listopad 22, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Akurat

środa, 29 marzec 2017 21:07

Sopel

Lodowato zimną przygodę w świecie Przygranicza rozpoczęłam od „Lodowej cytadeli”, czyli piątej odsłony cyklu Pawła Kornewa. Dopiero teraz, wraz ze wznowieniem serii i jej wizualną reedycją, miałam okazję zapoznać się z tą historią w proponowanej przez autora kolejności. „Sopel” to lektura sporemu gronu czytelników już znana, bo w poprzedniej szacie graficznej ukazała się w Polsce w 2008 roku, czyli zaledwie dziewięć lat wcześniej. Czy odnowienie wydania było potrzebne? No cóż, teraz przynajmniej postawione na półce prezentuje spójną estetykę. A to uwielbiam!

Smukłe, nagie drzewa wyrastające z przykrytej grubą warstwą śniegu gleby, wyciągają się smętnie po światło słoneczne, któremu daleko do skojarzeń z ciepłem i bezpieczeństwem. W szarości lasu skrywają się wielowarstwowo okutane postacie. Twarze chowają w głębi wielkich kapturów albo za grubymi kominiarkami. O biodra obijają im się przerzucone przez ramiona strzelby… Tak właśnie prezentuje się okładka „Sopla”. Trzeba przyznać, że jej mroczna, zimna tajemniczość doskonale wpisuje się w nastrój samej powieści, której światu przedstawionemu wiele brakuje, by uznać go za bezpieczny.

Sopel (dla przyjaciół: Śliski) do Przygranicza trafił jak każdy inny – przypadkiem. Podczas jednej z podróży pociągiem postanowił rozprostować kości i wyszedł na peron. Chwilę później nie było już żadnego pociągu ani nawet peronu. Był za to śnieg, dużo śniegu; upiorne zimno i dwa słońca. Niespodziewanie i niezamierzenie Sopel trafił po prostu z jednego – naszego, ludzkiego – świata do drugiego – nie zawsze ludzkiego, magicznego. Tutaj trafił do jednostki zwanej Patrolem, zajmującej się przede wszystkim szybką reakcją na zagrożenia. Innymi słowy – uśmiercaniem wszelkiej maści stworów i potworów, które terroryzują tudzież potencjalnie mogłyby terroryzować i tak już stłamszoną rasę ludzką. Życie upływa więc Soplowi od rajdu do rajdu, od żołdu do żołdu, od flaszki do flaszki. Do pewnego momentu. Wkrótce w jego otoczeniu dziwnym zbiegiem okoliczności mnożą się zagrożenia. Do tego stopnia, że w końcu musi przyznać przed samym sobą, że ktoś zapragnął jego śmierci. Tylko dlaczego?

Jeżeli na świecie faktycznie istniałby podział na literaturę męską i kobiecą, to „Sopel” ewidentnie należałby do pierwszej kategorii. Nie chodzi mi tutaj o natężenie strzelanin i pojedynków, czy dość częstego ewidencjonowania różnego rodzaju broni; nie mam nawet na myśli osi akcji dla fabuły, która jest pościgiem grupy zabójców za jednym Patrolowcem. O stereotypowej „męskości” utworu Kornewa świadczy to, co dzieje się między tymi wszystkim jatkami, czyli… picie. Kiedy bohaterowie nie leją się po mordach, to coś w te mordy wlewają. Zwykle wódkę, rzecz jasna, choć i dobrym browarkiem czy winem jabłkowym nie pogardzą. A jak nie piją, to jedzą. Czy człowiekowi coś więcej do życia potrzebne niż mieć gdzie i co wypić oraz gdzie i czym później się leczyć? Człowiekowi funkcjonującemu w świecie Przygranicza raczej nie. No chyba, że akurat ktoś usiłuje cię zabić, to wtedy warto mieć jeszcze jakiegoś gnata.

Kiedy zaczynałam serię od piątego tomu, autor (słusznie zresztą) wymagał ode mnie pewnej wiedzy na temat świata przedstawionego. Tym razem miałam okazję powoli wdrażać się w relacje panujące między kolejnymi grupami oraz przyswajać ich charakterystykę. Muszę jednak przyznać, że spodziewałam się większej ilości informacji. Czytając „Lodową cytadelę” czy „Tam, gdzie ciepło”, chwilami nieco się gubiłam i liczyłam, że „Sopel” to i owo rozjaśni. Pudło! Okazało się, że rzeczywistość Przygranicza, sposób jego funkcjonowania jako miejsca, relacja między nim a klasycznie pojmowaną rzeczywistością są dla autora absolutnie nieistotne. Wydaje mi się nawet, że miejsce to – ze swoim prymitywizmem i pochwałą idei silniejszego – zostało stworzone wyłącznie po to, by bohaterowie mogli bezkarnie do siebie strzelać, nie obawiając się zdziwienia czytelnika i zarzutów o nielogiczną łatwość zdobywania broni czy niewzbudzanie podejrzeń władzy (albo cywilów). Szkoda, bo pomysł na Przygranicze nieustająco mnie fascynuje i chętnie dowiedziałabym się o nim, jako miejscu, więcej.

