Rezultaty wyszukiwania dla: Bis
Oślepienie
Robin Cook. Stałym czytelnikom gatunku, jakim jest thriller medyczny, nie trzeba go przedstawiać. Tym, którzy stykają się z thrillerem medycznym po raz pierwszy, można powiedzieć jedno: jest on mistrzem w swojej klasie. Wszystkie jego powieści zdobiły listy bestsellerów, włączając w to również pozycję o tajemniczym tytule „Oślepienie”.
Główną bohaterką tejże książki jest Laurie Montgomery – patolog w nowojorskim zakładzie medycyny sądowej – kobieta pewna siebie, dokładnie wiedząca czego chce i do czego zmierza w życiu. Ta pewność siebie niewątpliwie pozwala jej rozwikłać makabryczną zagadkę, ale często jest też powodem wpadania w kłopoty. A owa zagadka? Jest, jak przystało na Robina Cooka, nakreślona po mistrzowsku.
W Nowym Jorku gwałtownie wzrasta liczba zgonów, których powodem jest przedawkowanie narkotyków. Ofiarami są osoby młode, dobrze sytuowane, mające unormowaną pozycję zawodową, możnaby rzec „nowojorska elita”.
Nasza bohaterka w trakcie swojej pracy odkrywa, że wszystkie ofiary w niecodzienny sposób przedawkowały kokainę i wysuwa śmiałą tezę, że nie były to przypadkowe zgony. A gdy okazuje się, że za wszystkim stoi mafia i ogromne pieniądze, pani patolog nieświadomie może znaleźć się w ogromnym niebezpieczeństwie.... Czy Laurie mając przeciwko sobie własnego szefa, znajomych, a nawet mafię uda się jej doprowadzić sprawę do końca? Czy będzie wiedziała, komu zaufać?
Oczywiście wątek kryminalny nie jest jedynym. Poza problemami w pracy, Laurie nękają rozterki sercowe. Staje więc przed dylematem: przyjacielski policjant, czy wykształcony, zamożny okulista?
Powieść „Oślepienie” jest atrakcyjna nie tylko ze względu na swoją nietuzinkową fabułę. Coś dla siebie znajdą tu wszyscy zainteresowani medycyną, a w szczególności chirurgią, czy patologią sądową. Książka obfituje w terminologią medyczną, którą autor wyjaśnia zupełnie przystępnie. Pojawiają się tu wnikliwe opisy sekcji zwłok poszczególnych ofiar, co (o dziwo!) nie zniechęca do dalszego czytania, a wręcz przeciwnie – jest niezbędnym dopełnieniem fabuły. Terminy takie jak „formikacja”, czy „optometria” i wiele innych przestają brzmieć zagadkowo i niedostępnie. Nie ukrywam, że zainteresowanie tym odłamem medycyny to jeden z powodów, dla którego sięgnęłam po owoc twórczości Robina Cooka i z ulgą mogę stwierdzić jedno: nie zawiodłam się.
Władczyni Imperium
„Władczyni Imperium" to ostatnia część trylogii „Imperium" Raymonda E. Feista i Janny Wurts. W zakończeniu drugiej części autorzy pozostawili swoją bohaterkę - Marę Acoma w bardzo mocnej pozycji. Dziewczyna wyrosła na silną kobietę i groźnego przeciwnika w Rozgrywce Rady. Pokonała swoich wrogów, przejęła ich majątek i pozyskała tytuł „sługi Imperium", który daje jej przywileje równe członkom rodziny cesarskiej. Stała się także motorem zmian w polityce i obyczajowości Kelewanu.
Niestety musiała też odesłać ukochanego do jego ojczyzny, a kolejny mężczyzna w jej życiu, choć jest dobrym mężem i przyjacielem, nie potrafi jej dać namiętności, którą przeżywała przy Kevinie. Zmiany polityczne, które zapoczątkowała nie wszystkim się spodobały. Stronnictwo tradycjonalistów rośnie w siłę, a nie jest jedynym przeciwnikiem z jakim musi zmierzyć się Acoma. Już na początku powieści bohaterka przeżywa tragedię - w zamachu w nią wymierzonym ginie jej pierworodny syn, Ayaki. Mara w rozpaczy popełnia błąd, który może ją wiele kosztować. Nieoczekiwanie do gry włączają się także Magowie - silną pozycję Mary uważają za zagrożenie dla równowagi Imperium. Mara przystępuje do rozgrywki o najwyższe stawki z wrogiem, który wydaje się być nie do pokonania i któremu nikt dotąd nie ośmielił się stawić czoła. Bardzo pomocny w snuciu intryg okaże się jej mistrz wywiadu - Arakasi. Czy jednak jego pani nie wyznaczyła mu tym razem zadania ponad siły zwykłego człowieka? Nad jego siatką szpiegowską zbierają się tymczasem czarne chmury - ktoś chce zniszczyć jej struktury i doprowadzić do upadku Acoma. Życie samej Mary również przez cały czas jest w niebezpieczeństwie - autor pierwszego zamachu wciąż ponawia starania...
