kwiecień 03, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: fantasy science fiction

piątek, 07 kwiecień 2017 12:35

Premiera "Ściany Burz" Kena Liu

Żadna cywilizacja nie jest gotowa na swój kres

Kuni Garu, znany teraz jako cesarz Ragin, stara się zapewnić cesarstwu rozwój, a jednocześnie zadośćuczynić żądaniom ludu. Nie wie, że za mityczną Ścianą Burz kryje się potężna siła, zdolna rozpętać w Darze pandemonium.

Kiedy do wybrzeży jednej z wysp docierają tajemniczy Lyucu ze swymi skrzydlatymi bestiami, w imperium wybucha chaos karmiony przerażeniem. Tym razem Kuni nie może poprowadzić swoich ludzi przeciwko zagrożeniu – musi radzić sobie z fałszywymi oskarżeniami i zdradą wśród najbliższych. Jedyną nadzieją dla Dary są dorosłe już dzieci cesarza, gotowe zaznaczyć swoją obecność w annałach historii. Czeka je trudne zadanie. Nadchodzą bowiem czasy przerastające wyobrażenie tak mieszkańców Wysp, jak i ich bogów.

Dział: Książki
środa, 29 marzec 2017 21:07

Sopel

Lodowato zimną przygodę w świecie Przygranicza rozpoczęłam od „Lodowej cytadeli”, czyli piątej odsłony cyklu Pawła Kornewa. Dopiero teraz, wraz ze wznowieniem serii i jej wizualną reedycją, miałam okazję zapoznać się z tą historią w proponowanej przez autora kolejności. „Sopel” to lektura sporemu gronu czytelników już znana, bo w poprzedniej szacie graficznej ukazała się w Polsce w 2008 roku, czyli zaledwie dziewięć lat wcześniej. Czy odnowienie wydania było potrzebne? No cóż, teraz przynajmniej postawione na półce prezentuje spójną estetykę. A to uwielbiam!

Smukłe, nagie drzewa wyrastające z przykrytej grubą warstwą śniegu gleby, wyciągają się smętnie po światło słoneczne, któremu daleko do skojarzeń z ciepłem i bezpieczeństwem. W szarości lasu skrywają się wielowarstwowo okutane postacie. Twarze chowają w głębi wielkich kapturów albo za grubymi kominiarkami. O biodra obijają im się przerzucone przez ramiona strzelby… Tak właśnie prezentuje się okładka „Sopla”. Trzeba przyznać, że jej mroczna, zimna tajemniczość doskonale wpisuje się w nastrój samej powieści, której światu przedstawionemu wiele brakuje, by uznać go za bezpieczny.

Sopel (dla przyjaciół: Śliski) do Przygranicza trafił jak każdy inny – przypadkiem. Podczas jednej z podróży pociągiem postanowił rozprostować kości i wyszedł na peron. Chwilę później nie było już żadnego pociągu ani nawet peronu. Był za to śnieg, dużo śniegu; upiorne zimno i dwa słońca. Niespodziewanie i niezamierzenie Sopel trafił po prostu z jednego – naszego, ludzkiego – świata do drugiego – nie zawsze ludzkiego, magicznego. Tutaj trafił do jednostki zwanej Patrolem, zajmującej się przede wszystkim szybką reakcją na zagrożenia. Innymi słowy – uśmiercaniem wszelkiej maści stworów i potworów, które terroryzują tudzież potencjalnie mogłyby terroryzować i tak już stłamszoną rasę ludzką. Życie upływa więc Soplowi od rajdu do rajdu, od żołdu do żołdu, od flaszki do flaszki. Do pewnego momentu. Wkrótce w jego otoczeniu dziwnym zbiegiem okoliczności mnożą się zagrożenia. Do tego stopnia, że w końcu musi przyznać przed samym sobą, że ktoś zapragnął jego śmierci. Tylko dlaczego?

Jeżeli na świecie faktycznie istniałby podział na literaturę męską i kobiecą, to „Sopel” ewidentnie należałby do pierwszej kategorii. Nie chodzi mi tutaj o natężenie strzelanin i pojedynków, czy dość częstego ewidencjonowania różnego rodzaju broni; nie mam nawet na myśli osi akcji dla fabuły, która jest pościgiem grupy zabójców za jednym Patrolowcem. O stereotypowej „męskości” utworu Kornewa świadczy to, co dzieje się między tymi wszystkim jatkami, czyli… picie. Kiedy bohaterowie nie leją się po mordach, to coś w te mordy wlewają. Zwykle wódkę, rzecz jasna, choć i dobrym browarkiem czy winem jabłkowym nie pogardzą. A jak nie piją, to jedzą. Czy człowiekowi coś więcej do życia potrzebne niż mieć gdzie i co wypić oraz gdzie i czym później się leczyć? Człowiekowi funkcjonującemu w świecie Przygranicza raczej nie. No chyba, że akurat ktoś usiłuje cię zabić, to wtedy warto mieć jeszcze jakiegoś gnata.

Kiedy zaczynałam serię od piątego tomu, autor (słusznie zresztą) wymagał ode mnie pewnej wiedzy na temat świata przedstawionego. Tym razem miałam okazję powoli wdrażać się w relacje panujące między kolejnymi grupami oraz przyswajać ich charakterystykę. Muszę jednak przyznać, że spodziewałam się większej ilości informacji. Czytając „Lodową cytadelę” czy „Tam, gdzie ciepło”, chwilami nieco się gubiłam i liczyłam, że „Sopel” to i owo rozjaśni. Pudło! Okazało się, że rzeczywistość Przygranicza, sposób jego funkcjonowania jako miejsca, relacja między nim a klasycznie pojmowaną rzeczywistością są dla autora absolutnie nieistotne. Wydaje mi się nawet, że miejsce to – ze swoim prymitywizmem i pochwałą idei silniejszego – zostało stworzone wyłącznie po to, by bohaterowie mogli bezkarnie do siebie strzelać, nie obawiając się zdziwienia czytelnika i zarzutów o nielogiczną łatwość zdobywania broni czy niewzbudzanie podejrzeń władzy (albo cywilów). Szkoda, bo pomysł na Przygranicze nieustająco mnie fascynuje i chętnie dowiedziałabym się o nim, jako miejscu, więcej.