Zamiast tego otrzymałam pełen pakiet schematów ze scenariuszy kina akcji. Sopel to bowiem, jakkolwiek twierdzi inaczej, twardziel i agent specjalny jakich nie produkują od przełomu lat 80. i 90. Cierpliwy i wyczulony na każdy szelest niczym Rambo, gotowy sprać większego od siebie jak Jean-Claude Van Damme, bez problemu siekący nadnaturalne stwory, jak gdyby lekcje brał u samego Blade’a. Co Sopel w świecie, w którym najwyżej ceni się skuteczne uśmiercanie, robi jeszcze na jednej z niższych pozycji w Patrolu? Nie wiem, ale ktoś wyżej najwyraźniej nie jest zbyt spostrzegawczy. Albo uznał, że fajnie by było, gdyby dało się o człowieku powiedzieć coś więcej, niż to, że jest wybuchowy i dobrze posługuje się różnego rodzaju bronią. Ja na ten przykład nie umiałabym dużo dokładniej Śliskiego opisać, choć przecież wraz z nim przedzierałam się przez Przygranicze, walczyłam i dedukowałam, kto to się na niego uwziął. O drugoplanowych postaciach nie ma, co wspominać, bo były wypadły tak blado, że każda kolejna śmierć członka ekipy była mi absolutnie obojętna.

Mimo wszystkich swych uproszczeń i okrutnej schematyczności, początkowo intryga potrafi czytelnika zainteresować. Z uwagą śledziłam kolejne pojedynki, zdrady i podpowiedzi dotyczące głównego wątku. Dość szybko się jednak znudziłam. Nie, dlatego że akcja zwolniła czy z powodu mało „widowiskowych” starć. Odpowiedzialną za ten stan rzeczy okazała się łatwość, z jaką rozgryzłam powody pogoni za Soplem. Od pewnego momentu interesowało mnie już tylko to, dlaczego tenże powód stał się powodem (jakkolwiek to brzmi). A kiedy już się dowiedziałam to… byłam rozczarowana. Dużo bardziej interesująca okazała się przemiana Śliskiego, która zapowiada – być może – intrygujący rozwój akcji w kolejnym tomie, ale o tym cicho sza.

Mój stosunek do książki Kornewa ociepliła ostatecznie feeria stworów grasujących po Przygraniczu. W książce pojawia się ich ostatecznie niewiele – wilkołaki (i ich „podgatunki), wampiry, śnieżni ludzie, czy lodowe moskity – ale funkcjonują za to w podaniach i opowieściach przekazywanych sobie przez bohaterów, co daje nadzieję na zintensyfikowanie ich liczby w późniejszych tomach cyklu. Cieszy bardzo, że bestie z Przygranicza to prawdziwe zagrożenie, że w świecie Kornewa obawy o własne życie to nie tylko pusty frazes, próbujący sztucznie zbudować uczucie zagrożenia. Wystarczy zrobić jeden niewłaściwy krok, by już nigdy nie móc zrobić kolejnego.

„Tam, gdzie ciepło” zrobiło na mnie wrażenie z powodu umiejętnego łączenia brutalnej i prostej akcji z inteligentnym, opartym na ironii i sarkazmie żartem. W „Soplu” wszystko wydaje się superpoważne. W dialogach można się oczywiście spotkać z pewnym rodzajem niewybrednego, siermiężnego żartu rodem z szynków w zakazanych dzielnicach, ale wszystko to jest jakieś takie zużyte i bezbarwne. Zabrakło mi bardzo komicznych sytuacji, sytuacyjnych dowcipów, które nie opierałyby się na chlaniu i wiecznym posiadaniu kaca. Zwłaszcza, że powieść liczy sobie całe sześćset stron i powtarzanie w głowie za autorem tych samych dowcipów, tylko w innych konfiguracjach wyrazowych, w którymś momencie zaczyna się robić naprawdę męczące.

„Sopel” nie okazał się dla mnie najprzyjemniejszą lekturą, ale nie uważam też poświęconego mu czasu za stracony. Rozczarowała mnie schematyczność powieści Kornewa, zwłaszcza, że punkt wyjściowy dla fabuły wydawał mi się (i wciąż wydaje) niesamowicie bogaty w niewykorzystane jeszcze przez podobną literaturę możliwości; nie najlepiej też wspominam powtarzalność motywów i nieustające upijanie się bohaterów w chwilach, gdy akurat nie mieli komu spuścić manta. Trudno jednak odmówić autorowi sprawności w skonstruowaniu, choć nader tajemniczego i po zamknięciu książki, świata Przygranicza – z całą jego fauną, florą i dzikimi zasadami. Z pewnością, zarówno „Sopel”, jak i kolejne tomy tego cyklu prędzej przypadną do gustu spragnionym prostej rozwałki czytelnikom niż wymagającym odbiorcom, którzy znają schemat zbyt dobrze, by wciąż czerpać z niego frajdę. Ci drudzy nie powinni jednak podczas ewentualnej lektury czuć się oszukani, bowiem Kornew od początku do końca nikogo nie udaje i z miejsca zapowiada, czego się po „Soplu” spodziewać.

