Rezultaty wyszukiwania dla: Dla dzieci
Lepszy świat
„Niebezpieczny dar" spodobał mi się tak bardzo, że do tej pory książka krąży pomiędzy moimi znajomymi oraz członkami rodziny. Większość z kolejnych czytelników podziela moje zdanie mówiąc: „to było naprawdę dobre". Muszę przyznać, że o istnieniu kontynuacji historii o Nicku Cooperze i Obdarzonych dowiedziałam się dopiero po przeczytaniu pierwszego tomu. „Lepszy świat" ponownie opowiada o dystopijnym świecie, tym razem zagrożonym wojną domową wywołaną przez fanatyków.
Okładka została utrzymana w tym samym tonie, co grafika poprzedniej części. Utrzymana w ciemnych barwach nie napawa optymizmem. Stojący, prawdopodobnie na parkingu, bohater rzuca za sobą ogromny cień. Przed nim, w oddali widać wieżowce, a bliżej, tuż przed nim rozpościera się wyraźna smuga światła, stworzona prawdopodobnie przez pędzący pociąg. A być może przez obdarzonego?
Kilka miesięcy po śmierci Petersa, po wydarzeniach, które rozegrały się w „Niebezpiecznym darze", Nick Cooper zostaje doradcą prezydenta Stanów Zjedoczonych. Zarówno wśród obdarzonych, jak i wśród normalnych zdarzają się ekstermiści. Siatka terrorystyczna o nazwie Dzieci Darwina dowodzona przez ludzi ze specjalnymi umiejętności paraliżuje trzy miasta. Odcinają mieszkańców od dostaw żywności, potem prądu. Póki sklepowe świecą pustkami, a obdarzeni palą ludzi żywcem. W tych ciężkich czasach, gdy Stany Zjednoczone stoją u progu prawdziwej wojny domowej, Cooper musi pamiętać o tym, że niekiedy potrzeba radykalnych kroków, aby zapobiec katastrofie. Czy uda się zatrzymać nieuchronny bieg wydarzeń? Czy Nick po raz kolejny stanie na wysokości zadania?
Sakey zyskuje w moich oczach dzięki temu, że przypomina wydarzenia z poprzedniego tomu w początkowych rozdziałach. Okazało się to bardzo pomocne, ponieważ nie jestem mistrzem zapamiętywania fabuł i gdyby nie to musiałabym zrobić sobie przymusową powtórkę.
Amerykański pisarz tworzy świat, w którym nic nie jest czarno-białe. Działania jedynych fanatyków, drugich fanatyków, rządu mają dwie strony medalu i trudno opisać się pod którąkolwiek opcją (znów trochę jak nasza rzeczywistość, prawda?). Każda opcja może zagrażać którejś ze stron. Przerażeni ludzie chcą, aby rząd nakazał oznakowywanie obdarzonych przez wszczepienie im chipów. Ciężko przełknąć wizję Akademii, do której zabierane są stosunkowo małe dzieci, odcięte od dotychczas znanego świata, od rodziny. Summa summarum to brutalny świat, w którym prawda jest tylko pewną nierealną koncepcją.
Tym razem nie śledzimy akcji tylko z perspektywy Coopera. Do głosu dochodzą także inni bohaterowie – niektórzy z nich pojawiają się wyłącznie na moment, inni wplatają swój punkt widzenia co jakiś czas przez całą powieść. Zdecydowanie poszerza to perspektywę, sprawiając, że przedstawiony świat nabiera jeszcze więcej odcieni szarości.
Głównym motorem napędowym powieści okazuje się wciąż rosnące napięcie pomiędzy obdarzonymi oraz normalnymi. Właściwie obserwujemy je od początku do końca prezentowanych wydarzeń. Autor, podobnie jak w pierwszym tomie serii, serwuje sporo zwrotów akcji, które naprawdę trudno przewidzieć. Bardzo dobrze się sprawdza w realizacji thrillera, przy czym wątki polityczne wypadają dość słabo – cieszy, że pisarz nie zdecydował się na napisanie politycznego thrillera.
Marcus Sakey ponownie pomiędzy rozdziałami umieszcza inne formy tekstu prezentujące, jak wygląda tamten świat. Znajdziemy tam między innymi reklamy o tym, gdzie zadzwonić, żeby trafić na „błękitną linię" dla obdarzonych; zapisy rozmów z konferencji prasowych czy programów telewizyjnych; fragmenty przemówień wystosowywanych w stronę młodych ludzi; ulotki dotyczące akcji społecznych uczących tolerancji. To wszystko jest idealnym uzupełnieniem ciągu wydarzeń, wniknięciem w świat przedstawiony jeszcze głębiej.
Pomimo tego, że obie części serii są bardzo dobre, trzeba wydaje mi się, że Sakey wyciągnął z tematu wszystko, co się dało. Nie interesowałam się, o czym opowiada trzeci tom o Obdarzonych, jednak żywię w stosunku do niego niemałe obawy. Niemniej, „Lepszy świat" podtrzymał poziom pierwszej części (z niewielkimi jedynie uszczerbkami). Polecam fanom dystopii, szeroko pojętej fantastyki, tym bardziej, że można tę powieść przeczytać bez znajomości „Niebezpiecznego daru".