Zamiast tego otrzymałam pełen pakiet schematów ze scenariuszy kina akcji. Sopel to bowiem, jakkolwiek twierdzi inaczej, twardziel i agent specjalny jakich nie produkują od przełomu lat 80. i 90. Cierpliwy i wyczulony na każdy szelest niczym Rambo, gotowy sprać większego od siebie jak Jean-Claude Van Damme, bez problemu siekący nadnaturalne stwory, jak gdyby lekcje brał u samego Blade’a. Co Sopel w świecie, w którym najwyżej ceni się skuteczne uśmiercanie, robi jeszcze na jednej z niższych pozycji w Patrolu? Nie wiem, ale ktoś wyżej najwyraźniej nie jest zbyt spostrzegawczy. Albo uznał, że fajnie by było, gdyby dało się o człowieku powiedzieć coś więcej, niż to, że jest wybuchowy i dobrze posługuje się różnego rodzaju bronią. Ja na ten przykład nie umiałabym dużo dokładniej Śliskiego opisać, choć przecież wraz z nim przedzierałam się przez Przygranicze, walczyłam i dedukowałam, kto to się na niego uwziął. O drugoplanowych postaciach nie ma, co wspominać, bo były wypadły tak blado, że każda kolejna śmierć członka ekipy była mi absolutnie obojętna.

Mimo wszystkich swych uproszczeń i okrutnej schematyczności, początkowo intryga potrafi czytelnika zainteresować. Z uwagą śledziłam kolejne pojedynki, zdrady i podpowiedzi dotyczące głównego wątku. Dość szybko się jednak znudziłam. Nie, dlatego że akcja zwolniła czy z powodu mało „widowiskowych” starć. Odpowiedzialną za ten stan rzeczy okazała się łatwość, z jaką rozgryzłam powody pogoni za Soplem. Od pewnego momentu interesowało mnie już tylko to, dlaczego tenże powód stał się powodem (jakkolwiek to brzmi). A kiedy już się dowiedziałam to… byłam rozczarowana. Dużo bardziej interesująca okazała się przemiana Śliskiego, która zapowiada – być może – intrygujący rozwój akcji w kolejnym tomie, ale o tym cicho sza.

Mój stosunek do książki Kornewa ociepliła ostatecznie feeria stworów grasujących po Przygraniczu. W książce pojawia się ich ostatecznie niewiele – wilkołaki (i ich „podgatunki), wampiry, śnieżni ludzie, czy lodowe moskity – ale funkcjonują za to w podaniach i opowieściach przekazywanych sobie przez bohaterów, co daje nadzieję na zintensyfikowanie ich liczby w późniejszych tomach cyklu. Cieszy bardzo, że bestie z Przygranicza to prawdziwe zagrożenie, że w świecie Kornewa obawy o własne życie to nie tylko pusty frazes, próbujący sztucznie zbudować uczucie zagrożenia. Wystarczy zrobić jeden niewłaściwy krok, by już nigdy nie móc zrobić kolejnego.

„Tam, gdzie ciepło” zrobiło na mnie wrażenie z powodu umiejętnego łączenia brutalnej i prostej akcji z inteligentnym, opartym na ironii i sarkazmie żartem. W „Soplu” wszystko wydaje się superpoważne. W dialogach można się oczywiście spotkać z pewnym rodzajem niewybrednego, siermiężnego żartu rodem z szynków w zakazanych dzielnicach, ale wszystko to jest jakieś takie zużyte i bezbarwne. Zabrakło mi bardzo komicznych sytuacji, sytuacyjnych dowcipów, które nie opierałyby się na chlaniu i wiecznym posiadaniu kaca. Zwłaszcza, że powieść liczy sobie całe sześćset stron i powtarzanie w głowie za autorem tych samych dowcipów, tylko w innych konfiguracjach wyrazowych, w którymś momencie zaczyna się robić naprawdę męczące.

„Sopel” nie okazał się dla mnie najprzyjemniejszą lekturą, ale nie uważam też poświęconego mu czasu za stracony. Rozczarowała mnie schematyczność powieści Kornewa, zwłaszcza, że punkt wyjściowy dla fabuły wydawał mi się (i wciąż wydaje) niesamowicie bogaty w niewykorzystane jeszcze przez podobną literaturę możliwości; nie najlepiej też wspominam powtarzalność motywów i nieustające upijanie się bohaterów w chwilach, gdy akurat nie mieli komu spuścić manta. Trudno jednak odmówić autorowi sprawności w skonstruowaniu, choć nader tajemniczego i po zamknięciu książki, świata Przygranicza – z całą jego fauną, florą i dzikimi zasadami. Z pewnością, zarówno „Sopel”, jak i kolejne tomy tego cyklu prędzej przypadną do gustu spragnionym prostej rozwałki czytelnikom niż wymagającym odbiorcom, którzy znają schemat zbyt dobrze, by wciąż czerpać z niego frajdę. Ci drudzy nie powinni jednak podczas ewentualnej lektury czuć się oszukani, bowiem Kornew od początku do końca nikogo nie udaje i z miejsca zapowiada, czego się po „Soplu” spodziewać.

