listopad 22, 2024

czwartek, 16 marzec 2017 14:19

Karen Miller „Skażona magia” Prequel serii „Królotwórca, królobójca”

By 
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Setki lat przed wielką Wojną Magów był sobie kraj nieświadomy, że znalazł się na skraju katastrofy…

Młoda i porywcza Barl pragnie sprawdzić granice swojego magicznego potencjału. Jednak z powodu surowo przestrzeganej hierarchii społecznej studiować mogą tylko magowie o wysokim pochodzeniu. Barl rozpaczliwie pragnie się uczyć, a ten zapał pcha ją ku buntowi, przez co dziewczyna popada w konflikt z Radą Magów. Okazuje się, że być może już nigdy nie będzie mogła posługiwać się mocą. Wtedy poznaje Morgana Danfeya, członka Rady. Barl i Morgan uświadamiają sobie, że razem potrafią stworzyć niezwykłe nowe zaklęcia. Lecz pokusa, jaką niesie tak potężna moc, obnaża mroczną stronę duszy maga, który wkrótce rzuci kraj na kolana.

Skażona magia to opowieść rozgrywająca się w tym samym świecie, co wydarzenia przedstawione w bestsellerowej serii Karen Miller „Królotwórca, Królobójca”.

Fragment powieści

ROZDZIAŁ I

Czasami – zbyt często – Barl miała wrażenie, że tykanie zega­ rów doprowadzi ją do szału.
Oczywiście nie tykały, gdy je konstruowała. A kiedy już były goto­ we, tykały tylko na tyle długo, by udowodnić, że działają idealnie, i ani chwili dłużej. Potem pieczętowano je pomiędzy jednym tyknięciem a drugim i milczały, dopóki nie tra ły do nowego właściciela, a wów­ czas zamożny klient pracowni mógł z namaszczeniem wprawić w ruch mechanizm swojego obrzydliwie kosztownego zakupu.

Mimo wszystko wciąż słyszała ten przeklęty odgłos.

A może słyszę, jak odmierzają czas, który mi pozostał, jak przemijam i popadam w zapomnienie, w ostateczną, dźwięczącą ciszę.

Przed Barl, na solidnym stole, który był dla niej niemal całym świa­ tem, leżał niedokończony mechanizm. Tym razem konstruowała ze­ gar podróżny dla lorda Artura Trainta z Dystryktu Jedenastego, in­ spektora do spraw magów. W wieku zaledwie dwudziestu dwóch lat była najmłodszym, najmniej doświadczonym magiem zegarmistrzem w tej pracowni. Zdaniem osób, które uważały się za lepsze od niej, po­ winna pokornie przyjąć do wiadomości, że została doceniona i spo­ tkał ją zaszczyt.

Tymczasem czuła się urażona.
9

W krecich wąsach lorda Trainta było więcej artyzmu niż w całym jego próżnym ciele. Gdyby tylko ktoś pomógł mu stworzyć coś am­ bitniejszego. Gdyby tylko ktoś jej posłuchał, kiedy wyliczała niewy­ korzystane możliwości w banalnym projekcie inspektora. Ale przecież był wielkim lordem, jednym z ważniejszych członków siedemdziesię­ ciu Rodzin Założycielskich, musiała zatem przełknąć jego brak gustu i przebojowości, ukorzyć się przed jego zwiędłą wyobraźnią, musiała...

– Barl Lindin! Pracujesz czy się wałkonisz?

Miała ochotę odpowiedzieć: „jedno i drugie”. Mistrz Arndel, właści­ ciel pracowni, pedantycznie przestrzegał jednak zasad etykiety i uprzy­ krzał życie każdemu próżnującemu magowi. Powściągnęła zniecierp­ liwienie, przez które tylko narobiłaby sobie kłopotu, i spojrzała na kościstą twarz człowieka pochylającego się nad stołem.

– Mistrzu, zastanawiam się, czy moglibyśmy wrócić do dyskusji na temat projektu zegarka lorda Trainta. Może gdybyśmy...

– Wrócić? – Arndel z niezadowoleniem uniósł wydatną brew. – Ma­ gu Lindin, jeżeli jeszcze raz poruszysz tę kwestię, wrócimy do dysku­ sji na temat tego, czy rzeczywiście nadajesz się do tego zadania. Na­ szym obowiązkiem jest spełnienie oczekiwań klienta, a nie własnych zachcianek.

– Przepraszam – odparła ozięble. – Sądziłam, że mamy celować po­ nad te oczekiwania. Skoro można wskazać klientowi lepszy sposób... – Lepszy? – Arndel uniósł krzaczaste brwi. – Według czyjego osą­ du, magu Lindin? Sugerujesz, bym przedłożył twoje zdanie ponad

osąd lorda Trainta?
Skoro jego lordowska mość nie ma zdania? To tak, oczywiście. Ale

tego nie mogła powiedzieć. A przynajmniej nie wprost.
– Sądziłam po prostu, że...
Arndel zmrużył mętnozielone oczy.
– Magu Lindin, jak już mówiłem, nie wystarczy smykałka do ma­

gicznych przedmiotów, by mag mógł konstruować zegarki w mojej pracowni. Odnoszę jednak wrażenie, iż moje słowa padają na jało­ wy grunt.

