Rezultaty wyszukiwania dla: sci fi
Annie R. Nocturne - Mindbreak
Biel. Wszędzie przenikająca biel i sterylność. Białe ściany, biały sufit, białe podłogi, białe okna. Białe stoły, na których stawia się posiłek i tabletki. Białe łóżka, na których się śpi, przykryte białą pościelą.
W tej bieli zwykły dziewiętnastolatek o kruczoczarnych, przydługawych włosach i ciemnoszarych oczach w ogóle się nie wyróżniał. A przynajmniej zdawał się nie wyróżniać. Ale tak naprawdę kompletnie nie pasował do tego dziwnego miejsca. Nawet jeśli był ubrany na biało.
- Witaj, skarbie – powiedziała miłym uśmiechem dziewczyna w jego wieku, patrząc mu w oczy i próbując coś z nich wyczytać. Bezskutecznie. Chłopak był jakby martwy. Tylko spokojny, miarowy oddech i ruch źrenic były w stanie udowodnić jej, że jeszcze żyje. - Podejrzewam, że ta biel już ci się znudziła. Nazywam się Kyoko. Nie chciałbyś się może stąd wyrwać?
- Tu jest dobrze – odparł obojętnie. Chociaż od początku jej celem było przebadanie go, gdy na nią spojrzał, poczuła się, jak gdyby tym spojrzeniem przewiercał ją na wylot, poznając każdą najmniejszą myśl, jaka pojawiła się w jej głowie.
- I masz zamiar spędzić tu resztę swoich dni? Może każą ci łykać więcej tego świństwa – wskazała na lekarstwa – albo wsadzą w kaftan i zamkną w izolatce. Naprawdę ci się tu podoba?
Nie odparł i nie poruszył się, a z jego spojrzenia nie zdołała wyczytać prawdziwej odpowiedzi.
- Czemu chcesz tu zostać?
- Czemu starasz się mnie zrozumieć?
- Co w tym złego?! - wybuchnęła. Pielęgniarki spojrzały na nią karcąco. - Po prostu chcę ci pomóc.
- Nie jesteś bezinteresowna.
- Skąd wiesz? - prychnęła.
- Chcesz mnie wykorzystać. Dlatego wolę zostać tutaj.
Umilkła. Słowo „wykorzystać" zabrzmiało nieco dziwnie. Ujął to w sposób, który wcale jej się nie spodobał. Nawet, jeśli po części był prawdziwy.
- I co z tego? - spytała po chwili, teatralnie spowijając wzrokiem pomieszczenie jadalni. - Czy nie warto poświęcić się trochę dla wolności?
- Nie mam zamiaru być twoim psem – powiedział chłodnym tonem, który sprawił, że dziewczyna natychmiast się zlękła.
Zapanowała chwila milczenia. Chłopak nie patrzył już na nią, wracając do obserwacji specyficznych zachowań innych pacjentów.
- Nie moim – stwierdziła po chwili. - Dagury. Tęskni za tobą.
- Nie obchodzi mnie Dagura.
- A powinna. Wiesz, jaka ona jest. Zrówna to miejsce z ziemią, a ciebie wyciągnie spod gruzów, jeśli jej się sprzeciwisz. Nic nie wskórasz. Jesteś silny, ale to Dagura trzyma w rękach prawdziwą potęgę.
- Nie potrzebuję twojej troski.
Kyoko znowu prychnęła
- Jak chcesz. W takim razie powodzenia w dalszym życiu. O ile w ogóle sobie pożyjesz.
Wstała i odwróciła się z zamiarem jak najszybszego opuszczenia budynku.
...:::X:::...
Dziwny symbol na ścianie budynku zaczynał się już rozmazywać po długim czasie od jego namalowania. To nawet lepiej, bo można go było teraz zastąpić czymś ładniejszym. Symbol był naprawdę niepokojący. Limitria sfotografowała go telefonem, a potem wyciągnęła z torby kolorowe spraye, czarną farbę i maskę przeciwgazową.
Było już późno, więc nikt jej nie zauważy, a jednocześnie światła uliczne oświetlały punkt tak dobrze widoczny z wielkiej, wielopasmowej drogi. Wkrótce znajdzie się tutaj coś, co o wiele ulepszy wizerunek okolicy.
Pierwszym krokiem było sięgnięcie po przygotowaną wcześniej farbę. Na spraye przyjdzie czas później. Farba będzie podkładem.
Pomalowanie nią całej bocznej ściany garażu zajęło niemalże godzinę. Jeśli użyje sprayu, zanim farba wyschnie, lepiej do niej przylgnie i będzie wyglądał porządniej. Jeśli jednak użyje go za wcześnie, wzór rozpłynie się. Farba schła dość szybko, więc około pół godziny później Limitria potrząsnęła puszką sprayu i zaczęła sztukę.
Cała ściana miała być czarna, jednak z prawego dolnego rogu miały wychodzić z niej wzory przypominające wijącą się roślinność. Kolorowe, pokręcone gałązki pozbawione listków, idealnie gładkie. Tworzenie czegoś takiego sprayem nie jest łatwe, bo spray się rozprasza. Trzeba to zrobić z wielkim wyczuciem i dokładnością, a na końcu poprawić brzegi czarną farbą. Najpiękniejszym akcentem w całym dziele będzie bielutki kwiatuszek gdzieś przy brzegu, pomiędzy gałęziami. Mimo, iż taki malutki, będzie się rzucał w oczy, jako jedyny element nie pasujący do tej gładkości i płynności, zakłócający ją, a jednocześnie dodający jej doskonałości.
Parę godzin później było już po wszystkim, a Limitria odetchnęła z ulgą, zdejmując maskę. Zbliżał się ranek. Jak ona to przetrwała?
Farba już dawno się skończyła, ale w puszkach zostało jeszcze trochę sprayu. Usiadła na trawniku przed ścianą garażu, wpatrując się w swoje dzieło.
Wyszło całkiem nieźle. No, lepiej niż nieźle. Wyszło bardzo dobrze. Chociaż nie idealnie. Czegoś brakowało, chociaż nie bardzo wiedziała czego. E tam, jest dobrze. Kiedyś to poprawi.
- Ładne – stwierdził jakiś mężczyzna z teczką akurat przechodzący chodnikiem za plecami dziewczyny. Limitria uśmiechnęła się lekko, a potem objęła dłońmi kolana, przymykając oczy. Była bardzo zmęczona.
Chwilkę później otworzyła oczy. Nie, spanie w takim miejscu to nie najlepszy pomysł. Trzeba wrócić do domu. Już się robi jasno, za niedługo więcej ludzi zacznie tędy przechodzić, a wtedy nie powinna spać na trawie. To by wyglądało dziwnie. Chociaż, w sumie... Spraye już się kończyły, nie miała przy sobie nic wartościowego oprócz dziewictwa, więc...
Po paru minutach rozważań spakowała rzeczy do czarnego plecaka, a puszkę po farbie wrzuciła do kosza przy drodze i ruszyła powoli w stronę domu.
Wschód słońca był o wiele ciekawszym zjawiskiem niż zachód. Niebo robiło się jasne, niemalże białe. Gdy niebo nie było zachmurzone, w oddali, gdzieś, gdzie dalszy ciąg autostrady, widać było niewielkie, jasne słońce, świecące tak słabo, że można na nie było patrzeć tak po prostu. Na ulicy w dole po prawej wzrastał ruch, a w fabrykach tuż po lewej maszyny na chwilę przestawały pracować przy porannej zmianie pracowników. W oddali majaczyło skrzyżowanie i wielki most biegnący nad autostradą. Wschód był najwspanialszą chwilą całego dnia. Najpiękniejszą pod każdym względem.
Pomiędzy fabrykami było kilka bloków pełnych jednoosobowych mieszkanek z jedną łazienką na każde piętro. Mieszkali tam pracownicy fabryk i ludzie, którzy zbyt mało zarabiali, by wynająć coś lepszego. Limitria miała już ukończone szesnaście lat i jako oficjalna sierota (jej rodziców nigdy nie znano) o pełnej zdolności prawnej, mogła sobie takowe mieszkanko wynajmować.
Lokum składało się z malutkiego pokoiku z rozklekotanym, ale bardzo miękkim łóżkiem, drewnianym stolikiem bez obrusu, dwoma krzesłami i czymś w rodzaju kredensu z częścią na ubrania oraz sprzętem do malowania. W części kuchennej (czyli po prostu w rogu pomieszczenia) znajdowały się niska lodówka, zlew i szafka na różne rzeczy. Było całkiem sporo wolnego miejsca, które kiedyś może zajmą inne meble. Na parapecie stał koszyk z owocami, z którego Limitria wzięła jedno jabłko.
