marzec 15, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: sci fi

sobota, 13 grudzień 2014 09:43

Black Ice

Becca Fitzpatrick to pisarka znana z fantastyczne sagi "Szeptem", która została przetłumaczona na kilkadziesiąt języków. Tym razem jednak postanowiła stworzyć coś zupełnie innego. "Black Ice" to lodowato-zimna powieść akcji z kryminalnymi zagadkami i delikatnym wątkiem romantycznym w tle.

Podczas gdy wszystkie jej koleżanki spędzają przerwę wiosenną na Hawajach, Britt wybiera się na wyprawę w góry. Z początku zaplanowała ją by wykazać sie przed swoim byłym chłopakiem. Miała nadzieję, że znów będą razem. Jednak wraz z upływem miesięcy przebycie górskiego szlaku stało się jej prywatną krucjatą. Gdy jednak wraz z przyjaciółką rozpoczęły podróż do domku w górach, niespodziewanie zastała ich śnieżyca. Musiały błąkać się po okolicy, szukając jakiegokolwiek domku. Pech chciał, że trafiły do miejsca, w którym ukrywało się dwóch młodych przestępców. którzy postanowili zatrzymać dziewczyny jako zakładniczki.

Do powieści podchodziłam odrobinę sceptycznie i w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałam, że tak bardzo mnie wciągnie. Akcja toczy się wartko, niekiedy bywa naprawdę groźnie. Fabuła przeplatana jest przemyśleniami głównej bohaterki. Bez przerwy coś się dzieje i w tej historii nie ma miejsca na nudę. Książkę czyta się z niecierpliwością - bez chwili wytchnienia. Jest w niej wszystko. Od spraw zwyczajnej młodzieży, takich jak trudy przyjaźni, zauroczenie czy ból po rozstaniu, po wątek czysto kryminalny, w którym główną rolę odgrywają tajemnicze morderstwa.

Britt jest zwyczajną nastolatką, niekiedy dość bystrą, innym razem zupełnie głupiutką. Mającą swoje zalety i wady. Jest bohaterką prawdziwą, zupełnie realistyczną. To nie Mary Sue, ani żadna super bohaterka. Niekiedy się pogubi, nie do końca rozumie swoje uczucia, postępuje pochopnie i lekkomyślnie. Uważam, że została wykreowana naprawdę rewelacyjnie. W Calvinie natomiast nieco brakowało mi pewnej spójności, kilku drobnych szczegółów, które łączyłyby całą układankę. Pozostali jednak również przedstawieni zostali perfekcyjnie.

"Black Ice" określiłabym mianem młodzieżowego thrillera. Od pierwszej do ostatniej strony książka trzyma w napięciu. Powieść posiada intrygującą fabułę, dobrze skonstruowaną akcję i wiele ciekawych wątków pobocznych. Mroźny klimat gór, w którym dzieją się wydarzenia, jest niesamowity. Do tego historia została opowiedziana w taki sposób, że bez trudu można sobie wyobrazić co czuła podczas swojej wędrówki Britt. Lekturą jestem zauroczona, a tytuł "Black Ice" wszystkim serdecznie polecam, to naprawdę świetnie napisana książka.

Dział: Książki

Z okazji 78 rocznicy śmierci Stefana Grabińskiego i 101 rocznicy urodzin Alberta Camusa

Dochodziła ósma rano, ktoś na balkonie pokoju hotelu Amirauté składał sztalugi. Przed jego oczami rozciągał się zamglony, ametystowy obraz metra, po lewej stronie kawiarnie Champs-Élysées, przypominające dach miasta, jego dymiące kominy. Zza horyzontu, już kilkadziesiąt minut temu miało wyłonić się coraz bardziej okrągłe jak kwaśny owoc słońce, by o godzinie 7.47 wznosić się już na dobre na niebie.
Człowiek na balkonie planował nakreślić pędzlem widmowe, pomarańczowe koło i dodać kilka kresek – odbicie w jezdni pierwszych promieni. Tymczasem zaklął tylko wstrętnie i nawet nie spojrzał w niebo. – Jak chłodno – powiedział pan wtedy obłąkanym głosem za moimi plecami.
Przebiegł mnie dreszcz – całą drogę spędzoną w pociągu odnosiłam wrażenie, że mówię do siebie zza własnych pleców. – W mglistym powietrzu wisi niewykluta zima – chyba to jeszcze pan dodał. Przyśpieszyłam kroku, złapałam mokrymi dłońmi za ramiona plecaka. – Wyszliśmy z tej samej kawiarni, nie trzeba się bać.
Usłyszałam przeszywający stukot obcasów dobiegający z rogu ulicy, a potem wolno ginący za bramą. Proszę nie zaprzeczać, musiałam dziwnie brzmieć, kiedy nagle puściłam się biegiem za panem, krzycząc: „Proszę odprowadzić mnie do metra". Malarz na balkonie posłał mi pełne nienawiści, niesamowite spojrzenie, ale za to pan był wyrozumiały i wyznał, że mnie rozumie i zupełnie się nie gniewa, ponieważ wczoraj wieczorem wyszedł na metro zupełnie sam, czego szczerze żałuje. Rzeczywiście, widziałam jak w nocy, delirycznym krokiem wchodził pan do Katedry („Wierzyński przyszedł" – poniosło się po sali), zamówił koniak – w tym czasie przepocona od gorączki próbowałam choć na chwilę zapomnieć o nieludzkim bólu głowy, towarzyszącym mi przez całą, dwudziestoośmiogodzinną drogę w pociągu. Wysiadłam na Gare du Nord, punktualnie o siódmej wieczorem, ledwie pamiętam twarz taksówkarza, który pomyślał na pewno, że jestem piekielnie pijana, ponieważ z wycieńczenia nie potrafiłam wyjaśnić mu położenia hotelu i zdaje się... Tak, zdaje się, że później zrobiło mi się upiornie zimno, musiałam wejść w przypadkowo wybrane drzwi na Polach Elizejskich. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jestem tu po raz pierwszy, pan pewnie na stałe. Kilka dni temu dostałam paszport ważny na pół roku, proszę nie usiłować przypominać sobie czegoś na mój temat. I nie mówić, że artysta rodzi się w samotności – proszę tego więcej nie robić. Nigdy nie myślałam, żeby zostać pisarzem, jak człowiek, którego śladem tutaj przyjechałam. Dla niego wsiadłam do pociągu we Wrocławiu kilkadziesiąt godzin temu i dałam się tak nieprawdopodobnie, dziecinnie zastraszyć, prawie tracąc zmysły...
– Kto wie, co się wydarzyło w naszym życiu wcześniej? – zastanawia się pan. Podobnie zapytał pan tam, przy kawiarni, pokazując brudnym palcem malarza na balkonie: – Kto wie, kto miał na niego wpływ i co stało się zanim rozłożył swoje sztalugi? Pan chce być paryski, ale zdaje się, że niegdyś mieszkał na południu Polski, udaje Pan, że nie słyszy i mówi, że w życiu Claude Moneta fundamentalne znaczenie miały spotkania z ludźmi, w końcu ich opowieści nieraz organizowały mu świat. Wolałabym o tym już nie wspominać... – Dlaczego? – pyta pan.