Kotobirynt
Koty to zwierzęta, których znaczenie dla ludzkości w historii wielokrotnie się zmieniało. W starożytnym Egipcie traktowano je jak bogów, oddawano im hołdy, czczono, a nawet mumifikowano. Potem nadeszły gorsze dla nich czasy. Ludzie wierzyli, że koty to wcielenie złych duchów. Zaczęto kojarzyć je z czarownicami i czarną magią oraz palić na stosach z ich właścicielkami. Na szczęście dla kotów ponownie nastały dobre czasy. Mogą spokojnie wylegiwać się w domach, spać na naszych kolanach, korzystać z naszej miłości. Koty, kiedyś jak i teraz, charakteryzują się swoją niezależnością, a czasem wręcz obojętnością. Znane są z tego, że lubią chodzić swoimi ścieżkami. Nie rzadko jednak oczekują od nas pomocy.
O tym, jak czasami problematyczne jest sprowadzenie naszego pupila z powrotem do ciepłego mieszkania, możemy przekonać się grając w „Kotobirynt". Tą, niepozorną na pierwszy rzut oka grę zaprojektował Antoine Bauza. Francuski autor znany jest z takich tytułów jak: „Tokaido", „Hanabi" oraz oczywiście „7 cudów świata". Choć gra istnieje na rynku od 2007 roku, powróciła w nowej, odmienionej szacie graficznej.
Cel gry
Naszym celem grając w „Kotobirynt" jest doprowadzenie jak największej liczby czworonogów do jednego z dwóch opiekunów – uroczej dziewczynki lub miłego staruszka. Aby to zrobić, musimy przemierzyć ciągle zmieniający się labirynt mokrych i brudnych kanałów.
Strona wizualna
„Kotobirynt" to gra składająca się z 43 kwadratowych kart zamkniętych wraz z instrukcją w małej, poręcznej blaszanej puszce. Do dyspozycji mamy 26 kart kanałów, 15 kart kotów oraz dwie karty opiekunów. Wszystkie charakteryzują się wspaniałymi ilustracjami, których autorem jest Stéphan Escapa. Śmieszne wizerunki kotów, to jeden z większych plusów tej gry.
Krótka instrukcja, opatrzona jest ilustracjami z przykładami rozgrywki i w czytelny sposób wyjaśnia zasady wszystkich wariantów gry.
Przygotowanie gry
„Kotobirynt" jest pozycją, którą możemy rozegrać w kilku różnych wariantach. Oprócz standardowej rywalizacji pomiędzy graczami w ilość uratowanych kotków, autor przewidział wariant dla najmłodszych, dla samotników (1-osobowy), kooperacyjny i drużynowy. We wszystkich wariantach losowo układamy na stole 16 kart kanałów, tworząc kwadrat o bokach 4x4. Wyjątkiem jest wariant dla najmłodszych, w którym z 9 kart tworzymy kwadrat 3x3. W lewym dolnym oraz prawym górnym rogu powinny się znaleźć karty przedstawiające łuk kanału. Zgodnie z instrukcją przy polu gry umieszczamy w odpowiednich miejscach karty opiekunów oraz dwie losowo dobrane karty kociaków. Pozostałe karty kotów i kanałów tworzą dwie talie do późniejszego wykorzystania w grze.
Przebieg rozgrywki
Podczas jednej tury, każdy z graczy wykonuje dwie poniższe akcje. Może również wykonać dwa razy jedną z nich. Do wyboru jest obrót jednej karty kanałów o 90 lub 180 stopni oraz dołożenie do gry nowej karty kanałów. Nową kartę umieszcza się poprzez tzw. wepchnięcie, czyli usuwa się nieinteresującą nas kartę ze stołu, przesuwa się cały rząd i w puste miejsce dodaje nową kartę. Przykład dodania karty został przedstawiony na załączonych zdjęciach.
Jeśli po którejś z akcji powstanie nieprzerwana ścieżka kanałów, która połączy zwierzaka z jednym z opiekunów, gracz otrzymuje kartę kota i zdobywa tyle punktów ile na niej widnieje. Następnie karta opiekuna przesuwa się o jedno miejsce zgodnie z ruchem wskazówek zegara oraz do gry wchodzi nowy kociak (umieszczony na polu obok wcześniej zdobytego kociaka). Gdy gracz wykona swoje dwie akcje, swoją turę zaczyna drugi gracz. Gra trwa aż do uratowania wszystkich kotków z talii. Oczywiście wygrywa osoba, która zdobędzie najwięcej punktów.
Gracz podczas swojej tury, może uruchomić reakcję łańcuchową i zdobyć kilka kotów pod rząd. Często może zdarzyć się, że nowy kociak, który pojawił się na planszy, od razu ma gotową ścieżkę do opiekuna, lub jeśli mamy jeszcze drugą akcję do wykonania, utworzymy kolejną ścieżkę. Dodatkowo jedną akcją, może stworzyć ścieżkę, która sprowadzi jednocześnie dwa koty do opiekuna(ów).
Wrażenia
Gra jest bardzo prosta. Zasady można wytłumaczyć dosłownie w minutę. Jest to duży plus, szczególnie kiedy chcemy zagrać z dziećmi.