Barl poczuła rumieniec wypływający na policzki, wiedziała bowiem aż za dobrze, jak inni magowie cieszyli się, gdy mistrz okazywał jej

10

niezadowolenie. Każda nagana od egmatycznego Arndela była ni­ czym podarek rzucony współpracownikom, którzy oburzali się z po­ wodu tego, kim była: najlepszym magiem, jakiego w życiu widzieli.

– Nie, mistrzu Arndel – powiedziała i opuściła wzrok, by nie wi­ dział rozgoryczenia płonącego w jej oczach. – Doskonale je rozumiem. – Czyżby? – głos Arndela był przesiąknięty sceptycyzmem. – W ta­ kim razie najwyższa pora, by to udowodnić. – Uniósł palec w surowy, ostrzegawczy sposób. – Magu Lindin, przyznaję, że jesteś młodą oso­ bą obdarzoną pewnym talentem, lecz nie mądrością czy rozumem, dzięki którym mógłbym pozwolić ci na ignorowanie życzeń stałe­ go klienta. Nakazuję ci sporządzić zegarek zgodnie z wyobrażeniami lorda Trainta. Czyżby brakowało ci umiejętności do wypełnienia te­

go zadania?

Nie, ty głupi nudziarzu, moje umiejętności się tu marnują!

Miała ochotę wykrzyczeć te słowa tak głośno, żeby zerwać dach pra­ cowni. Gdyby jednak krzyknęła, w nagrodę zostałaby stąd wyrzucona. Nie może tego zrobić Remmiemu. Choćby nie wiem jak ograniczona się tu czuła, zbyt wiele dla niej poświęcił, by mogła porzucić tę pracę.

– Magu Lindin? – Arndel wypowiedział jej nazwisko znienacka, jakby huknął pięścią w stół. – Jesteś tu ze mną?

Przez chwilę patrzyła na projekt banalnego zegarka lorda Trainta, sta­ rając się przybrać minę i ton głosu wyrażające służalcze posłuszeństwo. A później z powrotem podniosła wzrok.

– Przepraszam, mistrzu. Chciałam tylko zaskoczyć lorda Trainta jakimś zachwycającym drobiazgiem.

Gdy Arndel jeszcze mocniej zmarszczył czoło, od strony stojącego obok stołu roboczego rozległo się ciche parsknięcie Ibbithy Rannis.

– Magu Lindin, musisz utemperować niefortunną skłonność do ekstrawagancji. Przedwcześnie rozwinięty mag to mag niebezpiecz­ ny. Rozważ moje słowa, zamiast na własną rękę wprowadzać zmiany w zamówieniu klienta.

– Tak, mistrzu – powiedziała, po raz kolejny spuszczając wzrok. Płonęła w niej taka złość, że gdyby chciała, zdołałaby chyba podpalić tego głupca. I miałby za swoje, ale...

Pogódź się z tym, Barl. Musisz się z tym pogodzić.

11

Arndel kiwnął głową, nie do końca przekonany co do tej potulno­ ści. Któryś z magów uniósł dłoń, prosząc go o pomoc. Mistrz rzucił jej ostatnie, krytyczne spojrzenie i odpowiedział na wezwanie, ona zaś zo­ stała ze swoją wściekłością, starannie ułożonymi na stole elementami i krystaliczną tarczą prozaicznego zegarka, który była zmuszona do­ kończyć. Lecz świadomość tego, jak mógł i jak powinien wyglądać, wciąż dźwięczała w jej krwi.

Traint to idiota. Arndel zresztą też.

Skoro mistrz był zajęty, Ibbitha przysunęła się na swojej ławie na tyle blisko, by Barl usłyszała jej szept.

– Serio, Barl? Nigdy się nie nauczysz, co?

Oprócz Remmiego tylko z Ibbithą była związana na tyle, by mogła nazwać ją przyjaciółką. Koleżanka po fachu była w miarę utalentowa­ na, choć jej wyobraźni czy ambicji brakowało dynamizmu, a w dodat­ ku była więźniem konwenansów i nie śmiała kwestionować żadnych zasad ani ograniczeń nakładanych przez dorańską Radę Magów, Gil­ dię Rzemieślników czy mistrza Arndela. Jak jakaś matrona. Właśnie taka była Ibbitha. Przyjaciółką z przypadku, nie od serca.

Barl nigdy nie miała szczęścia do przyjaźni.

Zaryzykowała i spojrzała na dziewczynę ukradkiem, mimo obaw przed gniewem pracodawcy.

– Co za bzdura – odpowiedziała szeptem. – Codziennie się uczę. – Ale czego? – rzekła Ibbitha. – Musisz...
Przeszywające spojrzenia gorliwie pracujących wokoło magów za­

biły w Ibbicie zapał do prawienia morałów. Barl wcale nad tym nie ubolewała. Wróciła do pracy, choć właściwie w ogóle nie musiała się zastanawiać nad poszczególnymi zaklęciami i kontrpieczęciami, i da­ lej konstruowała żałosny zegarek lorda Trainta.

Nudzi mi się. Tak bardzo mi się nudzi. Zasługuję na coś więcej.

Kiedy pracownia opustoszała w czasie przerwy obiadowej, a przyja­ ciółki siedziały razem na stojącej w słońcu kamiennej ławie, w Ibbicie odżyły zapędy do prawienia kazań.

