Rezultaty wyszukiwania dla: dla dzieci
Premiera: "Czarci Most"
"Czarci Most" - powieść z pogranicza grozy i fantasy spod pióra Anny Bichalskiej ukaże się już pod koniec stycznia 2015 roku. Secretum objęło książkę patronatem medialnym.
Circus Maximus
„ - Zagubione dusze... - wyszeptał Charlie. - Słyszę ich wołanie. Mówią...
- Co? Co mówią?!
- Czekaj, słucham... "Oto zbliża się ten, który sprowadza rozpacz; człowiek wielkiej siły, ale próżnego serca... (...) Człowiek, który wierzy, że ultramaryna naprawdę podkreśla piękno jego oczu. Dajcie nam głowę Nathana Wyldera!".
- Zamknij się, Charlie, po prostu się zamknij! To jest rozkaz, słyszysz? Wszyscy mamy jakieś słabostki. Ty nie lubisz koziego sera i niepunktualności, uszanuj więc, jeśli łaska, tę moją jedną drobniutką fobię".*
Czeka cię kolejne zadanie do wykonania, a od jego wyniku zależą losy całej historii. Musisz być uważny i ostrożny, nie możesz dać się ponieść emocjom i zawsze powinieneś stawiać misję ponad wszystko. Sęk jednak w tym, że ty tak nie możesz, nie potrafisz poświęcić przyjaciół dla dobra sprawy, ale zrobisz wszystko by dobrze ją wykonać. Tylko czy to, że dajesz dojść do głosu emocją, nie zniweczy niczego? Czasem chęci nie wystarczają.
Jake Jones jest Strażnikiem historii. Co prawda od niedawna, ale ma już za sobą pierwszą misję, a teraz czeka go kolejna. Wraz dwójką przyjaciół musi przenieść się do XVIII Szwecji by odebrać atomium, substancję umożliwiającą podróżowanie w czasie. Zadanie jest bardzo ważne, bo zasoby tej mikstury są prawie na wykończeniu, a bez tego niema mowy o jakichkolwiek działaniach. Misja kończy się niestety niepowodzeniem, a za wszystko obwinia się właśnie Jake. Po powrocie do Punktu Zero chłopak ma szansę zatrzeć złe wrażenie wyruszając na kolejną misję. Jest ona bardzo niebezpieczna, ale tylko on i jego ciotka są w stanie przenieść się do 27 roku naszej ery. Okazuje się, że Agata Zeldt, najstraszniejsza kobieta świata, planuje zniszczyć całą cywilizacje, a ich zadaniem jest to powstrzymać. Czy strażnikom uda się przechytrzyć kobietę? Jak Jake zareaguje na to co spotka na miejscu i czy jego brat, Filip, żyje?
Jakiś czas temu, w sumie nie tak dawno, bo zaledwie kilka dni temu, miałam przyjemność zapoznać się z pierwszym tomem tego cyklu. Jak już wspominałam, przy okazji pisania o „Nadciąga burza", lubuję się w powieściach tego typu. Temat podróży w czasie bardzo mnie fascynuje, a gdy autor zadba jeszcze o detale przepadam z kretesem. Pierwszy tom zapunktował u mnie właśnie tym jak Dibben wszystko starannie dopracował i po jego zakończeniu byłam niezmiernie ciekawa co będzie dalej. Szybko sięgnęłam więc po kontynuację i oto mam ją za sobą. Jakie są moje wrażenia po „Circus Maximus"?
Nie będę trzymała was w niepewności i od razu powiem, że Dibben utrzymał poziom, który był w pierwszej części, a nawet go podwyższył, i to z pozytywnym rezultatem. Po raz kolejny zadbał oto by wszystko do siebie pasowało i ze sobą współgrało. Ze szczegółami opisuje miejsca gdzie wszystko się dzieje, bez zbytniego trudu oddając klimat XVIII Szwecji jak i Starożytnego Rzymu. Zwykłymi słowami zobrazował to tak dobrze, że bez problemu mogłam sobie wyobrazić co widzieli bohaterowie, a przyznać muszę, że było na co patrzeć. I tym razem udowadnia, że zna się na tym co opisuje i to lubi, bo potrafi przedstawić całość tak lekko i interesująco. Oczywiście oprócz barwnych opisów i podłoża pod całą fabułę sprawiającego, że nic nie wzięło się z powietrza autor uraczył mnie zawrotną akcją, której nie dało się przewidzieć.
Od samego początku coś się dzieje, i jest tak już do końca. Wszystko toczy się wartko i w zawrotnym tempie, ale nie da się w tym pogubić. Jak przystało na powieść przygodową o Strażnikach historii, bohaterowie przeżywali mnóstwo przygód. Często niebezpiecznych i zagrażających życiu, pełnych pułapek. Nigdy nie było wiadomo co ich może spotkać, i jak się okazuje, komu ufać. Wierność ideom szybko może się zmienić gdy ktoś nie jest wystarczająco silny i przedstawiają mu ofertę nie do odrzucenia. Jednak gdzieś pomiędzy tym całym galimatiasem było miejsce na żarty, przyjaźnie oraz miłość. Powieściopisarz sprawia tym, że książka jest jeszcze lepsza i ciekawsza. Co ważniejsze swoimi powieściami może sprawić, że potencjalny czytelnik na nowo zainteresuje się historią, postanowi poszerzyć wiedzę zdobytą w tych książkach oraz wybadać co jest w nich fikcją, a co prawdą.