***

Kontury chmur stłoczonych nad stacją były tak ostre, że kiedy opierałam plecak o drewnianą, pokrytą inicjałami, oszronioną ławkę, przyszedł mi na myśl obraz Boudina, jego wyraziste, cytrynowo-śliwkowe smugi, i jedynie ludzie zdawali mi się nieuchwytni – ich sylwetki i głosy rozsypywały się po peronie jak płatki śniegu, jak „lekki popiół ze skrzydła ćmy spalonego podczas pożaru lasu". W takie południe, w takim Wrocławiu, prędzej umiem wyobrazić sobie dokładne rozmieszczenie grzbietów fal na liliowym, przeźroczystym morzu, niż zarys oczu, nosa albo ust człowieka, i być może, że temu widzeniu z daleka sprzyjała wtedy absolutna cisza – nikt nie stukał kamiennym młotem w secesyjne ozdoby, jakie teraz zdecydowano się usunąć, nikt nie usiłował z samobójczym krzykiem wskoczyć do ruszającego pociągu, w kinie dworcowym nie siedział we wrzosowym kapeluszu żaden z dramatycznych aktorów. W oślepiającym słońcu, nadającym wszystkiemu, prócz istotom ludzkim, zdecydowane barwy, schnął masywny mur zbudowany wzdłuż krawędzi pierwszego peronu, w hali obsługi podróżnych, iskrzyły się świeżo pomalowane lady bufetów na peronach. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki zwiniętą w kulkę, odrobinę za ciasną, wełnianą czapkę w ceglanym kolorze i kiedy nakładałam ją na zesztywniałe włosy, zwróciłam uwagę, że niebo zabierało podróżnym wszystkie odcienie. – Kto przed podróżą studiuje chmury, nieprędko wróci – szpetny, niski mężczyzna w zdumiewająco purpurowej kamizelce uderzył mnie miotłą po bucie, sam patrząc w kłęby fabrycznych dymów wijące się zza horyzontu. – Gdyby na przełomie wieków wyobraziła pani sobie, że ma zdolności aktorskie, wyruszyłaby razem z wędrowną trupą po kraju, aby po kilkunastu latach założyć własny, osiadły teatr.
– Co pan powie? – odpowiedziałam niegrzecznie, ostrożnie siadając na plecaku. – Kto zabrania patrzeć w chmury, nie prędko... – nie dokończyłam, ponieważ kilka ziaren lodowatego piachu spod miotły, niedbale uderzanej o beton, wpadło mi w oko.
– Nie trzeć –odrażająca miotła nagle wyskoczyła mężczyźnie z popękanych od mroźnej starości rąk i upadła z trzaskiem na ziemię. Zamiast się po nią schylić, podszedł do mnie, zwracając uwagę dwóch młodych kobiet w nieskazitelnie białych, lśniących płaszczach, pocierających dłonie pod zegarem.
– Nie interesuje pani, co stałoby się z nią później? – zapytał z odpychającym, udawanym smutkiem. Wciskając pod czapkę lodowaciejące kosmyki włosów mruknęłam, pod nosem, że bogu dzięki wyjeżdżam na stypendium do Paryża, a nie z trupą teatralną w świat.
– Do Paryża, a nie w świat – powtórzył złośliwie, obmierzłym głosem, wpatrując się w leżącą miotłę i wygiął usta w grymasie, który dopiero po chwili okazał się być uśmiechem żmii, jakiemu nie towarzyszył choćby najmniejszy obłok pary. – Chyba nie zażądała pani bezpośredniego kursu Wrocław-Paryż?
– A powinnam?
Nie rozumiem, dlaczego zdecydowałam się podnieść ciężki kij z wybrakowanym włosiem i wcisnąć mu go w ręce. Może miałam nadzieję zobaczyć z bliska, chociaż jedną wyrazistą twarz przed wejściem do pociągu, a może po prostu wzbudził we mnie gniew albo litość? Ostatecznie jego rysy nie okazały się zapisanymi wydarzeniami, a jedynie świadkami zdarzeń, niechcącymi nic mówić, zasłaniającymi się starością i niepamięcią, choć pewnie, gdybym przyglądała się im jeszcze dłużej, zaczęłyby podawać informacje coraz bardziej komplikujące historię, szczególnie poziome i pionowe zmarszczki na policzkach swoimi sprzecznymi relacjami zaczęłyby zaciemniać obraz.
– Słynny pisarz, na spotkanie z którym planuję się wybrać w Paryżu już za dwa dni, ledwie dwadzieścia parę lat temu przejeżdżał przez Wrocław. Na początku lipca 1936 roku, zaraz po uzyskaniu dyplomu studiów wyższych z filozofii, zwiedził Insbruck, Kufstein, Salzburg i Linz w Austrii, a w sierpniu spędził w Pradze cztery, obłąkańczo pustelnicze, dni – mężczyzna zaczął wodzić oczami po mojej twarzy, jakby malując przypadkowe, niedbałe kontury. – Z Drezna pojechał do Budziszyna – kontynuowałam obojętnie, zerkając na zegar. – A dalej już na Śląsk. Siedział przy oknie, w dwunastym wagonie i pisał w notatniku: „Wrocław – Drobny deszcz. Kościoły i kominy fabryk. Tragizm tego miasta. Śląskie równiny – bezlitosne i niewdzięczne – wydmy. – Lot ptaków w tłustym poranku nad lepką ziemią". Podoba się panu?
Oblepiające plamy spojrzeń człowieka w purpurowej kamizelce zatrzymały się gdzieś powyżej mojego czoła.
– Niewiele jak na wielkiego pisarza – powiedział i skierował wężowate kroki w stronę pustej, prześwietlanej echem poczekalni. – To lepiej, to lepiej –zaskrzeczał cicho, znikając za moimi plecami.
– Pan mnie źle zrozumiał. Owszem, wszystko zaczęło się od tych urywanych zdań, ale kiedy wysiadał, już w Wiedniu, z niedowierzaniem patrzył na zapełniony notatnik i myślał: „Właściwie, dlaczego postanowiłem jechać pociągiem przez Śląsk?. Co mnie do tego skłoniło?" – zeskoczyłam z plecaka i zatrzymałam mężczyznę z twarzą rozpływającą się w szkaradnym cieniu, nie mogąc i nie chcąc zostawić tej rozmowy niedokończonej. Nie dbając o właściwie zrozumienie słów, pośpiesznie i chaotycznie wyjaśniłam, że słynny pisarz niewiele pamiętał z ostatnich, kilkunastu nawiedzonych godzin spędzonych w pociągu, gdy z nienaturalną, niebezpieczną wręcz ostrożnością obudził go konduktor. Aby odświeżyć swoją zgaszoną pamięć, zaczął drżącymi dłońmi kartkować notatnik, jeszcze zanim pociąg zostawił go na płomiennej, paryskiej stacji. Czytał zdumiony: „Pozostawał w kąciku, gdzie rzadko mu przeszkadzano, oglądał swoje dłonie, następnie krajobrazy, i rozmyślał. Chciał jeszcze pozostać twarzą w twarz ze swoją wolnością. Te dwie noce, gdy pociąg nabierał rozpędu, wrzucenie w szalony pęd, utrzymywały jego umysł zarazem w niepewności i niepokoju. Mijał Drezno, mijał Legnicę. Oddalony od wszystkich, mając do dyspozycji mnóstwo czasu, myślał o swoim życiu i spacerował ze swą zagubioną świadomością i wolą szczęścia po przedziale. Widział dzień, otwierający się nad długą równiną Śląska, lepką od błota, pod niebem zachmurzonym i napęczniałym deszczem, który odsłania pola bez jednego drzewa".