Pośród różnego rodzaju sprzętów i rupieci znajdowało się tam dość duże, brudne lustro oparte o ścianę. Dziewczyna nie musiała go nawet podnosić, żeby zobaczyć w nim całą siebie. Nie była zbyt pokaźnego wzrostu, więc nie sprawiało to trudności. Miała ciemne włosy o wiśniowym połysku, długie do pasa i zawsze spięte w luźny warkocz oraz zielone oczy. Nigdy się nie malowała, bo nie lubiła marnować na to czasu i pieniędzy. Ubierała się jak każda przeciętna nastolatka. Nie, nie chodziła do szkoły. Dla niej było to marnotrawstwo czasu i pieniędzy. W dzień pracowała, roznosząc ulotki, a w nocy lubiła się wymykać. Spała popołudniami lub w ogóle. O ile wstała, było dobrze, ale jeśli już się położyła, to obudzenie się było naprawdę trudne.
O tej porze łazienka była wolna, bo był to czas zmiany pracowników, czyli niektórzy już wyszli, a niektórzy jeszcze nie wrócili. Mogła się spokojnie wykąpać przed pracą.
Przetarła oczy, z trudem powstrzymując pokusę położenia się na łóżku i zapadnięcia w głęboki sen. Ubrała czarną koszulkę, rurki i bluzę, w których nie rzucała się w oczy i sięgnęła po torbę z żółtym symbolem poczty. Parę chwil później opuściła mieszkanie, zamykając drzwi na klucz i wyprowadziła z piwnicy swój stary rower.
Praca jako roznosiciel czegokolwiek nie była łatwa. Trzeba było wiedzieć, gdzie się jest i gdzie się idzie, w dodatku było sporo chodzenia. Istniała jednak ta motywacja, że im szybciej się poroznosi, tym szybciej będzie można pójść spać. To był jedyny powód, dla którego Limitria wkładała w swoją pracę tyle życia.
O szóstej zaczynała się jej zmiana. Stawiła się jak zwykle w miarę punktualnie na poczcie, gdzie pan Souir podarował jej kilkaset, jeśli nie kilka tysięcy egzemplarzy trzech różnych ulotek. Jej zadaniem było okrążenie całego terenu poczty i wrzucenie do każdej skrzynki pocztowej po trzy ulotki. Jeśli się skończą, będzie musiała wrócić. No, to do roboty.
Praca jest najgorsza, gdy jest gorąco. Rower zostawiła na poczcie, bo i tak musiałaby co chwilę zmieniać miejsce parkowania. Poczta była jednak dość daleko od jej mieszkania, znajdowała się w miejscu dość zaludnionym i pełnym domów. Tyle dobra, że nie trzeba ludziom podstawiać ulotek pod drzwi, a skrzynki są na parterach. Chociaż nie wszyscy reagują na „poczta, proszę otworzyć" w domofonie wypowiedziane tak dziewczęcym głosikiem. Limitria wydawała się być o wiele młodsza niż w rzeczywistości.
Parę godzin później było już po wszystkim. Dziewczyna dwa razy musiała się wracać po ulotki, czyli było całkiem przeciętnie jak na trzy ich rodzaje. Większej torby chybaby nie uniosła.
Gdy znalazła się z powrotem w swoim ukochanym, malutkim mieszkanku, rzuciła się na łóżko i od razu zasnęła, wykończona po kilkudziesięciu godzinach bez snu. Jak dobrze, że jutro niedziela. Wstanie, kiedy będzie chciała. Jak dobrze, że blok obok zasłania słońce i w pokoiku jest ciemno.
Jak cudownie byłoby kiedyś przespać cały dzień, a potem całą noc, a potem jeszcze jeden dzień, a potem obudzić się, zjeść pizzę i pójść spać dalej...
Niestety, tego dnia nie było to dane biednej Limitrii, którą nieco po zachodzie słońca obudziło coś dziwnego. Huknięcie, jakby zawaliło się coś w pobliżu. Wyjrzała przez okno w kuchni, ale nic nie zobaczyła. Wybiegła na klatkę schodową. Nikt inny najwyraźniej nie usłyszał huknięcia, bo z sąsiednich mieszkań nadal dochodziło donośne chrapanie sąsiadów.
Przez okienko na korytarzu też nie było nic widać, więc ubrała szarą bluzę i kapcie, i zeszła dwa piętra niżej, na sam parter, po czym opuściła budynek.
Dopiero wtedy ujrzała budynek płonący kilka ulic dalej. Była to część szpitala, ale Limitria nigdy tam nie była, więc nie bardzo wiedziała, jaki oddział dokładnie się tam znajduje.
Zawiał chłodny wiatr i dziewczyna zatrzęsła się z zimna. Widocznie sama bluza nie wystarczała, by ją ogrzać. Było naprawdę zimno.
Na pożar nic nie poradzi, jednak... to naprawdę dziwne, że to huknięcie było słyszalne z tak daleka. Na pewno ktoś już wezwał straż pożarną i za niedługo ugaszą pożar. Oby nikomu nic się nie stało...
Westchnęła, wracając do swojego mieszkania. Naprawdę zostawiła otwarte drzwi?
Gdy tylko zamknęła je za sobą, poczuła, że ktoś chwyta ją za szyję, unosi i przygważdża chwytem ręki do ściany. Uderzyła głową o twardą powierzchnię i zrobiło jej się czarno przed oczami. Jęknęła cicho i poczuła, że się dusi. Uścisk był naprawdę silny.
Z trudem uchyliła powieki i ujrzała przed sobą jakąś mizernie wyglądającą, wychudzoną sylwetkę ubraną na biało. Tym, co nie pasowało tej sylwetce, była plama czerwieni na ramieniu, którym przytrzymywała dziewczynę w górze.
Limitria dotknęła dłonią czerwieni i w tej chwili poczuła, że sylwetka wypuszcza ją z rąk. Wylądowała na podłodze w przedpokoju i straciła przytomność.
...:::X:::...
- Uciekł – oznajmiła dziewczyna o jasnych włosach z twarzą wyrażającą uczucie porażki. Kobieta stojąca przy oknie, odwróciła się do niej, przekrzywiając głowę.
- Ojej... Czyżby nie chciał, żebym go znalazła? Kyoko? Dałaś mu uciec?
- Ja... Proszę o wybaczenie... - Dziewczyna schyliła głowę jeszcze bardziej, trzęsąc się ze strachu.
- Kyoko... Jesteś mi wierna, prawda? Nie dałabyś mu uciec, gdybyś mogła, prawda?
- O-oczywiście...
- Niestety... Chyba nie jesteś taka silna, jak się wydawało. Chyba... nie będę miała z ciebie pożytku.
Podeszła do niej i pogładziła ją po głowie. Drugą położyła jej na ramieniu.
Szybki ruch sprawił, że głowa Kyoko wylądowała parę metrów dalej, a krew rozbryznęła się po ścianie. Ciało opadło bezwładnie na podłogę.
Dagura westchnęła, przeczesując palcami długie, ciemne włosy, które zabarwiły się krwią ostałą na jej dłoni.
...:::X:::...
Limitria otworzyła oczy, poczuła delikatne zawroty głowy. Przez kilka minut leżała w bezruchu, próbując się zorientować, czy nadal żyje, ale stwierdziła, że skoro czuje pod twarzą i dłońmi skołtuniony dywan z jej przedpokoju, to pewnie tak.
Podniosła powoli głowę i po chwili wszystko wokół nabrało ostrości. Zobaczyła chudą, bladą postać siedzącą na krześle i robiącą coś z apteczką wyjętą z jednej z szafek. Postać przeszyła ją spojrzeniem i otworzyła szufladę, wyjmując z niej nóż kuchenny. Potem wstała i ruszyła w kierunku dziewczyny.
Limitria natychmiast otrząsnęła się i podniosła, cofając na siedząco. Uderzyła plecami o drzwi i zaczęła dłonią szukać klamki.
W pewnym momencie przestała. Sylwetka przed nią nieco zachwiała się na nogach i zatrzymała, wyglądając, jakby w każdej chwili mogła upaść. Jej białe ubranie było brudne od krwi, która niedawno została zatamowana. Czerwień zebrała się także na podłodze.
Może było to dziwne, ale dziewczyna odruchowo wstała i podeszła, chcąc jakoś pomóc. Chłopak spojrzał jej w oczy, unosząc lekko nóż, ale nie zwróciła na to uwagi. Tak samo jak na zimne spojrzenie, które w każdym innym człowieku zmroziłoby krew w żyłach. Chciała tylko... pomóc.
Prawe ramię chłopaka było niezgrabnie owinięte bandażem z apteczki. Nie zważając na nóż, Limitria popchnęła go lekko do tyłu, dokładnie na krzesło, na którym siedział przed chwilą.
- Co ty robisz? - spytał chłopak, nadal trzymając nóż tak, że każdy normalny człowiek bałby się zbliżyć.