Dział: Książki

Setki lat przed wielką Wojną Magów był sobie kraj nieświadomy, że znalazł się na skraju katastrofy…

Młoda i porywcza Barl pragnie sprawdzić granice swojego magicznego potencjału. Jednak z powodu surowo przestrzeganej hierarchii społecznej studiować mogą tylko magowie o wysokim pochodzeniu. Barl rozpaczliwie pragnie się uczyć, a ten zapał pcha ją ku buntowi, przez co dziewczyna popada w konflikt z Radą Magów. Okazuje się, że być może już nigdy nie będzie mogła posługiwać się mocą. Wtedy poznaje Morgana Danfeya, członka Rady. Barl i Morgan uświadamiają sobie, że razem potrafią stworzyć niezwykłe nowe zaklęcia. Lecz pokusa, jaką niesie tak potężna moc, obnaża mroczną stronę duszy maga, który wkrótce rzuci kraj na kolana.

Dział: Książki
niedziela, 19 marzec 2017 01:48

Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek

„Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek” to nie pierwsza przygodówka typu point’n’click od Artifex Mundi, w jakiej przyszło mi próbować swoich sił. Był to jednak pierwszy tego typu tytuł, w jaki grałam na Playstation 4 w ogóle – dotąd na konsoli poświęcałam się bardziej skomplikowanym produkcjom, nadganiając takie hity, jak „Fary Cry 4” czy „Uncharted: Fortuna Drake’a”. Okazuje się jednak, że niezależnie od platformy jest coś w ręcznie rysowanych rozgrywkach spod znaku hidden object, co niezmiennie mnie do siebie przyciąga. A może to „tylko” moc produkcji od Artifex Mundi?

Małe miasteczko gdzieś na uboczu, otoczone przez gęste stare lasy; drewniane domy w starym stylu; deszcz, wiatr i burza z błyskawicami. Pośrodku tego wszystkiego ona – tajemnicza pani detektyw, która sama nie do końca wie, jak i dlaczego trafiła do tytułowego Maple Creek. Mijają sekund, a w jej głowie pojawiają się pierwsze myśli: było jakieś podziemie, gonitwa (czy to ona uciekała?), ktoś zaginiony. Kobieta wie, że zostało mało czasu. Tylko do czego? W ekspresowym tempie bohaterka musi nie tylko rozwiązać sprawę tajemniczego, mrocznego zakątka, ale i w ogóle zrozumieć, co tę sprawę stanowi. Tymczasem śledztwo komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na jej drodze stają widma sprzed lat…

Fabuła „Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek” sama w sobie nie wydaje się szczególnie odkrywcza (głównie za sprawą schematyczności i powtarzalności znanych motywów), ale mimo to dochodzenie do sensu zagadki i roli w niej bohaterki potrafi zaskoczyć. Historia, w której przyszło uczestniczyć graczowi, okazuje się wyjątkowo mroczna i niepokojąca jak na swój gatunek i to do tego stopnia, że raz czy dwa zdarzyło mi się nawet podskoczyć w reakcji na zaplanowanego przez twórców shockera. Co więcej, fabuła wydaje się skomplikowana i zajmująca do tego stopnia, że spokojnie mogłaby stanowić podstawę dla jakiejś dłuższej i niekoniecznie point’n’clickowej rozgrywki.

Głównie dla poznania kolejnych elementów akcji chce się zresztą rozwiązywać proponowane przez twórców łamigłówki. Te, od tych z opisywanego już przeze mnie „Nightmares from the Deep” różnią się niewiele. Wciąż dominuje wspomniane już hidden object, które jest podstawą mechaniki gry, chociaż pojawiają się i inne typy zagadek. Najczęściej jednak opierają się one na kolekcjonowaniu przedmiotów i układaniu ich w mniej lub bardziej skomplikowanych konfiguracjach (od zwykłych puzzli przez szyfry aż do wielopoziomowych zagadek związanych z manualnym skomplikowaniem danego mechanizmu). Niezmiennie bohaterka kursuje też od jednej do drugiej postaci oraz od jednej do drugiej lokacji. W przypadku tego tytułu dialogów jako takich jest zdecydowanie mniej niż w „Nightmares from the Deep”, a to głównie za sprawą odludnego miejsca oraz atmosfery opartej na osamotnieniu i izolacji, co sprawia, że podstawą dla motywacji poszukiwania danej rzeczy częściej jest natrafienie na przeszkodę niż efekt konwersacji, ale finalnie i tak chodzi o to samo – zbieranie, zbieranie, zbieranie i wykorzystywanie, wykorzystywanie, wykorzystywanie.

„Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek”, podobnie jak „Nightmares from the Deep”, zostało przemyślanie wyposażone w rozwiązanie, które nie pozwala znużyć się schematycznie uporządkowaną mechaniką – tym razem tablicę poszlak i podejrzanych. Gromadzone przez bohaterkę wskazówki pozwalają się grupować według ustalonych odgórnie tematów, co samo w sobie jest świetne i odświeżające, ale też – dzięki świadomości gracza, że niektóre z elementów okażą się pomocne dopiero w przyszłości – kiedy nigdzie nie pasują, skłaniają po prostu do przemyśleń. Początkowo zagubiony gracz snuje rozliczne przypuszczenia na temat tego, kim jest sterowana przez niego postać, jak znalazła się w Maple Creek albo kim, u diabła, są ci dziwaczni ludzie i dlaczego mieszkają w tak przerażającym miejscu.