– I bez jednego ptaka? – mężczyzna przysiadł, a właściwie osunął się na oszronioną ławkę, obok mojego plecaka.
– Źle się pan czuje? – zapytałam, kątem oka obserwując dwie dziewczyny spod zegara, sugerujące mi ruchami dłoni, że rozmawiam z amatorem kwaśnych jabłek.
– Niech pani mówi – zacharczał niewyraźnie, głęboko oddychając z otwartymi ustami, znowu nie pozostawiając przy tym pary.
– Bohater – powiodłam wzrokiem wzdłuż hali poczekalni – bohater z notatnika pisarza widział wielkie czarne ptaki o lśniących skrzydłach, które w regularnych odstępach leciały grupami kilka metrów nad ziemią, zapełniając horyzont. „Ciężkie, niczym kamienna płyta, niezdolne wzbić się wyżej, pod niebo". Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, prawda? – spojrzałam ponad dach dworca, gdzie spodziewałam się zobaczyć czyste, turkusowe tafle chmur, jednak te, nie wiadomo kiedy nabrały czerwono-sinego, zupełnie nie zimowego koloru.
– Jest pani pewna, że ten pisarz podróżował przez Śląsk?
– Tak, Wrocław ukazał się jego bohaterowi, tak samo jak jemu samemu, z pociągowego okna, przywołując na myśl las kominów fabrycznych i wież katedr. Las zbudowany z cegły i czarnych kamieni. Nie zmyślam, dokładnie tak je opisuje.
– Czyli, dokładnie użył słowa „pociąg"?
-Pisał, że mógłby mówić o niekończących się równinach Śląska, niewdzięcznych i bezlitosnych. Pisał, że przejeżdżał tamtędy o świcie. W mglistym i tłustym świetle ptaki leciały ciężko nad lepką ziemią. Już o tym wszystkim wspominałam...
Zauważyłam, że już nie chlapał spojrzeniami po mojej twarzy, ale spacerował po niej z wielką wnikliwością, jak gdyby była cenną, paryską fotografią, nowo wstawionym oknem z widokiem na stare, podreperowane domy, ulice kryjące w swoich zakamarkach małe restauracyjki, modne butiki, inne kobiety...
– To chyba niezbyt pochlebne dla stacji – stwierdziłam, przeganiając spojrzeniem te dwie, zaśmiewające się za naszymi plecami – że podróż po Śląsku jest czasem, kiedy mój pisarz, podobnie jak jego bohater, błąka się w świecie wymykających się opisowi halucynacji, półświadomy, nękany złymi przeczuciami, wyobcowany... Zadziwiające, że właśnie te chore, skręcające się w konwulsjach przemyślenia, rodzące się na tle śląskiego krajobrazu, są zapowiedzią myśli, które po latach uczynią go zdobywcą prestiżowych nagród literackich, ikoną swoich czasów, wzorem do naśladowania... Chyba nie jest ważne jak długo trwała jego podróż po Śląsku, skoro to tutaj jego umysł i pióro nawiedziły pierwsze twórcze i filozoficzne wtajemniczenia. Jak pan uważa?
– On jest Francuzem, bardzo skomplikowany przypadek... – przerwał mi nieoczekiwanie i poderwał się z ławki.
– Proszę nie żartować. Wiedziałam, że wyciągnie pan ze mnie tę historię, aby ją wyśmiać.
– Wyśmiać? – otworzył szeroko oczy i zamachnął się miotłą. – Znałem pewnego człowieka... Zanim zaczął pisać, ruszył w świat z trupą teatralną. Tyle, że w przypadku Władysława okazało się, że zdolności od biedy starczają na granie epizodów, a to nie mogło zaspokoić jego wielkich ambicji i co ważniejsze nie zapewniało żadnych stałych, pieniędzy. Niewiele mogąc, wrócił więc do domu po pełnym, jesiennym miesiącu i wyprosił u ojca, aby załatwił mu pracę robotnika kolejowego. Wygląda pani na taką, która dużo czyta – na chwilę przerwał i posłał mi kpiący uśmiech – często gorączkowo i bez zrozumienia, dlatego nie zapytam, czy w jego książce pojawiają się pociągi. Zresztą, na kilkanaście lat przed jej napisaniem, znudzony monotonną pracą przy torach, ponownie przystał do trupy. To powtarzało się niezliczoną ilość razy, aż dwadzieścia siedem lat woził swoje pomylone życie pociągiem, życie pełne przygód, upchanych po wagonach kolejowych, pełne paranoicznych namiętności pozostawianych na peronach – na torach próbował nawet popełnić samobójstwo z miłości, ale na jego drogę napatoczył się szarlatan Puszow, trochę cudotwórca, trochę kuglarz, i miał odkryć u niego wyjątkowe, fenomenalne zdolności medialne. Po tym odkryciu Władysław zrezygnował i z teatru i z kolei i udał się ze swoim magiem-arcyłgarzem w wędrówkę po Rosji, a potem po Niemczech. Nie trudno zgadnąć, że szybko się rozczarował demagogią i drobnymi oszustwami, no i cóż, wrócił na kolej. W pociągu z Norymbergi nakreślał jak mistrz czarnej magii plany swoich pierwszych utworów literackich, a już po kilku tygodniach, mając w kieszeni nie więcej, niż trzy złamane ruble, wyruszył w podróż do Warszawy, potem do Łodzi, gdzie dał się poznać jako słynny, polski pisarz. Biedował, trzeba przyznać, od listopada 1893 roku do kwietniu roku następnego miał ani razu nie jeść obiadu, tym bardziej należy się dziwić, że coś, co było zemstą, ostatecznie przyniosło poprawę jego sytuacji materialnej. Niewiele wspominano o dziwacznym wypadku kolejowym, jakiemu uległ pod Warszawą... Zresztą, po wyjściu ze szpitala, z ideą wielkiej powieści mógł już wyruszyć w podróż po Europie Zachodniej, kontynuując pracę nad swoją najważniejszą książką. „Zobaczył ją" w myślach przejeżdżając przez Śląsk... Jednak nie zawsze natchnienie kończy się wypadkiem, nie zawsze ten wypadek przynosi poprawę w życiu, zacząłem od wyjątku. Rozumie pani, co usiłuję wyrazić? – Nie, nie wiem – odparłam zaskoczona – co jeszcze mógłby pan dla mnie wymyślić, przez ile pomnożyć niesamowitość i grozę, mając takiego patrona jak Stefan Grabiński. I nie jest pewna, czy warto obnosić się ze znajomością literatury strasząc mnie przy tym? – uśmiechnęłam się niepewnie.
Wcale nie byłam przekonana, że go przejrzałam, chociaż sam Grabiński pewnie wiele by dał, żeby spotkać w podróży tego człowieka, romantycznego bohatera z Wrocławia Głównego, opuszczonego pomyleńca z zaciemniającą, burzącą zdrowy rozsądek twarzą, dziwaka, niezrozumiałego przez pogardzających nim kolejarzy, przez cały dworcowy, nieprzeparty tłum, odmiennego w swoim sposobie poruszania się z groteskową, błazeńską, większą od niego miotłą, a zarazem takiego, o jakim trudno by powiedzieć, że kieruje się potrzebami serca i duszy, bo także coś innego niż wszyscy musi mieć zamiast nich. Tylko, czy Grabiński rozpoznałby, że w człowieku w purpurowej kamizelce nie było nic z nieobliczalnego, chorobliwego zamiłowania do kolei – że został raczej wyrzucony z trupy aktorskiej wprost na przeraźliwy peron dworca, przed laty, z nadzieją, że chociaż strach nie pozwoli mu na zawsze przestać mówić do ludzi...