„Circus Maximus" to książka, która wciągnęła mnie od pierwszych stron i trzymała w swoich szponach do samego końca. Nie mogłam się od niej oderwać i tylko z zapartym tchem przewracałam kolejne strony. Dibbem przekazał mi masę wrażeń oraz emocji, dla których nie jestem w stanie znaleźć odpowiednich słów. Jak zafascynowana obserwowałam poczynania bohaterów próbując wraz z nimi rozwikłać zagadkę. Niesamowitą rzeczą był dla mnie to jak mocno wczułam się w całą historię i to, że nie mogłam odłożyć książki póki nie przeczytam ostatniego słowa. Zżyłam się z bohaterami i przeżywałam gdy coś im się działo. Uważam, że Ra część jest o wiele lepsza od swojej poprzedniczki pod wieloma względami cieszę się niezmiernie, że Dibben nie spoczął na laurach tylko zakasał rękawy i stworzył ten oto utwór. Czuję też, że jeszcze nie raz mnie autor zaskoczy.
Już teraz, z czystym sumieniem, mogę napisać, że Strażnicy historii to cykl, który fani podróży w czasie, przygód oraz historii, muszą koniecznie przeczytać. Tego i wiele więcej z pewnością tu nie zabraknie. Czeka was kilka godzin niezapomnianych ważeń, po których będziecie chcieli jeszcze więcej. Ja z pewnością sięgnę po kolejne tomy najszybciej jak się da.
*str.120
Izabela Kawa - Cienie
Krok za krokiem zbliżała się do swojego znienawidzonego miejsca pobytu, które ludzie uparcie starali się nazywać jej domem. Cóż, nigdy nie przeczyła, że nosi on nazwę Domu Dziecka imienia Jana Brzechwy, ale za dom, prawdziwy dom, go nie uważała. Przecież to zaledwie przechowalnia, miejsce, gdzie nakarmią i dadzą dach nad głową, a czasami, gdy jesteś mały to przytulą i pogłaszczą po główce, gdy będziesz tęsknić za miłością.
Codziennie tak samo: wrzaski, śmiechy, płacze. Właściwie nigdy nic szczególnie ciekawego się nie dzieje, czasami tylko kogoś zabiorą jacyś ludzie, lub trafi ktoś nowy. Jej to nigdy nie spotkało, była w tym domu od zawsze i tak już pozostanie, bo raczej nie ma najmniejszej szansy, by ktoś adoptował siedemnastolatkę. Jeszcze trzy lata temu łudziła się, że może się uda, może ktoś spróbuje ją do siebie zabrać, lecz ludzie zawsze ją ignorowali, tak, jakby zawsze była zaledwie tłumem. I działo się tak, nawet jeśli oprócz niej była tylko jeszcze jedna osoba. Koszmar. Tragedia. Koszmaro-tragedia. Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać, choć w sumie najlepiej nie robić nic.
Nawet przerwy w chodniku były bardziej zmienne niż ten beznadziejny dom dziecka. Każdego roku chwasty rosły inaczej, płyty czasami się łamały, tworząc nowe miejsca dla roślin, a w tym roku to nawet przez jedną z płyt przebił się korzeń pobliskiej lipy, posadzonej koło drogi już pewnie z czterdzieści lat temu. Czasami, gdy patrzyła na to drzewo miała ochotę się uśmiechnąć – pokazywało, że można próbować uciec nawet będąc w zamknięciu. Jednak jego klatka była potężna, a ono zaledwie wystawiło jedną swoją część poza pręty. Czy to oznacza, że próba do czegoś prowadzi, czy też że w tym świecie nie ma nadziei?
Minęła lipę, jedną, drugą, trzecią, tuż przed czwartą skręciła i po schodach weszła do szarego budynku, który nie ważne jak by się opiekunowie nie starali dla niej zawsze kojarzył się z ponurym gmachem więzienia.
Otworzyła jedno skrzydło drzwi i wślizgnęła się do środka, świadoma, że jakimś cudem jak zawsze była o ponad pół godziny później na miejscu niż reszta osób, która kończyła o tej samej godzinie co ona. Uderzył w nią zapach starości wymieszany z radosnymi wrzaskami biegających po sali wspólnej dzieci. Zignorowała te dwie rzeczy i szybko przemknęła przez holl, udając się w kierunku schodów prowadzących do pokojów.
Ona miała to szczęście, że już od ponad pół roku miała pokój tylko dla siebie, bo dwunastolatkę z którą miała wątpliwą przyjemność go dzielić postanowiła zaadoptować jakaś rodzina. Chwała im za to, oraz chwała dyrektorce placówki, która do tej pory starała się by nikt inny nie zajął jej miejsca; stara, poczciwa kobieta doskonale znała swoich podopiecznych, nawet jeśli ci bardzo się starali, by nikt ich nie poznał.
- Natalka, zaczekaj! – usłyszała za sobą głos jednej z opiekunek.