Jednak ani wyjątkowo skomplikowane czy oryginalne gry logiczne, ani wielowątkowa fabuła, ani nawet tablica poszlak nie stoją za tym, że „Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek” prezentuje się jako niekwestionowany lider w swoim gatunku w ostatnim czasie, a to, że kiedy już się grę rozpocznie, ma się ochotę skończyć ją na jednym posiedzeniu (co nie jest trudne, bo zajmuje raptem kilka godzin, konkretnie z sześć lub siedem). Za tym z kolei stoi mistrzowsko skonstruowana atmosfera – zmieniające się, jeżące włos na głowie melodie; skąpane w bladoniebieskiej poświacie krajobrazy; rozświetlane błyskawicami pejzaże i mroczne postacie o ostrych rysach i z wyblakłym spojrzeniem.

Po raz kolejny Artifex Mundi zaskakuje swoją pieczołowitością i dbałością o detale. Następujące po sobie lokacje przemyślane zostały tak, by zaskakiwać i wprowadzać nutkę niepokoju do rozgrywki. W zasadzie każdy punkt gry niesie za sobą nową, chociaż niekoniecznie opowiedzianą, historię. Dlaczego dane miejsce spłonęło, dlaczego droga przez las została wydeptana akurat w tym miejscu, dlaczego ten konkretny dom popadł w ruinę i dlaczego wszystko w nim – chociaż ewidentnie od lat nieużywane – wygląda tak, jakby właściciele zamierzali wkrótce wrócić do posiadłości? Zastawione przedmiotami w części hidden object plansze momentami niemal irytują pomysłowością ukrywania poszczególnych obiektów i grą z ludzkimi przyzwyczajeniami (taka żaba, na przykład, nie musi być przecież faktyczną żabą, a dajmy na to: jej zdjęciem lub kształtem wyrytym w drewnie).

Kiedy już graczowi uda się ukończyć główny wątek fabularny „Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek” opisany w menu gry jako „Duchy Maple Creek”, czeka go jeszcze minifabuła w postaci „Duchów przeszłości”, w której to poznać może bliżej historię jednego z bohaterów pojawiających się w wiodącej linii fabularnej. Tutaj zabawy starcza na nie więcej niż godzinę. Może to i dobrze, bo zaangażowanie gracza wiedzącego jak rozgrywka się skończy (finał dodatku jest jasny po przejściu podstawy) jest zdecydowanie słabsze niż w przypadku „Duchów Maple Creek”. Trzeba jednak przyznać, że ogólny klimat został zachowany, a dzięki bonusowi historia faktycznie wydaje się pełniejsza.

Jeżeli przebrnęliście przez cały powyższy tekst, to wiecie już, że zabrzańskiemu studiu Artifex Mundi udało się po raz kolejny, tym razem również w wersji konsolowej. „Enigmatis: The Ghosts of Maple Creek” okazało się w moim odczuciu klimatycznym i zajmującym tytułem, który z pewnością będę miło wspominać i polecać każdemu fanowi przygodówek typu point’n’click. Niestety, jeżeli nie jesteście zwolennikami podobnej, casualowej przecież rozrywki, to i ten tytuł najpewniej was do siebie nie przekona. Chyba, że akurat szukacie czegoś do snu – ot tak, żeby rozgrywać co wieczór godzinkę od zwrotu akcji do zwrotu akcji – to wtedy trafiliście idealnie.

Dział: Gry z prądem
środa, 01 marzec 2017 15:46

Wikingowie. Topory i sejmitary

Gdy wyruszał w rejs do rodzinnej Szwecji miał tylko jeden cel – uratować najbliższych, a jeśli się to nie uda, to chłodna i krwawa zemsta na oprawcach.

Po długim okresie oczekiwania nareszcie trafiła w moje ręce trzecia część Wikingów pisana ręką Radosława Lewandowskiego o podtytule Topory i Sejmitary, a wydana dzięki Wydawnictwu Akurat. Całość oprawy graficznej na zewnątrz, jak i wewnątrz książki nawiązuje do poprzednich części. Treść podzielona jest na rozdziały, które nie są długie, ale dzięki temu czytanie sprawia przyjemność. Specjalnie nie podałem ilości, ponieważ jest to bez znaczenia, gdyż fabuła wciąga tak bardzo, że czas nie gra już roli.

Wielka wojna w Winlandii Dobrej dobiegła końca. Dzięki opatrzności Wakan Tanki oraz fortelowi Oddiego plemie Beothuków odniosło zwycięstwo. Dla Niego nastał długo wyczekiwany moment powrotu w rodzinne strony i odnalezienie matki i siostry. Jednak nie wyrusza sam, razem z nim jest zaprawiona w boju drużyna Snae-Kola dowodzona przez Bjarkiego. Niedługo po tym, jak opuścili zatokę na pokładzie Aifura na horyzoncie zauważono szeroki żagiel i szybko zbliżający się okręt. To miał być pierwszy test dla całej załogi. Jak wszyscy wiedzą, losy człowieka są już zaplanowane w momencie jego narodzin, a do tej pory zarówno dla Asgotsona jak i jego drużyny był on łaskawy.