„Władczyni" nie była łatwą lekturą. Drugi tom skończył się tak dobrze, że właściwie mogłoby to zamknąć historię Mary. Niemal nie miałam ochoty czytać trzeciej części, by nie zburzyć tego sielankowego spokoju. Poza tym kelewańska sceneria nieco już spowszedniała, a rozpoczęcie trzeciego tomu mocnym akcentem w postaci śmierci synka Mary budziło we mnie jakiś wewnętrzny sprzeciw - czemu to wszystko zmierza w takim kierunku? Przeszkadzało mi również coraz większe spowolnienie akcji. Autorzy zastosowali identyczny jak w tomie drugim zabieg - wydarzenia ważne odzielane są okresami względnego spokoju skracanego opisowo do jednego zdania np. „minęły dwa lata". Akcja części trzeciej obejmuje grubo ponad dziesięciolecie, a epilog wybiega jeszcze dalej w przyszłość, kiedy Mara jest już starszą panią (i tak oto zdradziłam, że bohaterka jednak przeżyje wszystkie skrytobójcze ataki na swoje zycie:)).
Mnie osobiście najbardziej z całego cyklu podobała się część pierwsza. Druga była jej naturalnym rozwinięciem. Jeżeli ktoś przeczytał dwa pierwsze tomy, z pewnością przeczyta i trzeci, choćby z ciekawości jak zakończy się cała historia. Jednak wyczyn ten wymaga już pewnej wytrwałości i myślę, że niestety nie wszystkim jej starczy.
Sługa Imperium
„Sługa Imperium” to drugi tom trylogii „Imperium” autorstwa Raymonda E. Feista i Janny Wurts. Poznajemy w nim dalsze losy Mary Acoma, która po śmierci swojej rodziny staje się głową rodu, odpowiedzialną za jego przetrwanie.
W poprzednim tomie Mara zdołała pokonać głównego wroga swego rodu i znacznie umocnić swoją pozycję. W tym celu nauczyła się nie tylko świetnie wykorzystywać sztywne, tradycyjne prawa rządzące Kelewanem, ale także naginać je dla korzyści własnych i rodowych.
Jednak pokonany wróg zostawił spadkobierców, a zawiązując sojusze Mara stworzyła także nowych przeciwników. Rozgrywka Rady toczy się dalej. Dziewczyna zdobyła już doświadczenie, ale nic nie przygotowuje ją na spotkanie z jeszcze jednym zagrożeniem – miłością. Na swoje nieszczęście Mara źle lokuje uczucia – zakochuje się w człowieku, którego może wziąć do łóżka, ale nie może się z nim legalnie związać. Kevin jest niewolnikiem, pochodzącym z dalekiej Midkemii, z którą Kelewan stale toczy wojnę. Krainy te są tak sobie obyczajowo dalekie, jak dalekie są geograficznie (o tym za chwilę). Mara uczy się powoli rozumieć i szanować Kevina i jego zwyczaje, dostrzega też absurdalność niektórych praw rządzących jej krajem, dojrzewa do walki z nimi i podjęcia próby przeprowadzenia zmian. Może to jednak ściągnąć zgubę nie tylko na jej ród, ale także na cały porządek rządzący Kelewanem. Tymczasem spadkobiercy wrogiego rodu Minwanabi nadal dybią na każde potknięcie Mary i intrygują by doprowadzić do zniszczenia Acoma.
Sceneria powieści nadal jest barwna. Egzotykę świata Kelewanu podkreśla zderzenie z obyczajowością i swojsko brzmiącymi nazwami Midkemii. Midkemijczycy nazywani przez Tsurani barbarzyńcami (o mało egzotycznie brzmiących imionach: np. Kevin, Brian, Patrick) to klasyczni przedstawiciele średniowiecznego świata fantasy - w swojej krainie mają zamki, smoki, krasnoludy i elfy, „zwykłe” czworonożne konie i bydło. Nie wyznają honoru ponad wszystko i walczą z przeznaczeniem. Czy Kelewan nad którym władzę przejmuje młody, postępowy cesarz zawrze pokój z tym obcym światem?
W „Słudze Imperium” autorzy przemycają kilka informacji na temat historii i budowy tworzonego w powieści świata. Niektórych czytelników nurtuje pytanie – gdzie leży Midkemia? Czytając pierwszy tom myślałam, że Midkemia jest odległym kontynentem. Tymczasem w „Słudze…” pojawia się koncepcja Riftu – magicznego mostu między światami. Wzmianka o tym, jak przodkowie Tsurani muszą opuścić swój stary świat zaatakowani przez tajemniczego i potężnego Wroga i przybywają na planetę Kelewan, sugeruje, że Midkemia to nie kontynet, a obca planeta, może inny wymiar… Zatem czym jest Rift i kto jest jego budowniczym? Kim jest Wróg i czy jeszcze o nim usłyszymy?
Na uwagę zasługują też fragmenty opisujące igrzyska – ze skojarzeń z Dalekim Wschodem gładko przechodzimy do nawiązań do starożytnego Rzymu. Mamy przecież także Radę, a więc swoiste ciało demokratyczne i sięgającego po władzę dyktatorską cesarza.