– Wszystkich pasażerów tak pan nastraja na drogę? – zapytałam cicho, obserwując uważnie, jak niezdarnie podnosi się z ławki, przez chwilę bez wyrazu przygląda się mnie i plecakowi, po czym robi kilka kroków w stronę krawędzi peronu.
– Grabiński na parę lat przed śmiercią wyznał mi z makabryczną radością: „Nie uwierzysz, kogo wczoraj spotkałem w naszym Wrocławiu?"– jego zmieniony, nagle żywy głos wydawał się wprawiać w ruch kamienne chmury nad dworcem. – „Ksawerego Pruszyńskiego! Co za uzdolniony człowiek. Mówił, że liczne podróże na Śląsk związane z prezesurą w Akademickim Kole Kresowym przy Uniwersytecie Jagiellońskim poddały mu pomysł na opisywanie swoich spostrzeżeń z podróży". Wena spadła na niego nieoczekiwanie, podobno miał zażartować do Grabińskiego, że z głową opartą o szybę, za którą migał obrzydliwie błotnisty Śląsk, czuł się niczym Mozart, komponujący uwerturę do Don Giovanniego w samym dniu premiery – natłok myśli nie nadążał mieścić się na papierze, a z drugiej strony jakby nawiedził go w ostatniej chwili.
Chmury nad peronem przybrały wygląd oczekiwania na trzęsienie ziemi – ich kamienna bryła rozbiła się na małe, smoliste kamyki, zasypujące słońce, a z ich konturu, dotychczas kłującego w oczy jak nóż, wypłynęły na wszystkie strony kaskady oleistych, zgaszonych promieni. Dwie dziewczyny, przysłuchujące się naszej rozmowie schowały się w głębi poczekalni i teraz nasłuchiwały jak jedną z kas, trzy, może cztery perony dalej, wypełniał paniczny śmiech przechodzący w histeryczny płacz, a w taksówce na parkingu pod dworcem ktoś nerwowo, przenikliwie wyjaśniał: „Przecież żaden anioł nic ci nie zwiastował!"
Człowiek w purpurowej kamizelce wyjąkał wtedy: – Była świetlista, mleczna noc, 13 czerwca 1950 roku. Ksawery Pruszyński zaledwie wyruszył z Hagi, gdzie był ambasadorem. Samochód nie zmierzał, ale aż rwał się do Warszawy. Ksawery spieszył się do ojczyzny, jechał na swój drugi ślub – tęsknił za Polską i za narzeczoną. Miała wyjść po niego na dworzec, niestety, już wcześniej, na drodze pod Hanowerem, niespodziewanie nadjechała po niego śmierć. W wyniku czołowego zderzenia z ciężarówką pisarz zginął na miejscu, dosłownie rozprysnął się, ulotnił w ciepłym, księżycowym dymie. Potężny, ośmiotonowy pojazd starł na szary, letni proch jego delikatne, jasne palce, odziane w rubinowe rękawiczki, palce, którymi, wydawałoby się, że jeszcze niedawno, zapisywał swój przełomowy reportaż, tocząc się koleją po równinach Śląska... – urwał na moment. – Pani mi się tak przygląda, tymczasem pisarz, bardzo często odwiedzający ten dworzec, zanotował właśnie w swoim zeszycie, że wyglądam tak, jakbym na nikogo nie czekał, jakby się mnie wciąż przy czymś zastawało. Pani pociąg nadjeżdża... Tak, musiało już minąć południe, skoro niebo bez skrupułów oddało ludziom ich szkaradną wyrazistość, zmienił się wiatr i teraz pasażerowie przepływali jak nieprzyzwoicie pijane, już obrysowane grubym węglem statki, których obluzowane maszty wrednie uderzają się wzajemnie. Poczułam mdłości. Hałas mieszał się z martwym, jarzębinowym światłem, penetrującym dworcowe hale. Założyłam plecak i sama kołysałam się jak uszkodzony, cmentarny okręt, odbijając od innych ramion i pleców, a moje oczy, pęknięte busole, z trudem wypatrzyły właściwy wagon. Do złapania odrobiny równowagi potrzebowałam właśnie tego – pustych miejsc obok siebie i oczyszczonego ze śniegu okna. Z hukiem opadłam na siedzenie, nie zdejmując plecaka. „Doczekałam się" – pomyślałam przestraszona, przecierając ręką usta. Człowiek w purpurowej kamizelce stał tak blisko przy oknie mojego przedziału, machając krótkimi rękami, że miałam wrażenie, jakby unosił się w powietrzu, wspiął się na wagon albo nienaturalnie urósł. „Do widzenia, niech już pan idzie, już na pana czas" – powtarzałam w łamiących się, rozpadających myślach. Chociaż przylgnęłam całym ciałem do siedzenia i opuściłam krwistą zasłonę okienną na twarz, czułam, że nie odchodzi i coraz przenikliwiej wpatruje się w szybę, jak w lustro.
– Proszę nie opowiadać takich historii pasażerom – zdaje mi się, że w końcu wybełkotałam coś takiego.
– Niech pani otworzy książkę, którą ten francuski pisarz zaczął pisać w pociągu – odpowiedział.
– Ten pisarz nazywa się Camus, o jego książce, o Śmierci szczęśliwej, może pan jeszcze długo nie usłyszeć... Kilkanaście, może kilkadziesiąt lat minie, zanim ukaże się w Polsce. Niech pan odejdzie od okna. – Jednak nalegam – musiał wycedzić przez zaciśnięte, jaszczurze zęby, ale w tej samej chwili pociąg, jakby napędzany obojętnym wiatrem i kamieniami, zasypującymi słońce, potoczył się nie patrzeć za okno, otworzyłam francuską książkę na przypadkowej stronie i zaczęłam czytać: „Meursault starł rękami zaparowane okno i łapczywie wyglądał przez podłużne pasma, bezszelestnie po torze. Ocknęłam się po kilku minutach. Pomyślałam o Reymoncie i Pruszyńskim – „aż śmieszne, dać się zastraszyć jak dziecko, opowieściami o cenie, jaką przychodzi nieraz płacić pisarzom za wenę, jaką daje im kolej". Mimo tego, wstyd ciągle nie zajmował miejsca strachu. Byle tylko jakie jego palce pozostawiły na szybie. Z pustej i smutnej ziemi, pod bezbarwnym niebem wznosił się ku niemu obraz niewdzięcznego świata, w którym po raz pierwszy wreszcie doszedł do siebie. Na tej ziemi, doprowadzonej do rozpaczy niewinności, podróżnik zabłąkany w pierwotnym świecie odnajdywał łączące go z nim więzy i z pięścią, przyciśniętą do piersi, twarzą spłaszczoną na szybie – był wyobrażeniem swojego dążenia ku samemu sobie i ku przekonaniu o wielkości, jaka w nim drzemie".