Odwróciwszy się zobaczyła kobietę w średnim wieku, wysoką i szczupłą, wspinającą się za nią po schodach. Gdy tylko stanęła obok niej na półpiętrze można było dostrzec, jak drobna jest Natalia; nie dość, że natura poskąpiła jej wzrostu i miała go zaledwie coś ponad metr sześćdziesiąt, to jeszcze była po prostu chuda, jakby w domu dziecka ją źle karmiono. Nawet włosy wyglądały, jakby chciały uczynić ją mniejszą, będąc oklapniętą szopą, bliżej nieokreślonego koloru, czegoś pomiędzy rudym a brązowym. Układały się wokół jej głowy, jakby były średniowiecznym hełmem z dodatkiem kołnierza, sięgającym gdzieś odrobinę niżej niż do ramion.
Za to kobieta, która przed nią stanęła była o wiele pełniejsza, może nie wyróżniałaby się zbytnio z tłumu, lecz na pewno nikt by jej nie posądził o bycie anorektyczką. Jasne włosy miała upięte wysoko na głowie, a uśmiech na twarzy sprawiał, że wydawała się być przemiłą kobietą.
- Tak? – spytała Natalia widząc, że pomimo całego swego miłego usposobienia kobieta nagle zaczęła mieć kłopoty ze znalezieniem słów.
- Widzisz... Od dzisiaj już nie mieszkasz sama w pokoju... Wiemy, że niezbyt lubisz towarzystwo, ale tak się złożyło, że nikt inny nie miał wolnego miejsca, więc...
- Spoko, przeżyję – odparła na jąkanie kobiety.
Ruszyła znowu przed siebie zostawiając za sobą zaskoczoną opiekunkę, która była przekonana, że może tym razem dziewczyna wykrzesze z siebie jakieś emocje. Jednak Natalia nie miała najmniejszego zamiaru pokazywać, co się czai w jej wnętrzu, nawet jeśli mieliby zacząć u niej podejrzewać zaburzenie psychiczne. Prawdopodobnie już stwierdzili, że coś z nią nie tak, ale to tylko szczegóły. Jeszcze rok i będzie mogła poczuć się odrobinę bardziej wolna, niż teraz...
W końcu otworzyła drzwi do swojego pokoju, już z progu rzuciła plecak na swoje łóżko, znajdujące się po prawej stronie i umyślnie zignorowała obecność drugiej osoby. Nie patrzyła na nią, nie zerkała w jej kierunku. Potraktowała swoją nową lokatorkę zupełnie jak bałagan w pokoju – jest bo jest, póki co nie ma szans, by to się zmieniło, choćby chciała.
Położyła się na niezasłanym łóżku, upchnęła pod głowę marną poduszkę i sięgnęła po książkę, która po wieczornym czytaniu wylądowała na podłodze i zdążyła się zamknąć. W miarę szybko odnalazła stronę, na której skończyła i zaczęła czytać, jednym uchem rejestrując absolutną ciszę zalegającą w pokoju niczym ołów.
- Miło poznać.
Usłyszawszy te słowa całkiem nagle Natalia zamarła przestraszona. Odwróciła szybko głowę w kierunku dziewczyny, w końcu racząc zauważyć, że ktoś prócz niej tutaj się znajduje.
Nowa współlokatorka okazała się być osobą mniej więcej w jej wieku, o ostrych rysach twarzy, z wyszczególnieniem prostego nosa i uwydatnionych kościach policzkowych. Do tego miała długie, czarne włosy, które dotykały łóżka, gdy na nim siedziała, czyli faktycznie były długie. No i miała strasznie bladą cerę, dzięki czemu jej ciemne oczy zdawały się być prawie że czarne. Jedyne, co zdawało się nie pasować do jej wyglądu to jasne ciuchu, które zakłócały aurę ponurości, wytwarzaną przez minę dziewczyny.
- Wzajemnie... - odparła Natalia.
I znowu zaległa ta beznadziejna cisza, ciężka jak ołów, podczas której obie się na siebie patrzyły. Tak, jakby to była gra, polegająca na przetrzymaniu wzroku przeciwnika. Bez mrugania, bez żadnego drgnięcia, liczyło się tylko spojrzenie.
O dziwo to ta nowa pierwsza odpuściła. Przeniosła wzrok na stoliczek, stojący pomiędzy łóżkami i zabrała leżącą na nim książkę. Wtedy Natalia uświadomiła sobie, że robi się półmrok i ciężko by jej się czytało, choć nowa najwyraźniej nic sobie z tego nie robiła. Podniosła się ociężale z łóżka, dobita jeszcze myślą, że o szóstej trzeba będzie zejść na kolację, a opiekunki pewnie są przekonane, że „można na nią liczyć" i że to ona przyprowadzi nową na stołówkę...
Kilka kroków i już była przy przełączniku. Wystarczył jeden ruch ręką, by włączyć światło, lecz w momencie, gdy chciała to zrobić coś się stało. Przed oczami stanął jej obraz krzyż celtycki, niby prosty w swej formie, jednak posiadający specyficzne wzory i symbole, pokrywające całą jego powierzchnię, a w miejscu przecięcia jego ramion znajdował się czerwony kamień o kształcie rombu. Po chwili obraz się ulotnił, a ona ujrzała, że w jej kierunku leci coś, co jej zagraża, może nawet prowadzić do jej śmierci.