„Sługę Imperium” przeczytałam z ciekawością. Jak dalej potoczą się losy Mary? Czy uda jej się wyjść obronną ręką z zastawionych pułapek? Akcja powieści jest jednak nieco bardziej rozwlekła niż w tomie pierwszym i obejmuje kilka lat. Statycznie rozgrywana wyprawa do pustynnej Dustari, poza kilkoma dynamicznymi momentami (bitwy), zajmuje w powieści niemal trzy lata. Są też momenty kwitowane krótko – „całymi miesiącami…” lub „minął rok”. Mimo to polecam tę powieść zwłaszcza tym, którzy mają już za sobą lekturę tomu pierwszego. „Słudze Imperium” brakuje może świeżości „Córki Imperium”, ale egzotyka powieści rozkwita i stanowi miła odmianę od klasycznego świata fantasy.
Smoki ze Zwyczajnej Farmy
Lubicie smoki, gryfy i bazyliszki? A może macie ochotę poczytać o szalonej wiewiórce i tajemniczej latającej małpce? Jeśli tak, to książka pt. „Smoki ze Zwyczajnej Farmy” z pewnością została napisana z myślą o Was.
Gorące lato, wakacje, sprawiają, że człowiek się rozleniwia. Nie mamy ochoty wciągać się w opasłe tomiska i ciężkie, zagmatwane historie. Dlatego na takie dni ta powieść jest najlepszym wyborem. Z pewnością jest ona adresowana do młodszej części naszego społeczeństwa, ale który z dorosłych nie ma czasem ochoty przenieść się w tajemniczy świat, pełen niewyjaśnionych zjawisk i mitologicznych stworów?
Powieść należy do tych „lekkich”, które czyta się jednym tchem i pomimo swoich 400 stron na jej wchłonięcie wystarczy dosłownie kilka ciepłych wieczorów. Historia opowiada o dwójce rodzeństwa – Tylor i Lucinda – których wakacje zapowiadają się niezmiernie nudno, a w ich opinii mają to być najbardziej nieciekawe wakacje, jakie tylko można sobie wyobrazić. Jednak niespodziewanie okazuje się, że farma dopiero co poznanego wujka jest daleka od tego, aby można ją było nazwać nudną. Wręcz przeciwnie – każdy zakątek ma swoją tajemnicę, a pracownicy farmy... cóż, z pewnością nie są to całkiem zwyczajni ludzie (wystarczy wspomnieć o Ragnarze – walecznym wikingu z dalekiej krainy). Dzieci, jak to w książkach bywa, będą odgrywały na farmie bardzo ważną rolę, ale czy wywiążą się ze swojego zadania? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam w rękach przyszłych czytelników. Mogę jedynie dodać, że wszystkie problemy stają się łatwiejsze do rozwiązania, jeśli działa się wspólnie i ma się oparcie w starszej siostrze, czy młodszym bracie. To właśnie między innymi udowadniają autorzy książki i to kolejny argument, dla którego każdy kto ma rodzeństwo, powinien ją przeczytać.
Książka jest pierwszą z 5-tomowego cyklu. Opowieść napisana jest lekko, łatwo i przyjemnie – i tak też się ją czyta. Prosty, niewyszukany język sprawia, że historia będzie łatwo zrozumiana również przez młodszych czytelników. Trzeba przyznać, że autorzy (Tad Williams i Deborah Beale) znakomicie przelali swój pomysł na papier.
Polecam każdemu, kto ma ochotę na kilka chwil przenieść się w magiczny świat i oderwać się od szarej rzeczywistości.
Czarny Wygon. Słoneczna Dolina
Kolejna książka Stefana Dardy - autora wysoko ocenianej przez krytyków i czytelników powieści grozy „Dom na wyrębach”. Książka została nominowana do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla oraz do Nagrody Sfinks 2008. Zdobyła również tytuł Najlepszej Książki na Lato w plebiscycie portalu literackiego Granice.
Bohaterem powieści jest redaktor Witold Uchmann, który pisuje do jednej z warszawskich gazet. Szef degraduje go i przenosi do działu zajmującego się brukowymi plotkami. Witold jest nielubianym ze względu na swoją polityczną przeszłość podstarzałym kawalerem, którego działką są zjawiska paranormalne. Postanawia skończyć z dotychczasowym życiem i przejść na przedwczesną emeryturę. Jednak pewnego dnia dostaje dziwnego, a zarazem intrygującego maila. Nie waha się ani przez chwilę i wyrusza na Roztocze, by rozwiązać zagadkę lub zdemaskować oszusta. Tak czy inaczej, jest pewien, że przyda mu się odpoczynek i czas na przemyślenie kilku spraw. Lecz jego redakcyjny kolega, Adam, odradza mu tą podróż, ostrzeżony przez tajemniczy sen. Sen, w którym ukazała mu się jego zmarła żona. Witek udaje się do Guciowa, małej, z pozoru nudnej mieściny, akcja zaczyna nabierać tempa, atmosfera gęstnieje i okazuje się, że z pozoru spokojna okolica kryje w sobie więcej zagadek, niż można było przypuszczać. I gdy Witold spotyka się ze swym informatorem, Rafałem, a w ręce Uchmanna trafia maszynopis opisujący owianą legendą wioskę Starzyzna impreza zaczyna się na całego. Pozornie sprawa wydaje się zwykłym żartem, lecz z każdą chwilą spędzoną w tamtych rejonach Witek coraz bardziej zaczyna wierzyć w prawdziwość historii…
„Słoneczna dolina” jest pierwszym z dwóch tomów „Czarnego Wygonu” zatem opowiedziana jest tylko część historii naszego redaktora. Może prowadzić to do pewnego uczucia niedosytu po zakończeniu książki. Jednakże druga część powinna pojawić się jeszcze w tym roku.