***

Pan się dziwi, że znam na pamięć fragmenty Śmierci szczęśliwej? Ja się dziwię, że nie próbował mi pan ani razu przerwać – a może pan lubi, kiedy piszczy panu w uszach dźwięk wykolejonego pociągu? Przepraszam, plotę od rzeczy. Naprawdę mam do ciebie mówić po imieniu? No dobrze, masz za sobą raptem jedną, nieprzespaną, żałosną noc? Wydaje mi się, że kiedy ja topiłam się w świdrującej po moim mózgu gorączce i w dreszczach, z których tak bardzo chciał narodzić się bohater opowiadania, jakie zapragnęłam napisać razem z odjazdem pociągu, kiedy mój oślepiający ból oczu, a potem pojawiająca się okresami, odbierająca przytomność senność, nadawały mu cechy furiata, a szydercze majaczenia, bolesne drgawki i wymioty pozwalały mu zebrać myśli, ty spałeś smacznie w hotelu, w wiśniowej, miękkiej pościeli, nie budzony nawet przed piszczenie nienaoliwionej, wynoszonej na balkon, sztalugi. Mniejsza z tym – dziękuję za towarzystwo. Dużo mówię? Może dlatego, że jest tak martwo, a może wysiadłam z tego pociągu jako wariatka, to dosyć trudne do rozstrzygnięcia. Powiedz lepiej, skąd tak koszmarnie długa wizyta w Katedrze, dzięki czemu mogliśmy się spotkać? Mówisz, że już wczoraj o siódmej wyszedłeś z Katedry i skierowałeś się do metra, tego samego, gdzie właśnie jesteśmy, ponieważ planowałeś spotkać się ze swoim, dawno niewidzianym przyjacielem, zabójczo słynnym pisarzem. Ale przed stacją zatrzymał cię kamienny tłum, otaczający kiosk z gazetami. – Stanąłem i ja – mówisz – i przez długą, drastyczną chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca. Z dziennika wrzeszczały dwa rzędy wielkich liter: „Albert Camus zabity", a pod tym „w wypadku samochodowym". Gwałtowny wstrząs odebrał myślom wszelką siłę. Stanąłem w tłumie i krok za krokiem posuwałem się z nim do kiosku, by kupić gazetę. Nikt nic nie szeptał, najważniejsze i najgorsze już wiedzieliśmy. Chodziło o szczegóły – milkniesz, a ja jeszcze słyszę: „głowa oparta o krwiste poduszki, jakby spał, złamany kręgosłup, skręcony kark, licznik biegający jak oszalały, śmierć natychmiastowa, kto patrzy w chmury, ten nieprędko wróci, nie wiadomo, co z psem, biegł skrajem szosy, rozwiał się jak dym, nie zawsze się tak kończy, ale trzeba zapłacić, rozumie pani, co usiłuję wyrazić".


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

 

Dział: Opowiadania
czwartek, 11 grudzień 2014 01:06

Premiera: "Ukojenie"

Trzeci tom bestsellerowej serii „Southern Reach" autorstwa Jeffa VanderMeera swoją premierę będzie miał już 14 stycznia 2015 roku.

Dział: Książki

W sieci pojawił się pierwszy trailer katastroficznej produkcji "San Andreas" z Dwaynem "The Rock" Johnsonem w roli głównej. Aktor wciela się w postać pilota śmigłowca ratowniczego, który próbuje uratować rodzinę przed skutkami największego zarejestrowanego trzęsienia ziemi w historii ludzkości.

Dział: Kino
środa, 10 grudzień 2014 06:42

Agnieszka Cieślak - Chwila Prawdy

Kapitan Jurdyński przyleciał do bazy na Vertanie trzy tygodnie temu. Przez pierwsze dwa dni prawie nie opuszczał ćwiczebnej kapsuły. Przechodził dodatkowe testy. Musiał wszystkie zdać, bo trzeciego dnia w dyspozytorni zabrzęczał komunikator.
Czytnik trzykrotnie zeskanował moje linie papilarne zanim zapaliła się zielona dioda informująca o otwartym dostępie do wiadomości. Ktoś, kto projektował to urządzenie nie wykazał się zbyt dużą wyobraźnią. Co by było, gdybym całkiem stracił palec? Dzień wcześniej chłopaki znaleźli gniazdo. Przynieśli jedną poczwarę na pokaz. Mogła mieć najwyżej pięć dni. To maleństwo zostawiło mi pamiątkę w postaci głębokich ran, zanim ją unieszkodliwiłem. Matka tego ścierwa jeszcze grasowała po okolicy. Mieli na nią zapolować w tym tygodniu i, jak się właśnie okazało, pod nowym dowództwem.
Komunikat opatrzono banderolą najwyższej rangi. Dotyczył nominacji świeżo przybyłego żołnierza na kapitana naszej zmiany. Wpiąłem przekaźnik. Drukarka Lexmark odpowiedziała turkotem. Do nominacji dołączono rozkaz przekazania dyspozytorni wyłączności nowego dowódcy. Każda, nawet najmniej ważna, informacja z Ziemi miała docierać bezpośrednio do nowego kapitana. Żadnych pośredników. Dziwnie się czułem, gdy Jurdyński pozdrawiał mnie od mojej żony i córki. Do tej pory mogłem rozmawiać z rodziną przynajmniej raz w tygodniu, podobnie zresztą jak pozostała część załogi. We wtorki przez godzinę komunikator był do naszej, prywatnej dyspozycji. Oczywiście pod warunkiem, że nie ogłoszono stanu wyjątkowego. Do dnia nominacji Jurdyńskiego pełniłem funkcję łącznika, znałem dyspozytornię jak własną kieszeń. Zakaz wstępu do niej wybił mnie z rytmu. Nie miałem doświadczenia w wypadach. Byłem z chłopakami na obchodzie parę razy, ale bardziej w celach turystycznych, niż militarnych.
Na pierwszym polowaniu pod nowym dowództwem chłopaki wywęszyli i zdjęli pięć poczwar. To był naprawdę dobry wynik, jak na jeden dzień. Ale Jurdyńskiemu było mało. Kazał nam szukać śladów, ekskrementów, kawałków naskórka. Był uparty i dokładny. Już wtedy przylgnęła do niego ksywka: Johny Czyściciel.