Dział: Książki
wtorek, 21 marzec 2017 18:07

Endgame. Reguły Gry

Ostatnia i najkrótsza część Endgame była niesamowicie wciągająca. Prawdę mówiąc, skrywała najmniej tajemnic - co jednak jest dobrą opcją, ponieważ wreszcie poznajemy odpowiedzi. Przestajemy rzucać pytania w przestrzeń, choć słodka niewiedza zostaje nam odebrana dopiero pod koniec książki. Powoli poznajemy istotę Gry, keplera 22b. Zdążymy wszystko sobie poukładać, zrozumieć niewiadomą i nagle to, w co wierzyliśmy, okazuje się kłamstwem. Wszystko sprowadza się do tego, aby złapać tego, kto jest oszustem. Jednak, jak złapać kanciarza w oszukanej grze?

Graczy została dosłownie garstka, na całe szczęście autorzy nie pozwalają nam się nudzić i nawet w ostatniej części przedstawiają nam nowe, barwne postacie. Co niektórzy bohaterowie zdążyli postradać zmysły, przez co stanowią śmiertelne zagrożenie nie tylko dla współzawodników. Są mordercami bez sumienia. Wiele osób przez nich zginęło, a kiedy ci postanawiają grać dla śmierci skazują ludzką rasę na wyginięcie.

Meteoryt uderzył w ziemię, kontrolę nad człowiekiem przejął instynkt, a nie racjonalne myślenie. Doprowadza nas to na skraj, z którego uratować nasz może tylko przerwanie Endgame. Co oczywiście jest ciężkie, wręcz prawie niemożliwe, do wykonania.

Lepiej rozumiemy większość zdarzeń, ponieważ dowiadujemy się sporo o mitologii istniejącej w książce. kepler 22b jest wspominany stosunkowo często, choć nie w mitach - jak mogłoby się wydawać. Rasa nadludzi, bóstw pokroju keplera 22b bezsprzecznie zapisała się na kartach krwawej historii naszej planety. Rządzili nami, ale w taki sposób, jakiego nie potrafiliśmy wykryć ani zrozumieć. Zostaliśmy zmuszeni pochylić głowy, pod naciskiem mądrzejszych istot. W którymś momencie jest wspomniane nawet, gdzie mieszkają ci nadludzie. Jako tako poznajemy ich zwyczaje, zachowania i obrzędy.

Bardzo przeżyłam śmierć kilkorga bohaterów w poprzednich tomach, jednak dopiero w tym, kiedy Graczy poznałam bardzo dobrze, miałam ich na wyciągnięcie ręki. Takich ludzkich, przyjaznych i niesamowitych. Dopiero w tej części dopadła Graczy śmierć, która ugodziła mnie nożem w plecy. Z zaskoczenia. W ogóle się tego nie spodziewałam. Stało się, a wydarzenia leciały na łeb na szyję i nie było czasu, żebym do końca zrozumiała, co się właściwie stało. Dopiero kiedy zamknęłam książkę i odetchnęłam od nadmiaru akcji mogłam wydać z siebie niemy krzyk. Tak po prostu zamordowani. Dotarła do mnie wtedy brutalność Endgame. Podobało mi się, w jaki sposób to wszystko rozegrano.

Książka bezsprzecznie powala swoje poprzedniczki na kolana. Ciągle wstrzymywałam oddech w obawie o Graczy i losy świata, przyglądałam się wszystkiemu z góry i żałowałam, że nie mogę im pomóc. Dodam jeszcze tylko, że okładka prezentuje się super, a układ typograficzny książki się nie zmienił - czyli nie ma akapitów.

Dział: Książki
wtorek, 14 marzec 2017 17:44

Endgame. Klucz Niebios

Kiedy skończyłam pierwszą część, nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę kolejną. Na całe szczęście czekała już na półce, inaczej ciekawość zżarłaby mnie od środka. W książce mamy sposobność spotkać już tylko dziewięciu Graczy. Pewne sojusze przetrwały, jednak większość osób woli działać samemu, czują się wtedy bezpieczniejsi. Nie muszą spać z otwartymi oczami w obawie, że ktoś wbije im nóż w plecy. Endgame jest bezlitosne, jego uczestnicy również.

Jeśli trochę plątał Wam się wzrok podczas czytania pierwszego tomu, to w tym już nawet nie zwrócicie uwagi na układ typograficzny książki. Jest taki sam jak wcześniej, czyli bez akapitów, ale oczy po prostu się przyzwyczajają. Ja na szczęście od początku nie miałam z tym problemu i mam nadzieję, że historia i Was wciągnie tak bardzo, że zdołacie o tym układzie zapomnieć.

Jako że jest mniej bohaterów, mamy też mniej perspektyw, dzięki czemu łatwiej jest się nie pogubić. Poznajemy bliżej Graczy i ich uczucia oraz stosunek do Gry. Uświadomiono nas, że niektórzy chcą końca. Marzą o Endgame. Grają dla śmierci. Na całe szczęście kilka osób postanawia sprzeciwić się przeznaczeniu i keplerowi 22b. Szukają sposobu na zakończenie tej katastrofy i powstrzymanie nieuniknionego. Bohaterowie mierzą bardzo wysoko i postawili sobie cele, do których spełnienia potrzeba nadludzkiej siły. Ostatecznie chcą sprzeciwić się przeznaczeniu, co nigdy nie bywa proste.

Jednak kim lub czym jest kepler 22b? Jest on kimś w rodzaju nadczłowieka, bóstwa wysławianego przez ludy Graczy i ich samych. Jego nazwę piszemy z małej litery, więc jeśli zdanie zaczynało się od keplera 22b to najzwyczajniej w świecie pierwszą literą było małe 'k'. Często się wtedy gubiłam, a dlatego, że zawsze wpajano nam, że zdanie zaczynamy z dużej. To wyglądało po prostu inaczej, tak... nienaturalnie. Oczywiście, rozumiem dlaczego jest tak, a nie inaczej, ale zawsze i tak musiałam przypomnieć sobie powód takiego początku zdania.