Jedną z cech szczególnych tej powieści jest perspektywiczność narracji. Historia opowiedziana jest oczami trzech bohaterów: Adama, Witolda i Rafała. Pomysł naprawdę świetny, dzięki temu poznajemy historię kawałek po kawałku, od innej strony, innego oblicza, coraz bardziej zagłębiając się w tą psychogeniczną rozrywkę. Jednym z ciekawszych elementów książki są opisy przyrody. Są długie, lecz nie obszerne, proste, lecz nie prymitywne, barwne lecz nie przekoloryzowane. Idealnie komponują się w tło utworu, nadając klimat i powagę całej powieści.
Darda udoskonalił swoje środki wyrazu, rozwinął się, nie gubiąc tego, co jest siłą jego twórczości, czyli prostoty przekazu. Wielu pisarzy sili się na sztuczną oryginalność, a Darda po prostu opowiada historię, jak naoczny świadek koledze. I jest to właśnie książka dla lubujących się w mrocznych gawędach, wysłuchiwanych przy akompaniamencie strzelającego iskrami ogniska
„Słoneczna dolina” to książka o przemyślanej fabule, stopniowo przyśpieszającej akcji, bogatą w mroczne opisy świata przedstawionego, która zaciekawi każdego, nawet najwybredniejszego czytelnika. A miłośnicy grozy po prostu zakochają się w tej powieści.
Córka Imperium
Po raz pierwszy „Córkę Imperium” Raymonda E. Feista i Janny Wurst przeczytałam wiele lat temu. Książka bardzo mnie wciągnęła. Ucieszyłam się na myśl, że dalszy ciąg historii to jeszcze dwa tomy. Tymczasem ku mojej irytacji, a potem rozpaczy okazało się, że jakoś nigdzie nie mogę dostać pozostałych części. I oto wreszcie doczekałam się wznowienia wydawniczego „Córki…” oraz pozostałych tomów trylogii (dzięki wydawnictwu Rebis).
Książka jest ładnie wydana, choć ilustracja Dona Maitza z okładki wydania z 1995 roku jakoś bardziej mi pasuje i do treści, i do klimatu powieści (nawiasem mówiąc nawiązuje już do treści II tomu). Okładka wydania z 2011 jest dość sztampowa – piękna panna odziana w zwiewne szaty, stojąca na statku ze smokiem na dziobie i żaglu, w tle wschód lub zachód słońca i płonący port jakiegoś miasta. Ta panna w zwiewnych fatałaszkach i smok to zachowanie pewnego standardu, dość monotonne i trochę wionące nudą. Ale zgodnie z przysłowiem, nie oceniajmy książki po okładce, choć mnie ona by raczej nie zachęciła do kupna, gdybym jeszcze nie wiedziała, co kryje się w środku.
Zatem przejdźmy do wnętrza…
Siedemnastoletnią Marę z rodu Acoma wojownicy jej rodu dosłownie tuż przed wypowiedzeniem ostatecznego ślubowania bogini Lashimie wyprowadzają ze świątyni. Dziewczyna nagle dowiaduje się, że w wyniku intrygi straciła brata i ojca, zostając tym samym ostatnią z rodu i jednocześnie jego głową. Niedoświadczona i nie przyuczana wcześniej do tej roli, musi nie tylko objąć we władanie posiadłości i podjąć prowadzenie interesów, ale przede wszystkim przetrwać w świecie, w którym toczy się Rozgrywka Rady, a wielu doświadczonych graczy chętnie wyeliminuje osłabiony ród.
Mara już na samym początku musi znaleźć sposób na odbudowanie swoich sił wojskowych, z których większość poległa wraz z bratem i ojcem oraz stworzyć sojusz z niezbyt chętnym do tego przeciwnikiem politycznym poprzez poślubienie jego syna. W niedalekiej przyszłości czeka ją potyczka z niezwykle niebezpiecznym mistrzem intrygi, który zaaranżował śmierć jej rodziny. Wspierana przez starą nianię, zdolnego zarządcę i pierwszych oficerów swojego rodu Mara walczy o przetrwanie, podejmując decyzje, które zaskakują czasem nawet jej doświadczonych doradców… Co takiego oryginalnego jest w tej powieści?
Zazwyczaj światy w powieściach fantasy mniej lub bardziej nawiązują do czasów średniowiecza lub czasów pogańskich. Są zamki, grube mury, biedne wioski, wieśniacy, cechy rzemieślnicze, kapłani jednego lub wielu bogów. Czasami mamy smoki lub inne potwory, elfy, magów, królów i królowe.