– Musisz być ostrożniejsza, Barl – powiedziała, muskając usta ser­ wetką. – I nie możesz być zachłanna. Mnie dopiero po niemal dwóch

12

latach pozwolono konstruować zegarki na zamówienie. A tobie? Do­ stąpiłaś tego zaszczytu zaledwie po siedmiu miesiącach! Nie zadowa­ la cię to?

Polerując śliwkę o zieloną lnianą spódnicę, Barl powiodła wzrokiem po pozostałych magach w ogrodzie, po pudełku z jedzeniem, które sta­ ło obok niej na ławce.

– A czy małe dziecko poprzestaje na raczkowaniu? Czy nie próbu­ je stanąć na nogach, a potem chodzić i biegać?

Ibbitha zmarszczyła perkaty nos.

– Sama jesteś jak małe dziecko, jeśli sądzisz, że działając wbrew za­ sadom Arndela, dostaniesz to, czego chcesz. Poza tym z projektem lor­ da Trainta jest wszystko w porządku.

Barl popatrzyła na nią z zastanowieniem.
– Naprawdę tak sądzisz, co?
– Tak – odpowiedziała poirytowana Ibbitha. – Po co miałabym to

mówić, gdybym uważała, że jest inaczej?
– Rzeczywiście – rzekła Barl i ugryzła śliwkę. Intensywnie oleto­

wy sok pociekł jej po podbródku. Po kolejnym gryzie skapnął także na spódnicę. Poruszyła palcami i za pomocą magii usunęła plamę, a po­ tem obgryzła resztę słodkiego miąższu z pestki.

– Nigdy cię nie zrozumiem, Barl. – Ibbitha utkwiła wzrok w kole­ żance. – Dlaczego nie możesz pogodzić się z obecnym stanem rzeczy? Zważywszy na twoje pochodzenie... – Odwróciła się z zakłopotaniem. Takich kwestii z reguły nie poruszano. Wystarczyło, że pozycja każ­ dego rodu była powszechnie znana i każdy znał swoje miejsce na do­ rańskiej drabinie społecznej. Plotkowanie na ten temat było bardzo źle widziane. – Cóż. Sama wiesz.

Barl przełknęła gorzki śmiech. O tak, wiedziała. Przecież codzien­ nie tłukła głową w mur wzniesiony z ograniczeń związanych z pocho­ dzeniem i pozycją oraz z tego, co wypadało lub czego nie wypadało robić osobie o jej statusie społecznym.

– W każdym razie – dodała Ibbitha – co jest takiego strasznego w projekcie lorda Trainta?

– Ibbitho... – westchnęła. – Skoro muszę ci tłumaczyć, to i tak nie zrozumiesz.

13

Na policzki Ibbithy wystąpił rumieniec, a w zielonych oczach poja­ wił się błysk. Dziewczyna przesadnie wypracowanymi, oszczędnymi ruchami złożyła serwetkę.

– Ach tak.

No i klapa. Przez swoją niecierpliwość znowu narobiła sobie kłopo­ tów. Remmie ciągle ją za to beształ. Odrobina uprzejmości nigdy nie za- szkodzi, Barl. Nikt nie lubi być uważany za głupca, nawet jeśli nim jest. Akurat Ibbitha nie była głupia, była po prostu przyziemna.

Pozostali rzemieślnicy grupkami zbierali się z ogrodu, bo krótka po­ łudniowa przerwa właśnie dobiegała końca i czekało ich długie popo­ łudnie z zębatkami, witrażami, ceramiką, tkaniem i szkłem.

– Przepraszam, Ibbitho. – Barl w pokojowym geście dotknęła ra­ mienia niby­przyjaciółki. – Nie to miałam na myśli. Chciałam po­ wiedzieć, że...

Ibbitha przygładziła serwetkę, którą ułożyła w opróżnionym pu­ dełku na jedzenie.

– Przestań, Barl. Powiedziałaś dokładnie to, co miałaś na myśli, więc nie obrażaj mnie, udając, że jest inaczej.

– W porządku – odparła, posyłając pestkę w grządki kwiatów oka­ lające ogród. – Powiem tylko, że zegarek lorda będzie wskazywał czas z precyzją i gracją wieprza usiłującego galopować po lodzie. Ten czło­ wiek to prostak, Ibbitho. Nie ma za grosz wyobraźni. Trzeba przy­ znać, że zna się na mechanizmach, ale kompletnie nie pojmuje pięk­ na i elegancji. – Postanowiła skorzystać z okazji i załagodzić sytuację. – W przeciwieństwie do ciebie na przykład.

Ibbitha była zbyt zdumiona, by usłyszeć komplement.

– Jak możesz w ogóle tak mówić, Barl? Lord Traint ma kuzyna dru­ giego stopnia, którego żona kandydowała do Rady Magów. Jego kuzyn trzeciego stopnia zaprojektował aż dwie fontanny w Elvado. A dziadek złożył do zatwierdzenia i opatentowania nowe zaklęcie. Co prawda zo­ stało odrzucone, ale złożył. I ty nazywasz go prostakiem?

W Barl aż zawrzało z frustracji, zapieczętowała więc swoje pudełko po jedzeniu, a potem ze zniecierpliwieniem pstryknęła palcami i za­ klęciem przeniosła je do domu.

14

– A co to ma wspólnego z jego zdolnościami? Żadne z tych osiąg­ nięć nie jest jego zasługą, Ibbitho.

– Jest inspektorem dystryktu!