Zamiast zapalić światło padła na ziemię, przekonana, że to coś już praktycznie przebiło jej głowę, jednak nic takiego się nie stało. Pomyślałaby, że to omamy, gdyby dwie sekundy później w ścianę nad nią nie wbiła się strzała, widocznie przeznaczona jej. Krzyknęła przestraszona, a to, co działo się później udało jej się zarejestrować tylko dlatego, że adrenalina wyzwolona strachem wspomogła jej zmysły.
Odłamki szkła z rozbitego okna rozwaliły się po całym pokoju, ale postać, która do niego wpadła nic sobie z tego nie robiła. Potężna sylwetka trzymała w rękach broń, dużą i wyraźnie ciężką, jednak zasłaniając sobą jedyne źródło światła uniemożliwiała Natalii stwierdzenie, co to właściwie było. Intruz podniósł broń, gotowy do ataku, jednak coś go powstrzymało. Pokój nagle ogarnęło światło, jakby wszystkie cienie z niego zniknęły, a później wszystko wróciło do normy. Zdezorientowany mężczyzna zbyt długo stał bez ruchu, przez co ciemny pocisk, który wystrzelił w kierunku jego głowy trafił perfekcyjnie w swój cel. Coś osiadło na nim, wczepiło się w jego twarz, zmuszając tym samym do walki z tym tworem. Intruz wypuścił z ręki broń, która z hukiem upadła na ziemię, a obie ręce zajął próbą oswobodzenia twarzy.
Wtedy przestraszona dziewczyna poczuła, że coś ją unosi, przyciska do siebie, biegnie z nią ku oknu. Znów wrzasnęła, za co dostało jej się solidne uderzenie po głowie. Zamilkła, a zanim się zorientowała pod nią przesuwał się krajobraz miasta z lotu ptaka.
Zdusiła w sobie kolejny krzyk i spróbowała unieść głowę, by zobaczyć, co takiego właściwie ją podtrzymuje. Czuła, że całe jej ciało jest oplecione czymś mocnym, ale niezwykle lekkim, przez co miała wrażenie, że jeszcze chwila i spadnie.
- Nie kręć się, to zaburza prądy powietrzne – usłyszała słowa dochodzące znad niej. Posłuchała nakazu, a dopiero po chwili zorientowała się, że to przecież głos jej nowej współlokatorki.
- Dokąd mnie zabierasz? – spytała niepewnie.
- Daleko stąd. Trzeba ukryć twoją obecność, ale od kilku dni wszystkie stworzenia gromadziły się w pobliżu.
- Stworzenia? Jakie stworzenia? I jak to ukryć? I nie odpowiedziałaś na moje pytanie! – Zaczęła się wiercić, chcąc spojrzeć na twarz dziewczyny, jednak znów dostała po głowie, i to w to samo miejsce co wcześniej. – Au... - dodała, zirytowana, że nawet nie może dotknąć miejsca bólu, bo ma unieruchomione ręce.
- Nie będzie odpowiedzi, jeśli będziesz zakłócać stabilność lotu. Jak byś chciała wiedzieć, to jeśli coś pójdzie nie tak w ziemie uderzymy obie, ty mocniej, bo jesteś jej bliżej. Rozumiesz? – spytała nowa, a w jej głosie można było dostrzec nuty zniecierpliwienia, choć wyraźnie starała się skupić na czymś innym, niż chęci mocniejszego przyłożenia po łbie Natalii.
- Rozumiem... - mruknęła, pamiętając, że jakby poruszyła głową to pewnie znowu by oberwała.
- Lecimy daleko, czyli jak najdalej od miejsca, gdzie mogą nas zaatakować. Stworzenia, czyli wszyscy nie będący ludźmi a wysłani, by cię złapać lub zabić. A ukryć, czyli...
- Zaraz, czekaj. Zabić? Dlaczego ktoś chciałby mnie zabić?
- Nie przerywaj, gdy do ciebie... - Zirytowana dziewczyna nie skończyła nawet zdania, gdy musiała wykonać ostry zakręt. W miejscu, w którym przed chwilą były przeleciała strzała, zupełnie taka, jak ta w domu dziecka.
Nowa przyśpieszyła, spokojny lot przemienił się w slalom, mający na celu unikanie pocisków i samemu atakowanie przeciwnika. Natalia miała trudność z utrzymaniem zawartości żołądka na miejscu, lecz była pewna, że wymioty nie były w tej chwili najrozsądniejszą myślą.
Każdy kolejny obrót w powietrzu sprawiał, że była w stanie coraz lepiej przyjrzeć się przeciwnikowi. Istota, która ich ścigała posiadała coś na kształt ludzkiego ciała, a co najmniej jego zarysu, utkwionego w kłębiącej się czarnej mazi, czy co to tam było, która chyba w jakimś stopniu tworzyła też jego czarne, przypominające ptasie skrzydła. Postać ta leciała za nimi również wykonując skomplikowane uniki i strzelając do nich łuki, wyglądającego jak reszta jego ciała – jakby był stworzony z czarnej, kłębiącej się wokół niego mazi.
Kolejny piruet. Natalia patrzyła na ciemniejące niebo, a kątem oka zauważyła, że to, co unosi ją i tą nową ma podobny kształt i naturę, jak tamtego agresora. Ostatni posiłek podszedł jej do gardła, gdy przed oczami stanął jej obraz nowej dziewczyny, spowitej przez takie same, bliżej nieokreślone wytwory. Z tym, że to, co spowijało chłopaka wyglądało jak ohydne gluty, a to, co zobaczyła w swoim umyśle Natalia przypominało bardziej cienie. Tak, jakby dziewczynę spowijała sama konsystencja ciemności, która dawała się jej kształtować i słuchała się jej, niczym sługa swego pana...