Świat imperium Kelewanu to miejsce, gdzie przede wszystkim liczy się honor. Mamy wielkie rody walczące o wpływy, mamy cesarza, Radę i jej rozgrywki i intrygi. Plama na honorze zmywana jest krwią – honorowe samobójstwo jest lepsze od wstydu. Zachowanie pozorów bywa wszystkim i czasem decyduje o spektakularnym zwycięstwie jednych lub sromotnej porażce innych. Jeżeli dodamy do tego domostwa z przesuwanymi papierowymi ścianami i stosami poduszek, lektyki oraz cały wachlarz wymyślnych rytuałów, wszystko zaczyna wyglądać znajomo. Świat imperium otwarcie nawiązuje do stylistyki dalekiego wschodu, autorzy zresztą w podziękowaniach wspominają też przyjaciół o koreańskim rodowodzie, którym zapewne zawdzięczamy szczególny klimat i koloryt powieści.
Jak na powieść fantasy przystało w cyklu „Imperium” mamy też magów (choć ich rola w tomie I jest dość marginalna), mamy zamorskie podboje barbarzyńskich krain (niepokojąco podobnych do „zwykłych” fantastycznych światów) oraz fantastyczne stworzenia – podobnych do mrówek lecz ludzkich rozmiarów, żyjących w swego rodzaju rojach Cho-ja. Pospolite zwierzęta mają tu sześć nóg (czyżby twórcy Avatara podpatrzyli to i owo?), kwiaty i owoce obdarzono dziwacznymi nazwami, metale są niezwykle rzadkie i przez to drogocenne.
Podsumowując – powieść niczym miecz samurajski. Akcja - wartka i oparta na świetnie zbudowanej intrydze, a osadzona w kolorowym i pełnym egzotyki tle. Klimatycznie, oryginalnie, sprawnie i z polotem. Wobec ostatnich sukcesów serialowej ekranizacji "Gry o Tron" mam nadzieję, że Hollywood dostrzeże również potencjał tej powieści :) Serdecznie polecam.
Bazyliszek
Zastanawialiście się kiedyś, co można by zrobić dla postępu w nauce? Na przykład gdybyście mieli wynaleźć nowy wspaniały lek lub jakąś nowatorską metodę leczenia chorób do tej pory nieuleczalnych? Do czego byście się posunęli? Co bylibyście w stanie poświęcić? Albo raczej kogo?
"Bazyliszek" to druga książka Grahama Mastertona, jaką czytałem. Pierwszą z nich była "Piąta czarownica". Ogólnie rzecz biorąc autor ten słynie z pisania horrorów, jest wręcz można by powiedzieć, wyrocznią horroru.
Książka, o której dzisiaj piszę, opowiada historię dwóch naukowców, marzycieli. Pierwszy z nich jest biologiem. Od lat pracuje nad stworzeniem mitycznego potwora, hybrydy lwa i orła, czyli gryfa. Nie chce jednak wystawić go w cyrku i nie tworzy go dla satysfakcji. Jego celem jest wykorzystanie tego stwora do leczenia różnych ciężkich chorób. Kiedy jednak już prawie mu się udaje, w ostatnim momencie okazuje się, że czegoś jeszcze brakuje. Nie wiadomo jednak czego. Jego twory gniją, rozkładają się jeszcze przed narodzinami.
Zupełnie podobne zajęcie wypełnia życie drugiego z bohaterów. On też próbuje powołać do życia mitycznego stwora, a konkretnie bazyliszka. I jemu, w przeciwieństwie do jego kolegi po fachu, udaje się tego dokonać. Powołany do życia stwór potrzebuje jednak jedzenia, a kiedy okazuje się, że żywi się ludzka energia życiową, nasz bohater postanawia umieścić potwora w domu spokojnej starości.
Nie będę opowiadał dalej, jeśli zechcecie przeczytać, będziecie wiedzieli, jakie jest zakończenie.
Przede wszystkim muszę przyznać, że historia brzmi ciekawie, choć nie wydaje mi się, żeby autor miał na celu wzbudzić w nas jakieś wątpliwości natury moralnej. Książka z każda kolejną stroną staje się coraz bardziej straszna i to aż z dwóch powodów. Po pierwsze napięcie budowane jest z każdą kolejna stroną. Po drugie język, jakim jest pisana, również jest straszny.
Tak, dobrze widzicie...
Nie wiem, czy jest to wina autora, czy tłumacza, ale zdania są strasznie krótkie. Wygląda to momentami jak pisane przez uczennicę gimnazjum opowiadanie yaoi, a wierzcie mi, zdarzyło mi się czytać niejedno. Przez to książkę czyta się trochę dziwnie. Plusem jednak jest to, że można nawet nie zauważyć, że książka się już skończyła. Po prostu odkładamy, bo szybko się czytało, ale też nic specjalnie nie zapamiętujemy. Bo nie poświęciliśmy jej zbyt dużo czasu.