Wczoraj tropiąc szliśmy dwanaście godzin. Październik na Vertanie to piekło. Lodowe piekło. Temperatura spada do minus siedemdziesięciu stopni. Zapomnij o opróżnieniu pęcherza. Zapomnij o odpoczynku poza bazą. Czujniki ruchu sygnalizowały przemieszczający się obiekt w kierunku szczelin. Nie mieliśmy przy sobie sprzętu do wspinaczki. Chcieliśmy dopaść poczwarę przed terenem naszpikowanym lodowymi pułapkami, głębokimi na kilkanaście metrów. Nie udało się. Dotarliśmy do skraju szczelin. Jurdyński, Czyściciel, kazał nam związać ręce w przedramionach. I tak szliśmy w wygiętym szeregu. Co jakiś czas pod kimś zarywał się lód, ale nikt nie zjechał szczeliną. W końcu dopadliśmy poczwarę. Samicę.
Amfisbeny wężogłowe, poczwary, jak je nazywaliśmy, są bardzo płodne. Cykl u samicy trwa zaledwie tydzień, ruja - pięć dni, ciąża - zaledwie dwa tygodnie. Po połogu wystarczy doba, by samica znów była zapłodniona. W czasie rui poczwara zostawia krwawe ślady; gdy jest ciężarna tkanka tłuszczowa rozrasta się w charakterystyczny sposób, tworząc boczne złogi zaczynające się tuż pod przednimi łapami. Ślady, do których dotarliśmy, musiała zostawić brzemienna samica. Rysunek na szronie został utworzony jakby przez dwa równolegle ciągnięte worki z naprzemiennym naciskiem na podłoże. Koniec ścieżki wytyczonej przez brzemienną samicę wyznaczał ostatni ślad, szeroki na dwa metry. Zatrzymaliśmy się przed krawędzią lodowej szczeliny. Wszyscy spodziewaliśmy się, co za chwilę padnie z ust Czyściciela. Nasze obawy nie okazały się płonne.
- Musimy tam zejść. - Kapitan Jurdyński wskazał na wejście do lodowej rozpadliny - Ta samica jest potężna i ciężarna. Sądząc po śladach połóg nastąpi w ciągu najbliższych godzin. Nie mamy czasu wracać do bazy po sprzęt.
Spojrzałem na chłopaków, ale niewiele mogłem wyczytać z ich twarzy poza zmęczeniem i grymasami bólu. Jeden z nich przestępował z nogi na nogę. Szczerze mu współczułem.
- Ty - kapitan kiwnął na mnie - Ty zejdziesz.
- Ja? - wyrwało mi się po szkolniacku.
- On nigdy... - zaczął jeden z chłopaków.
- Wiem, że nie ma doświadczenia - przerwał Jurdyński - ale nikogo innego nie utrzymamy. Jest najlżejszy. Użyjemy łownej sieci. - Kapitan odbezpieczył miotacz sieciowy. - Po prostu zjedziesz tam i strzelisz do poczwary. Naszykuj blaster; nie będziesz miał zbyt dużej swobody ruchów.

Nie pamiętam kiedy był moment, gdy zostałem oplątany siecią. Chłopaki przenieśli mnie na krawędź szczeliny. Jurdyński pomógł mi przełożyć blaster przez oko sieci.
- Jak tam może być głęboko? - spytałem, chcąc jak najdłużej odwlec chwilę zepchnięcia mnie w przepaść.
- Może pięć metrów, może trzydzieści pięć - odpowiedział kapitan.
- Cholera - wyrwało się temu, który do tej pory przestępował z nogi na nogę. Teraz stał w rozkroku jak dzieciak z pełną pieluchą. Chłopaki parsknęli śmiechem. Mnie do śmiechu nie było. Kapitan spojrzał mi w oczy:
- I spiesz się.
Sieć opuszczała się powoli. Lodowa krawędź, po której zjeżdżałem, była łagodna, wygładził ją ciepły brzuch szerokiej na dwa i długiej na pięć metrów poczwary. Na głębokości dwóch metrów zauważyłem w przeciwległej ścianie wnękę. Dałem znać, żeby opuścili mnie jeszcze dwa metry niżej. I wtedy ją zobaczyłem. Jej obłe cielsko wypełniało wnękę w przeciwległej ścianie. Poczułem się jak pająk, który zawisnął nad głową olbrzyma. Szczerze powątpiewałem w skuteczność blastera przy tych górach tłuszczu, chroniących brzuch poczwary. Pomyślałem, że strzelę w głowę, między wężowe oczy. Poczwara nie zauważyła mnie. Przerzucała swoje cielsko z jednego boku na bok i drapała podłoże. Wyglądało to na moszczenie gniazda. Wiedziałem, że nie mam dużo czasu. Tam, na górze trzymały mnie osłabione ramiona zmarzniętych żołnierzy. Musiałem zwrócić uwagę poczwary, tak, by odwróciła głowę w moją stronę.
- E! - krzyknąłem pomału naciskając cyngiel, uważając, żeby nie strzelić zbyt wcześnie. Magazynek blastera miał piętnaście kul. Lepiej, żeby każda z nich trafiła jak najcelniej. Nie wiem co tam na górze się stało, być może mój głos doszedł do uszu chłopaków i źle zinterpretowali moje nawoływanie, ale w chwili, gdy poczwara odwracała łeb, ja właśnie zjeżdżałem niżej. Zdążyłem spojrzeć w pionowe kreski jej źrenic zanim zatrzymałem się jakieś pół metra poniżej gniazda. Nad moją głową z lodowej półki wystawały pazury. Gdyby samica skoczyła, jeśli nie zabiłaby mnie samym swoim ciężarem, i tak roztrzaskał bym się na dnie przepaści. Musiałem jak najszybciej znaleźć się znów na wysokości wnęki.
- W górę, w górę! - krzyczałem. Usłyszeli. Sieć szarpnęła. Zacząłem się unosić kolebiąc się na boki i wykonując powolny ruch obrotowy. Czekała na mnie. Próbowałem przecisnąć blaster do środka sieci, żeby móc jego lufę skierować we właściwą stronę. Sieć oplatała mnie krępując ruchy. Rzucałem się jak wyciągnięty z wody karp. Udało mi się wciągnąć broń, ale straciłem przy tym kilka strzałów. Każdy mój ruch przyspieszał obroty sieci. Kiedy znalazłem się na odpowiedniej wysokości byłem skierowany do poczwary bokiem. Czułem, że nadal jadę do góry. Moje nawoływanie, żeby chłopaki przestali mnie wciągać, nie przyniosły efektu. Kątem oka zobaczyłem, jak poczwara wyciąga szyję. Przy jej rozmiarach to wystarczyło, żeby mnie sięgnąć. Blaster trzymałem w prawej ręce. Jego lufa dotykała lewego rękawa kombinezonu. Wiedziałem, że za chwilę obrót i jazda w górę spowodują, że poczwara zejdzie z pola strzału. Zamknąłem oczy i pociągnąłem za spust. Trzymałem go wciśniętego, aż do momentu, gdy w magazynku nic nie zostało. Nie byłem pewien czy trafiam, i tak nie mógłbym nic poradzić, żeby poprawić celność strzałów. Gdy blaster ucichł otworzyłem oczy. Czułem kujący ból w lewym ramieniu. Sieć obróciła się jeszcze parę stopni. Udało mi się odepchnąć od ściany na tyle, że widziałem wnętrze wnęki. Poczwara padła. Jej cielsko rozlało się płasko na dnie gniazda. Nad nią, w ciemnej głębi błyszczały dwie pary czerwonych oczu.