- Jesteś ciamajdą – stwierdziła, rozkładając rzeczy z apteczki. - Nie potrafisz sobie nawet rany opatrzyć.
- Zamierzasz mi pomóc?
- Oczywiście, że tak. Ale na twoim miejscu odłożyłabym ten nóż. Niepotrzebnie nadwyrężasz mięśnie w rannej ręce.
Poszła na drugi koniec pokoju, wzięła ze sobą drugie krzesło, a potem ustawiła je po prawej stronie chłopaka i usiadła. Delikatnie dotknęła bandaża na ramieniu chłopaka. Spojrzała na niego niepewnie, ale on tylko wpatrywał się przed siebie, zupełnie jak posąg. Odwinęła bandaż, starając się być przy tym tak delikatna, jak to tylko było możliwe. Rana była dość rozległa, ale było to tylko krwawiące cięcie, zupełnie jakby ktoś go zranił wyjątkowo dużym nożem.
- No, rozbieraj się – poleciła jak gdyby nigdy nic. Chłopak spojrzał na nią dziwnie. Westchnęła i zaczęła rozpinać guziki jego koszuli. Potem pomogła mu ją ściągnąć. Co jakiś czas zerkała na jego twarz, jednak ta – podobnie jak wcześniej – nie wyrażała najmniejszych emocji. Było to trochę upiorne, ale na niej nie wywierało praktycznie żadnego wrażenia. Chociaż, miło byłoby czasem zobaczyć, co on czuje.
Był strasznie blady i to nie tylko na twarzy. Matko, był prawie tak chudy jak ona, a to naprawdę nie lada osiągnięcie. Chociaż... był też całkiem przyzwoicie umięśniony.
Rana prawie przestała krwawić. Limitria stwierdziła zgryźliwie w myślach, że najwyraźniej już nie ma czym. Sięgnęła po kawałek czystego materiału z apteczki i polała go spirytusem. Szkoda, że gliceryna już się skończyła, ona przynajmniej była słodka. Zajęła się czyszczeniem rany z krwi i wszelkich zabrudzeń, które nabyła w międzyczasie. Chłopak nawet nie drgnął, chociaż dziewczyna z własnego doświadczenia wiedziała, jak bardzo szczypie czyszczenie rany spirytusem. Naprawdę bardzo. Gdy parę minut później skończyła, sięgnęła po igłę i cienką nić, która przez ten czas czekała zanurzona w kubku z resztą spirytusu.
- Co masz zamiar z tym zrobić? - spytał chłopak, co było pierwszym dowodem na to, że wciąż jest przytomny i nawet żyje.
- Muszę ci zaszyć ranę, bo inaczej znowu zacznie krwawić i dłużej będzie się zrastać.
- Wiesz, jak to się robi?
- Kiedyś zszywałam pluszowego misia, zaufaj mi.
Ku jej uldze, o nic więcej nie pytał. Mimo to dziwnie się czuła, gdy zanurzyła igłę w jego ciele, a on, zamiast jak normalny człowiek wzdrygnąć się i patrzeć na ranę, nawet się nie poruszył i wpatrywał się tylko w nią.
- Możesz się tak nie gapić? - spytała nagle, delikatnie się rumieniąc. - Rozpraszasz mnie.
Nie odpowiedział, tylko znowu zaczął patrzeć w jakiś punkt przed sobą.
- Dziękuję – burknęła i wróciła do swojego zajęcia.
Jeszcze nigdy nie była taka skupiona. Musiała dokładnie panować nad ruchami ręki, zupełnie jak wtedy, gdy malowała sprayem. Właściwie jeszcze bardziej, żeby nie wbić igły za głęboko, a jednak na tyle, by nić nie rozerwała skóry.
Pół godziny później było po wszystkim. Limitria otarła twarz, sięgając po bandaż, by teraz owinąć nim ramię. Gdy skończyła, wydała z siebie głębokie westchnienie. Nawet kilkugodzinne malowanie po budynkach nigdy jej tak nie wyczerpało. Odetchnęła z niewypowiedzianą ulgą, zdejmując z parapetu koszyk z owocami. Zostały już tylko pomarańcze, a naprawdę bardzo nie chciało jej się ich obierać. Westchnęła ponownie, odkładając koszyk. Zamknęła oczy, wykończona. To zdecydowanie zbyt wiele dla jej słabego ciała.
- Wszystko w porządku? - usłyszała. Chłopak dotknął lewą dłonią jej twarzy, tak, by na niego spojrzała.
- Taak... Tylko... Spaaa... - Miała powiedzieć całe 'spać', ale nie miała już siły i dlatego straciła równowagę, lecąc do przodu, prosto na chłopaka. Jego klatka piersiowa była dziwnie zimna, ale zignorowała to. Chłopak przytrzymał ją, żeby nie poleciała na ziemię, a potem już było jej wszystko jedno.
...:::X:::...
- Kochany mój, dlaczego nie chcesz do mnie przyjść?
Dagura przekrzywiła głowę, spoglądając na blok, w którym zniknął. Był wczesny ranek, słońce dopiero wychodziło zza horyzontu. Wokół niej stało kilkanaście postaci w czarnych, zwiewnych pelerynach czekających na rozkazy. Z peleryn sypały się krucze pióra.
- Przyjaciele – zwróciła się do nich z uśmiechem. - On chyba nie chce do mnie przyjść. Chodźmy więc po niego. Zniszczmy tych, którzy staną na drodze między mną a moim ukochanym.
...:::X:::...
Chłopak otworzył oczy i wstał. Nagły ruch obudził Limitrię, która do tego czasu spała w swoim mięciutkim łóżku. Wychudzona sylwetka i czerwień na jej ubraniu przypomniały dziewczynie o wszystkim, co wydarzyło się tej nocy i uświadomiły jej, że to wcale nie był sen. Chyba była szczęśliwa z tego powodu.
- Coś się stało? - spytała, podnosząc się i przecierając sennie oczy. Chociaż jego twarz nie wyrażała absolutnie niczego, dziwny błysk w oczach kojarzył się dziewczynie z uczuciem zaniepokojenia, co najwyraźniej nie było nieuzasadnione. Chłopak podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.
- Muszę iść – oznajmił.
- Jak to? - Wstała, nie bardzo wiedząc, co się dzieje. - Nie powinieneś się nigdzie ruszać. Jesteś ranny – stwierdziła, nieco bardziej przytomna.
Ignorując ją, poszedł w stronę drzwi. Nagle się zatrzymał i spojrzał na nią.
- Za późno.
W tej chwili powietrze zrobiło się strasznie ciężkie, a budynek zadrżał, tak, że Limitria prawie się przewróciła, podobnie jak lustro przy ścianie, które roztrzaskało się na podłodze.
- Siedem lat nieszczęścia... – jęknęła.
Podszedł i chwycił ją za ramię, prowadząc w stronę drzwi. Nie zdążyli opuścić mieszkania, gdy wokół zrobiło się strasznie ciemno. Popchnął ją na ścianę, daleko od siebie, a w następnej chwili został otoczony przez kilkanaście postaci. Rozległ się odgłos przypominający ten, który wydają z siebie kruki, a wtedy pomiędzy postaciami pojawiła się kobieta o ciemnobrązowych, długich włosach. Kobieta spowiła wzrokiem pomieszczenie, nie zwracając uwagi na Limitrię, która siedziała nieco otępiała pod ścianą, próbując pozbierać się po uderzeniu. Gdy ujrzała postaci wokół, zaniechała tego zamiaru.
- Mój kochany... - Kobieta podeszła do chłopaka. Nawet nie drgnął, gdy zarzuciła mu ramiona na szyję. - Tak tęskniłam za tobą, mój kochany... Co tu robisz? Twoje miejsce jest na tronie, przy mnie... Jesteś... - Przekrzywiła głowę, dotykając skóry na jego szyi. - Jesteś... ciepły. Co ci się stało, mój kochany? Czyżby... coś trzymało cię na tym świecie...? - Zwróciła wzrok ku Limitrii. Dziewczyna wbiła się w ścianę, bo nagle poczuła niewyobrażalny strach. Niewytłumaczalny niepokój spowodowany obecnością kobiety. - Co jest w niej takiego, że zaprząta twe myśli?
Kobieta podeszła, kucnęła i dotknęła twarzy Limitrii.
- Jest ciepła... Jeśli chcesz, też mogę być gorąca... - Dotknęła jej włosów. - Czyż moje włosy nie są ciemniejsze? Nie są piękniejsze? Nie błyszczą się bardziej? Nie są dłuższe? Ależ oczywiście, że tak. - Przekrzywiła głowę w nieco upiorny sposób, wbijając wzrok w szmaragdowe oczy dziewczyny. - A jej oczy... Nie mają tak intensywnej barwy jak moje. Czemu więc wolisz ją ode mnie? Może... Pozbawię jej tych oczu, włosów i ciepła? - Z rękawa długiej, zwiewnej sukni kobiety wysunęło się coś na kształt lodowego kolca, jednak bardziej metalicznej barwy. - Czy wtedy... będziesz tylko mój?