Najważniejsze dla mnie, że książka została napisana w tym samym stylu, co poprzednia część. Ciekawa fabuła ukazująca życie i wierzenia średniowiecznej Europy, a w to wszystko sprytnie wplecione wątki fikcyjnych bohaterów. Oprócz tego sama fabuła została skonstruowana w taki sposób, aby czytelnik nie popadł w marazm lub zbyt szybko nie rozszyfrował jednej z intryg. Autor po raz kolejny ukazał swój kunszt, gdyż nie sztuką jest napisać jedną książkę, ale cały cykl utrzymując ten sam wysoki poziom. Można pogratulować i jedynie z utęsknieniem wyczekiwać kolejnych książek pióra Radosława Lewandowskiego. Kończąc, książkę z czystym sumieniem polecam każdemu, zarówno miłośnikom klimatów nordyckich jak i tym, którzy cenią dobrą fantastykę.

Dział: Książki
niedziela, 05 luty 2017 18:20

Ewakuacja

„Pobór” Marko Kloosa, tom pierwszy cyklu Fronlines, należący równocześnie do nowej serii Fabrycznej Galaktyki, podobał mi się i z przyjemnością sięgnęłam po kontynuację. Nie spodziewałam się jednak, że tom drugi okaże się o niebo lepszy.

Marko Kloos na naszym rynku zaistniał w 2016 r. dzięki wydawnictwu Fabryka Słów, gdy sięgałam po pierwszy tom, nie przypuszczałam, że rozpoczynam przygodę z naprawdę bardzo dobrą fantastyką militarną. Teraz po przeczytaniu tomu drugiego, będę wyczekiwała niespokojnie tomu trzeciego, który mam nadzieję, że będzie przynajmniej równie dobry. Najbardziej czego się obawiam, to tego, że cykl ten może umknąć sporej części czytelników z kilku powodów. Po pierwsze autor jest u nas jeszcze słabo znany. Po drugie, z szacunkiem do Dark Crayon, którego grafiki bardzo lubię, ilustracja tomu drugiego, choć w klimacie, niestety jest kiepska i tendencyjna. Tak też siła w nas, recenzentach, by zachęcić czytelników do sięgnięcia akurat po tę, a nie inną pozycję.

„Ewakuacja” rozpoczyna się pięć lat po tym, jak Andrew Grayson zaciągnął się do wojska. Nadchodzi pora, by podpisać nowy kontrakt na kolejne pięć lat, a że Andrew nie za bardzo wie, co miałby robić na wolności, ponownie podpisuje „cyrograf”. Trafia na lotniskowiec „Nieustraszony” i zostaje skierowany przeciwko Dryblasom, obcym, których miał okazję „odkryć” na Willoughby. Po akcji nuklearnego odrobaczywiania, sierżant sztabowy Grayson, jako jeden z rozchwytywanych kontrolerów walki, zostaje oddelegowany do kolejnej akcji, tym razem wymierzonej przeciw Związkowi Chińsko-Rosyjskiemu (ZCR). Dowódca rozkazuje, podwładny wykonuje, ale czy aby na pewno?

„Ewakucja” Marko Kloosa, jak dla mnie, stała się wzorcowym przykładem, jak powinno pisać się fantastykę militarną. Akcja rozgrywa się dynamicznie, ale nie skokowo, tak jak to miało miejsce w „Wojnie starego człowieka” J. Scalziego, autor płynnie przechodzi pomiędzy zwrotami akcji, których nawiasem mówiąc, nie brakuje. W przeciwieństwie do tomu pierwszego, w którym sporą część powieści stanowił opis życia codziennego kadeta, w „Ewakuacji” wolniejsze momenty są idealnie wpasowane w całą fabułę i nie zanudzają swoją monotonią. Elementy związane z opisem wyposażenia wojskowego, uzbrojeniem, taktyką są dawkowane tylko w potrzebnej ilości do zrozumienia całej historii. Historia Andrew Graysona po prostu nie może się znudzić, gdy fabuła ciągle zaskakuje. Wydarzenia, które mają miejsce w powieści często nie rozgrywają się tak, jakby czytelnik się spodziewał; główny bohater raz musi walczyć z Dryblasami, raz z woskami Chino-Ruskich, a jeszcze innym razem wystąpić przeciw swoim. Również kreacja bohaterów jest znacznie bardziej pogłębiona, autor wprowadził wiele wątków socjologicznych i politycznych. Marko Kloos nie tylko stworzył świetną powieść militarną, ale również ukazał wiele aspektów związanych z etycznym wymiarem działań wojennych, problemów związanych z wykorzystaniem wojska przeciwko własnemu narodowi, czy zakresem działań na terenach okupowanych. Nie wspomnę już o zakończeniu, które zaskakuje i zmusza czytelnika do niecierpliwego oczekiwania kolejnego tomu.

„Ewakuacja” Marko Kloosa, to świetnie zbalansowana powieść z gatunku fantastyki militarnej, której największym atutem są płynne zwroty akcji. Jednak bardziej ona przypadnie do gustu tym, którzy preferują space operę, ponieważ znacznie w niej więcej akcji, niż zagwozdek z dziedziny wojskowości. Szczerze polecam.