– Tylko ze względu na nazwisko. Założę się, że gdyby nazywał się inaczej, nie mógłby nawet dotknąć palcem inspektorskiej pieczęci. Artur Traint to chodzący dowód na to, że rodowe koneksje są ce­ nione wyżej niż talent. Dlaczego tak jest? Dlaczego ty, ja czy który­ kolwiek inny mag nie mamy równych szans czy innych przywilejów tylko dlatego, że mieliśmy pecha i nie urodziliśmy się jako członkowie Założycielskich Rodzin?

– Oświadczam ci, Barl, że czasem pleciesz wierutne bzdury – odparowała Ibbitha. – Jak możesz twierdzić, że ty czy ja nie ma­ my równych szans, skoro dzień w dzień możemy tworzyć magiczne dzieła, będące obiektem zazdrości sąsiadów Dorany pozbawionych magicznych mocy? Najmniej wyszukane spośród naszych zegar­ ków wzbudzają podziw wśród mieszkańców Trindeku, Feen i Ma­ nemli. Po prostu wszędzie. Nasza pracownia zyskuje rozgłos. A je­ śli ci się wydaje, że mistrz Arndel narażałby jej reputację z powodu maga, którego pochodzenie jest zaledwie dopuszczalne, który prze­ skakuje od jednego zajęcia do drugiego i który nigdy nie jest zado­ wolony, choćby pozyskiwał wszelkie możliwe względy... Cóż, sko­ ro muszę ci tłumaczyć, w jakiej sytuacji się znalazłaś, to chyba i tak nie zrozumiesz.

Ibbitha jeszcze nigdy aż tak jej nie zbeształa, a co gorsza miała ra­ cję i właśnie to najbardziej ubodło Barl.

Nie powinna mieć racji. Przecież każde jej słowo potwierdza tylko, że moje spostrzeżenia na temat niesprawiedliwości są słuszne.

Niestety drabinie społecznej magów daleko było do sprawiedliwo­ ści. Rządziły na niej określone zasady, reguły postępowania, nakazy i „dopuszczalność”. A ponieważ te zasady zakorzeniły się bardzo daw­ no i ponieważ pewni wysoko postawieni ludzie dbali o to, by nie zo­ stały wykorzenione, nic się w tej kwestii nie zmieniało.

Dlaczego Ibbitha tego nie dostrzega? Dlaczego potulnie podporząd- kowuje się temu, na co Rada Magów jej pozwala, a czego zabrania? I to

15

wszystko tylko ze względu na nazwisko? Dlaczego ta garstka ludzi ma decydować o naszym losie?

– Rozumiem to wszystko aż za dobrze, Ibbitho. W moich żyłach płynie nieodpowiednia krew. Ty za to nie rozumiesz, że według mnie krew się nie liczy i nie wiem, dlaczego ktokolwiek zwraca na nią uwa­ gę. Nie rozumiem też, dlaczego moje drzewo genealogiczne – choć­ by nie wiem jak skarłowaciałe – ma decydować o tym, za jakiego ma­ ga jestem uważana.

– Och, Barl. – Ibbitha pokręciła głową z cierpkim współczuciem. – Życie stanie się o wiele łatwiejsze, gdy przestaniesz ze wszystkim walczyć. Jeśli tylko przyjmiesz wszystko takim, jakie jest, jeśli prze­ staniesz sprzeciwiać się zasadom mistrza Arndela, może pozwoli ci skonstruować niewielki zegar kominkowy, który potem sprzeda w swoim warsztacie. Nie zaprzecza, że masz talent. Nikt nie może te­ mu zaprzeczyć. To twój charakterek wpędza cię w kłopoty i wcale nie bez powodu. Szkoda by było, gdyby upór i duma doprowadzały cię do potknięć na równej drodze.

Droga przed Barl – wyłożona brukiem wybranym przez kogoś innego – wiła się bezsensownie ku przyszłości pełnej szans, których nie wolno jej było wykorzystać. Gdyby jednak postanowiła skoczyć Ibbicie do oczu za przypomnienie jej o tej gorzkiej prawdzie, pew­ nie pogrzebałaby tę niezbyt zażyłą przyjaźń, a tego nie chciała. Wes­ tchnęła zatem i pokiwała głową, by Ibbitha myślała, że jej wykład od­ niósł skutek.

– Masz rację. Cierpliwość nie jest moją najmocniejszą stroną. A pro­ jekt tego podróżnego zegarka wcale nie jest taki zły, jak twierdziłam. – Oczywiście, że nie! – rzekła Ibbitha i zrobiła krok w stronę ogro­ dowej furtki. Mistrz Arndel podchodził do spóźnialstwa z ogromną dezaprobatą. – Gust lorda Trainta to kwintesencja eleganckiej i wy­

ra nowanej prostoty.
O nie, to raczej idealny przykład ograniczonego umysłu, ale nie by­

ło sensu mówić tego Ibbicie, na której wysoka pozycja społeczna za­ wsze robiła wrażenie. Arndel zresztą był pod tym względem taki sam. Artur Traint był lordem, inspektorem dystryktu, i miał pełną kiesę.

16

W obliczu tych pożytecznych atrybutów nikt nie zważał na jego przy­ tępioną wrażliwość.

Z poczuciem porażki Barl wróciła wraz z Ibbithą do warsztatu. Przez całe popołudnie pracowała nad dokończeniem tego, co zaczę­ ła, i jeszcze przed zachodem słońca nijaki zegarek lorda Trainta był gotow y.