Chociaż chłopak do tej pory nawet na nią nie spojrzał i stał tyłem do Limitrii, teraz w jego oczach pojawiła się wściekłość. Odwrócił się i chwycił kobietę za włosy, odciągając od dziewczyny, po czym rzucił ją na przeciwległą ścianę. Limitria spojrzała na niego z przerażeniem, a potem skierowała wzrok ku postaci leżącej pod ścianą. Kobieta wstała chwiejnie i przekrzywiła głowę; ze skroni spływały jej stróżki krwi.
- Masz tyle siły, mój kochany... Mógłbyś jej użyć... zupełnie inaczej... - Zlizała krew z warg, uśmiechając się jeszcze szerzej. Była... po prostu straszna. Jak opętana. Jej oczy były wściekle żółtej barwy, jak u jadowitej żmii. Limitria miała ochotę zamknąć oczy i to wszystko przeczekać, ale jednocześnie jakieś niesamowite uczucie kazało jej martwić się o tego chłopaka. Przecież on nie chciał być z tą kobietą.
Jakie to... głupie. Nawet nie znała jego imienia, a jego samego znała zaledwie parę godzin. Chociaż... w sumie... Chciał ją zabić, a mimo to, ona mu pomogła. Czuła jakąś dziwną, niewytłumaczalną więź.
Jednocześnie... ta kobieta wydawała się go... kochać. A on odrzucał ją, nie akceptował tego. To okrutne. Nawet, jeśli ta kobieta... była straszna. Czy to ona podpaliła szpital? Jeśli on z niego właśnie uciekł, a na to wyglądało, to niewykluczone. Tylko dlaczego? Godziła się na to, żeby cierpiał, żeby zginęło tylu ludzi... Dlaczego? Dla... swojego pragnienia?
Może to właśnie nie była miłość, a jedynie silna żądza, którą on w niej wyzwalał. Silny. Nienaturalny. Wręcz nieludzki. Może... nawet nie był człowiekiem. Tak jak ona. W ten sposób do siebie pasowali. Jakie było więc miejsce Limitrii w tej historii...?
Kobieta podeszła, chcąc go pocałować, ale chłopak chwycił ją za szyję i ścisnął mocno. Nadal nie przestała się uśmiechać. Czarne postacie wokół nawet nie drgnęły, ponieważ nadal nie otrzymały żadnego rozkazu.
- Czemu... Kochany, czemu się nade mną znęcasz? Nad swoją Dagurą? Czy sprawia ci to przyjemność, kochany? Jeśli tak... Jestem twoja... Ale... nie teraz.
Wokół zakotłowało się od czarnych smug i ptasich piór. Limitria przez chwilę nie widziała, co się dzieje, bo wszystko przysłoniła czerń. Gdy w końcu pióra opadły, dostrzegła, że chłopak stoi w bezruchu przy ścianie, a całe jego ciało skrępowane jest czymś czarnym, dziwnymi smugami wyglądającymi jak te, które powstają w wodzie, gdy delikatnie wlewa się do niej krople atramentu. Smugi jednak tylko wyglądały delikatnie, bo tak naprawdę ich siła nie pozwalała mu nawet drgnąć. Łączyły się one z postaciami, które wydawały się nad nimi panować.
Kobieta spojrzała ponownie na Limitrię.
- Najpierw, kochany... Musimy się pozbyć tego, co trzyma cię na tym świecie. Przyczyny... twojej słabości.
Stanęła przed dziewczyną z uśmiechem, który wcale nie pasował do krwi spływającej jej po twarzy. Jeszcze przed chwilą była piękna, ale teraz – wyglądała strasznie.
- Zostaw ją.
Były to pierwsze słowa zaadresowane bezpośrednio do Dagury. Kobieta zwróciła wzrok ponownie na chłopaka. Błysk w jego oczach wyrażał taką furię, taką niesamowitą nienawiść, że wystarczała najmniejsza iskra, by wydobyć ten szał na zewnątrz.
- Dlaczego? - W tej chwili kobieta już się nie uśmiechała. Spojrzała jeszcze raz na Limitrię, a potem znowu na chłopaka. Wyglądała na zasmuconą. - Więc jednak naprawdę wolisz ją ode mnie... Cóż, trudno... Widocznie... nie będę miała z was pożytku.
...:::X:::...
Otworzył oczy i wszystko wokół rozbłysnęło bielą. Niewyobrażalną bielą. Nikt nie zwrócił na niego uwagi oprócz pielęgniarki, która podeszła do niego, podając mu kolejną dawkę lekarstw. Mogliby już przestać. To nic nie da.
Białe ściany. Biały sufit, białe podłogi, białe okna. Wszystko... takie białe. Takie... czyste, sterylne. Nienaturalne.
Pielęgniarka uśmiechnęła się, a jej długie, ciemne włosy połaskotały kark chłopaka, na co nie zwrócił najmniejszej uwagi, nadal nie okazując najmniejszego przejęcia tym, co się działo.
Tymczasem słońce powoli zaczynało zachodzić, kończył się dzień na oddziale psychiatrycznym szpitala. Każdy dzień wyglądał tutaj tak samo. Trudno się dziwić, że jego myśli odbiegały od tej codzienności w zupełnie inne rejony, w zakamarki jego własnego umysłu i daleko poza mury budynku. Zamknął znowu oczy, wracając do tego lepszego świata.
...:::X:::...
- Limitrio.
Nie odpowiedziała, tylko przytuliła go mocniej. Jej włosy pachniały owocowym szamponem.
- Limitrio, dusisz mnie.
- Ou, wybacz – mruknęła, przesuwając się nieco na bok i teraz jej głowa spoczywała na jego ramieniu. Był gorący, więc, mimo braku ogrzewania i jakichkolwiek ubrań, było jej całkiem ciepło. Warkocz dziewczyny rozplótł się parę chwil wcześniej, a jej włosy łaskotały go po twarzy.
- Limitrio.
- Hm?
Objął ją mocniej.
- Kocham cię.
- Wiem. - Dała mu się przytulić, chociaż nie miała ochoty na cokolwiek innego niż sen. - Wiem. Przecież mnie stworzyłeś.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Bożena Tomaszek - Morgan
Codziennie zakładam maskę, staje się nikim, by przeżyć. Dlaczego? Bo mam moc. Czuję ją. Zwłaszcza, gdy patrzę na ogień. Coś mnie wzywa, przyciąga do niego, zupełnie jakby i coś we mnie płonęło. Za każdym razem, gdy siedzę przy ognisku, zapalam pochodnię czy świecę, czuję to dziwne mrowienie w palcach i kłucie pod mostkiem. Teraz także.
Zajadam pieczeń i popijam piwo, siedząc z kompanami przy ognisku. Słońce dawno zaszło. Robota skończona, teraz czas na odpoczynek przed kolejnym pracowitym dniem, ale mnie jutro już tu nie będzie. Odbiorę zapłatę i ruszam dalej. I tak zabawiłem z tymi drwalami dłużej niż planowałem, a cel jest już blisko.
Rozglądam się w około. Wszyscy śmieją się i żartują. Nikt nie ma pojęcia, kim jestem. Umiem wtopić się w otoczenie. Zawsze umiałem.
Ktoś dorzuca drewna do ogniska. Ogień bucha. Iskry tańczą w powietrzu. Jeden płomień i spaliłbym ich wszystkich razem z całym lasem... ale wtedy sam bym zginął. Zdradziłbym się. Łowcy wytropiliby mnie i dopadli. Magowie nie mają łatwego życia, o ile w ogóle je mają. A wszystko przez te pospolite fioletowe kwiatuszki. Nawet tu mam ich pełno pod stopami. Wcześniej nosiły jakąś banalną, niewiele znaczącą nazwę, ale gdy się okazało jak wywar z nich działa na magów, zaczęto je nazywać Zielem Prawdy. Ziele to ujawnia i zniewala magów i tylko ich. Mag traci zmysły, jest jak zaklęty i ślepo wykonuje polecenia pana. Niszczy i zabija bez sprzeciwu. To najniebezpieczniejsza broń, jaką można zdobyć. Kto ma maga ma władzę, a mag nie ma nic. Okratowaną celę, łańcuchy i kajdany. Nicość i zniewolenie. Takie życie obdziera nawet z godności.
Dlatego magowie żyją w ukryciu i ja też tak żyję. Nie ujawniamy się. Nie zostawiamy śladów i tropów, które mogą do nas prowadzić. Przynajmniej ja nie zostawiam. Nigdy nie zwracam na siebie uwagi i nie daję powodów do podejrzeń. Nauczyłem się jak być nikim, jak być niewidzialnym...