Obracanie i dokładanie kart z kanałami trochę przywodzi na myśl granie w „Pipe Mania", grę na komputery klasy Amiga, w której to należało umiejętnie połączyć kawałki rur i przeprowadzić nimi wodę do celu.
W „Kotobiryncie" bardzo umiejętnie wprowadzono elementy strategii. Mam na myśli przewidywanie kilku ruchów do przodu, tak aby wykonać tak zwany łańcuszek zdobywania kotków, a co za tym idzie, punktów. Chociaż zdarza się, że reakcja łańcuchowa przychodzi losowo i często jest kwestią przypadku, to warto się wysilić i zaplanować tak swoje akcje, aby zdobyć „combo" w punktach. Szczególnie jak ktoś ma szachowe zacięcie, będzie bardzo dobrze bawił się również w przewidywanie ruchów przeciwnika.
Rozgrywka często przebiega bardzo szybko i dynamicznie, więc trzeba nieustannie śledzić poczynania drugiego gracza, gdyż sytuacja na planszy może się diametralnie zmienić na naszą niekorzyść. Warto również zwracać uwagę, czy swoim ruchem nie ułatwimy nadto turę przeciwnika.
Z żoną testowaliśmy również rozgrywkę z naszą małą modyfikacją zasad. Polega ona na tym, że najpierw trzeba wykonać dwie akcje, a dopiero potem sprowadza się kotki do domu po stworzonej ścieżce kanałów.
Starszym wyjadaczom gier proponuję również wprowadzenie czasowego ogranicznika trwania pojedynczej tury. My użyliśmy do tego małą piaskową klepsydrę z innej gry planszowej. Presja upływającego czasu rzutuje na trudność oraz znacznie upłynnia rozgrywkę.
Podsumowanie
„Kotobirynt" to mała i bardzo ładnie wydana gra z bardzo prostymi zasadami. Jest nie tylko miła dla oka, ale również przyjemna w graniu. Spora losowość w dobieraniu kart kanałów rzutuje na jej dużą regrywalność. U dzieci rozwija spostrzegawczość oraz planowanie, starszym spodobają się zaś strategiczne elementy. W grze drzemie naprawdę duży potencjał. Ważne aby umieć go odpowiednio wykorzystać. Chociaż daleko jej do innych tytułów francuskiego projektanta, to z czystym sumieniem ją polecam. Dodam, iż jest to obowiązkowa pozycja dla miłośników kotów oraz dla... silnej i niezależnej kobiety.
Zapraszamy do podziemi
Stoicie u progu wejścia do lochu. Tylko jeden z was do niego wkroczy: może będzie to ten najodważniejszy, może ten najbardziej szalony, a może po prostu ten, który nie zdąży uciec! W każdej rundzie ZAPRASZAMY DO PODZIEMI będziecie starać się wyłonić tego spośród was, który wcieli się w postać samotnego bohatera mającego za zadanie zbadać niebezpieczny loch pełen potworów. W swojej kolejce możecie dodawać potwory do lochu, usuwać sprzęt dostępny dla bohatera albo po prostu stchórzyć, pasując. Ostatni gracz, który nie stchórzy, zostaje bohaterem. Wyposażony w resztki ekwipunku, jaki dla niego pozostał dostępny wkroczy do lochu. W lochu bohater będzie musiał zmierzyć się ze wszystkimi potworami, jakie zostały zagrane w danej rundzie. Premiera gry zapowiedziana została na 5 października, w chwili obecnej na strnie wydawnictwa 2 Pionki trwa przedsprzedaż, a do samej gry można otrzymać ciekawe bonusy.
Źródło
Dzięki udanemu spotkaniu z twórczością Horna, oczekiwałam ze zniecierpliwieniem i ciekawością dalszych losów mieszkańców Savannah. Ród wpasował się w moje gusta literackie, więc z pewną obawą wyczekiwałam kolejnego tomu. Jak każdemu wiadomo, nie zawsze kontynuacja utrzymuje poziom. Prawdą jednak jest, że autor pokazał się z jak najlepszej strony, więc po otrzymaniu Źródła zasiadłam do lektury i znowu przeniosłam się do miejsca gdzie prawami rządziła magia...
Mercy próbuje dojść do ładu z jakże odmienionym życiem. Do tej pory była przekonana, że jest zwykłą nastolatką, nie posiada żadnych umiejętności władania mocami, tylko jej siostra bliźniaczka. Kiedy prawda w dość brutalny sposób wyszła na jaw, dziewczyna nie dość, że musiała pogodzić się z poważną oraz odpowiedzialną rolą kotwiczącej, to w dodatku utraciła siostrę. Gdy myślała, że już nic się nie wydarzy odkryła, że jest w ciąży. Zbyt wiele, w zbyt krótkim czasie. Nie ma czasu na rozczulanie. Mercy musi działać, uczyć się wszystkiego czego powinna była przez całe swoje dzieciństwo. Nie jest łatwo zaufać tym, którzy okazali się zdrajcami, albo nawet wrogami, Tęsknota za Maisie jest dotkliwa, trudno pogodzić się ze zdradą i utratą ukochanej bliźniaczki. Młoda kotwicząca chce za wszelką ceną ją uratować. Niestety sprawa nie jawi się prosto. Przede wszystkim musi zdobyć odpowiednią wiedzę, nauczyć się posługiwać magią no i znaleźć miejsce do którego została pochłonięta dziewczyna.