Zawartości żołądka dziewczyny nie udało się powrócić na swoje miejsce, gdyż już po chwili poczuła, że pikują ostro w dół, a obraz zbliżającej się ziemi zmroził ją i sprawił, że prawie zemdlała od nadmiaru wrażeń i strachu. Szybciej i szybciej, chyba spadały niekontrolowanie, Natalia nie wiedziała i jeśli dobrze myśli to wolała nie wiedzieć. Zamknęła oczy powoli przyjmując do wiadomości, że to już koniec, że zaraz spotkają się z ziemią po upadku z dość sporej wysokości, a osoby, które później je zobaczą będą mieć do czynienia z mokrą plamą wcale nie przypominającą ludzkich postaci.
Jednak wcale tak się nie stało. Nagle wszystko się zatrzymało, całym ciałem Natalii wstrząsnęło, a świat przestał się poruszać. I tylko szum powietrza, wytwarzany przez wielkie skrzydła nowej mówił jej, że wcale nie znalazła się po drugiej stronie śmierci.
Otworzyła oczy, gdy poczuła, że w końcu może stać i już nie jest unieruchomiona. Postawiła kilka chwiejnych kroków, rozłożyła ręce, by utrzymać równowagę i odwróciła się w kierunku dziewczyny, którą nie wiedziała czy zwać wybawicielką, czy porywaczką. Wtedy w końcu mogła zobaczyć, że to, co chwilę temu pojawiło się w jej umyśle wcale nie było głupimi wyobrażeniami. Całe ciało dziewczyny było pokryte czarnym, nieprzeniknionym kombinezonem, nie posiadającym żadnych szwów czy zamków i wyglądającym, jakby materia, z której został utkany to było nic innego tylko właśnie ciemność. Znaczy nie ciemność, tylko cienie. Ciemność pewnie sprawiałaby wrażenie dogłębnej czerni i była ciężko dostrzegalna, a to było miejscami szare, miejscami bardziej czarne i układ tych odcieni ciągle się zmieniał, delikatnie falował, a sam materiał był doskonale widoczny, gdy już wiedziało się, że to właśnie cienie.
Podobnie skrzydła, które już się rozmywały, zanikały, jakby zachodzące słońce je wypłaszało. Gdy jeszcze można było je zobaczyć miały kształt przybliżony do skrzydeł wielkich ptaków, jednak to był tylko kontur, który utrzymywał się w danym miejscu przez kilka sekund, po czym cienie wylewały się za niego, by wrócić na swoje miejsce po jakimś czasie. Całość jakby pulsowała życiem swojej właścicielki, w takt bicia jej serca, które niczym oszalałe rwało się do walki.
Natalia była przekonana, że to, co podpowiada jej umysł było prawdą. Bardzo nieskonkretyzowaną, ogólną prawdą, ale jednak szczerą prawdą. Szkoda, że nie wiedziała skąd ta prawda się bierze, wtedy mogłaby jej lepiej zaufać, bo teraz była do niej nastawiona bardzo, a to bardzo sceptycznie.
- Schowaj się, szybko – powiedziała cienista, po czym odwróciła się, jakby chciała swoim ciałem zasłonić nowo poznaną dziewczynę.
Po chwili czarnowłosa rzuciła się do walki, na przeciwnika, który dopiero co wszedł do miejsca, gdzie się znalazły.
Właśnie, gdzie się w ogóle znalazły? Natalia odwróciła się, by uciec w kierunku przeciwnym niż tocząca się walka i raczej dalej uciekać, niż się faktycznie schować. Może nie miała najlepszej kondycji, ale wolała zmusić się do stawiania kolejnych kroków, niż zostać w miejscu, gdzie toczyło się coś co ją przerastało.
Po chwili poczuła, że ktoś chwyta ją za rękę i wciąga gdzieś w mrok, pomiędzy stertę wielkich śmieci, ułożoną pod ścianą. Dopiero gdy to się stało zorientowała się, że biegła w kierunku tylnej ściany wielkiego magazynu, do którego wpadły przez sufit, a którego to ściana z tamtej strony nie miała żadnych drzwi. Dziwne, że spostrzegła to właśnie w chwili, gdy została wciągnięta w czarną dziurę, a jej usta zostały zastawione czyjąś dłonią, by nie krzyknęła.
- Spokojnie, jestem po twojej stronie – usłyszała męski głos, łagodnie podający jej najważniejszą informację.
Gdy postanowiła zaufać chłopakowi poczuła, że została uwolniona i może się odwrócić, by spojrzeć kto ją tym razem zabrał. Niezwykle się zdziwiła, gdy jej oczom ukazał się brązowowłosy azjata z ustami wykrzywionymi w szerokim uśmiechu. Do tego miał na sobie strój wyglądający identycznie jak tamtej dziewczyny, poza jednym szczegółem – na jego szyi był zawieszony taki sam krzyż, jak ten który zobaczyła w wizji.
Chłopak zaśmiał się delikatnie widząc zdziwienie Natalii. Przeczesał włosy ręką i zabrał się za skrótowe wyjaśnienia.