Wezwany do sprawdzenia rezultatu jej pracy mistrz Arndel obszedł stół i ze ściągniętymi ustami przyglądał się ukończonemu przedmio­ towi. Czując na sobie przenikliwe spojrzenia pozostałych magów, Barl usunęła się na bok, by mógł swobodnie wytknąć jej nieistniejące wady. Żaden z jej towarzyszy nie byłby w stanie skonstruować nawet takie­ go prostego zegarka w tak krótkim czasie i z taką dokładnością, choć uczyli się rzemiosła od trzech lat, a nawet dłużej, i pochodzili z bar­ dziej znamienitych rodów niż ona.

No i co? Talent jednak ma znaczenie. Nie zawsze najważniejsza jest etykietka z rodowym nazwiskiem.

– Hm – mruknął w końcu mistrz Arndel i przystanął. – Nie dostrze­ gam w nim żadnych niedoskonałości, magu Lindin. Zaklęcia i kontr­ pieczęcie gładko się zazębiają, a kryształy wyglądają zadowalająco.

Kryształy wyglądały wspaniale, lecz Arndel nigdy by tego nie przy­ znał. Nie tylko prezentowały się lepiej niż kryształy wszystkich jego in­ nych pracowników, ale i lepiej niż kryształy stworzone przez niego sa­ mego – nie należał jednak do ludzi, którzy szczyciliby się osiągnięciami magów stojących w hierarchii niżej niż on. Pochwały zbierał chętnie. O tak, z pewnością ochoczo ich wysłucha, gdy lord Traint przyjdzie odebrać zegarek. Oczywiście nie powie, że sam skonstruował zamó­ wiony przedmiot. Nie omieszka za to zasugerować, dać do zrozumie­ nia, napomknąć czy wymownym spojrzeniem podsunąć myśl, że bez jego stałego nadzoru zegarek byłby słabiutkiej jakości.

A skoro warsztat należał do niego, Barl nie miała wyboru i musiała mu na to pozwolić. Udała więc, że czuje się doceniona.

– Dziękuję, mistrzu.

Arndel podejrzliwie rzucił na nią okiem, doszukując się w jej sło­ wach nieszczerości lub sarkazmu. Nie wyczuł ich, nie był bowiem tak sprytny, jak mu się wydawało, więc kiwnął głową.

17

– Potraktuj to jako naukę, magu Lindin. Kiedy ograniczają nas pro­ jekty, należy realizować je w sposób zadowalający klienta. Czy mogli­ byśmy usłyszeć tykanie nowego zegarka lorda Trainta?

Była magiem zegarmistrzem, dlatego to do niej należało zwolnie­ nie tymczasowej pieczęci zegarka, by można było sprawdzić, czy tyka on precyzyjnie i czy odgłos ten jest miły dla ucha. To właśnie w tej – i żadnej innej – kwestii rzemieślnik mógł sobie pozwolić na spełnie­ nie własnych zachcianek. Odgłos tykania zależał wyłącznie od twórcy.

Barl podeszła do stołu. Spojrzała na przedmiot skonstruowany ze zwątpieniem i pogardą dla człowieka, którego pospolity umysł nie zdo­ łał stworzyć niczego bardziej wyszukanego niż kwadratowa kryszta­ łowa koperta gdzieniegdzie ozdobiona złotem. Uwięziona w Barl du­ sza maga załkała.

A mógł być taki piękny. Gdybym tylko miała możliwość, stworzyła- bym taki zegarek, że niebiosa przez wiele dni płakałyby z zachwytu.

Szepnęła i zegarek wydał z siebie pierwszy odgłos.

– Bardzo ładnie – rzekł mistrz Arndel z niechęcią, gdy w powietrzu zawisły przyjemne, harmonijne dwu­ i trójdźwięki tykającego zegarka. Barl popatrzyła w dół i choć przybrała skromną minę, aż w niej

wrzało. Ładnie? Ładnie? Ty zrzędliwy stary krecie.
– Dziękuję, mistrzu Arndel.
Pstryknęła palcami i zegarek lorda Trainta wygrał dźwięki obwiesz­

czające godzinę. Nawet najbardziej nieprzyjaźnie nastawieni rzemieśl­ nicy uśmiechnęli się, gdy usłyszeli radośnie brzmiące kuranty. Przyglą­ dając się Arndelowi spod osłony rzęs, Barl ujrzała przebiegający przez jego twarz grymas zazdrości, który jednak w mgnieniu oka zniknął.

– Tak, w sam raz – powiedział, jak gdyby podała mu właśnie odpo­ wiednio posolone jajko na twardo. – Cofnij się, magu Lindin.

Zrobiła więc krok w tył i zaczekała, aż Arndel założy główną pie­ częć pomiędzy kolejnymi tyknięciami zegarka. Jako mistrz warsztatu miał do tego prawo. Cena zakupu obejmowała przekazanie klientowi runy odpieczętowującej przedmiot. Jeżeli lord Traint zaakceptuje zre­ alizowane zamówienie – a nie miała wątpliwości, że tak właśnie bę­ dzie – Barl dostanie dodatek do tygodniówki.

18

Ale wzbogaci się na tym nie ona, lecz Arndel, który zyska i pienią­ dze, i reputację.

A to już czysta kradzież.