By naszej bohaterce nie było łatwo, sprawy obiorą nieoczekiwany zwrot, gdy już nic nie będzie wstanie zaskoczyć, na horyzoncie pojawi się zmarła matka. Dlaczego przez tyle lat ukrywała swojej istnienie? Co było powodem ucieczki i porzucenia własnych dzieci? Kim są nowo przybyli ludzie o podejrzanych intencjach, dlaczego coraz częściej nastolatka odczuwa dziwny niepokój względem własnej rodziny oraz ukochanego? Ile jeszcze ukrytych tajemnic wypłynie na światło dzienne?
Pamiętam chwile gdy opisywałam wrażenia po zakończeniu Rodu, byłam pod ogromnym wrażeniem tego w jaki sposób autor zaprezentował klimat i cała otoczkę kojarzoną z wiedźmami, magią, a nawet demonami. Nie była to książka nijaka, od początku do końca trzymała w napięciu. Biorąc do ręki kolejną zastanawiałam czy tym razem poczuje ten dreszczyk emocji, czy znowu będę miała ciarki podczas czytania.
W tej części zagłębiamy się w tajemnicę rodziny Taylorów, i chociaż nie wszystko zostaje nam ukazane to możemy utwierdzić się w przekonaniu co do swoich typów. Wielkim zaskoczeniem było pojawienie się mamusi bliźniaczek. Tak, Emily zagościła po cichutku i dość niepewnie, ale bardzo szybko nadgoniła "straty". Chyba dawno nie byłam w tak wielkim szoku, jak właśnie dzięki tej bohaterce.
Muszę wspomnieć o Jilo, którą polubiłam od samego początku, mało tego niesamowicie zżyłam się z niezbyt przyjemną staruchą, której bał się każdy w mieście. Podświadomie czułam sympatię do tej postaci. Intrygował mnie Emmet, odnoszę wrażenie, że jeszcze sporo namiesza w życiu głównej bohaterki.
Teraz zastanawiam się dlaczego przez chwile poczułam zwątpienie. Tak naprawdę bezpodstawne, bo kto miał styczność z piórem autora powinien przyznać, że na bardzo wysokim poziomie prowadzi czytelnika po wykreowanym przez siebie świecie, o ile przy pierwszym spotkaniu opowiadałam, że byłam zafascynowana i pochłonięta, tak teraz Horn mnie po prostu wrzucił do pralki. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Kiedy rozpoczęłam czytanie okazało się, że nie ma mowy o chwili wytchnienia. Praktycznie od pierwszych stron zaczyna się akcja, rozpędza się, nabiera tempa i zwalnia dosłownie na chwilę, by później znowu rzucić nas w przepaść. I tak do samego końca. Bywały momenty gdy byłam przerażona, tym co wydarzy się na kolejnej stronie. Śledziłam poczynania bohaterów, czułam strach i niepewność. Chyba już dawno nie bałam się czytania, odwracałam strony i czułam niepewność.
Podsumowując, książka utrzymuje naprawdę bardzo, bardzo wysoki poziom. Wydaje mi się, że autor dopiero w finale pokaże na co go stać, w pewnym sensie bardzo mnie to cieszy, z drugiej strony już czuję wychodzącą gęsią skórkę. Bo wiedźmy nie są jakąś tam bajeczką, jak wspomniałam autentyczność i klimat są głównymi atutami, przez co możemy poczuć strach i napięcie. Czyli wszystko czego potrzeba do odwzorowania mrocznej historii. Cóż mogę powiedzieć, po Źródło po prostu trzeba sięgnąć. Nie ma mowy o rozczarowaniu, wręcz przeciwnie. Szczerze polecam.
Agenda 21
Świat osiemnastoletniej Emmeline wyznaczają mury jej Mieszkalnika, a wypełnia go obowiązek wyprodukowania codziennej dawki energii na desce energetycznej i uczestnictwa w Zebraniach Uświadomienia. Nie wie, co to wolność, możliwość wyboru i wiara, a opowieści matki o „dawnych czasach" i świecie zwanym Ameryką są dla niej zbiorem zakazanych baśni. Do czasu.
Agenda 21 przedstawia przerażającą, totalitarną wizję przyszłości, w której ludzie stłoczeni w niewielkich Wspólnotach, zostają pozbawieni wszelkich praw, nawet tych elementarnych, jak prawo wyboru partnera i możliwości wychowania własnego dziecka. Nadrzędne wytyczne wymagają od nich jedynie produkowania energii oraz rozmnażania, przy czym dzieci odbierane są matkom natychmiast po porodzie i umieszczane w tzw. dziecięcych Wioskach. Niewiele więc różni się to od warunków życia zwierząt na współczesnych hodowlach i fermach.
Przyczyną takiego stanu rzeczy jest wdrożenie przed laty dyrektyw, których głównym celem było ograniczenie wpływu człowieka na środowisko naturalne, a ostatecznym celem – cofnięcie szkód wyrządzonych przez minione stulecia. Krok po kroku zaawansowana ludzka cywilizacja cofała się w kierunku stadium, w którym człowiek miał minimalny wpływ na przyrodę, ale jednocześnie został od niej całkowicie odseparowany.