Ich mitologia, często związana właśnie z keplerem 22b, była niesamowita. Dowiedzieliśmy się o niej trochę więcej niż w pierwszym tomie, ale niestety nadal malutko. Bardzo lubię mity greckie i nordyckie, więc ta opowieść idealnie wpasowała się w moje gusta. Nie poznajemy samego keplera 22b, ani też istot mu podobnych, ale powoli poznajemy ich zamiary w stosunku do Ziemi.

Oczywiście w tej części również roi się od zagadek i tajemnic. Nic nie dostajemy na tacy, to byłoby zbyt proste. Musimy czasem trochę się pogłowić, żeby poprawnie zrozumieć przekaz. Ciągle towarzyszy nam niesamowity dreszczyk i euforia, kiedy zrozumiemy coś przed bohaterami opowieści. Wkręcić się w fabułę pomagają nam obrazki znajdujące się w książce. Poznajemy brutalność i zaciętość ludzkiej rasy, ich wady i zalety. Dobro, miłosierdzie i ambicje. Gracze różną się od siebie całkowicie. Nie czujemy między nimi powiązania, chęci współpracy - a skoro zamierzają stanąć naprzeciwko przedwiecznym istotom, sami sobie nie poradzą. Muszą działać razem.

Wkręciłam się w tę opowieść, polubiłam bohaterów i oczarowano mnie unikalnością historii. Jestem bardzo zadowolona z tej lektury.

Dział: Książki
wtorek, 28 luty 2017 12:24

Endgame. Wezwanie

Kiedy w ziemię uderza seria meteorytów, spokój ludzi zostaje naruszony. Ich sielankowe życie dobiega końca, jednak nie są oni tego świadomi. Tylko nieliczni rozumieją co się dzieje. Rozpoczęło się Endgame. Gra zwiastująca początek końca. Ludzkość stoi nad przepaścią, a ich los zależy od zaledwie kilkunastu osób. Graczy. Są oni potomkami starożytnych cywilizacji. Od kiedy pamiętają, mówiono im o Endgame. Ćwiczyli od wczesnego dzieciństwa. Są szybcy, odważny i nieustraszeni. Niejednokrotnie już zabijali. Bez mrugnięcia okiem. Bronią palną jak i walcząc wręcz. To urodzeni mordercy. To Gracze z prawdziwego zdarzenia. Z dwunastki Wezwanych wygra tylko jeden. Jedenastu przegra. Przegrani umrą.

Książka zaciekawiła mnie opisem. Nie wiedziałam czego się spodziewać i jako tako bałam się, że może mi się nie spodoba. Moje obawy na szczęście okazały się niepotrzebne. Pozycja wciągnęła mnie już po pierwszych stronach. Historia opowiada o emocjonującej grze, w której możemy brać udział. Dostajemy podpowiedzi, zagadki, krzyżówki i ukryte wiadomości. Z tyłu książki jest miejsce na nasze notatki.

Warto wspomnieć, że rozdziały są raczej krótkie i każdy skupia się na innym bohaterze, których swoją drogą jest całkiem sporo. Każdy jest inny, autorzy przedstawili nam masę ciekawych osób, przewijających się przez całą książkę. Nigdy nie byłam pewna, czy przypadkowa osoba spotkana na ulicy nie okaże się kimś ważnym. Czytając tę książkę, mój mózg pracował na najwyższych obrotach. Zapamiętywałam fakty, szukałam podpowiedzi, zastanawiałam się nad niewiadomą. Kiedy byłam zmuszona odłożyć książkę choć na chwilę, mój umysł wracał do zagadek poruszonych w Endgame. Do trosk bohaterów. Do ich szczęścia, żądzy mordu i strachu o bliskich.

Muszę dodać, że książka ma narrację trzecioosobową w czasie teraźniejszym. Osobiście nie przepadam za tym typem narracji, jednak stworzyła ona bardzo ciekawą atmosferę. Pozwolę sobie jeszcze wspomnieć, że w książce nie ma akapitów. Na początku myślałam, że będzie to przeszkadzało w czytaniu - jednak się myliłam. Taki układ typograficzny książki nie robi większej różnicy podczas czytania. Po pierwszych stronach na prawdę przestaje się zwracać na to uwagę.

Może ciężko to zrozumieć, ale Gracze, oprócz tego, że byli maszynami do zabijana, w większości marzyli o normalnym życiu. Nie chcieli wojen, mordowania, gry, Endgame. Endgame oznacza koniec, a przecież oni wszyscy chcieli żyć. Tylko nieliczni wybierają śmierć. Bohaterowie nawiązują sojusze, jedni chętnie - inni pod przymusem. Kłamią, kochają, zdradzają, torturują, mordują. W grze, którą jest Endgame, nie ma zasad. Wszystkie chwyty dozwolone. Gracze są mądrzy, jednak czasem żądza zemsty przysłania rozum.

Jednak, jaki jest haczyk? Gra bez zasad, nie może być fair. Razem z Graczem, giną jego ludzie. Przyjaciele, znajomi, sąsiedzi. Więc na barkach bohaterów ciąży na prawdę wielka odpowiedzialność. Dzięki tej książce dowiemy się o skrajnych powodach zawierania sojuszy. Poznamy bratnie dusze. Doświadczymy czym jest miłość, poświęcenie, strach i złość. Poczujemy gorycz oszukanych i ujmę na honorze zdrajców. Poznamy sekrety, o jakich świat nie słyszał. Na tacy nie podadzą nam jednak najważniejszego. Czy można przechytrzyć stwórców Endgame, jak i samą grę? Co dobrego przyniesie ludzkości i jaką cenę przyjdzie nam za to zapłacić? Wiemy tyle, że Endgame to zagadka. Łamigłówka, którą zrozumiemy zbyt późno, aby tę wiedzę wykorzystać.