Dział: Książki

Już 1 marca nakładem wydawnictwa Akurat oraz pod patronatem Secretum ukaże się trzeci tom doskonale przyjętej sagi o średniowiecznej Europie Radosława Lewandowskiego "Wikingowie. Topory i sejmitary". Zemsta wikingów nie zna granic. Oddi Asgotsson jest gotów dotrzeć do Konstantynopola, przemierzając niebezpieczne wody wschodniej Europy. Liczy się rewanż.

Dział: Patronaty

Istnieje wiele sposobów na wykoszenie konkurencji w branży muzycznej

Tresowi Navarre’a zostało zaledwie kilka dni oficjalnej praktyki potrzebnej do uzyskania licencji prywatnego detektywa. Obserwowanie kobiety podejrzewanej o kradzież kasety demo powinno być pan dulce z masłem. Ale wystarcza chwila dekoncentracji, żeby ktoś na jego oczach zastrzelił skrzypaczkę Julie Kearnes. Tres powinien się wycofać i zostawić śledztwo policji, ale wycofywanie jakoś nigdy nie należało do jego mocnych stron.

Dział: Książki
sobota, 28 styczeń 2017 09:09

Bramy Światłości. Tom 1

Lektura „Bram Światłości”, to był eksperyment czytelniczy. Nie zapoznałam się wcześniej z czterema poprzednimi tomami Zastępów Anielskich. Co więcej, nigdy nie czytałam tekstów Mai Lidii Kossakowskiej, jej „Grillbar Galaktyka” nadal czeka na półce aż nastaną lepsze czasy.

Maja Lidia Kossakowska to weteranka polskiej literatury fantasy, która swoją pisarską działalność rozpoczęła w 1997 roku, ale dopiero po publikacjach „Soli na niebiańskich pastwiskach” (1999r.), „Beznogiego tancerza” (2000 r.) i pierwszej antologii angelologicznej „Obrońców Królestwa” (2003 r.), zdobyła prawdziwą popularność. Po sześciu latach autorka wraca do tematyki anielskiej z piątą już książką Zastępów Anielskich, a mianowicie z „Bramami Światłości”, wydanymi przez Fabrykę Słów na początku stycznia 2017 roku.

Do Królestwa przybywa „stara” uczennica Razjela, Sereda, słynna z książek naukowych podróżniczka, taka Elżbieta Dzikowska i Martyna Wojciechowska w jednej osobie. Przynosi wesołą nowinę, a mianowicie podczas jednej z wypraw doznała emanacji Światłości. Oczywiście wszyscy bardzo się „ucieszyli”, najpierw podejrzewając Seredę o postradanie zmysłów, a następnie, gdy okazało się, że jednak uczona nie popadła w osłabienie intelektualne, wpadli w panikę. Chaos jednak został szybko opanowany, a jego niszczycielskie moce ukierunkowano poza granice Królestwa, organizując monstrualnie wielką ekspedycję naukową do Stref Poza Czasem. A, jest jeszcze Otchłań i podejrzliwy Lucek, który wraz ze Zgniłym Chłopcem cały czas trzymają rękę na pulsie.

Zdaję sobie sprawę, że jako nowicjusz czytelniczy Zastępów Anielskich, nie jestem w stanie zrecenzować „Bram Światłości” z uwzględnieniem tła fabularnego, ponieważ moja przygoda z Królestwem rozpoczęła się niejako od środka. Wydaje mi się jednak, że ma to swoje plusy, z pewnością nie miałam żadnych wymagań względem tej książki, a co za tym idzie, nie rozczarowała mnie ona, nie spełniając ewentualnych wyobrażeń o tym, co powinno się w niej znaleźć. Styl pisania pani Kossakowskiej, jak najbardziej wskazuje na duże doświadczenie. Powieść, bowiem napisana jest lekko, widać, że w zaplanowany sposób, na tyle płynnie, że czyta się ją swobodnie i z przyjemnością. Muszę przyznać, że sam początek, ta część związana z przybyciem Seredy do Razjela i przygotowaniami do wyprawy, różni się w stylu od tej związanej z opisem ekspedycji. Pierwsza część zdecydowanie jest bardziej zabawna. Z jednej strony jest to humor ujawniający się z pełna mocą w powiedzonkach, jak: „Jest równie romantyczny, co baran ze stada patriarchy Abrahama” lub w porównaniach, jak: „Asmodeusz obdarzył go krzywym uśmieszkiem, złym i zajadłym jak pocałunek czarownicy”, z drugiej strony ujawnia się on w przerysowanych, kwiecistych opisach pełnych patosu, jak: „Słowa po prostu same wyrywały się na wolność, niby woda w przepełnionym kanale. Albo raczej ostre, kolczaste drobiny, diamentowy pył porażki. Sypały się niczym opiłki, twarde, lśniące, o gniewnym pobłysku żelaza”, czy „Jego przystojną twarz okalały grube, złote pukle godne cherubina z kościelnych obrazów, a oczy, niebieskie niby emalia, były pełne pogardy i chłodne. Chłodne jak nagrobne płyty”. Oczy jak nagrobne płyty! Pozostaje jedynie się śmiać z tak rozkosznego romantycznego patetetyzmu i barokowego kwietyzmu. Niestety, choć akurat nie żałuję zarzucenia tej kwiecistej maniery, w drugiej części książki, tej związanej z podróżą, zabrakło całkowicie poczucia humoru. Ekspedycja opisywana jest w sposób bardzo obrazowy, nasycona jest elementami świata rodem z hinduistycznych mitologii, ale niestety w sposób sztampowy. Czytając wyprawę Abbadona i Seredy w poszukiwaniu Pana, miałam przed oczami przygody Allana Quatermaina, Tomka Wilmowskiego, czy Philesa Fogga. Fabuła niczym nie odstaje od powieści awanturniczych, w których damy są porywane, dzielni bohaterowie wychodzą ze wszystkich opresji cało, a nawet pojawia się rzekomy trójkąt, może nie miłosny, ale emocjonalny. Trzeba nadmienić, że taki efekt właśnie chciała uzyskać autorka, cytując jej wypowiedź z wywiadu (http://niestatystyczny.pl/2017/01/11/wywiad-z-maja-lidia-kossakowska/#.WIsn1lyxIdV) „Bramy Światłości” miały być: „historią inspirowaną książkami przygodowymi, awanturniczymi. Będzie to w pewnym sensie „awantura orientalna”.” I jest to najlepsze podsumowanie powieści. Niestety jak dla mnie stworzenie powieści na kształt powieści przygodowej w stylu kolonialnego ekspansjonizmu jest odtwórcze, a bez elementów humorystycznych i ironicznych, powieść straciła pazura.