Autorką książki jest Harriet Parke, jeden z niewielu ghost writerów, wymienionych z nazwiska na okładce napisanych przez nich książek. Gdyby historia ta ukazała się tylko jako jej powieść, byłaby po prostu jedną z wielu dystopii, tak popularnych w ostatnim czasie. Agenda 21 to jej powieściowy debiut, co można dostrzec w niektórych rozwiązaniach fabularnych oraz sposobie przedstawienia postaci, ale w ogólnym rozrachunku można orzec, że jest to debiut udany. Historia płynie wartko, ma swoje logiczne uzasadnienie i – mimo pewnych niedociągnięć – wciąga.
Jednak odbiór powieści, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, zmienia się diametralnie za sprawą drugiego nazwiska, które widnieje na okładce. Glenn Beck, raczej nieznany po tej stronie Atlantyku, wzbudza za oceanem wiele kontrowersji. Znany jest z radykalnych politycznych przekonań, a za sprawą dołączonego posłowia jego autorstwa, książka nabiera mocno politycznego wydźwięku i staje się swoistym manifestem przeciwko wdrożeniu w życie tytułowej Agendy 21.
O istnieniu Agendy 21, wstyd się przyznać, dowiedziałam się dopiero za sprawą niniejszej powieści. To przygotowany przez ONZ program dotyczący zrównoważonego rozwoju ludzkości i ochrony zasobów środowiska naturalnego, zaakceptowany przez ponad sto państw już w 1992 roku. Glenn Beck postrzega jej założenia jako pierwszy krok do sprawowania kontroli nad społeczeństwem, bowiem wdrożenie w życie większości jej założeń wymaga przede wszystkim monitorowania niemal wszystkich aspektów ludzkiej działalności. Z tego względu przez wielu krytykowany jest jako propagator teorii spiskowych, choć muszę przyznać, że swoje wywody potrafi ubrać w naprawdę przekonujące argumenty. Czy się z nim zgodzimy, to już zupełnie odmienna, całkiem indywidualna kwestia.
Podsumowując, Agenda 21 przedstawia szokującą wizja świata, w którym ekologia staje się źródłem zła i upadku człowieczeństwa. Można odczytywać ją dwojako – zarówno jako dystopijną, fikcyjną wizję przyszłości, jak i przestrogę przed bezmyślnym wdrażaniem niebezpiecznych w skutkach dyrektyw polityczno-ekonomicznych. Jednak niezależnie od tego, czy uwierzymy w teorię spiskową otaczającą rzeczywistą Agendę 21, warto sprawdzić, jak mógłby wyglądać świat, gdyby jej najbardziej radykalne założenia zostały wprowadzone w życie.
Koty
„Koty" to urocza, pamięciowa gra rodzinna, w którą mogą grać dzieci już od przedszkolnych lat. To zabawa idealna dla wielbicieli znanej wszystkim gry „Memory" - tym razem występuje ona jednak w czterech różnych, kocich wariantach.
Wiek: 4+
Liczba graczy: 2-5
Czas rozgrywki: ok. 20 minut
Cel i fabuła gry
W grze chodzi o to by zdobyć jak największą liczbę punktów - w wariancie dla najmłodszych została ona jednak ograniczona do zaledwie sześciu. Pod względem fabularnym natomiast rozgrywka nadaje się idealnie dla dużych i małych miłośników kotów. Szukając różnokolorowych części zwierzaków (na przykład ogonów czy łapek) trzeba uważać na myszy, bo gdy kot za nimi popędzi będzie go trudno z powrotem odnaleźć.
Strona wizualna
Poz względem graficznym gra jest cudowna. Zabawne, pełne uroku obrazki, uśmiechnięte mordki i minimalistka, którą cenią sobie najmłodsi gracze (dziecko uwielbia ilustracje, które później będzie mogło przekopiować). Wykonanie także nie pozostawia wiele do życzenia - solidne kafelki, drewniane kostki, porządne pudełko i przejrzysta instrukcja. Myślę, że każda rodzina będzie z tak wykonanej gry naprawdę zadowolona.
Przygotowanie gry
Gra posiada cztery różne warianty rozgrywki - dwa familijne oraz dwa dla najmłodszych. Do każdej z nich potrzebne są różne elementy, zawsze jednak rozpoczyna się tak samo - rozkładając na stole 16 największych kafelków grzbietami ku górze. W pierwszym wariancie rodzinnym używa się kafelków fioletowych i różowych, w drugim natomiast wyłącznie zielonych (ze znakami zapytania). W pierwszym wariancie dziecięcym dla ułatwienia rozgrywki używa się wyłącznie kafelków fioletowych, natomiast w drugim, najprostszym ze wszystkich, jedynie kostek i fioletowych kafelków, które jednak tym razem służyły będą tylko do odliczania punktów.
Przebieg rozgrywki
Wariant I
Gracze otrzymują fioletowe i różowe zadania - po każdej kolejce dobierają je do trzech. Grę rozpoczyna osoba mająca największego kota. Odkrywa ona 3 leżące na stole płytki, jeżeli pasują do któregoś z zadań, może odkryć kolejne dwie, jeżeli nie, kończy swoją turę. Jeżeli natomiast udało jej się wykonać dwa zadania, może odkryć jeszcze jedną płytkę. Niezależnie od tego czy wykonała dzięki temu trzecie zadanie czy nie, kończy swoją turę, zakrywa płytki i przychodzi kolej następnego gracza. Każde z zadań ma wyznaczoną punktację - im więcej widnieje na kafelku małych kotków, tym więcej punktów otrzymuje gracz, któremu udało się wykonać zadanie. Gra kończy się w momencie gdy zabraknie nowych zdań.