Zapiekła ją ta niesprawiedliwość.

Gdy tylko mistrz wyszedł, zabrawszy ze sobą zapieczętowany ze­ garek lorda Trainta wraz z jego projektem, Barl rozpoczęła pieczoło­ wite sprzątanie stołu.

Najpierw opróżniła tacki z piaskiem. W Doranie nie było złóż drob­ nego piasku, dlatego alchemia kryształów wymagała sprowadzania go po bardzo wysokich kosztach z Feen, Brantone i Iringi. Kiedy zsypa­ ła niezużyty piasek do kamiennych słojów w magazynie, musiała po­ zbierać niewykorzystane samorodki i wiórki złota oraz złoty pył, bo i pod tym względem Dorana była nędzarzem. W pilnie strzeżonych granicach państwa znajdowała się tylko jedna kopalnia złota, w której w dodatku nie było złóż najlepszego czerwonego kruszcu występujące­ go w innych krajach. Dorana miała mnóstwo srebra i miedzi, ale Barl i tak musiała pozbierać najmniejsze drobinki. Mistrz Arndel trakto­ wał wszystkie surowce jak piasek i złoto. Następnie poukładała w od­ powiednich szu adach klejnoty – rubiny, szmaragdy i topazy – któ­ rych nie użyła do stworzenia mechanizmu zegarka. Wreszcie oczyściła stół roboczy za pomocą odpowiedniego zaklęcia. Dzięki temu miała pewność, że żadne wspomnienie zegarka lorda Trainta nie wkradnie się do jej kolejnych prac i nie wpłynie na ich unikalne projekty.

Tymczasem godziny pracy dobiegły końca i pozostali magowie za­ częli opuszczać warsztat. Ibbitha nie dokończyła jeszcze swojego ze­ garka, dlatego zapieczętowała swój stół roboczy.

– Idziesz, Barl?

Barl już miała przytaknąć, nagle jednak się rozmyśliła. Nie powin- nam. To szaleństwo. Jeśli ktoś się dowie, zostanę zwolniona. Ale choć serce aż podskoczyło jej w piersi na tę straszliwą myśl, wiedziała, że zachowa się lekkomyślnie.

– Nie mogę – udała poirytowanie. – Zaklęcie oczyszczające nie za­ działało jak należy. Dokończenie zegarka dla lorda Trainta wyczerpa­ ło mnie bardziej, niż mi się wydawało.

19

– Pięknie ci wyszedł, Barl – powiedziała Ibbitha. Mimo swoich ba­ nalnych kazań potra ła być miła. – Możesz być dumna.

Nie znosiła momentów, w których musiała udawać, że ogranicze­ nia jej nie drażnią.

– Jestem. Miałaś rację, mam szczęście, że mistrz Arndel okazał mi takie zaufanie.

Zwykle niezadowolone oblicze Ibbithy złagodniało, gdy pojawił się na nim wątły uśmiech zadowolenia.

– Cieszę się, że to zrozumiałaś. Pomóc ci i rzucić silniejsze zaklęcie?

– Dam sobie radę. Arno na pewno nie może się już doczekać, żeby wziąć cię w ramiona.

Ibbitha lekko się zarumieniła. Niedawno wyszła za mąż, a zacho­ wywała się tak okropnie przyzwoicie.

– Skoro tak, to do zobaczenia jutro, Barl.

Barl patrzyła, jak za koleżanką zamykają się drzwi, a potem zaczę­ ła udawać, że krząta się nad stołem, gdy tymczasem pozostali trzej magowie opuścili warsztat, pożegnawszy się z nią zdawkowo. Kiedy tylko została sama, odskoczyła od stołu. Doskonale. Teraz mogła się zabawić.

Choć szczerze powiedziawszy, jeśli chciała wykazać się sprytem, powinna zaczekać jeszcze chwilę, by mieć pewność, że mistrz Arndel nie wróci. Dla zabicia czasu przyjrzała się pobieżnie zegarkowi, nad którym pracowała Ibbitha. Miał tra ć do najstarszej córki lady Isol­ te z okazji zaręczyn. Nuda. Co prawda sam projekt był całkiem ład­ ny, ale o Ibbicie nie dało się powiedzieć, że była natchnionym twórcą. Mogłaby zrobić mnóstwo rzeczy, żeby zegarek zamiast przyzwoite- go był wspaniały, a jednak nie zrobiła żadnej. Problem Ibbithy pole­ gał na tym, że nie miała wyobraźni. Nigdy nie wychodziła poza gra­ nice projektu i nie brała pod uwagę subtelnych możliwości kryjących się wśród linii szkicu.

Pewnie nawet nie przeszło jej przez myśl, żeby spróbować. Mogła- bym stworzyć znakomity zegarek na zaręczyny córki lady Isolte. Gdy- bym tylko miała możliwość, wyszedłby mi śpiewająco.

Tymczasem zawalano ją zleceniami na zegarki podróżne i przy­ kuwano kajdanami do jałowej wyobraźni klientów takich jak Artur

20

Traint. Jej obecne zajęcia ustawiały ją zaledwie o szczebel wyżej od po­ zycji, od której zaczęła pracę w warsztacie. Konstruowała tanie, niezbyt wyra nowane zegarki sprzedawane w Doranie i w sąsiednich krajach.

Arndel to palant. Dlaczego nie doceni mojej wartości? Na pewno wie, że jego reputacja tylko by na tym zyskała.