— Hej Morgan, dzisiaj ty pilnujesz ognia.
— Pamiętam Bruno — posłałem kompanowi wymuszony uśmiech.
Nie cierpię nocnych wart. Gdy wszyscy śpią, jesteśmy sami, ja, ogień i pokusa. Pokusa, która rośnie z każdą chwilą i wzmaga głód. Głód mocy.
Patrzę na płomienie, na wirujące w mroku iskry i ta chęć aż pali mnie w środku, każe mi nimi zawładnąć. Podporządkować swej woli, ukazać swoją potęgę i zaspokoić głód... ale nie zrobię tego. Umiem trzymać swoje pragnienia na wodzy. Dziś już tak. Za takie błędy słono się płaci.
Moja historia jest prosta. Wszyscy moi bliscy nie żyją. Rodzice zginęli broniąc mnie i mojej siostry przed łowcami magów. Ja cudem ocalałem, ale moja rodzina nie. Od tamtej pory jestem sam i mam jeden cel.
Moją rodzinę zabiła magia i magia ich pomści i moje ręce. Tak, moje ręce.
Migoczący blask ogniska pełza po moich dłoniach. Gdyby tak skraść jeden płomień... Wszyscy śpią... Jest noc... Jeden płomień, jedna iskra...
Nie!
Świat jest pogrążony w mroku, ale to nie znaczy, że nikt nie patrzy. Kto wie, co czai się w ciemności? Nie mogę ryzykować. Zawsze unikałem zagrożenia lub eliminowałem je. Teraz też muszę być ostrożny. Zwłaszcza, że jestem tak blisko celu. Nie mogę pozwolić sobie na błędy. Najważniejsza zasada: nie rób nic pochopnie. Dzięki temu przetrwałem. Ukrywałem się przez wiele lat, czekałem na możliwość pomszczenia bliskich, aż w końcu rozpocząłem łowy.
Znalazłem wszystkich, którzy choćby w najmniejszym stopniu przyczynili się do tragedii mojej rodziny i zabiłem ich. Spaliłem na popiół, obróciłem w proch... w nicość. Nie mogę powstrzymać uśmiechu, gdy o tym myślę. Tak, jestem mordercą, ale dałem im to, na co się im należało. Nie mam wyrzutów sumienia, bo oni nie zasłużyli na żal. Wszyscy otrzymali właściwą karę. Został tylko jeden. Ten, który to zlecił. Jego zostawiłem na koniec. Nie wie, że jutro się spotkamy i że to będzie ostatni dzień jego nędznego życia. Niczego się nie spodziewa, nie wie, że idę po niego. Szkoda... Gdyby wiedział, jego strach dałby mi większą satysfakcję, ale wystarczy mi, że go dorwę. Pewnie nawet mnie nie pozna, tak jak inni. Minęło wiele czasu, stałem się mężczyzną. Trudno doszukać się we mnie tego przestraszonego chłopca sprzed lat, który patrzył na śmierć rodziców.
Zimny dreszcz przeszył moje ciało na wspomnienie tego straszliwego dnia. Coś wtedy we mnie umarło i coś się narodziło. Moim sercem zawładnęła nienawiść, chęć zemsty i... mrok. Ukształtowały mnie, uczyniły tym, kim jestem i pozwoliły przetrwać po to, bym ukarał winowajców. Jutro wszystko się zakończy. Zabiję ostatniego.
Pamiętam go dobrze. Przyjechał na siwym koniu. Dostojnik w zbroi i błękitnym płaszczu. Mówili na niego Grom. Wtedy był kimś, ale skończył, jako żebrak i włóczęga. Dlatego tyle czasu zajęło mi wytropienie go, lecz jutro o tej porze będę panem jego losu i moje dzieło dopełni się.
*
Widziałem już różne dzielnice biedoty, ale ta była wyjątkowo parszywa. Pełno żebraków i szemranego elementu, do tego wszechpanujący brud i odór w dużo intensywniejsze formie, niż ta, do której przywykłem. Okryłem się szczelniej płaszczem, by nie przesiąknąć tym wszystkim. Zapewne za dnia wygląda to stokroć gorzej. Na szczęście zmierzchało. Ciekawe, że Grom skończył w tak nieciekawym miejscu.
Znalazłem go chyba w najgorszej norze, jaką widziałem w życiu. Stary magazyn nad rzeką, cuchnący wilgocią i wszelkimi ludzkimi wydzielinami, pełen nędzarzy.
Okazało się, że Grom nie ma już nic w sobie z dostojnego rycerza. Teraz był brudny, śmierdzący, na twarzy i dłoniach miał pełno czyraków. Zapewne miał je na całym, skrytym pod łachmanami ciele. Aż bałem się pomyśleć ile robactwa żyje w tych splątanych włosach. Tylko jego oczy pozostały niezmienione. Obdarzył mnie wzrokiem pełnym pogardy. Nie pozostałem mu dłużny.
— Wstawaj Grom. Idziemy na przechadzkę.
Mężczyzna nie poruszył się. Nadal siedział skulony w kącie, a ja wbijałem w niego świdrujące spojrzenie.
— Wstawaj powiedziałem! — Kopnąłem go w udo. Jęknął boleśnie i poparzył na mnie ze wściekłością, ale dalej nie zamierzał mnie posłuchać. Przykucnąłem i dobyłem sztyletu, który przycisnąłem do jego boku. Czułem jak ostrze wbija się między żebra, może trochę zbyt mocno, ale nie obchodziło mnie to.
— Wyjdziemy i porozmawiamy — wycedziłem przez zaciśnięte zęby. — I może cię oszczędzę, albo zakończę twój marny żywot teraz. Mnie to bez różnicy jak zginiesz.
Oczywiście był to stek kłamstw. Nie było takiej rzeczy, która sprawiłaby, że darowałbym mu życie. Grom musiał zginąć. Mógłbym zabić go tu, jednym pchnięciem, ale wolałbym, żeby spłonął.
— Ja już jestem martwy — syknął włóczęga ze złością. — Spójrz na mnie! Jestem nikim i nie mam nic... Straciłem wszystko...
— Nie powiem, że boli mnie twoja krzywda. Wstawaj. Straciłem cierpliwość.
Chwyciłem mężczyznę za ramię i powlokłem w stronę wyjścia. Żaden z żebraków nawet na nas nie spojrzał, a suche i w miarę czyste miejsce Groma szybko znalazło nowego właściciela.
Pośpiesznie oddaliliśmy się od zabudowań. Tej nocy, tonący w mroku las, będzie świadkiem mojej zemsty.
Przykułem jeńca do drzewa kajdanami, z rękami wzniesionymi nad głową. Nie stawiał oporu. Dziwiło mnie też jego milczenie. Zacząłem się zastanawiać czy śmierć naprawdę będzie dla niego karą. Zapaliłem pochodnię. Blask rozdarł noc, a mnie znowu wypełniło znajome, przyjemne uczucie.
— Trudno było cię znaleźć — rzekłem nie odrywając oczu od hipnotyzujących płomieni. — Dobrze się ukryłeś...
— Nie tak dobrze jak ty — przerwał mi Grom. — Myślisz, że nie wiem, kim jesteś? Poznałem cię od razu, Morganie.
— Przynajmniej nie muszę się przedstawiać. Miła odmiana — uśmiechnąłem się ironicznie, starając się ukryć zdziwienie. — Wiesz, kim jestem, więc zapewne domyślasz się po co tu jestem.
— Możesz mnie zabić, nie dbam o to. Twoja rodzina i tak odebrała mi wszystko.
— Nie udawaj ofiary! — krzyknąłem, nie mogąc powstrzymać złości.
— Ja byłem tylko głupim żołdakiem, który wykonywał rozkazy i słono zapłaciłem za swoją porażkę, uwierz mi.
Spojrzałem na więźnia z niedowierzaniem, nagle ten zaśmiał się nerwowo.
— Myślałeś, że chciałem maga dla siebie? Nie mów mi, że jesteś aż taki głupi?
Moje ręce same powędrowały do jego wychudzonej, brudnej szyi. Dusiłem go coraz mocniej patrząc w jego wystraszone oczy.
— Jeśli mnie zabijesz, nie dowiesz się kto stał za tym zleceniem — wychrypiał Grom.
Niechętnie cofnąłem dłonie.
— Znalazłem każdą osobę odpowiedzialną za śmierć moich bliskich i wszyscy wskazywali na ciebie.
— Słusznie, wynająłem ich, ale ja sam też zostałem wynajęty. Nikt nie wiedział przez kogo. To była tajemnica.
— Męczy mnie twoje gadanie — westchnąłem znudzony. — Wymyślasz to wszystko, żeby odwlec swój koniec?