Wariant II
Na stole wyłożona zostaje piramida zielonych kafelków. Podczas rozgrywki każdy z graczy stara się zrealizować zadanie leżące na wierzchu stosu. Za zrealizowanie zadania gracz otrzymuje punkty (i tym razem przedstawione w formie małych kotków na kafelkach z zadaniami). Zielone zadania przedstawiają części kota lub jego umaszczenie, na każdej płytce widnieje także przynajmniej jeden znak zapytania. Kolejni gracze (wędrując od prawej do lewej) wyznaczają element, który znajduje się pod znakiem zapytania. Grę rozpoczyna osoba mająca najmniejszego kota.
Wariant III
Trzeci wariant to po prostu uproszczony wariant z numerem jeden. Rozgrywka toczy się dokładnie tak samo, z tą tylko różnicą, że w grze biorą udział jedynie fioletowe kafelki (nie używa się różowych). Dzięki temu młodsze dziecko łatwiej będzie mogło odnaleźć pasujące elementy.
Wariant IV
Jest to najprostszy pomysł na rozgrywkę. Gracz rzuca trzema kostkami i stara się odkryć pasujące do wyników kafelki. Za każde odkrycie trzech prawidłowych płytek otrzymuje jeden punkt. Zabawa kończy się w momencie gdy któremuś z graczy uda się osiągnąć wynik 6 punktów.
Podsumowanie
„Koty" to ślicznie zrobiona, dobrze przemyślana gra. Idealnie nadaje się do tego by wraz z nią, w przyjemny sposób, spędzać rodzinne popołudnia. W doskonały sposób również rozwija pamięć najmłodszych uczestników zabawy. Cztery pomysłowe warianty sprawiają, że gra nie tylko nadaje się dla zupełnych maluchów, ale także nie znudzi się nieco starszym dzieciom. To jeden z tych tytułów, które warto mieć pod ręką - nie tylko w deszczowe dni. Grę bardzo gorąco polecam - jest naprawdę świetna i z pewnością nikt się na niej nie zawiedzie!
Kryptonim U.N.C.L.E.
Zimna wojna w skrócie? Stosując porównanie do znanych z dzieciństwa licytacji: walka o to, by udowodnić, kto ma lepsze zabawki. Gdy połączyć tę uproszczoną wersję wydarzeń z klasycznym kinem szpiegowskim oraz reżyserem, który ma niesamowity dryg do dynamicznych, nieco przerysowanych historii z nieprzeciętnymi bohaterami; powstaje wybuchowe kino atrakcji. Brzmi zbyt dobrze? A więc poznajcie „Kryptonim U.N.C.L.E" Guy'a Ritchiego.
Lata 60., sam środek zimnej wojny. Napoleon Solo (Henry Cavill), agent CIA, zostaje wysłany do Berlina w celu odnalezienia córki sławnego niemieckiego profesora, posiadającego wiedzę i umiejętności, by stworzyć bombę atomową. Tę samą misję realizuje Illya Kuryakin (Armie Hammer), agent KGB. Ostatecznie Gaby Teller (Alicia Vikander) trafia pod opiekę Amerykanina, jednak okazuje się, że to dopiero początek. W obliczu zagrożenia CIA i KGB zamierzają połączyć siły, a z Solo i Kuryakina uczynić współpracowników. Wkrótce, niedobrany duet, pod nowymi przykrywkami, udaje się do Włoch. Czy można zrealizować nawet najważniejszą misję, gdy jedyna osoba, na której możesz polegać, jest jednocześnie Twoim największym wrogiem?
Nie widziałam niestety serialu, który stanowi podstawę dla „Kryptonimu U.N.C.L.E.", a szkoda, bo jeżeli jest choć w połowie tak zabawny, jak jego kinowa wersja, to do tego momentu miałabym już może zmarszczki ze śmiechu. Guy Ritchie nie wychodzi z formy i serwuje widzom dokładnie to, za co go kochają – charakterystycznych bohaterów, cięty dowcip, dynamiczne tempo i natłok zwrotów akcji; a przy tym wszystkim jeszcze gatunkową świadomość oraz umiejętność odświeżania chwytów dawno już wyeksploatowanych.
Nie da się ukryć, że „Kryptonim U.N.C.L.E." krok po kroku realizuje punkty z przepisu na szpiegowską produkcję. Dwóch agentów o zbieżnych celach, ale działających dla innych organizacji; piękna, nie tak bezbronna jak mogłoby się wydawać, kobieta oraz misja, od której zależą losy świata. To wszystko skrywa się pod serią typowych dla stereotypowego pojęciach agencji wywiadowczych rekwizytów – przebieranek, uwodzenia, drobnych kradzieży i włamań, nowoczesnej techniki oraz wypracowanych, minimalistycznych ciosów. Brzmi jak przepis na banał, jednak Ritchie wypolerował na błysk cały ten schemat, używając niezawodnej broni – przerysowania oraz kampowego charakteru.