Osobiście po przeczytaniu pierwszego tomu mam mętlik w głowie. Ciągle widzę ciągi liczb i niezrozumiałe podpowiedzi. Od razu zabieram się za drugi tom, może dzięki temu coś się rozjaśni. Podsumowując, książka jest na prawdę dobra. Wzbudza multum emocji i porywa nas do świata, w którym toczy się Gra. Sprawia, że nie rozróżniamy prawdy i kłamstwa. Dezorientuje nas do tego stopnia, że nie można się oderwać od czytana. Ludzie lubią tajemnice, a ta książka skrywa ich wiele. Mam nadzieję, że sami je poznacie, czytając Endgame. Jeśli mówimy już o plusach książki, to nie mogę pominąć okładki, która prezentuje się cudownie i świeci jak złoto. Wiem, że nie powinno się oceniać książki po okładce, ale ta jest naprawdę niesamowita.

Dział: Książki
niedziela, 29 styczeń 2017 09:08

Rybak znad Morza Wewnętrznego

Wznowienia twórczości Ursuli Le Guin w formie trzech potężnych omnibusów to jedna z największych gratek wydawniczych ostatnich trzech lat. Rewelacyjne pod względem zawartości, wspaniale prezentują się też na półce i cieszą oko każdego miłośnika dobrego fantasy i science fiction. Rybak znad Morza Wewnętrznego to trzeci tom, nie tylko wspaniale uzupełniający dwa najważniejsze cykle pisarki - Ziemiomorze i Sześć światów Hain, ale również dający wgląd w jej wczesną twórczość, gdy dopiero odkrywała te dwa zupełnie różne uniwersa.

Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniczek, będących zbiorami powieści, książka składa się z czterech zbiorów opowiadań (Wszystkie strony świata, Rybak znad Morza Wewnętrznego, Cztery drogi ku przebaczeniu, Urodziny świata) oraz mini-powieści Opowiadanie świata. Łącznie znajdują się tutaj czterdzieści dwa teksty różnej objętości i dotyczące różnej tematyki, wśród których każdy czytelnik odnajdzie coś fascynującego i przykuwającego uwagę. Warto też zwrócić uwagę, że tytułowy zbiór, Rybak…, jest publikowany w Polsce po raz pierwszy.

Zdecydowanie lepiej jest sięgnąć po bieżący tom, mając już za sobą lekturę Ziemiomorza oraz Sześciu światów Hain (tych szczególnie), ponieważ akcja znacznej część zawartych tu utworów toczy się właśnie w tym dwóch, najsłynniejszych i najważniejszych w dorobku autorki, uniwersach. Nie są one bezpośrednio związane z fabułą poprzednich powieści, ale bez ich znajomości czytelnikowi może być trudno w pełni zrozumieć kontekst opisywanych wydarzeń. Przede wszystkim zaś stanowią one naprawdę dobre uzupełnienie obydwu cykli, dając ich pełniejszy obraz i wypełniając brakujące luki.

Wszystkie strony świata to zbiór najwcześniejszych opowiadań Le Guin, najbardziej też zróżnicowany tematycznie. I nie ukrywam, mój ulubiony z tego tomu. Znajdują się tutaj zarówno teksty dotyczące Ziemiomorza i Ekumeny (światów Hain), jak również opowiadania zupełnie z nimi nie związane, toczące się w naszej rzeczywistości, która jednak przyjmuje futurystyczną formę. Każdy został też opatrzony krótkim komentarzem autorki, w którym wyjaśnia okoliczności jego powstania lub zamierzone przesłanie.

Rybak znad Morza Wewnętrznego to z kolei zbiór ośmiu opowiadań, w tym tylko część ze świata skolonizowanego przez Hainów. Wart jest uwagi nie tylko ze względu na znajdujące się w nim utwory, lecz również wstępu, w którym Le Guin opowiada o swoim stosunku do fantastyki naukowej.

Akcja opowiadań zawartych w pozostałych zbiorach oraz powieści toczy się w obrębie uniwersum Ekumeny. Pojawiają się tu zarówno planety i rasy dobrze znane z Sześciu światów Hain, jak i zupełnie nowe, z których na uwagę zasługują przede wszystkim Werel i Yeowe. W poświęconych im utworach autorka skupia się przede wszystkim na kwestiach „posiadania” drugiego człowieka, w znacznej mierze związanego z płcią danej osoby. Widzimy tu społeczeństwa, gdzie (w zależności od miejsca) kobiety i mężczyźni zostają sprowadzeni do roli niewolników bądź wręcz kasty podludzi, a ich głównym celem jest dostarczanie przyjemności i przedłużanie gatunku.

Mimo różnorodnej tematyki wszystkich zawartych tu utworów, mają one kilka punktów wspólnych. Autorka porusza w nich problem tolerancji, seksualności i płciowości, prawa do stanowienia o samym sobie, prześladowań na tle rasowym i światopoglądowym, dyskryminacji, wolności, samotności, a nawet klonowania. Każdy z tekstów wnosi nowe spojrzenie na daną kwestię, często z dość gorzkim wydźwiękiem i bardzo rzadko pozwalając sobie na nutę optymizmu, że ludzką naturę można zmienić.