Nie za bardzo lubię, kiedy w horrorze wszystko dobrze się kończy, nikt ważny dla opowiadania, a przynajmniej po stronie "tych dobrych" nie ginie. No bo skoro to ma być straszna książka, to wypadałoby, żeby ktoś zginął, prawda?
Jako ciekawostkę dodam, że w pewnym momencie akcja przenosi się do Krakowa. Stąd pewien plus dla autora za promocję naszego kraju. Ale i tu ponarzekam. Autor przedstawił Polaków, jako takie stereotypowe postacie, które na powitanie "misiują" do upadłego i każdemu koniecznie wpychają bigos. Nie wiem, czy autor był kiedyś w Polsce, wiem, że będzie w tym roku i mam nadzieję, że dadzą mu do jedzenia coś innego :)
Podsumowując, książka nie wypada najlepiej. Co prawda szybko się czyta, ale jest jakby niedopracowana. Historia też nie jest specjalnie porywająca. Maksymalna ocena z mojej strony to 4 na 10.
Trzeci brzeg Styksu
1892 rok, Łódź. Tym fabrycznym miastem wstrząsa porwanie syna jednego z bogatszych mieszkańców. Zdesperowani rodzice wynajmują prywatnego detektywa, Riepina, któremu towarzyszy Stanisław Raczyński. Jednak to nie koniec tajemniczych zbrodni w mieści - wręcz przeciwnie, to dopiero początek. Niedługo potem ginie kolejny chłopiec, znika przyjezdny robotnik, a kamienice w różnych stronach miasta bez ostrzeżenia obracają się w gruzy. Czy te wydarzenia w ogóle coś łączy? Wydaje się, że tylko niepokorni detektywi zdołają rozwikłać tę zagadkę.
Polskim kryminałom wiele brakuje do tych zagranicznych, w szczególności obecnych królów gatunku - ze Skandynawii. Krzysztof Beśka nie wystraszył się jednak tej opinii, a nawet podszedł do niej ambitnie, przenosząc miejsce akcji do dawnej Łodzi. W trakcie lektury czuć, że wiele czasu spędził odkrywając to miasto praktycznie od nowa, zapełniając je ludźmi z krwi i kości, sprawiając, że ich problemy zainteresują nas i wywołają mnóstwo skrajnych emocji. Każda część książki jest oddzielona stroną przeznaczoną na wycinek dziennika z tamtych czasów, który, choć stanowi jedynie ciekawostkę, nadaje powieści wiarygodności.
Łódź z "Trzeciego brzegu Styksu" to miasto obdarzone duszą. Jego zatłoczne uliczki, niebezpieczne po zmroku, tupot nóg zdążających do pracy w fabryce, wąskie kamienice, zamieszkane przez wachlarz narodowości - bo nie tylko Polaków, ale i Rosjan, a nawet Żydów - wszystko to zostało opisane wnikliwie, ale nie nachalnie. Jak mówi sam autor, tutaj nie znajdziemy "opisów przyrody, jak u Orzeszkowej". Wszystkie części fabuły zostają podane w idealnych ilościach, a każdy, nawet najmniej, wydawałoby się, znaczący element ma swój cel.
"To miasto, jak często o nim mawiano, powstałe z niczego, wciąż zaskakiwało i zadziwiało."
W dawnej Łodzi następuje zderzenie różnych kultur, które pozostaje nie bez wpływu na fabułę, ani na dobór osób na głównych bohaterów. Tak naprawdę, z każdej z wymienionych wyżej narodowości, mamy co najmniej jedną znaczącą postać, której losy śledzimy z zapartym tchem. Beśka bez oporów przedstawia nam akcję z co rusz to innego punktu widzenia, dzięki czemu nabieramy perspektywy i dane jest nam domyśleć się pewnych rzeczy jeszcze przed naszymi detektywami. Mimo to, zakończenie zaskakuje, z jednej strony pomysłowością, a z drugiej nagłością wydarzeń, które im bliżej końca, tym gnają szybciej, na łeb na szyję.
Zupełnie inne realia, wspaniała intryga oraz wielowymiarowe postacie składają się na polski kryminał idealny. Niewiele brakuje mu do tych pisanych przez Szwedów, czy Norwegów, ale odróżnia go specyficzny klimat i styl pisania. Powieść czyta się szybko, a po przewróceniu ostatniej strony zostaje niedosyt. Na szczęście, autor pracuje już nad drugą częścią serii, która będzie nosiła tytuł "Pozdrowienia z Londynu". Poczekamy na nią co najmniej do grudnia, ale jest to oczekiwanie pełne nadziei i ciekawości, czym tym razem zaskoczy nas Krzysztof Beśka.
Wyprawa do imperium mroku
Czekałam z niecierpliwością i się doczekałam - „Wyprawy do imperium mroku" czyli drugiego tomu sagi „Wojen mroku" Raymonda E. Feista.
Do lektury siadałam z pewną obawą - pierwszy tom, choć stanowiący zapowiedź interesującej historii, czytało mi się ciężko. Autor zebrał wielu bohaterów, każdego lub prawie każdego obdarzył bogatą historią i niestety postanowił nieco na temat tej historii opowiedzieć. Sprawiało to, ze czytelnik, czyli ja, często gubił (gubiłam) główny wątek powieści. Jednak drugi tom serii wiele wyjaśnia z takiego sposobu prowadzenia akcji i wiele także wynagradza.