Należałoby wspomnieć jeszcze o bohaterach, którzy są bardzo dobrze zarysowani, jak sama pisarka wspominała są z krwi i kości, aniołowie na wskroś ludzcy. Jestem osobiście zachwycona Luckiem i Asmodeuszem oraz Neferem Widmowym Kotem, ale słynny Abaddon, oj ten mnie rozczarował, jego boska bestia, by nie rzec krótko wierzchowiec, Piołun, ma w sobie więcej mocy niż Tańczący na Zgliszczach, a i tak obie postaci są dość słabe i mdłe. Piołun to super towarzysz super bohatera, który wszystko potrafi, nawet uprawiać alpinistykę, a Daimon Frey na odmianę tak naprawdę posiada świetny rynsztunek w postaci Gwiazdy Zagłady, rewelacyjnego towarzysza w osobie Piołuna, genialnych przyjaciół w niebiańskich braciach rzemieślnikach Ribhukszanach, ale sam prawdę mówiąc nie zachwyca, najpierw działa, potem myśli, a jak sknoci, to go konik uratuje. Pewnie gromy z jasnego nieba polecą na mnie za taką opinię na temat ulubionego bohatera, ale trudno, bohater się wypalił.

Podsumowując. Maja Lidia Kossakowska w „Bramach Światłości” czerpała pełnymi garściami z tradycyjnej powieści przygodowej, nasycając ją orientalnymi krajobrazami z pogranicza baśni i mitów, wprowadzając do literatury fantasy element kultury hinduistycznej, dotąd mało wykorzystywany w szczególności w polskiej fantastyce. Bogactwo opisów miejsc, czasami zabawnych (Ocean Masła, Ocean Mleka, Ocean Alkoholu), różnorodność mitycznej fauny i flory, zachwyca i wprowadza w nostalgiczny nastrój tęsknoty za baśniowością. Szkoda, że autorka poszła w stronę baśni dziecięcej, że brak w niej tak naprawdę okrucieństwa, takiego pierwotnego i dzikiego. A fabuła niestety również okazała się przewidywalna i sztampowa, aczkolwiek jak najbardziej wierna klasycznej powieści awanturniczej.

Dział: Książki

Randall Munroe to raczkujący pisarz, jednak jego stronę internetową odwiedza miesięcznie 70 milionów osób. Dzieje się tak za sprawą niezwykle popularnego, stworzonego przez niego komiksu internetowego XKCD. Wcześniej współpracownik NASA, obecnie twórca dwóch oryginalnych książek – „A co gdyby?” oraz „Tłumacz rzeczy”.

„Tłumacz rzeczy”, jak zapowiada sam autor, to książka dla osób od 5 do 105 lat. Nie ma w tym żadnej przesady. W książce tej Pan Munroe, używając raptem 1000 najczęściej używanych słów, opisuje działanie przedmiotów codziennego użytku jak np. długopis, pralka, mikrofalówka. Jednak tłumaczy także działanie bardziej skomplikowanych rzeczy, jak chociażby łazik marsjański, helikopter, laptop, czy nawet ludzkie komórki. Dowiemy się z niej jak wygląda nasz układ słoneczny, jak pilotować samolot, jak powstają mgły, czy w jaki sposób rośnie drzewo. Wszystko to opisane jest w bardzo przyjemny, nieskomplikowany sposób, a dodatkowo okraszone jest schematycznymi, prostymi rysunkami samego autora.