— Już mówiłem, możesz mnie zabić, nie dbam o to, ale nie nazywaj mnie kłamcą! — Grom był wyraźnie rozzłoszczony, co w jego sytuacji wydało mi się nawet zabawne.
— Skoro nie zależy ci na własnym życiu, dlaczego mówisz mi to wszystko?
— Chcę tego, co ty: zemsty. Jeśli chcesz pomścić rodzinę, on bardziej niż ktokolwiek zasługuje na śmierć.
— On czyli kto?
— Wtedy był jeszcze nikim, szlachetnie urodzony, z królewskiej rodziny, ale bez możliwości objęcia tronu i do tego marna partia. Jednak znał sposób by podnieść swoją wartość w oczach innych. Musiał zdobyć potężnego maga. Kto ma maga, ten ma władzę — włóczęga uśmiechnął się krzywo.
— Do rzeczy — ponagliłem go.
— Znajdziesz go w stolicy, jego siedzibę łatwo poznasz.
— Imię Grom, podaj mi jego imię!
— Varlett I, król.
Godzinę później zgasiłem pochodnię i ruszyłem w stronę osady. Smród palonego ciała zawsze mnie drażnił. Tym razem nie było inaczej. Oddaliłem się pośpiesznie. Teraz potrzebowałem spokoju. Musiałem wszystko dokładnie przemyśleć i zaplanować. Zabicie kilku wieśniaków, paru strażników i zniedołężniałego żebraka, to nie to samo, co zabicie króla.
*
Stolica. Dawno mnie tu nie było, ale niewiele się zmieniło. Przybyło trochę mieszkańców. To dobrze. Łatwiej ukryć się w tłumie. Może ten tłum pomoże mi dostać się do zamku. Trochę obserwacji, podsłuchanych rozmów, kilka wiarygodnie brzmiących kłamstw i znalazłem się za zamkowymi murami.
Umiem wzbudzać zaufanie. Jestem w tym dobry, ale mam wrażenie, że poszło zbyt gładko. Czy powinienem się martwić? Nie wiem, ale na pewno nie mogę tracić czujności. Niebawem ruszam na łowy. Ostatnie polowanie. Nie będzie łatwo, ale każdą zwierzynę da się upolować, jeśli ma się odpowiednią przynętę, a ja mam idealną przynętę.
Kolejne kłamstwo pozwoliło mi dostać się na audiencję u króla. Poszło jeszcze łatwiej niż przedostanie się do zamku. Staję się coraz bardziej podejrzliwy, co do mojego szczęścia, a może jestem aż tak dobry w tym, co robię? Zbyt wielka pewność siebie przeważnie przynosi zgubę. Muszę być ostrożny.
Drzwi komnaty otworzyły się i strażnik przywołał mnie gestem. Ruszyłem pewnie przed siebie. Duża sala. Za plecami mam główne wejście i dwóch strażników. Po obu stronach drzwi boczne i kolejnych czterech strażników, a przy tronie dwóch magów. Niedobrze. Oby król był tak żądny władzy jak zakładam, bo inaczej nie uda mi się go dopaść. Król... Dopiero teraz zwróciłem na niego uwagę. Niezbyt wysoki, otyły człowieczek o nieprzyjemnej twarzy. Nie było w nim niczego z dawnych królów. Bębnił palcami w poręcz tronu – znudzony, a usta zaciskał tak mocno, że tworzyły wąską linię – i rozzłoszczony, zapewne przeze mnie.
— Panie — skłoniłem się nisko oprawcy mojej rodziny, z trudem kryjąc obrzydzenie. — Mam ważne wieści.
Król nonszalancko skinął głową dając mi znak, że mam mówić.
— Musimy porozmawiać bez świadków.
Władca zaśmiał się na moje słowa.
— Te informacje są cenne. Nie mogę pozwolić, by ktoś niepowołany je usłyszał. — Nie dawałem za wygraną.
— Ciekawe — odezwał się w końcu król. — Powiedziałeś strażnikowi, że masz informację o magu.
— Tak to prawda, ale nie powiem nic więcej przy tych wszystkich ludziach.
— Mam całą armię magów. Dlaczego miałoby mi aż tak zależeć na kolejnym?
Przez chwilę mierzyłem króla wymownym spojrzeniem, aż w końcu pojął, co chcę mu przekazać. Wyraz jego twarzy zmienił się nie do poznania.
— Zostawcie nas — powiedział do strażników. Ci opuścili komnatę, ale magowie nie ruszyli się z miejsca. Chyba wyczerpałem już ilość szczęścia na ten dzień.
— Mów — rzekł srogo król.
— Czy tu jest bezpiecznie? Nikt nas nie podsłucha? Z całym szacunkiem panie, masz wielu przyjaciół, ale jeszcze więcej wrogów i na pewno mają tu swoich szpiegów...
Umilkłem zdziwiony, ponieważ król wstał i podszedł do mnie. Zbliżył się tak bardzo, że mógłbym go zabić jednym pchnięciem, a on nawet by się nie zorientował. Jaka szkoda, że strażnicy zabrali mi sztylet. Varlett przyłożył usta do mojego ucha i ledwo dostrzegalnym szeptem zadał pytanie.
— Czy ten mag jest magiem ognia?
Skinąłem głową twierdząco. Władca jęknął cicho z podniecenia.
— Chodź za mną — nakazał król.
Poskutkowało. Pozwoliłem sobie na skryty uśmiech. Radość nie trwała zbyt długo. Magowie ruszyli naszym śladem. Nie lubię niepotrzebnych ofiar, ale jeśli staną mi na drodze, nie będę mieć wyboru.
Szliśmy tak dość długi czas, aż w końcu Varlett wskazał jedną z komnat. Gdy wślizgnęliśmy się do środka, zamknął drzwi na klucz. Ja zasunąłem zasłony. To dobry ruch w konspiracji, ale tak naprawdę liczyłem na to, że mrok, który zalał pomieszczenie, zmusi króla do zapalenia świec. Nie pomyliłem się. Moc wypełniła mnie. Teraz musiałem jeszcze poznać prawdę.
— Mów — rozkazał król.
— Pamiętasz Asaruma i jego rodzinę? To stara sprawa sprzed dekady. On i jego żona, również obdarzona mocą, mieli dwójkę dzieci, a jak wiesz, panie, dzieci zrodzone z magów mają wielką moc.
— Dlaczego o tym wspominasz? Wszyscy zginęli w czasie zasadzki, o ile dobrze pamiętam. — Król był szczerze zdziwiony.
— Nie wszyscy zginęli. Chłopak uciekł.
— Morgan uciekł? Naprawdę?
— Pamiętasz jego imię? — tym razem to ja byłem zdumiony.
— Już w młodym wieku miał wielką moc. Och, przydałby mi się wtedy, ale teraz też mi się przyda — Król uśmiechnął się przebiegle.
Grom jednak mówił prawdę. To wszystko wina tego żądnego władzy parszywca. Chciał zdobyć koronę kosztem mojej rodziny. Nie udało się mu, za to skutecznie zniszczył mi życie. Jak widać znalazł inną rodzinę, która mu pomogła, a po niej masę innych. Wiele magów będzie mi wdzięcznych, gdy go zabiję. No, może poza tymi dwoma. Oni niestety muszą zginąć w imię wyższych racji.
Niepostrzeżenie zagarnąłem w dłoń jeden płomień świecy. Król nic nie zauważył, magowie jednak drgnęli nieco. Pewnie wyczuli zagrożenie. Nie zareagowali, bo nie chcę zaatakować króla. Gdyby było inaczej, już byłbym martwy.
Trzymałem płomień za plecami i czułem jak moc się kumuluje. Nie odrywałem wzroku od króla, który najwyraźniej pogrążył się w marzeniach. Chyba najwyższy czas się przedstawić.
— Tak, Morgan jest magiem ognia.
— I ty wiesz, gdzie on jest — stwierdził wyrwany z zadumy władca.
— Jest bliżej niż myślisz. — Zacząłem się zbliżać powoli, jak drapieżnik gotowy do ataku. — Tak się składa, że Morgan to ja.
Dwa słupy ognia buchnęły z moich dłoni. Żaden z magów nie zdążył nawet krzyknąć. Ich spopielone ciała upadły na posadzkę, a między nimi stał zatrwożony Varlett. Przeraziła go moja moc, czy bestia, która we mnie drzemie? Pewnie ani jedno, ani drugie. Nic tak nie przeraża człowieka, jak widmo śmierci.
Król rzucił się do drzwi, ale w panice zapomniał, że są zamknięte. Z rozbawieniem patrzyłem, jak bezskutecznie szarpie klamkę.