Chłopaki wyciągnęli mnie na zewnątrz i wyplątali z sieci. Lewa ręka zwisała bezwładnie. Nie czułem w niej bólu, nie czułem jej wcale.
Kapitan Judryński poklepał mnie po barku:
- Brawo, żółtodziobie.
- Jest ich tam więcej - powiedziałem.
- Ile?
- Na pewno dwóch samców.
Kapitan zaczął gorączkowo układać sieć.
- Dobra. Ja schodzę. Przywiążecie...
- Nie da się zabić dwóch samców piętnastoma strzałami z blastera - przerwał Jurdyńskiemu chłopak, który wcześniej popuścił.
- Może udałoby się schować w sieci drugi blaster.
- Jest inny sposób - powiedziałem - Za gniazdem jest jaskinia. Jest na tyle głęboka i wysoka, że zmieściły się w niej dwa samce. Ich głowy znajdowały się znacznie powyżej gniazda. A to oznacza, że tam - wskazałem na drugą stronę szczeliny - jest miejsce, gdzie wystarczy przebić się przez cienką warstwę lodu, żeby wejść do jaskini. Może wystarczy metr, może mniej.
Czy tym, co wtedy zobaczyłem w oczach Czyściciela była pasja?
- Zróbmy to - powiedział.

Przebiliśmy się do jaskini. Kapitan wszedł do niej pierwszy. Wziął ze sobą dwa zapasowe magazynki. Mieliśmy na niego czekać. Za długo to trwało i chłopcy poszli po niego. Wyciągnęli go na zewnątrz. Położyli na lodzie. Żył jeszcze.
- Te były ostatnie - szeptał - Jutro... Pojutrze... możecie wrócić do waszych żon i dzieci. Ty, żółtodziób, twoja żona wczoraj zostawiła wiadomość. Miałem ci przekazać, że wasza córka dostała stypendium, o które się starała. Powinieneś być z niej dumny. Jutro wrócisz. Już jutro ją zobaczysz.
I umarł. Dotarliśmy do bazy. Położyliśmy Jurdyńskiego w kaplicy. Chłopaki pomogli mi opatrzyć rękę. Myślę, że i tak nie da się jej uratować. Ale nie ma to już znaczenia. Wszedłem do dyspozytorni. Czytnik bez trudu rozpoznał moje linie papilarne. Kilka dni temu skaleczenie powodowało trudności w identyfikacji, teraz, nie przeszkadzała martwota. Nie było żadnych nowych wiadomości. Tej z poprzedniego dnia, od mojej żony, też nie znalazłem. Ostatnia była datowana trzy dni temu. Najwyższa ranga. Odczytana przez: kapitana Jana Jurdyńskiego. Treść: One już tu są. Opanowały Ziemię. To koniec. Zostaliście tylko wy. Trzymajcie się chłopaki.
To, czego się dowiedziałem w dyspozytorni, a czego nie powiedział nam Czyściciel, wolałem traktować jako koniec ludzkiej cywilizacji, niż zatrzymywać się na myśli o śmierci mojej rodziny.
- Byłeś w dyspozytorni?
Chłopaki czekali na moją relację. Nadeszła chwila prawdy.
- Byłem.
- Wiedzą, że kapitan nie żyje?
Kiwnąłem głową.
- Wiedzą, że zniszczyliśmy ostatnie poczwary?
Znów kiwnąłem.
- Są nowe rozkazy?
Zawahałem się. Jurdyński wiedział o tym, że amfisbeny opanowały Ziemię i inne planety. Wiedział, że nie uda nam się powstrzymać ich inwazji na Vertanie. Na wszystkich planetach, do których docierał człowiek, nie było czystych miejsc. A mimo to nie powiedział nam o tym nawet wtedy, gdy umierał. Do końca był Czyścicielem.
- Są - odpowiedziałem.

Powiedziałem im, że mają wsiąść do statków, że zrobimy ostatnią rundkę nad Wertanem, na pożegnanie. A jutro, jutro zobaczymy nasze rodziny. To była chwila prawdy.

Lecę nad morzem poczwar, które zmierzają w kierunku naszej bazy. Z góry widzę zwaliste cielska ciężarnych samic i kościste głowy drapieżnych samców. Ale jutro spotkam żonę. Zobaczę też moją córkę. Starała się o stypendium. Jestem z niej dumny.


 

* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
środa, 10 grudzień 2014 04:05

Lil i Put. Jak przelać kota do kieliszka?

"Lil i Put" to niezwykle barwny i pełen humoru komiks. Został nagrodzony w pierwszej edycji "Konkursu im. Janusza Christy na komiks dla dzieci". Autorzy sześciu wyróżnionych prac otrzymali propozycje stworzenia pełnowymiarowych albumów.

Lil i Put to dwa "małoludy", które wiecznie głodne wędrują sobie po świecie, pakując się w przeróżne tarapaty. Komiks zawiera trzy, niezbyt długie historie, obrazujące ich przygody. "Goście Centauropolis" to opowieść o tym, jak w pogoni za orłem - złodziejem, dwójka bohaterów znalazła przez przypadek miasto centaurów. Przeszkodzili w igrzyskach, niemal zostali zabici, a na koniec sprowadzili zagładę na całe miasto - normalny dzień z życia wzięty, przynajmniej w przypadku tej dwójki wesołych indywiduum. "Zagadka Entów" zaprowadziła Lila i Puta do sadu pełnego owoców (a może raczej zaprowadziły ich tam burczące brzuchy). Niestety entowie niekoniecznie chcieli się nimi z małoludami podzielić. "Jak przelać kota do kieliszka?" to ostatnia i najdłuższa historia o tym jak dwójka bohaterów przeszkodziła elfce-czarodziejce w zaliczeniu nietypowego testu. Miało to dziwne i dość zabawne konsekwencje.