- Jestem Zero, a dziewczyna, która cię uratowała to Flower. Masz szczęście, że Celtis się tobą zainteresowało, bo albo byłabyś już martwa, albo właśnie by cię zabierano do kogoś, kto zmusiłby cię do wykorzystywania twoich mocy w sposób, który by ci się nie spodobał. – Mówił żywiołowo, całkowicie przekonany o swojej racji, jednocześnie będąc tak cicho, by nikt ich nie mógł znaleźć.
- Jakiej mocy...? – spytała dziewczyna, której to jedno słowo utkwiło najmocniej w umyśle.
- Aha, czyli mamy do czynienia z nic nie wiedzącym jasnowidzem, fajnie. Z tego co wiemy, pochodzisz z rodziny o długotrwałych tradycjach wieszczek wszelakiej maści. Nikt cię o tym nie poinformował?
- Nie...
I znów to samo. Zanim zdążyła zadać kolejne pytanie, przemknęła jej w głowie wizja, po której skoczyła na chłopaka z okrzykiem „Uważaj!" by przygnieść go do ziemi.
Sekundy później cała sterta złomu, pod którym się skryli wzbiła się w powietrze, a w miejscu, gdzie była głowa chłopaka upadła olbrzymia stalowa belka.
- Zero, pomóż obiboku! – ryknęła Flower kilka metrów dalej.
Chłopak poderwał się, chwytając przy tym Natalię na ręce. Cienie wokół niego uformowały się w skrzydła, po czym skoczył i szybując odniósł dziewczynę na pewną odległość. Skinęła mu głową, niemo obiecując, że zostanie w tym miejscu, a on szybko odleciał, by wspomóc walczącą.
Natalia odnalazła jakąś prowizoryczną zasłonę, zza której mogłaby obserwować walkę i ukryła się za nią. Jak zauważyła napastników było już trzech, każdy atakował z odległości, jeden z ziemi, dwóch latając w powietrzu, a Flower lawirowała między ich atakami, starając się, by to oni siebie wzajemnie atakowali, zamiast trafiać w nią. Jednak miała ograniczone pole manewru, bo musiała pamiętać, że ich ataki nie mogą skierować się w stronę ukrytej dziewczyny, a do tego jej przeciwnicy nie byli wcale tacy głupi.
Na szczęście odsiecz Zero przybyła w samą porę. Z zaskoczenia zaatakował jednego z latających, ściągając go na ziemię i zatrzymując w swój własny cień. Jego sylwetka jakby się rozrosła, cienie tłoczące się wokół niego zwiększyły swoją objętość i coraz dalej wychylały swoje macki.
Napastnicy zaskoczeni tym, co się wydarzyło zamarli na ułamek sekundy, patrząc się na nową postać. Dziewczyna wykorzystała to na błyskawiczny atak, którym powaliła drugiego z latających napastników. Chwilę później trzeci został powalony przez Zero, który spętał mu nogi swoimi cieniami.
- Nie myślcie sobie, że to już koniec! – wrzasnął ostatni z atakujących, po czym nagle zniknął.
Flower rzuciła się w jego kierunku, by go złapać, jednak nie zdążyła, plama cienia, w którą się przemienił złączył się z innymi cieniami w magazynie i już nie dało się odnaleźć, w którym kierunku uciekł.
Natalia powoli i ostrożnie wyszła z swojego schronu i zaczęła iść w kierunku zdyszanych, cienistych postaci, patrzących po sobie. Chłopak wciąż się uśmiechał, ale dziewczyna miała zaciętą minę i świdrujące spojrzenie. Tuż nad lewą brwią obficie krwawiło niewielkie rozcięcie, zalewając jej oko. Pomiędzy nimi leżało ciało jednego z agresorów, za to drugiego Natalia nigdzie nie mogła się dopatrzeć.
- Znowu to zrobiłeś. – Głos Flower przeciął powietrze niczym bicz wymierzony w Zero.
- Och, przestań, to nic wielkiego, przecież się zdarza. – Uśmiechnięty chłopak najwyraźniej nic nie robił sobie z wyrzutów znajomej. Uniósł ręce i w luzackiej pozie zaplótł je za głową.
- Obiecałeś, że nie będziesz.
- Obiecanki-cacanki. No nie gniewaj się już, więcej nie będę.
- Emm, przepraszam... - zaczęła dziewczyna wręcz boleśnie świadoma, że wcinanie się w tą kłótnie może być niebezpieczne.
Spojrzenia dwójki cienistych pomknęły w jej stronę, przy czym oboje stali się nagle łagodniejsi. Czuć było, że sama obecność Natalii sprawia, że ich napięcie gdzieś się ulotniło.
- Wytłumaczycie mi, co się stało, prawda? – Zaryzykowała stwierdzenie pełna obawy, że jednak jest ono błędne.
- Właśnie zostałaś uratowana przed atakiem demonów, które chciały cię pozyskać jako źródło dochodów i sprzedać jakiejś mafii – wyjaśnił uśmiechnięty chłopak, czym zarobił uderzenie łokciem w żebra. Jego ręce natychmiast powędrowały w uderzone miejsce, a on cały się skrzywił i posłał towarzyszce oburzone spojrzenie.