Mistrza Arndela wciąż nie było słychać. Na pewno była już bez­ pieczna. Wyszła do magazynu, a serce łomotało jej w piersi. Choć raz stworzy zegarek wart jej talentu.

Ze zdenerwowania po jej plecach spłynęła strużka potu. Barl w po­ śpiechu wysypała na podłogę składniki potrzebne do stworzenia wy­ marzonego przedmiotu. Trzy rodzaje rzadkiego piasku – różowy, srebrny i niebieski – klejnoty, z których powstaną obciążniki, oraz złoto, srebro i miedź, z których zamierzała zrobić wahadło i duszę. Nie potrzebowała szkicu zegarka lorda Trainta, wyrył się bowiem już w jej pamięci. Pękaty, bez polotu, funkcjonalny, prosty. A wystarczyło tylko nieco udoskonalić jedno zaklęcie, podrasować drugie, tu i tam odrobinę zmienić dopasowanie elementów. Takie proste. A takie ele­ ganckie. Jakim cudem Traint tego nie zauważył?

Runa za runą, tchnienie za tchnieniem, spod jej pewnych pal­ ców wychodził zegarek podróżny, który tak bardzo pragnęła stwo­ rzyć. Tym razem nie był to taki powolny proces jak poprzednio, bo już raz przecież konstruowała ten zegarek. Tym razem jednak obu­ dowa z czystego kryształu lśniła żywym, opalizującym blaskiem. Szybko powstawał przed nią smukły, solidny przedmiot – już nie pę­ katy i czysto praktyczny, lecz będący delikatnym i wytwornym wy­ razem nadziei. Takie zegary tworzono dla podróżujących, a ona miała przed sobą czasomierz, który pozwalał w podróży spełniać marzenia i wykorzystywać możliwości. Który odzwierciedlał marze­ nia podróżnika.

Kiedy skończyła pracę, uklęknęła i odetchnęła ciężko. Była bliska łez. Gdyby tylko mogła pokazać lordowi Traintowi to, na co właśnie patrzyła, a nie tę bezduszną kryształową bryłę, którą Arndel zabrał ze sobą. Była poprawna pod każdym względem, wykonana z ogrom­ ną skrupulatnością i zupełnie pozbawiona duszy. Ale ten zegarek...

21

To właśnie on zasługuje na moje piękne kuranty. To właśnie ten ze- garek powinien śpiewać moim głosem.

I właśnie tego zegarka nie mógł zobaczyć żaden mag.

Wyrysowała runę zabezpieczającą, a następnie wypowiedziała su­ rowo brzmiące zaklęcie unicestwiające, po którym z tego odmienio­ nego zegarka zostały tylko piasek, złoto i klejnoty. Gdy go zniszczyła, z jej oczu popłynęło kilka łez. A potem odłożyła wszystkie składni­ ki na miejsce, żeby mistrz Arndel nie zorientował się, że ktoś w nich grzebał.

Niemal wpadła na niego, gdy wychodziła z magazynu.
– Magu Lindin! – odezwał się z zaskoczeniem i niezadowoleniem.

– Dlaczego się tu zasiedziałaś? Pozostali magowie już dawno wyszli. – Wiem, mistrzu Arndel – mruknęła. – Przepraszam. Miałam pew­

ne problemy z uprzątnięciem stołu.
Zmrużył oczy, jak gdyby nie chciał uwierzyć w jej słowa.
– Czyżby? To do ciebie... niepodobne.
– Byłam zmęczona – powiedziała, nawet nie drgnąwszy pod jego

podejrzliwym spojrzeniem. – Ale stół jest już czysty. Chciałby pan go sprawdzić?

Przeniósł wzrok na jej opustoszałe miejsce pracy, a potem z powro­ tem na nią.

– Nie. Takie rzeczy należą do ciebie, magu Lindin. Jeżeli rzucone zaklęcie oczyszczające było niewłaściwe, przy kolejnym zadaniu wyj­ dzie szydło z worka.

– Czy zostało już dla mnie wybrane kolejne zadanie, mistrzu?

Tym razem zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, a na jego twa­ rzy wyraźnie odmalowało się oburzenie na myśl o jej talencie, na któ­ rym przecież się wzbogacał.

– Cóż za zuchwałość. To ja powinienem poruszać takie kwestie, nie ty. Odejdź.

– Do widzenia, mistrzu – powiedziała z ukłonem i wymknęła się z pracowni, nim zdążyłby zdegradować ją na powrót do rangi rze­ mieślnika zajmującego się zwyczajnymi zegarkami.

22

Kolejny dzień późnego lata dobiegał końca i zaczynało się ściem­ niać, ale to nie miało znaczenia. Zawsze mogła wyczarować magiczny ogień, żeby oświetlić drogę. Mogła także – jak każdy mag rzemieślnik – teleportować się do domu. Tyle że nie przepadała za takimi zaklęcia­ mi. Osłabiały ją i przyprawiały o zawroty głowy, choć rzadko się do te­ go przyznawała. Poza tym nie pozwalały cieszyć się przyjemnymi za­ pachami unoszącymi się w powietrzu. Warsztat Arndela był położony na trawiastych obrzeżach wioski Batava, gdzie – przynajmniej na razie – mieszkała wraz z Remmiem. Samotne spacery do pracy i z powro­ tem pomagały jej oczyścić umysł z elementów magii zegarmistrzow­ skiej i dawały odrobinę cennego czasu na marzenia.