Kamp kampem, zabawa zabawą, ale nawet peleryna niewidka ma swoje ograniczenia. Chociaż widz świetnie się bawi, to nie umyka mu cała gama niedopracowań scenariusza. Liczne dziury logiczne rzucają się w oczy. „Kryptonim U.N.C.L.E." to ewidentnie produkcja pomyślana na kino atrakcji, niemniej większość potknięć fabularnych, na które pozwala sobie Ritchie u innych reżyserów byłyby podstawą do solidnego zmycia głowy. Co więcej, reżyser nawet nie próbuje ulogicznić swojej historii. Tam, gdzie nie ma sensownego wyjaśnienia, zostawia dziurę dającą sygnał, by widz sam sobie dopowiedział, co też się wydarzyło.
Nie zdziwiłabym się jednak, gdyby części żeńskiej połowy widowni wszystko to umknęło. Jakkolwiek narodowościowo nic się tu nie trzyma kupy – Amerykanin to w realnym życiu Anglik, Rosjanin jest Amerykaninem, z kolei w rolę Niemki wcieliła się Szwedka – to aktorów dobrano i poprowadzono perfekcyjnie. Ritchie w typowy dla siebie sposób wykorzystuje grę akcentami, uwodząc widza swoją obsadą już na samym poziomie dźwiękowym. Na nic by się to jednak zdało, gdyby nie wyraźnie iskrzący duet – panowie najwyraźniej świetnie się podczas pracy bawili. Mam nadzieję, że otwarte zakończenie filmu, to realna obietnica powrotu do tegoż świata.
Jeżeli jednak o dźwięku mowa, to trzeba zaznaczyć, że warstwa muzyczna niemal zmusza – raz, że do wczucia się w klimat lat 60.; dwa, że do zakotwiczenia się w wrażeniach kina szpiegowskiego; trzy, do rytmicznego przytupu, kiwania głową lub stukania palcem. Z technicznych spraw na uwagę zasługuje również przemyślany montaż, oparty na nieco odświeżonej wersji znanych z kina akcji oraz komiksów „klatek". Serie najazdów, dynamiczne (ale nie zbyt szybkie) zestawy ujęć i samo wypełnienie kadrów – dopracowana, barwna scenografia oraz kostiumy.
Idąc do kina nie miałam w zasadzie żadnych większych oczekiwań. „Kryptonim U.N.C.L.E." okazał się jednak – choć nie do końca logiczną – rozrywką najwyższego lotu. Gromkie wybuchy śmiechu, klimatyczne scenerie i fantastycznie dopracowane postacie zmusiły mnie do wewnętrznego skandowania „jeszcze, jeszcze!" na długo po zakończeniu seansu. Poproszę o dokładkę, panie Ritchie.
Premiera "Klejnotu" zbliża się wielkimi krokami!
Otoczone dzikim oceanem Samotne Miasto podzielone jest na pięć położonych koncentrycznie dzielnic. Najbiedniejszy, zewnętrzny krąg to Bagno. Centralny, zamieszkały przez elitę, nosi dumną nazwę Klejnot. Premiera już 23 września!
Punkt zapalny
„Punktu zapalnego" wyczekiwałam, gdy tylko pojawił się w zapowiedziach na stronie Wydawnictwa Zysk i S-ka. I mojego podekscytowania nie wywołał żaden opis na okładce, osoba autora czy przynależność gatunkowa. Wywołał je cytat jednego z moich ulubionych autorów na okładce książki – Petera V. Bretta. Nie dość, że twórca „Malowanego człowieka" dał Myke'owi Cole'owi swoje błogosławieństwo, to zbudowany przez niego świat porównał do „X-Menów" oraz „Helikoptera w ogniu". Niestety, piętrzący się stos zaległości książkowych pozwolił mi przeczytać ją dopiero teraz. Ale zdecydowanie warto było czekać.
Na okładce widnieje trzech mężczyzn, wojskowych. Ten na pierwszym planie, czarnoskóry, to z pewnością główny bohater powieści – porucznik Oscar. Umięśniony, łysy, w czarnej koszulce, a jego twarz w połowie zasłania cień. Jednak wyraźnie widać w jego mimice determinację oraz zawziętość. W ręku trzyma broń, nieco opuszczoną, lecz sprawiającą wrażenie wciąż gotowej do wystrzały. Mężczyzna za nim po lewej jest również jednym z obdarzonych – w dłoni dzierży błyskawicę, która sięga aż nieba. Drugi z nich zaś niesie wycelowaną, najprawdopodobniej w jakiś konkretny cel, broń. Nad ich głowami widać zachmurzone niebo, na którym zobaczyć można sporo helikopterów. Już sama okładka jest pełna akcji oraz dynamizmu.
