonerzy mają wstęp do „Krainy Jutra", więc zanim zaczniecie szukać w kieszeniach wejściowej przypinki, zajrzyjcie w głąb siebie.

Dział: Filmy
piątek, 03 lipiec 2015 12:43

Z Archiwum X. Żywiciele

Po niedawnej premierze niezwykle udanej i entuzjastycznie przyjętej przez środowisko fanowskie komiksowej kontynuacji święcącego triumfy w latach 90' serialu Z Archiwum X, nadszedł czas na kolejny zeszyt przedstawiający przygody ulubionych agentów FBI.

Komiks Żywiciele ujrzał światło dzienne w maju bieżącego roku. Składa się z czterech niezwiązanych ze sobą historii: Żywiciele cz. I i II, Specjalnie dla Pana X, Szczebiot oraz Przemyślenia Palacza. Za scenariusze odpowiada Joe Harris, który pracując pod czujnym okiem słynnego Chrisa Cartera postanowił powrócić do, tak uwielbianej w serialu, formuły monster-of-the-week. Za stronę graficzną komiksu odpowiadają różni twórcy. Jedni docenią taką różnorodność, innym może się nie spodobać. Ja należę do pierwszej grupy, bowiem uważam, że jest to jedna z najmocniejszych stron tego komiksu. Najlepszą historią jest Szczebiot. Tak pod względem graficznym, jak i fabularnym doskonale oddaje klimat starego dobrego Archiwum X. Z kolei najsłabiej prezentuje się historia Palacza, choć i tu rysunki naprawdę cieszą oko, tak więc moja opinia może być podyktowana tym, że nigdy specjalnie nie przepadałam za tą postacią. Całość trzyma bardzo dobry poziom, choć odnoszę wrażenie, że im więcej komiksów z serii powstanie, tym bardziej adresowane będą do coraz to węższej grupy najwierniejszych miłośników serialu. W zeszycie Żywiciele można zaobserwować bowiem sporą ilość sentymentalnych retrospekcji i symbolicznych nawiązań do przeszłości bohaterów. Oczywiście dla tych, którzy znają historię pary byłych agentów FBI będą to miłe tzw. smaczki, jednak trzeba także pamiętać o młodszych czytelnikach, którzy takich wtrętów mogą po prostu nie zrozumieć.

Nie zmienia to faktu, że przeniesienie przygód Foxa Muldera i Dany Scully na kolejny nośnik należący do massmediów to tzw. strzał w dziesiątkę, a biorąc pod uwagę to, że serial wraca na ekrany telewizorów, może się okazać, że kolejne pokolenia, które nie miały już okazji poznać akt tajemniczego archiwum FBI, rozkochają się w tej serii i będzie ona mogła przez następne lata nosić koronę i tytuł kultowej.

Dział: Komiksy