Jak można się zorientować, w komiksie akcji nie brakuje, pojawia się również sensowna i nieco złożona fabuła oraz naprawdę spora dawka (nieco czarnego) humoru. "Lil i Put. Jak przelać kota do kieliszka" to kilka ciekawych i sympatycznych historii. Jedna tylko rzecz wydaje mi się przemawiać na niekorzyść publikacji. Z założenia jest to komiks dla dzieci, a mnie wydaje się dla nich niezbyt odpowiedni. Dowcipne opowieści sprawiają wrażenie skierowanych raczej do osób dorosłych lub nieco starszej młodzieży - czytelników chociaż w niewielkim stopniu zaznajomionych z fantastyką, która niejednokrotnie została wykorzystana by stworzyć z niej interesujące żarty.

Pod względem graficznym wydanie jest również bardzo dobre. Ilustracje są barwne i pełne szczegółów. W perfekcyjny sposób oddają założenia przedstawionego świata. Jestem przekonana, że sami autorzy doskonale się bawili tworząc kolejne sceny. W skrócie rzecz ujmując - takie małe, nieudaczne, zabawne coś, wędruje po świecie, siejąc zamęt wszędzie tam, gdzie się pojawi. I jak tu takiej historii nie pokochać?

Podsumowując - "Lil i Put" to ciekawy, zabawny komiks i dobra zarówno pod względem graficznym jak i fabularnym publikacja. Nie jest to natomiast wydanie idealnie nadające się dla dzieci. Pojawia się w nim wiele elementów, które zwyczajnie gryzą się z tym targetem. Biorąc jednak pod uwagę przekaz wielu dzisiejszych animacji nie stawiam tego tytułu na zupełnie spalonej pozycji. Natomiast osobom, które lubią pełne humoru historie i barwne, wesołe ilustracje, jak najbardziej komiks polecam.

Dział: Komiksy

Już za tydzień, 17 grudnia, ukaże się kolejna książka Ricka Riordana zatytułowana "Greccy bogowie według Percy'ego Jacksona".

Dział: Książki
poniedziałek, 08 grudzień 2014 21:38

Odwet

"Odwet" to kolejna część cyklu "CHERUB", o nastoletnich szpiegach - osieroconych dzieciach, którymi zaopiekował się brytyjski rząd. Tak zwani "Cherubini" mieszkają i szkolą się w tajnym ośrodku ukrytym na angielskiej prowincji. W wieku dziesięciu lat zaczynają brać udział w przeróżnych, często niebezpiecznych misjach.

Fay Hoyt, od dzieciństwa żyjąca "na granicy", planuje poważną zemstę na człowieku, który zamordował jej matkę. Gdy Ryan i Ning wyruszają na misję by walczyć przeciwko handlarzom narkotyków, to właśnie ona może im pomóc. Problem polega na tym, że dziewczyna chce zrealizować swoje własne plany, a nie mają one nic wspólnego z działaniem zgodnie z prawem. Do czego to doprowadzi oraz czy agenci CHERUB'a i tym razem wykonają swoje zadanie?

Chociaż była to pierwsza część cyklu, którą czytałam, bardzo szybko wciągnęłam się w fabułę powieści. Całe założenie, już na samym początku, zostało bardzo starannie wyjaśnione i jedyne czego mi brakowało to historie niektórych bohaterów (zapewne poznam je, gdy uda mi się sięgnąć po pozostałe tomy). "Odwet" trafił do mnie właściwie zupełnie przypadkiem, ale jestem naprawdę zadowolona, że miałam okazję ten tytuł przeczytać. Robert Muchamore posiada dar tworzenia wciągającej historii, która bez trudu pochłania czytelnika, przenosząc go do zupełnie innej rzeczywistości - pełnej pościgów, bijatyk i niebezpiecznych wydarzeń.

Akcja w książce toczy się wartko, a prowadzona jest ciekawie i pomysłowo. Niczego w niej nie brakuje. Obserwować możemy brutalny, nierzadko przerażający świat, w którym bohaterowie jakoś muszą sobie radzić. Myślę, że "Odwet" (a zapewne również cały cykl "CHERUB") to idealna powieść dla nieco starszej młodzieży. Czyta się ją tak, jakby oglądało się barwny film akcji - tylko fabułę ma znacznie lepiej skonstruowaną. Zdecydowanie jest to pozycja, po którą warto sięgnąć i sądzę, że to właśnie jedna z tych książek, które bez trudu zachęcą do czytania, nawet tych opornych, twierdzących, że tego nie lubią.

Tworząc cykl o młodych, tajnych agentach, Robert Muchamore trafił w dziesiątkę. Mimo że pojawiało się wiele tego typu książek, filmów i seriali, to jednak jedyną dobrą, którą wspominam jest historia "Detektywa Blomkvist" znanej wszystkim doskonale Astrid Lindgren, która jednak z zupełnie innej perspektywy podchodzi do kreowania napięcia i niebezpieczeństwa. "Odwet" znacznie lepiej przemówi do współczesnej młodzieży. Lekturę książki jak najbardziej polecam, a sama chyba będę musiała zaprzyjaźnić się z wcześniej wydanymi tomami.

Dział: Książki
poniedziałek, 08 grudzień 2014 21:31

Fragment: "Pan na Wisiołach. Trzeba to zabić"

Prolog
Klinika Psychiatryczna św. Franciszka, Oddział Zamknięty dla Nierokujących, Stężew, gmina Nowe Warpno, województwo zachodniopomorskie
„Szczęścia nie ma tutaj, bynajmniej"

Dział: Patronaty
poniedziałek, 08 grudzień 2014 21:29

Fragment: "Czarownice z Wolfensteinu. Wstęga i kamień"

I
W taką noc ktoś się zjawia
Śnieg padał cicho, usypując na zewnątrz okna małą zaspę, która niespiesznie sobie rosła. Zasłaniała już czwartą część wnęki i zaczynała przykrywać też dolną część framugi uchylonego okna. Drewniany parapet w pokoju zaczął błyszczeć małymi śniegowymi brylancikami, chwytającymi światło księżyca. Ostre górskie powietrze, wnikając przez lufcik, skutecznie wychładzało pokój, zapobiegając zmianie owych brylancików w o wiele mniej urocze kropelki wody. Zimno objęło w panowanie małą, wykończoną drewnem sypialnię. Skotłowana, przepocona pościel, leżąca na podłodze obok łóżka, zaczynała powoli twardnieć pod wpływem niskiej temperatury, ale skulona na nagim materacu postać nie wyglądała na zziębniętą. Z jej ust przy każdym oddechu wydo-bywały się obłoki pary. I przy każdym jęku. Mokre od potu włosy, przyklejone miejscami do rozgrzanej gorączką twarzy, tworzyły zmieniającą się czarną siateczkę fantazyjnych wzorów na jasnej skórze za każdym razem, gdy dziewczyna gwałtownie obracała się z boku na bok. Coraz szybciej.

Dział: Patronaty