Choć niewiele mi przychodzi z tych marzeń. Nie zmienią tego, co złe w Doranie. Prawa może zmienić tylko Rada Magów, ale tego nie zrobi. Chyba że ktoś ją zmusi.

A na to były nikłe nadzieje. Radę Powszechną zbyt zajmowały spra­ wy codzienne, pobieranie podatków, egzekwowanie przyziemnych praw oraz relacje z sąsiadami i skomplikowane traktaty handlowe za­ wierane z innymi krajami. Jej członkowie z największą radością po­ zostawiali siostrzanej radzie zawiłe prawa dotyczące magów. Czasa­ mi Barl odnosiła wrażenie, że jest jedynym magiem na świecie, który przejmuje się tym, czy coś jest słuszne i sprawiedliwe. Wszyscy jej po­ zostali znajomi byli jak Ibbitha – zadowalali się okruchami, które spa­ dały dla nich z pańskiego stołu Rodzin Założycielskich Dorany.

Nawet Remmie.

Kocham go z całego serca, ale czasami nie mogę uwierzyć, że jeste- śmy spokrewnieni.

Przy drogach, którymi szła, rosły usiane kwiatami żywopłoty. Tań­ czyły nad nimi świetliki lśniące jasno w zapadającym zmroku. Dziś jednak nawet ich niepojęte piękno nie działało na nią kojąco. Wciąż dręczyła ją utrata tamtego zegarka – zegarka, który Arndel powinien był pozwolić jej stworzyć, który praktycznie jej ukradł. Ciężko stawia­ ła stopy na wilgotnej trawie i z każdym krokiem wyobrażała sobie, że rozdeptuje na kawałeczki tandetny zegarek lorda Trainta.

Dobrze, że nikt nigdy się nie dowie, że to ja go skonstruowałam. Niech każdy mag, który spojrzy na zegarek lorda Trainta, sądzi, że to

23

paskudztwo jest dziełem Arndela. Są siebie warci. Na mnie jeszcze przyj- dzie czas. Kiedyś cały świat pozna moje imię. Zobaczy, co potra ę stwo- rzyć, i oniemieje z wrażenia.

Zanim dotarła do domu, było już niemal całkiem ciemno. Na niebie zaczęły nieśmiało pojawiać się gwiazdy, a w niezasłoniętych oknach chaty nauczyciela z miejscowej szkoły zapłonęły lampy rozświetlone magicznym ogniem.

– Jesteś! – odezwał się Remmie, odwracając się od zlewu, gdy we­ szła do kuchni. – Już miałem cię szukać.

Choć była zmęczona i niezadowolona, nie mogła nie uśmiechnąć się do brata, gdy poczuła unoszący się w powietrzu zapach.

– Jestem, jestem, ty stara kwoko.

– Sama jesteś kwoka – powiedział i zwiesił ramiona. Niezbyt lubił takie przekomarzania. – Myślisz, że nie mam co robić, tylko martwić się o twoje bezpieczeństwo?

Była w takim nastroju, że bez najmniejszego trudu by się z nim spięła. Odetchnęła głęboko i po chwili poskromiła mocno bijące ser­ ce, drażliwy nastrój i gorzkie myśli. Remmie zawsze był tym łagod­ niejszym i milszym z nich dwojga. Chłopiec, którego wciąż jeszcze miał w sobie, nie przebolał przedwczesnej straty rodziców, szyb­ ko popadał w czarnowidztwo i wyciągał najbardziej pesymistyczne wnioski. Jej rany już dawno się zabliźniły i łatwo o tym zapominała.

– Zostałam dłużej w pracowni. – Starała się mówić łagodnym to­ nem. – Nie pomyślałam. Przepraszam. Czy tam na piecu widzę gu­ lasz z baraniny?

– Raczej nie zasłużyłaś – powiedział. – Po co zostałaś dłużej? Mam nadzieję, że nie masz żadnych problemów z Arndelem.

Jego słowa tra ły w czuły punkt, ale nie bezpodstawnie. Nie mieli żadnych krewnych prócz siebie, a on przeprowadzał się z nią za każ­ dym razem, gdy przez kompletny brak cierpliwości zadzierała z kolej­ nym pracodawcą lub porzucała posadę, by szukać nowej. A gdyby za­ darła z mistrzem Arndelem lub miała dość pracy w jego warsztacie, brat znów by za nią podążył.

I właśnie dlatego tak bardzo starała się być miła dla Arndela i choć trochę pogodzić się z tym, że dostatecznie jej nie doceniał. Remmie

24

chciał zostać w Batavie. Posada nauczyciela w maleńkiej szkółce da­ wała mu wiele satysfakcji. Nie słuchał siostry, gdy lamentowała, że się marnuje, ucząc cudze dzieci.

– Mam, ale nie takie, jakie masz na myśli – odparła, osuwając się na jedno z dwóch krzeseł przy niewielkim kuchennym stole. – Mo­ ja praca dla Arndela jest warta niemało. Wie, że poniesie stratę, jeśli mnie zwolni.

– To dobrze – powiedział Remmie, odwracając się w jej stronę. Na­ wet nie próbował ukryć ulgi. – Ale nie jestem ślepy ani głupi i widzę, że coś cię trapi. Co się stało?