Jedyny drobny zgrzyt, jaki pojawił się podczas lektury, dotyczy przekładu. W zbiorze Wszystkie strony świata pojawia się opowiadanie „Królowa Zimy” (w oryginale Winter’s King), której akcja toczy się na zamieszkałej przez hermafrodytów planecie Gethen. Le Guin w komentarzu wyjaśnia, że w pierwotnej wersji utworu, nadała bohaterom formę męską, natomiast w nowych wydaniach – aby sprawiedliwości stało się zadość – formę żeńską (mimo to w oryginale władca nadal nazywany był królem, nie królową). W otwierającym Urodziny świata „Słowie wstępu” mowa jest o tym samym opowiadaniu, ale z tytułem „Zimowy król”. Byłoby chyba lepiej ujednolicić tę kwestię, bądź przynajmniej zrobić odpowiednią adnotację. Druga spraw dotyczy z kolei nieszczęsnego czarodzieja nazwiskiem Underhill, które to miano ma wyjątkowego pecha do polskich tłumaczy. W przekładzie Zofii Uhrynowskiej-Hanasz zmienił się on w… pana Podgórskiego (sic!). To już łatwiej było przełknąć pana Podgórka w wykonaniu Jerzego Łozińskiego…

Są to jednak naprawdę drobne kwestie, na które z łatwością można przymknąć oko, ponieważ cały zbiór prezentuje się naprawdę wspaniale. Doskonale komponuje się z poprzednimi tomami i może stanowić prawdziwą ozdobę każdej domowej biblioteczki. Gorąco polecam!

Dział: Książki
niedziela, 22 styczeń 2017 07:01

Wywiad: Veronica Roth

WYWIAD Z VERONIKĄ ROTH

Co oznacza oryginalny tytuł książki (Carve the Mark)?

“Wytnij ten znak” jest to fraza, która powraca w książce i jest wypowiadana przez bohaterów. Odnosi się do rytuału popełnianego po odebraniu komuś życia lub doświadczeniu ogromnej straty. Zwrot ten pojawia się gdy dochodzi do wielkich wydarzeń, chwil transformacji. Miałam poczucie, że ten tytuł w znaczący sposób oddaje historię książki.

Dział: Wywiady
poniedziałek, 09 styczeń 2017 14:27

Thor Gromowładny #02: Boża bomba

Poprzedni tom „Thora Gromowładnego”, który prezentował pięć pierwszych zeszytów z oryginalnej serii, wzbudził nie tylko moją ciekawość świetnie napisaną historią Asgardczyka i jego odwiecznej walki z bogobójcą Gorrem. Scenarzysta Jason Aaron rozbudził apetyt wielu czytelników. Czy udało mu się go zaspokoić w drugim tomie?

Album otwiera historia Gorra. Z tej retrospekcji czytelnicy w końcu mają okazję dowiedzieć się kim jest bogobójca, jaka rodzinna tragedia go spotkała oraz co najważniejsze – jak uzyskał swoją wyjątkową moc unicestwiania wszelkich bóstw. W zeszycie tym Gorr przedstawiony jest jako postać wręcz tragiczna. Wielkie nieszczęście jakie spotyka jego rodzinę ma istotny wpływ na jego charakter i rozbudza w nim chęć zemsty. Rozdział ten spaja w całość historię, wyjaśnia wiele czytelnikowi i pozwala zrozumieć tą ciekawą postać.

W dalszej części albumu poznajemy misterny plan Gorra. Na rodzimej planecie od dziewięciu stuleci bogobójca buduje niezwykłą broń. Tytułowa boża bomba po detonacji ma wyeliminować z całego wszechświata i dodatkowo ze wszystkich linii czasowych wszelkiego rodzaju bóstwa. Jak dla ironii, do jej budowy wykorzystywane są zniewolone przyszłe ofiary tej broni. Wśród nich jest m.in. młody Thor z przeszłości, któremu jednak udaje się ostatecznie wydostać z opresji. Dołącza on do Thora Avengersa i Thora Wszechojca, którzy wyruszyli z Asgardu na wojnę z Gorrem. Synowie Odyna z trzech różnych linii czasowych są świadomi tego, iż dopiero łącząc swoje siły będą mogli pokonać bezwzględnego bogobójcę.

thorG2 p3

Kontynuacja „Thora Gromowładnego” nadal trzyma wysoki poziom nie tylko pod względem fabuły, ale również grafiki. Warto dodać, iż w tym albumie do duetu Aaron-Ribic dołącza rysownik Butch Guice. To on zilustrował zeszyt przedstawiający historię Gorra. Szczerze jednak jego kreska znacznie odbiega jakościowo od chorwackiego autora pozostałych zeszytów. Przez to retrospekcyjna część wydaje się być najsłabszym rozdziałem komiksu.

Esad Ribic ponownie wykonał kawał dobrej roboty. Wspomagany tym razem przez Jacksona Guice’a po raz kolejny zbudował niesamowity klimat albumu. Panowie świetnie oddali dynamikę i brutalność scen akcji. Mistrzowsko prezentują się kosmiczne scenerie czy wszelkie detale. Ribic udowodnił iż jest prawie bezkonkurencyjny w oddawaniu szczegółów anatomii postaci. Ponownie użyję porównania, iż przedstawiona muskulatura Thora przywodzi na myśl zdjęcia Schwarzeneggera z jego czasów największej filmowej popularności.

„Boża bomba” to album równie dobrze opowiedziany co narysowany. Aaron umiejętnie skacze między różnymi planami czasowymi. Unika wszelkich pułapek i paradoksów związanych z podróżami w czasie, dzięki czemu czytelnik nie czuje swoistego zmęczenia. Na plus zasługują również dowcipne dialogi (szczególnie pomiędzy Thorami) i cięty język bohaterów. Autor w tych ostatnich zeszytach postawił głównie na widowiskowe pojedynki. Brakuje tutaj tej gęstej atmosfery i mrocznej otoczki, która charakteryzowała „Bogobójcę”. Ta zmiana stylu sprawia jednak, iż komiks jest lżejszy w odbiorze aniżeli część pierwsza.