Podjęte zostały wątki bohaterów, których znamy już z poprzedniego tomu - Tad, Zane oraz wciągnięty do paczki przez wir wydarzeń Jommy nadal biorą udział w operacjach, do których przydziela ich Konklawe Cieni. Przed nimi kolejne ciężkie zadania - wyprawa na uczelnię, a zaraz potem na wojnę. Leso Varen - szalony i bardzo niebezpieczny nekromanta ucieka na Kelewan i ukrywa się jako jeden z tamtejszych magów. Żona Puga - Miranda, która pod jego nieobecność jest odpowiedzialna za kontakty z imperium nie jest świadoma zagrożenia. Pug natomiast wraz z Magnusem, Nakorem i Bekiem wyruszają na bardzo niebezpieczną wyprawę - do świata Dasatich, skąd ma przyjść zapowiedziana wizją Puga inwazja.
Świat Kelewanu i Midkemii w tomie drugim „Wojen..." znacznie zyskał na przestrzeni. A raczej zyskał kolejnych sąsiadów. Autor odsłania przed czytelnikiem wielowymiarową strukturę stworzonego w powieści wszechświata. Kto ma odwagę i odpowiednie umiejętności, może podróżować nie tylko między światami poprzez łączący je Korytarz, ale także między wymiarami, które jako wyższe i niższe są odpowiednikiem kolejnych nieb i piekieł. Dasati, z których strony Midkemii grozi inwazja, zamieszkują niższy wymiar. Autor pokazuje nam ich świat zarówno oczyma tubylców, jak i przybyszów z Midkemii. Kosridi to miejsce obce, brutalne i okrutne, a jego mieszkańcy są pozbawieni uczuć i nie wiedzą, co to więzi międzyludzkie w żadnej postaci. Honorują tylko siłę, bawią się przemocą. Jednak znajdują się wśród nich i tacy, których zmęczył już ten porządek. Po drugiej stronie barykady do ostrożnych działań dojrzewa ruch mający na celu przywrócenie równowagi. Jeśli Pug z przyjaciółmi dobrze poprowadzi tę rozgrywkę być może do inwazji nie dojdzie.
„Wyprawa do imperium mroku" jest moim zdaniem znacznie lepsza niż „Lot Nocnych Jastrzębi". Autor zrezygnował z męczących retrospekcyjnych opisów, zyskało na tym tempo akcji. Na tle drugiego tomu, „Lot nocnych Jastrzębi" jawi się jako wprowadzenie bądź szkic, mający czytelnika tylko zapoznać z wachlarzem bohaterów i wprowadzić w zaledwie zalążek akcji. Prawdziwa akcja zaczyna się tutaj, a sądząc z zakończenia tomu, którego oczywiście nie zdradzę, dalej będzie już tylko lepiej. Polecam.
Zbrodnia i kojot
Powieść "Zbrodnia i kojot" to czwarty już tom "Kronik Żelaznego Druida". Początkowo autor planował stworzyć trylogię i takie właśnie echa pożegnania i dopinania na ostatni guzik wielu spraw pobrzmiewały w trzeciej części cyklu. Szybko jednak okazało się, że to jeszcze nie koniec, bo tej jesieni Wydawnictwo Rebis wydało czwartą część, a niebawem w Ameryce światło dzienne ujrzy tom piąty. Czy kontynuowanie przygód celtyckiego druida i mieszanie go w kolejne awantury było dobrym pomysłem? Czy kolejna część genialnej trylogii spełniła moje oczekiwania? O tym poniżej.
Dla przypomnienia: Atticus O'Sullivan liczy sobie ponad 2 tysiące lat, choć swoim wyglądem przypomina góra dwudziestolatka. Jest ostatnim żyjącym druidem, co stara się zmienić, przyjmując na uczennicę znajomą barmankę o zwichrowanej osobowości. Atticus bardzo często musi zmieniać miejsce swojego pobytu, ponieważ ma na pieńku z przeróżnymi bogami - od staroirlandzkich począwszy na skandynawskich skończywszy. W świecie wykreowanym przez Kevina Hearne interesy wielu mniejszych i większych bóstw zazębiają się, udzielenie pomocy jednemu może przynieść drugiemu szkodę, a zabicie tego, czy tamtego może zmienić, zazwyczaj na gorsze, losy całego ludzkiego świata. Atticus wbrew swojej woli często staje się kimś w rodzaju bufora, który musi te działania od siebie separować, spowalniać, a nawet niwelować. Wszystko to dzieje się oczywiście kosztem jego własnego spokoju, zdrowia i życia prywatnego.
Najtrudniej jest mu zachować neutralność i zazwyczaj jest stawiany w sytuacji wyboru pomiędzy mniejszym a większym złem. Gdyby Atticus musiał myśleć tylko o sobie, może pewne sprawy byłyby prostsze, ale gdzie by się nie osiedlił, siłą rzeczy zyskuje sąsiadów, znajomych i przyjaciół. Poza tym ma ukochanego psa Oberona, z którym komunikuje się mentalnie. Wszystko to sprawia, że każda decyzja podjęta przez druida musi być dobrze przemyślana i skalkulowana. A i tak strat ani porażek uniknąć się nie da.