Świat pogrążył się w chaosie. Na całej planecie ludzie zaczęli wykazywać pewne nadnaturalne zdolności. Nazywają ich „obdarzonymi" – nigdy nie wiadomo, kiedy ukaże się moc, ani na czym ona będzie polegać. Rząd Stanów Zjednoczonych jasno określił granice pomiędzy tymi zdolnościami, które są akceptowalne, a tymi, które określono jako zakazane. Został utworzony nawet specjalny wojskowy oddział – Korpus Operacji Nadzmysłowych, który ma za zadanie walczyć z zakazańcami oraz eliminować jednostki, które nie zdołały opanować swoich mocy. Porucznik Oscar Britton służy w tego typu misjach. Niespodziewanie, po jeden z kolejnych akcji Korpusu, ujawniają się jego moce. Moce, które należą do tych zakazanych. W panice Oscar zaczyna uciekać, bo wie, co go czeka, jeśli odda się w ręce swoich kolegów – lub, co gorsza – policjantów. Czy Britton zginie uznany za wroga numer jeden? Czy może zdoła się ukryć? A może odnajdzie swoje miejsce w świecie, w którym został zaburzony porządek? Czy istnieje jeszcze dla niego szansa?
„Punkt zapalny" jest kolejnym przykładem mody na superbohaterów. Niewątpliwie, gdy zaczytywałam w powieści Cole'a odnosiłam wrażenie, że ma ona charakter nieco komiksowy. Jednak owo wrażenie przyćmiewa bardzo często to, że to jednak fantasy wojskowe. Militarność oraz owa komiksowość idealnie się uzupełniają, tworząc bardzo interesującą koncepcję powieścią. A przecież połączenie wojska oraz magii mogło się skończyć naprawdę źle.
U Cole'a trochę jak i Hitchcocka – zaczyna się od trzęsienia ziemi. Powieść otwiera scena akcji, dzięki której autor znakomicie przedstawia swojego głównego bohatera już na początku. Określa jego zdanie na temat obecnego świata, zarysowuje jego etyczne problemy, nie zdradzając przy tym jeszcze do końca, na czym polega to całe „bycie obdarzonym". Dopiero potem za pomocą cytatów ustaw, urzędników, itp., odkrywa, czym jest piromancja, nekromancja czy portamancja.
Amerykański pisarz wykreował świat, w którym nie ma wyraźnego podziału na dobro i zło. Istnieje cała masa odcieni szarości i trudno określić, kto jest bohaterem pozytywnym, a kto negatywnym. Nagle świat został wywrócony do góry nogami. A rząd ustalił, czy dana siła jest zgodna z prawem, czy nie. Rząd ustalił, kto ma żyć, a kto ma zostać unicestwiony. Prowadzi wojnę po to, aby zapanować nad anarchią. Przez takie ujęcie tematu Cole zastanawia się nad działaniem wojska w ogóle oraz pewną etyką żołnierza. Czy wojskowy ma prawo kwestionować rozkazy i rozstrzygać, co jest w jego mniemaniu dobre albo złe? Czy te pojęcia w ogóle mają prawo funkcjonować podczas służby? Czy wojna jest wyłącznie polityką oraz sumą ekonomicznych zysków i strat? Jeśli spojrzeć na to głębiej, autor „Punktu zapalnego" rozstrzyga także swoje wątpliwości, które pojawiły się w ciągu służby, a przynajmniej próbuje się nad nimi zastanowić i powiedzieć o nich głośno.
Myke Cole ma niewątpliwy talent do pisania scen akcji (w które powieść obfituje – co chwila rozgrywają się pościgi czy kolejne misje Korpusu), które czyta się trochę tak, jakby się oglądało jakiś blockbuster. Jest zrozumiale, spójnie, a jednocześnie szybko, żywo, kreatywnie. Jako były żołnierz, fachowo posługuje się żargonem militarnym oraz terminologią, nie zapominając przy tym o czytelnikach, którzy mogą nie mieć pojęcia o pewnym wojskowym... slangu. Na końcu powieści znajduje się słowniczek dla nieco mniej zorientowanych w militariach odbiorców.
Nie wiem, czy to zasługa polskiego wydawcy, czy samego autora, ale bardzo dobrze ułożone zostały także rozdziały. Trzy główne podzielone zostały na kilka lub kilkanaście pojedynczych. To kolejna pozycja w ostatnim czasie, od której nie mogłam się oderwać właśnie dzięki temu, że mówienie sobie „jeszcze jeden rozdział" było proste dzięki temu, że okazywały się zaskakująco krótkie.
Błogosławieństwo Petera V. Bretta okazało się w pełni zasłużone. W książce znajdziecie to, co zostało Wam obiecane już na okładce – zarówno w cytacie, jak i w samym jej projekcie. „Punkt zapalny" to powieść, która powinna zachwycić (a przynajmniej zadowolić) zarówno miłośników fantasy, militariów, jak i wielbicieli komiksów czy filmów ze stajni Marvela. Czytając ją, bawiłam się tak dobrze, tak bardzo mnie wciągnęła, że stała się ważniejsza od aktualnych obowiązków. Na szczęście w USA zostały już wydane dwie pozostałe części serii Myke'a Cole o obdarzonych, więc pozostaje jedynie trzymać kciuki, aby jak najszybciej przetłumaczono je na język polski.
Nowości wydawnictwa IUVI
Nakładem Wydawnictwa IUVI 23 września 2015 r. ukażą się dwie książki dla dzieci i młodzieży z gatunku fantastyki:
- Gregor i Przepowiednia Zagłady, światowej sławy pisarki - Suzanne Collins, II tom "Kronik Podziemia",
- Chowańce. Tajemnice korony - międzynarodowy bestseller dla dzieci, przetłumaczony na 14 języków.