Podsumowując „Boża bomba” jako kontynuacja przygód Thora Gromowładnego trzyma nadal wysoki poziom. Aaron w przyzwoity sposób domyka rozpoczętą historię z Gorrem Bogobójcą. Album urzeka również pod kątem wizualnym. Choć zapewne każdy znajdzie w tym komiksie małe minusy, są one spokojnie do przejścia i nie psują odbioru. Nadal podtrzymuję swoją opinię, iż jest to jedna z najlepszych serii, która ukazała się w ramach cyklu Marvel Now. Dodam, iż obowiązkiem każdego fana historii obrazkowych o superbohaterach jest zapoznanie się z tym albumem i posiadanie go w swojej kolekcji.

Dział: Komiksy
środa, 28 grudzień 2016 14:50

Terry Pratchett. Życie i praca z magią w tle

„Dzieją się dziwne rzeczy, gdy człowiek czyta w pociągu powieści Terry'ego Pratchetta. Ludzie pochylają się, żeby obejrzeć okładkę, a potem mówią: „Czytałem to”, co jest naprawdę irytujące. Nawet konduktor tak do mnie powiedział.”

Myślę, że Terry’ego Pratchetta nie trzeba przedstawiać. Nie każdy zna jego twórczość, ale słyszeli o nim niemal wszyscy. Można go lubić, można nie przepadać za jego prozą, ale inteligencji, błyskotliwego dowcipu, nieograniczonej wyobraźni odmówić mu nie sposób. Pratchett był jednym z najbardziej płodnych artystów. Jego utwory zostały przetłumaczone na prawie czterdzieści języków. Wielu uważa, że są one obowiązkowe dla każdego miłośnika fantastyki.

Z tego powodu biografii oraz książek opisujących twórczość Pratchetta jest całe zatrzęsienie. Sporo powstało przed śmiercią artysty, tak jak pozycja, którą trzymam w ręku. Byłam zainteresowana, jaką osobowość skrywa jeden z moich ukochanych artystów. Craig Cabell postanowił przybliżyć nam sylwetkę tego autora.

Słów kilka o okładce. Jest źle. Bardzo źle. Bardziej przypomina pracę ucznia gimnazjum niż profesjonalnego grafika. Nie będę tutaj się nad nią znęcać, ale gdybym miała wybierać między paroma biografiami Pratchetta, to po tę bym nie sięgnęła. Druga kwestia – tłumaczenie tytułu. Uważam, że wierne byłoby lepsze niż polska wariacja. Kompletnie mi nie pasuje do tej książki.

„Terry Pratchett. Życie i praca z magią w tle nie jest nieoficjalną biografią, nie jest przewodnikiem po Świecie Dysku. Jest hołdem dla człowieka, który sprzedał siedemdziesiąt milionów egzemplarzy swoich książek, przetłumaczonych na trzydzieści osiem języków, i który udowodnił, że ma wielkie serce, jeszcze zanim zachorował. Jest to również książka wyrażająca podziw dla pisarza fantasy, którego dusza żyje w świecie rzeczywistym, i to właśnie czyni go popularnym – potrafi skłonić czytelników do empatii wobec jego świata i z prawdziwego świata wokół nich.”

Nie można odmówić autorowi wiedzy na temat tego, co pisze. Mówi o współczesnej fantastyce w Wielkiej Brytanii i na świecie, o twórczości Pratchetta, oraz o bardziej znanych powieściach, na które warto zwrócić uwagę. Niestety zbyt mało powiedział o samym autorze. Na początku oczywiście znajduje się historia początków pisania, kariery dziennikarskiej. Gdzieś przelatuje fragment o zaangażowaniu w walkę o przetrwanie orangutanów (okazuje się tutaj, że Bibliotekarz nie pojawia się przypadkiem na Niewidocznym Uniwersytecie). W końcu angielski pisarz pojawia się raz, gdy ogłasza światu diagnozę i włącza się do walki z chorobą Alzheimera. Dla mnie to było za mało. Liczyłam na bliższe zapoznanie się sylwetką Pratchetta.

Autor twierdzi, że jego książka nie jest przewodnikiem po twórczości Pratchetta. Nie jest też biografią. Więc czym jest? Niczym. Trochę biografii, sporo analiz i mamy... nic konkretnego. Liczyłam na przedłożenie tego, co Pratchett pisał, zachowań bohaterów, sytuacji w jego powieściach na jego życie, przekonania i działania. Chciałam poznać siłę napędową, którą kierowała artystą i pozwalała tworzyć dzieła tak różne, tak niesamowite i inteligentne.

Nie potrzebowałam analizy powieści i opowiadań, wytłumaczenia ich drugiego dna i zdradzania zakończeń. Podczas lektury miałam wrażenie, że autor traktuje czytelnika, jak osobę niezbyt rozwiniętą. Inaczej po co musiałby tłumaczyć nam, o czym są książki Pratchetta? Postawę Cabella wobec nas można odczuć już w pierwszych rozdziałach. Gdy kolejny raz czytałam, że „jego zdaniem fantasy oraz science fiction to odrębne gatunki, a nie jak niektórzy twierdzą, że jedno jest podgatunkiem drugiego”. Oczywiście autor tłumaczył nam też, dlaczego tak sądzi. Za każdym razem. To powodowało coraz większą irytację.

Za całkiem zbędne także uważam „aneksy”. Po cóż komu dokładna lista płac filmowych adaptacji powieści Pratchetta? Szkoda, że nie ma sprzątaczek, stażystek i chłopców na posyłki. Po co lista wszystkich wydań wszystkich książek? Kto się tym interesuje, to wie, kto nie to i tak to pominie...