Oprawa graficzna ksiażki jest zachwycająca. Królują tu odcienie szarości i niebieskiego, brak innych kolorów odróżnia ją od podobnych książek tego typu. Duży format (większy niż A4) i twarda okładka sprawia, że książkę tą bierzę się do ręki i eksploruje z ogromną przyjemnością. Bardzo miłym dodatkiem są rozkładane kartki i dodatkowy plakat z opisem drapacza chmur, na który przygotowano na tylnej okładce specjalną kieszonkę.

W książce tej nie ma nic, co by mogło odwracać uwagę, komplikować, zaciemniać ogólny obraz. Do tego napisana jest w sposób bardzo humorystyczny, dlatego doskonale przykłuwa uwagę młodszych czytelników. Przekazuje mnóstwo ciekawych informacji, a także mówi o rzeczach doskonale nam znanych w sposób trochę inny, co pozwala spojrzeć na wiele przedmiotów nas otaczających z lekkim przymróżeniem oka. Autor ani razu nie nazywa rzeczy po imieniu, nie używa ich nazw własnych, przez co czytelnik doskonale bawi się rozpoznając je poprzez rysunki lub opisy.

Muszę przyznać, że lektura tej książki dała mi i mojemu 10-letniemu synowi mnóstwo frajdy. Na przemian parskaliśmy śmiechem, otwieraliśmy szeroko usta ze zdziwienia, skupialiśmy się na bardziej skomplikowanych opisach. To co w niej fajne to to, że nie trzeba jej czytać od początku do końca. Wystarczy otworzyć ją w dowolnym miejscu i cieszyć się tym, co akurat się trafiło. Starsi czytelnicy sięgną po nią zapewne z czystej ciekawości, natomiast dla młodszych będzie ona doskonałym źródłem wiedzy. W książce tej panuje prostota, co pod żadnym pozorem nie czyni jej nudną. Bynajmniej! Odbiega daleko od wszystkich naukowych czy pseudo-naukowych książek w podobnym temacie, przez co jest bardzo ciekawa i niejednokrotnie czytelnicy będą do niej wracać i odkrywać ją na nowo.

Dział: Książki
niedziela, 15 styczeń 2017 10:09

Przekraczając granice

„Człowiekowi różnie się może przytrafić. Czasem życie wykręca mu takie numery, jakich nawet w filmie nie uświadczysz”. I właśnie takiej dwudziestojednoletniej studentce hispanistyki taki numer zostaje wykręcony. Olga wracając do domu pada ofiarą psychola, co to bawi się w podrzynanie gardeł i byłby to zapewne koniec opowieści, gdyby nie ten mały życiowy numer, który przerzuca szczęśliwie Olgę do innego świata. Dziewczyna ratuje szyję i trafia do królestwa Ortanu, które przypomina bardzo liberalne średniowiecze. Jak wieki średnie i królestwo, to musi być król, który ubóstwia zagadki, przesiedleńców i namiętnie pali fajkę. Jak jest król to musi być i rycerstwo, tutaj zwane paladynami, którzy ponumerowani, co do jednego przystojni i odważni. Są też magowie, którzy rzucają kule ogniste, podglądają w lustrach, a czasami z innych światów wyciągają dziewice. A i jest smok, smok koniecznie musi być, a ten jest wrednym zbereźnym zboczeńcem. Tak zaczyna się historia o Oldze, która będąc stuprocentowo przeciętną osóbką wplątuje się w przyjacielskie układy z księciem-bękartem Elmarem, staje się obiektem dociekliwych badań króla Szellara, wzbudza nienawiść żeńskiej części dworu, zakochuje się nieszczęśliwie w błaźnie Żaku i próbuje w tym całkowicie nowym świecie odnaleźć swoje miejsce.

„Przekraczając granice” jest udaną powieścią Oksany Pankiejewej, mniej znanej niż Olga Gromyko, pisarki zza wschodniej granicy. Cykl opiera się na pomyśle światów równoległych, do których można się dostać wtedy, gdy umiera mag lub gdy osoba ma zginąć nagłą i niespodziewaną śmiercią, a akurat w tym samym czasie jakiś mag bawi się w teleportowanie przedmiotów z innych wymiarów. Świat Pankiejewej oparty jest na konwencji średniowiecznej, ale potraktowany jest swobodnie i z dużą ilością dodatkowych elementów. W Ortanie spotkać można nimfy, smoki, elfy, ale również zdobycze naszego świata, jak granatniki, pistolety, czy kamizelki kuloodporne. Akcja jest wartka, bo to Olga narazi się metresom królewskim, to ulula się w trupa z pierwszym paladynem królestwa, to zabije wilka, to wpadnie w oko zabójcy lub na odmianę będzie cierpiała w wyniku niefortunnego zaklęcia. Jednak to, co wyróżnia powieści wschodnich pisarek, to nieprzeciętny, lekki i szalenie błyskotliwy humor. Powieść nasycona jest dialogami, czasem nawet bywa przegadana, ale dzięki genialnemu poczuciu humoru, nie dłuży się i nie nudzi.

Szczerze polecam powieść ukraińskiej pisarki, która rozwesela ponure dni, powoduje bóle mięśni mimicznych twarzy i przyprawia o cudowną lekkość bytu.

Dział: Książki