W częściach 1-3 akcja pędziła na łeb na szyję, z jednej awantury druid wpadał w kolejną, zanim zdążył w ogóle ochłonąć. Obracał się w kręgu wampirów, wilkołaków - wikingów, polskich wiedźm, walczył z nazistowskimi heksami, bachantkami, przyczynił się do śmierci Aenghusa Óga oraz nordyckiego boga piorunów Thora, że o biednej wiewiórce Ratatosku nie wspomnę. Siłą powieści K. Hearne'a był cięty, błyskotliwy język, dobre tempo akcji i spójna fabuła. Smaczku dodawała niesamowita mieszanka bóstw z różnych mitologii: celtyckiej, nordyckiej, hinduskiej, a nawet z indiańskich legend. Przygoda pędziła, wciągając czytelnika w swój wir i zostawiając go z bolącym od śmiechu brzuchem oraz głodnego kontynuacji. Jak już wspomniałam w recenzji części trzeciej, finał przygód druida pachniał pożegnaniem. Druid miał zniknąć i wreszcie odpocząć od wszystkich, którzy mogliby chcieć go zabić lub w ogóle czegoś od niego chcieć. Jednak zupełnie niespodziewanie w samej końcówce autor zostawił sobie kilka haczyków, dzięki którym mógł pociągnąć całą fabułę dalej.
Kilka dni temu w moje ręce trafiła czwarta część pt. "Zbrodnia i kojot". Dziś jestem świeżo po lekturze i dzielę się wrażeniami. Atticus i jego uczennica Granuaile wraz z psem druida Oberonem, postanawiają zniknąć. Nie jest to takie łatwe i wymaga pomocy osób trzecich, a zwłaszcza indiańskiego boga oszustów Kojota. Ten ochoczo daje się za druida rozszarpać, bo przecież następnego dnia i tak się odrodzi, nie robi tego jednak bezinteresownie. Ma dla Atticusa pozornie łatwe zadanie, które jak zwykle przerodzi się w krwawą katastrofę i będzie wymagało nie lada gimnastyki nie tylko fizycznej, ale i umysłowej.
Czwarty akt przygód druida i jego potyczek z istotami nadnaturalnymi rozgrywa się na pustyni Kolorado. Grasuje tam banda zmiennoskórokształtnych, wyjątkowo silnych, krwiożerczych i dodatkowo nawiedzonych przez czyste zło. Zadanie, które miał dla Atticusa Kojot, nagle nabiera cech dramatycznego survivalu, a nasz bohater musi się zdrowo nagłówkować, przez co przypominał mi MacGyvera łączącego siły z zespołem śledczych rodem z seriali sądowych. Fabuła czwartej części jest zbudowana bardzo poprawnie i naprawdę wszystko tu do siebie ładnie pasuje. Druid dwoi się i troi, krwawi z licznych ran, przy okazji musi przewartościować swoje sądy na temat niektórych bliskich mu do tej pory osób, co do których do tej pory miał stuprocentowe zaufanie.
Zaczęłam lekturę z ogromnym entuzjazmem i po pierwszych stu stronach nadal czekałam na dobrze już mi znany cięty dowcip, zabawne przepychanki słowne Atticusa z Oberonem i zaskakujące rozwiązania. Na pewno dostałam to ostatnie, za to dowcipu było niestety jak na lekarstwo. Zupełnie jakby historia straciła pazur i tę cenną drapieżność, którą cechowały się tomy 1-3. Odniosłam wrażenie, że zamiast tego autor skupił się na dopracowaniu detali fabularnych i szczegółowości opisów. Walcząc z przeciwnikiem, w większości na sposób magiczny, druid raczy czytelnika opisami, jak to rozplecie ten, czy tamten splot i w ten sposób zniszczy potwora. Faktycznie mu się to udaje, ale przez rozkładanie magii na czynniki pierwsze traci ona na magiczności i tajemniczości.
Kevin Hearne stworzył dobrą powieść przygodowo-sensacyjną. Przygody druida prezentują się poprawnie, ale niestety nie mają tego, do czego autor przyzwyczaił czytelników w poprzednich tomach. Nie mnie tu wyrokować, jaka jest tego przyczyna, więc robić tego nie będę. Natomiast "Zbrodnię i Kojota" polecam tym czytelnikom, którzy znają już cykl i zwyczajnie chcą się dowiedzieć, co dalej z druidem i jego przyjaciółmi. Tym, którzy swoją znajomość z Atticusem chcą dopiero rozpocząć, radzę zacząć od pierwszej części. Co do mnie, to doczytałam się na stronie autora, że niebawem swoją premierę będzie miała część piąta cyklu i że Granuaile w końcu zostanie druidką. Odżyła we mnie tym samym nadzieja, że może ta ten tom serii będzie lepszy. Bo w końcu co druidów dwoje, to nie jeden, prawda?