„Równoumagicznienie to prawdopodobnie najważniejsza książka, jesli chodzi o poszerzanie horyzontów cyklu. Jest pierwszą, w której pojawia się babcia Weatherwax, kontynuuje tez przełamywanie schematów fantasy, rozpoczete w Kolorze magii.”

Całkiem przydatne były stwierdzenia czym Pratchett inspirował się podczas pisania. Jakie dzieła „wyśmiewał”, po jak trudne tematy sięgał: nierówność społeczna, seksizm, rasizm, przemoc, korupcja to tylko niektóre motywy w jego powieściach. Łamał tabu i schematy rządzące w powieściach fantasy. Przerabiał bajki, baśnie i znane historie po swojemu. Przenicowywał je i pokazywał ich nieznaną stronę.

Podsumowując, powiem, że nie wiem do końca czym miała być ta książka. Dla mnie usypiaczem. Naprawdę dwa razy nad nią zasnęłam. Gdy czytałam o książkach, które znam, było nawet w porządku. Gdy wchodziłam na nieznane tereny, modliłam się o koniec. Niestety Cabell nie umie swoją opowieścią o moim ukochanym autorze przyciągnąć czytelnika. Na szczęście jest wiele cytatów (różnych autorów), które umiliły choć trochę ten czas. Ale nie zniechęcam do sięgnięcia po pozycję. Możliwe, że fanom większym ode mnie, przypadnie ta książka do gustu.

„Technicznie jestem humanistą. Nie wierzę w wielkie brody na niebie, ale wierzę, że istnieje porządek.
Terry Pratchett”

Dział: Książki
środa, 09 listopad 2016 10:12

Rubinowy krąg

Gdy Adrian i Sydney szczęśliwie dotarli pod bezpieczne skrzydła morojów, mieli nadzieję, iż ich kłopoty wreszcie się skończyły, a niedawne, tragiczne wydarzenia związane  z Alchemikami szybko umkną z ich wspomnień. Jednak zamknięcie w królewskim dworze, nienawiść wiążąca się z małżeństwem byłej Alchemiczki z morojem oraz zaginięcie Jill wciąż spędza im sen z powiek. A kiedy nie możesz przestać myśleć o ucieczce... po prostu zwiej.

Richelle Mead znana jest mi przede wszystkim z serii o Georginie, sukubie zakochanym w człowieku i -oczywiście- słynnej "Akademii Wampirów". Mimo, iż drugi wspomniany cykl czytałam już dosyć dawno, to wciąż miło go wspominam. Stąd też nie zastanawiałam się długo nad wyborem lektury. Jedynym minusem było to, że Rubinowy krąg jest już szóstym tomem serii, a ja, cóż... niestety, z Kronik krwi nie przeczytałam wcześniejszych. 

Niektórym się wydaje, że gdy uciekinierzy odnajdą upragnione schronienie, wszystko musi wrócić do normy. Błąd. Adrian i Sydney, młode małżeństwo do tej pory uciekające przed nienawiścią Alchemików do ich dawnej "koleżanki", mają już dość bezczynnego siedzenia i czekania na cud. Jill sama się nie odnajdzie, a dotychczasowe próby odszukania zaginionej spełzały na niczym. Kolejne grupy poszukiwawcze wracały z pustymi rękami (nawet, jeżeli przewodził im Dymitr i Rose). Do tego dochodzą problemy typowo małżeńskie, za ciasne mieszkanko dzielone z matką Adriana i... problem gotowy. 

Mimo, iż poprzednie pięć tomów to dla mnie tajemnica, nie miałam problemów w odnalezieniu się w wydarzeniach Rubinowego kręgu. Pani Mead zadbała o swoich fanów (nawet tych, którym było nie po drodze sięgnąć po każdą część) i w skrócie przytacza wydarzenia z przeszłości. Byłam więc w miarę na bieżąco. 

Nie mogłam wczuć się w tę historię. Zastanawiałam się, czy to sprawka braku poprzednich części, czy może przejadła mi się tematyka wampirów, morojów i wszelkich innych istot nadprzyrodzonych. Ciężko jednoznacznie stwierdzić. Problemy bohaterów wydawały mi się błahe, miałam problem ze skupieniem się nad tokiem opowieści mimo, iż nie przeszkadzały mi wówczas żadne "czynniki zewnętrzne". Sytuacja poprawiała się jedynie wtedy, gdy coś się działo; byłam zaintrygowana osobą Charlotte, jej darem i tym, jak wiele poświęciła, by odszukać siostrę. Znacznie mniejszym zainteresowaniem cieszyła się już sprawa odszukania Jill. 

Szczerze mówiąc, Rubinowy krąg to trochę taka mieszanka wybuchowa. Na te ponad trzysta stron przypadło kilka osobnych wątków, mnóstwo postaci (miałam delikatny problem, żeby wszystkie zapamiętać i przypisać do wydarzeń np. z "Akademii Wampirów") i wiele sytuacji zagrażających życiu bohaterów. Niektóre tajemnice (a może bardziej- bezmyślność pewnych postaci) przyprawiały mnie o dreszcze. Ale szczęśliwie zakończyłam przygodę z tomem, nie nienawidząc nikogo.

Podsumowując, książka nie jest zła, ale też nie porywa. Jest kilka ciekawych akcji, które przyciągają uwagę, jednak przeważały fragmenty, gdzie się nudziłam. Zdecydowanie polecam fanom Richelle Mead jak i tym osobom, które już znają poprzednie tomy Kronik krwi. Jeżeli ktoś (tak jak ja) wcześniejszych części nie czytał, to mimo przywołania wcześniejszych wydarzeń przez autorkę, zalecałabym raczej rozpoczęcie przygodę z Adrianem i Sydney od pierwszego tomu, nie tego. 

Dział: Książki