Ogłuszyłem go jednym ciosem i spętałem szybko. Nie miałem kajdan i musiałem się posłużyć tym, co znalazłem w komnacie. Najważniejsze, że Varlett już mi się nie wymknie. Zaczął pojękiwać cicho, a w końcu otworzył oczy. Sytuacja, w której się znalazł nie spodobała mu się ani trochę. Teraz, gdy wił się na posadzce, próbując oswobodzić się z więzów, przypominał mi wielkiego pędraka.
— Jestem królem. Nie możesz mnie zabić — Varlett starał się mówić stanowczo, ale jego głos drżał.
— Doprawdy? Mam ci udowodnić, że mogę? — Uśmiechnąłem się złowrogo, pokazując mu płomień w mej dłoni.
— Nie! Nie! Zaczekaj! Dam ci, co zechcesz! Złoto! Tytuły! Mów, czego chcesz, jest twoje!
— Na twoje nieszczęście, chcę jedynie twojej głowy.
— Jeśli mnie zabijesz, nie wyjdziesz z zamku żywy!
Najpierw błagania, teraz groźby, ciekawe.
— To możliwe — przytaknąłem spokojnie. — A nawet wysoce prawdopodobne, ale chyba nie sądzisz, że nie wiedziałem o tym wcześniej? Mój plan zakładał złapanie cię i zabicie. Ucieczce nie poświęciłem zbyt wiele uwagi.
Król przywarł twarzą do podłogi i zadrżał spazmatycznie. Wreszcie dotarło do niego, że niczym mnie nie przekupi, że na nic zdadzą się jego groźby, że nic mnie nie powstrzyma. Myślałem, że będzie krzyczał, wzywał pomocy i przeklinał mnie, ale nie. W tej ostatniej chwili umilkł, pogodzony ze swoim losem.
Ogień pulsował na mych dłoniach i w moich żyłach. Jedno zaklęcie i wszystko się zakończy. Ostatni potwór zostanie zabity przez bestię, którą sam stworzył.
*
Wraz z tłumem stałem na dziedzińcu i patrzyłem na płonącą zamkową wieżę. Powinienem uciekać, ale nie mogłem się oprzeć pokusie zobaczenia swojego własnego dzieła. Zwłaszcza, gdy zostało ukończone. Patrzyłem na płomienie ze łzami w oczach i pierwszy raz w życiu czułem ulgę, jakbym uwolnił się od wielkiego ciężaru.
Dokonało się. Teraz wszystko się zmieni. Teraz mogę zacząć żyć naprawdę.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Rok 1356
„Rok 1356" to już czwarta powieść z serii, którą łączy ten sam bohater - Thomas z Hookton. Bernard Cornwell, pisarz, którego chyba nikomu nie trzeba już przedstawiać, ma upodobanie do tworzenia cykli powieści historycznych, których akcja rozgrywa się w różnych latach. Od wikingów poprzez krucjaty krzyżowe, do czasów prawie zupełnie nowożytnych.
Tym razem niezwykła, historyczna powieść brytyjskiego pisarza kończy się bitwą pod Poitiers w tytułowym, 1356 roku. Thomas z Hookton, weteran z pod Cercy i wielu innych bitew, jest dowódcą kompani najemników. Wspólnie pustoszą ziemie na wschód od Gaskonii. Edward, książę Walii, później znany również jako Czarny Książę, zbiera armię do ponownej walki z Francją. Jednak nim Thomas stawi się na wezwanie broni musi wypełnić jeszcze jedno, niezwykle ważne zadanie - odnaleźć miecz świętego Piotra. Nie jest jednak jedynym, który go poszukuje.
Powieść jak zwykle została świetnie napisana. Ma dynamiczną akcję i rozbudowaną, przemyślaną fabułę, w której Mistrz z prawdziwym wyczuciem wykorzystuje historyczne fakty. W doskonały sposób zostały również przedstawione realia ówczesnego życia oraz potężne wpływy Kościoła. Biedni, bogaci, książęta, rycerze, najemnicy i chłopi - wszyscy oni mają swoje miejsce w tej barwnej powieści.
„Rok 1356" to książka, którą można czytać jako osobną powieść, mimo wszystko polecam jednak sięgnąć po „Trylogię Świętego Graala", która rzuci nieco więcej światła na życie i problemy Thomasa z Hookton. Bohaterowie Bernarda Cornwella nigdy nie byli postaciami bez skazy, zawsze mieli ciekawe motywy swojego postępowania i mocno rozbudowane charaktery. Tak jest i tym razem. Thomas Hookton to postać nietuzinkowa, przyciągająca uwagę i z pewnością zdolna do tego, by w prosty sposób zaintrygować czytelnika.
Dzięki udanemu połączeniu historii i fikcji Bernard Cornwell stał się w krajach anglosaskich jednym z najpoczytniejszych autorów powieści historycznych. Jako ciekawostkę dodam, że w dowód uznania dla jego twórczości, królowa Elżbieta II, z okazji swoich osiemdziesiątych urodzin, w czerwcu 2006 roku nadała Bernardowi Cornwellowi Order Imperium Brytyjskiego.
Powieść „Rok 1356", jak zawsze, została świetnie napisana, dopracowana pod względem warsztatu oraz pomysłów fabularnych i rozgrywek batalistycznych. Bernard Cornwell posiada ogromną wiedzę historyczną i w doskonały sposób potrafi ją wykorzystać. Jego książki są barwne i niezwykle wciągające. „Rok 1356" to lektura, od której nie sposób się oderwać. Polecam! Osoby nie znające twórczości tego niezwykłego pisarza naprawdę wiele tracą.
Konkurs literacki Czwarta Strona Fantastyki
Smoki? Trolle? Elfy? A może wojny intergalaktyczne?
Twoja głowa kipi od fantastycznych pomysłów, a sny są dla Ciebie inspiracją?
A może od zawsze wiedziałeś, że jesteś pisarzem?
Patronat: "Ezotero. Córka wiatru"
Już 17 czerwca nakładem wydawnictwa MG, pod patronatem Secretum, ukaże się debiut Agnieszki Tomczyszyn "Ezotero. Córka wiatru".
Premiera: "Kiksy klawiatury"
12 marca 2015 roku z ogromnym smutkiem pożegnaliśmy Terry'ego Pratchetta, jednego z najznakomitszych pisarzy na świecie. Pratchett trafił do serc czytelników przede wszystkim dzięki bestsellerowemu cyklowi o Świecie Dysku, jednak w ostatnich latach zyskał równie wielką sławę i szacunek jako zaangażowany bojownik o takie sprawy, jak problem choroby Alzheimera czy prawa zwierząt.
Zęby smoka
Kiedy ostatnio widziałeś smoka? Jeżeli niedawno, jako pierwszy rozpoczynasz grę. Jak wiadomo smoki mają wielkie zęby, o które jednak starannie dbają. Do pomocy przy ich szorowaniu wynajęły dzielnych rycerzy, a jeżeli któregoś przez przypadek pożrą, no cóż... zdarza się... taki mały wypadek przy pracy. Czy Twoim wojownikom uda się wykonać zadanie?
Wiek: 6 +
Liczba graczy: 3-5
Czas rozgrywki: ok. 20 minut
Cel i fabuła gry
Celem gry jest zdobycie jak największej liczby punktów, pozyskuje się je natomiast, gdy wysyłanym przez gracza wojownikom uda się umyć smocze zęby. Jeżeli rycerze podczas wykonywania zadania zostaną pożarci, graczowi, których ich wysłał, naliczone zostaną punkty ujemne. Fabuła gry nie należy do skomplikowanych, z pewnością jednak nie można jej odmówić dużej zawartości czarnego humoru, a taki oczywiście jest najlepszy!
Strona wizualna
Wykonaniu gry nie można niczego zarzucić. Zabawne, kolorowe grafiki zachęcą zarówno dzieci jak i dorosłych. Porządnie wykonane kafelki oraz mini plansze są godne pochwały, a granie przy ich pomocy to prawdziwa przyjemność. Do gry dołączona została nawet smocza jaskinia w wersji 3D. Niewielkich rozmiarów pudełko bez problemów mieści wszystkie elementy. Również instrukcja jest przejrzysta, logicznie wykonana i bardzo ładna. Walory estetyczne gry stoją na najwyższym poziomie.
Przygotowanie gry
Zależnie od liczby graczy wybieramy osiem kafelków o odpowiedniej wartości. Potasowane układamy w jaskini rewersem do góry. Każdy z graczy posiada swoją planszę gry, oraz talię wojowników wybranego koloru. Można zaczynać rozgrywkę.