- Przeżyłaś pierwsze starcie z wrogimi ludziom istotami, co automatycznie kwalifikuje cię jako zdolną do wstąpienia w szeregi Celtis. Teraz, jeśli się zgodzisz, zabierzemy cię do siedziby organizacji, by móc poddać cię urokowi ukrycia, dzięki któremu twoja moc nie będzie już świecić jak latarnia morska – powiedziała Flower o wiele bardziej spokojnie, doskonale zaznaczając, że albo się zgodzi, albo się zgodzi i nie ma opcji, by jednak się nie zgodziła.
- O... - wyrwało się jej z ust. Właściwie nie wiedziała, co to miało znaczyć, ale Zero doskonale zinterpretował to po swojemu.
- No to komu w drogę temu czas – zarządził powracając do swojego uśmiechu i szybko złapał dziewczynę na ręce, po czym jednym skokiem wzbił się w powietrze.
Chwilę później dołączyła do nich Flower, a Natalia zauważyła, że po jej ranie nie było już najmniejszego śladu, prócz nie wytartych do końca stróżek krwi na policzku. Przy kimś takim lepiej się nie spierać, że czegoś się nie chce.
Przez całą resztę drogi utrzymywała język za zębami zastanawiając się, co pomyślały sobie opiekunki gdy weszły do ich pokoju i zobaczyły co się z nim stało. Czy będzie w ogóle jej dane tam powrócić? Wątpiła w to i nawet jej to odpowiadało. W końcu to o niecały rok mniej siedzenia w domu dziecka i być może o wiele mniej kłopotów, ze znalezieniem lokum i pracy, po tym jak by ten dom dziecka opuściła. Praktycznie same plusy, no nie? Chciałaby w to wierzyć, ale mózg podpowiadał jej, że nie do końca. Cóż, pożyjemy, zobaczymy, jak na razie wcale tak źle nie było. Oby tak dalej, a wszystko będzie dobrze.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Joanna Roś - Ze śmiercią po drodze albo Śmierć szczęśliwa
Z okazji 78 rocznicy śmierci Stefana Grabińskiego i 101 rocznicy urodzin Alberta Camusa
Dochodziła ósma rano, ktoś na balkonie pokoju hotelu Amirauté składał sztalugi. Przed jego oczami rozciągał się zamglony, ametystowy obraz metra, po lewej stronie kawiarnie Champs-Élysées, przypominające dach miasta, jego dymiące kominy. Zza horyzontu, już kilkadziesiąt minut temu miało wyłonić się coraz bardziej okrągłe jak kwaśny owoc słońce, by o godzinie 7.47 wznosić się już na dobre na niebie.
Człowiek na balkonie planował nakreślić pędzlem widmowe, pomarańczowe koło i dodać kilka kresek – odbicie w jezdni pierwszych promieni. Tymczasem zaklął tylko wstrętnie i nawet nie spojrzał w niebo. – Jak chłodno – powiedział pan wtedy obłąkanym głosem za moimi plecami.
Przebiegł mnie dreszcz – całą drogę spędzoną w pociągu odnosiłam wrażenie, że mówię do siebie zza własnych pleców. – W mglistym powietrzu wisi niewykluta zima – chyba to jeszcze pan dodał. Przyśpieszyłam kroku, złapałam mokrymi dłońmi za ramiona plecaka. – Wyszliśmy z tej samej kawiarni, nie trzeba się bać.
Usłyszałam przeszywający stukot obcasów dobiegający z rogu ulicy, a potem wolno ginący za bramą. Proszę nie zaprzeczać, musiałam dziwnie brzmieć, kiedy nagle puściłam się biegiem za panem, krzycząc: „Proszę odprowadzić mnie do metra". Malarz na balkonie posłał mi pełne nienawiści, niesamowite spojrzenie, ale za to pan był wyrozumiały i wyznał, że mnie rozumie i zupełnie się nie gniewa, ponieważ wczoraj wieczorem wyszedł na metro zupełnie sam, czego szczerze żałuje. Rzeczywiście, widziałam jak w nocy, delirycznym krokiem wchodził pan do Katedry („Wierzyński przyszedł" – poniosło się po sali), zamówił koniak – w tym czasie przepocona od gorączki próbowałam choć na chwilę zapomnieć o nieludzkim bólu głowy, towarzyszącym mi przez całą, dwudziestoośmiogodzinną drogę w pociągu. Wysiadłam na Gare du Nord, punktualnie o siódmej wieczorem, ledwie pamiętam twarz taksówkarza, który pomyślał na pewno, że jestem piekielnie pijana, ponieważ z wycieńczenia nie potrafiłam wyjaśnić mu położenia hotelu i zdaje się... Tak, zdaje się, że później zrobiło mi się upiornie zimno, musiałam wejść w przypadkowo wybrane drzwi na Polach Elizejskich. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jestem tu po raz pierwszy, pan pewnie na stałe. Kilka dni temu dostałam paszport ważny na pół roku, proszę nie usiłować przypominać sobie czegoś na mój temat. I nie mówić, że artysta rodzi się w samotności – proszę tego więcej nie robić. Nigdy nie myślałam, żeby zostać pisarzem, jak człowiek, którego śladem tutaj przyjechałam. Dla niego wsiadłam do pociągu we Wrocławiu kilkadziesiąt godzin temu i dałam się tak nieprawdopodobnie, dziecinnie zastraszyć, prawie tracąc zmysły...