Przebieg gry
Jeden z graczy losuje smoka, patrzy na kartę, nie pokazując jej innym. Później zakrytą odkłada z powrotem do pieczary. Jeśli ma ochotę, może opisać co widział - nie jest ustalone czy ma kłamać czy też powiedzieć prawdę. Później wybiera wojownika i wykłada go rysunkiem do góry. Pozostali gracze wybierają swoich rycerzy i dokładają - tym razem jako karty zakryte. Następnie odkrywa się karty (smoka oraz wojów) i sprawdza się, którym śmiałkom się poszczęściło. Wojowie posiadają swoją wartość punktową, jeżeli jej suma jest mniejsza od „cierpliwości" smoka, to wszystkim się udało i nikt nie został zjedzony. W wypadku, gdy suma przekroczy punkty smoka, śmiałkowie o najwyższej wartości (którzy przekroczyli granicę punktów) zostają pożarci. Kolejni, o wyższej wartości punktowej, widząc to, uciekają i nie przynoszą ani dodatnich ani ujemnych punktów.
Podsumowanie
„Zęby smoka" to udana, zabawna gra - nie tylko dla najmłodszych. Oprócz tego, że została wykonana bardzo starannie i z dużą dbałością o szczegóły, posiada również elementy logiki i naprawdę w niewielkim stopniu jest losowa. Jeśli chce się wygrać, trzeba odrobinę pomyśleć!
Czarne Światła: Łzy Mai
Trzy lata po masakrze w New Horizon porucznik Jared Quinn może wrócić do służby, pełnionej w wydziale zabójstw. Technologia ruszyła do przodu - obecnie nad bezpieczeństwem mieszkańców czuwa cybernetyczny stróż prawa, Riot Shield. Okazuje się jednak, że istnieją sposoby, aby owe urządzenia skutecznie zatrzymać, a morderca nawiedzający ulice wie, jak to zrobić. Tam, gdzie zawodzi technologia, do działania rusza porucznik Quinn. A każdy kolejny krok zbliża go do Mai, syntetycznej policyjnej eks- partnerki, której poprzysiągł zemstę.
Przy czytaniu Łez Mai niejednokrotnie przeszedł mnie dreszcz. Autorka "wrzuca" czytelnika w rok 2037, gdzie ulice wypełnione są syntetycznymi androidami, zastępującymi ludzi w wielu życiowych czynnościach. Nawet chore narządy z powodzeniem zostają zastąpione innymi, stworzonymi przez człowieka. Nowy świat kontroluje obywateli na każdym kroku, zaś tożsamość jest kluczem do wszystkiego. Utrata jej staje się problemem na miarę światową. Tak wygląda rzeczywistość opanowana przez technologiczne nowinki. Nikt nie jest pewien, czy jego towarzysz na pewno należy do rasy ludzkiej...
W kwestii podziału społeczeństwa niewiele się zmienia, a już na pewno nie na lepsze. Obywatele dzielą się na tych, którzy z chęcią "ulepszają" swoje ciała, mimo, iż nie zawsze istnieje taka potrzeba oraz tych, odczuwających obrzydzenie na myśl o androidach, robotach, wszelkiego rodzaju maszynach. Do drugiej grupy należy właśnie Jared Quinn, na co dzień walczący nie tylko z przestępczością, ale i własnymi demonami. Uważam, że pani Raduchowska odwaliła kawał porządnej roboty przy tworzeniu owej postaci. Dlaczego? Sądzę, że Quinn nie zakwalifikowałby się do grupy najbardziej altruistycznych postaci literackich, jest człowiekiem z krwi i kości (wiem, dziwne stwierdzenie o kimś nieistniejącym), ma mnóstwo wad, ale i kilka zalet. Jest prawdziwy.
Nie tylko kreacje bohaterów zasługują na pochwałę, ale również wątek morderstw, dziwnych wizji, niepewności co do samego siebie. Zawiodła technologia i nagle człowiek staje się niezbędny, by schwytać zabójcę. Autorka prowadzi nas krętymi ścieżkami - już, już zaczynają krystalizować się nasze podejrzenia, kiedy trop kieruje się w zupełnie inną stronę! Nie ma nic lepszego niż zwroty akcji i nieustanne zaskoczenie podczas czytania.
Czarne Światła: Łzy Mai pokazuje, jak może wyglądać znany nam dziś świat za kilkadziesiąt lat. Ostatecznie technologia nieustannie się rozwija, kto wie, co czeka nas w 2037 roku... osobiście mam nadzieję, że życie zostanie ulepszone do pewnego stopnia, ale bez przesady. Jakoś nie podoba mi się wizja bycia pod ciągłą obserwacją.
Polecam!
Premiera: "Avengers: Czas Ultrona"
Grupa największych superherosów w historii kina powraca w filmie „Avengers: Czas Ultrona". Polska premiera już 8 maja!
Dying Light. Aleja Koszmarów
Motyw zombie został już przewałkowany w każdą możliwą stronę – poczynając od sukcesu komiksów, serialu i powieści z uniwersum „The Walking Dead", poprzez „Apokalipsę Z", a na trylogii „Przegląd Końca Świata" Miry Grant kończąc. Nie licząc wielu innych pozycji, które pojawiły się na fali popularności ożywionych umarlaków. Czy można więc wycisnąć z tego coś więcej? Okazuje się, że tak.
Powieść „Dying Light" - najnowsza propozycja Wydawnictwa Zysk i S-ka, do tej pory nie mającego zbyt wiele wspólnego z zombie-klimatami, stanowi uzupełnienie gry o tym samym tytule. Jak dotąd próby przeniesienia gry komputerowej na karty książki (cykl „Assassin's Creed" oraz „Crysis. Eskalacja") odbywały się z mniejszym lub większym sukcesem, ale trudno jest przytoczyć naprawdę błyskotliwe i w pełni udane wykonanie takiego zamierzenia. Niemal za każdym razem można było wyczuć, skąd autor zaczerpnął inspirację. Choćby z tego też względu powieść Raymonda Bensona zaskakuje w bardzo pozytywny sposób, ponieważ doskonale broni się jako samodzielna, niezależna pozycja. Z góry zaznaczam, że z grą nie miałam nic wspólnego, natomiast z przyjemnością zatopiłam się w lekturze.
Akcja „Dying Light" toczy się w niewielkim mieście- państwie Harran, leżącym na granicy Turcji i Armenii. Tuż przed rozpoczęciem młodzieżowych Igrzysk Olimpijskich, miejscowa policja oraz jeden z lekarzy zauważają gwałtowny wzrost przypadków agresywnego i niewytłumaczalnego zachowania mieszkańców, poprzedzonego niezidentyfikowaną infekcją. Władze ignorują problem, nie chcąc wywoływać zamieszania w chwili, gdy są na nich skierowane oczy całego świata. W końcu, w dniu inauguracji Igrzysk dochodzi do tragedii...
Wydarzenia rozgrywające się w dniach po wybuchu tajemniczej epidemii widzimy oczami osiemnastoletniej Mel, amerykańskiej sportsmenki, która przyjechała z rodziną do Harramu, by wziąć udział w olimpiadzie. Wraz z nią podążamy ulicami miasta, które z godziny na godzinę pogrąża się w coraz większym chaosie. Mel jest twarda, bezwzględna i niemal zawsze spada na cztery łapy. Niemal. Na jej drodze stają nie tylko zarażeni, ale również zwykli ludzie, z których w obliczu zagłady otaczającego ich świata, wychodzi to, co najgorsze.
„Dying Light" nasuwa skojarzenia z filmem „28 dni później" (swoją drogą, uważam go za najlepszy spośród wszystkich poruszających tematykę zombie). W przeciwieństwie do większości książek i produkcji filmowych tego typu, mamy tym razem do czynienia nie z typowymi zombie, czyli martwymi powracającymi do życia, by żerować na żywych, ale z ludźmi zaatakowanymi przez nieznany wirus. Pod jego wpływem w ich organizmach niemal błyskawicznie zachodzi koszmarna zmiana, zmieniająca ich w bestie łaknące świeżego mięsa. Nadal żyją i można ich zabić tak jak normalnego człowieka. Jednocześnie pierwszym objawem obecności wirusa jest przede wszystkim ogarniająca zainfekowanego ogromna wściekłość, od której również wszystko się zaczęło we wspomnianym brytyjskim filmie.
Mimo że po książce nie spodziewałam się ambitnej lektury (nie oszukujmy się, do tego miana nie pretenduje żadna powieść o zombie), całość okazała się zaskakująco przyjemną w odbiorze niespodzianką. I choć dla fanów gatunku może to zabrzmieć jak herezja, to muszę przyznać, że „Dying Light" spodobało mi się bardziej niż powieści z serii „The Walking Dead", przede wszystkim za sprawą znacznie płynniej prowadzonej narracji.
Książkę czyta się błyskawicznie, a jej lektura zapewnia lekką, przyjemną rozrywkę, zwłaszcza jeśli ktoś lubi takie klimaty. Polecam nie tylko osobom, które mają już za sobą rozgrywkę w grze, ale przede wszystkim fanom zombie-apokalipsy.