– Kto wie, co się wydarzyło w naszym życiu wcześniej? – zastanawia się pan. Podobnie zapytał pan tam, przy kawiarni, pokazując brudnym palcem malarza na balkonie: – Kto wie, kto miał na niego wpływ i co stało się zanim rozłożył swoje sztalugi? Pan chce być paryski, ale zdaje się, że niegdyś mieszkał na południu Polski, udaje Pan, że nie słyszy i mówi, że w życiu Claude Moneta fundamentalne znaczenie miały spotkania z ludźmi, w końcu ich opowieści nieraz organizowały mu świat. Wolałabym o tym już nie wspominać... – Dlaczego? – pyta pan.
***
Kontury chmur stłoczonych nad stacją były tak ostre, że kiedy opierałam plecak o drewnianą, pokrytą inicjałami, oszronioną ławkę, przyszedł mi na myśl obraz Boudina, jego wyraziste, cytrynowo-śliwkowe smugi, i jedynie ludzie zdawali mi się nieuchwytni – ich sylwetki i głosy rozsypywały się po peronie jak płatki śniegu, jak „lekki popiół ze skrzydła ćmy spalonego podczas pożaru lasu". W takie południe, w takim Wrocławiu, prędzej umiem wyobrazić sobie dokładne rozmieszczenie grzbietów fal na liliowym, przeźroczystym morzu, niż zarys oczu, nosa albo ust człowieka, i być może, że temu widzeniu z daleka sprzyjała wtedy absolutna cisza – nikt nie stukał kamiennym młotem w secesyjne ozdoby, jakie teraz zdecydowano się usunąć, nikt nie usiłował z samobójczym krzykiem wskoczyć do ruszającego pociągu, w kinie dworcowym nie siedział we wrzosowym kapeluszu żaden z dramatycznych aktorów. W oślepiającym słońcu, nadającym wszystkiemu, prócz istotom ludzkim, zdecydowane barwy, schnął masywny mur zbudowany wzdłuż krawędzi pierwszego peronu, w hali obsługi podróżnych, iskrzyły się świeżo pomalowane lady bufetów na peronach. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki zwiniętą w kulkę, odrobinę za ciasną, wełnianą czapkę w ceglanym kolorze i kiedy nakładałam ją na zesztywniałe włosy, zwróciłam uwagę, że niebo zabierało podróżnym wszystkie odcienie. – Kto przed podróżą studiuje chmury, nieprędko wróci – szpetny, niski mężczyzna w zdumiewająco purpurowej kamizelce uderzył mnie miotłą po bucie, sam patrząc w kłęby fabrycznych dymów wijące się zza horyzontu. – Gdyby na przełomie wieków wyobraziła pani sobie, że ma zdolności aktorskie, wyruszyłaby razem z wędrowną trupą po kraju, aby po kilkunastu latach założyć własny, osiadły teatr.
– Co pan powie? – odpowiedziałam niegrzecznie, ostrożnie siadając na plecaku. – Kto zabrania patrzeć w chmury, nie prędko... – nie dokończyłam, ponieważ kilka ziaren lodowatego piachu spod miotły, niedbale uderzanej o beton, wpadło mi w oko.
– Nie trzeć –odrażająca miotła nagle wyskoczyła mężczyźnie z popękanych od mroźnej starości rąk i upadła z trzaskiem na ziemię. Zamiast się po nią schylić, podszedł do mnie, zwracając uwagę dwóch młodych kobiet w nieskazitelnie białych, lśniących płaszczach, pocierających dłonie pod zegarem.
– Nie interesuje pani, co stałoby się z nią później? – zapytał z odpychającym, udawanym smutkiem. Wciskając pod czapkę lodowaciejące kosmyki włosów mruknęłam, pod nosem, że bogu dzięki wyjeżdżam na stypendium do Paryża, a nie z trupą teatralną w świat.
– Do Paryża, a nie w świat – powtórzył złośliwie, obmierzłym głosem, wpatrując się w leżącą miotłę i wygiął usta w grymasie, który dopiero po chwili okazał się być uśmiechem żmii, jakiemu nie towarzyszył choćby najmniejszy obłok pary. – Chyba nie zażądała pani bezpośredniego kursu Wrocław-Paryż?
– A powinnam?
Nie rozumiem, dlaczego zdecydowałam się podnieść ciężki kij z wybrakowanym włosiem i wcisnąć mu go w ręce. Może miałam nadzieję zobaczyć z bliska, chociaż jedną wyrazistą twarz przed wejściem do pociągu, a może po prostu wzbudził we mnie gniew albo litość? Ostatecznie jego rysy nie okazały się zapisanymi wydarzeniami, a jedynie świadkami zdarzeń, niechcącymi nic mówić, zasłaniającymi się starością i niepamięcią, choć pewnie, gdybym przyglądała się im jeszcze dłużej, zaczęłyby podawać informacje coraz bardziej komplikujące historię, szczególnie poziome i pionowe zmarszczki na policzkach swoimi sprzecznymi relacjami zaczęłyby zaciemniać obraz.
– Słynny pisarz, na spotkanie z którym planuję się wybrać w Paryżu już za dwa dni, ledwie dwadzieścia parę lat temu przejeżdżał przez Wrocław. Na początku lipca 1936 roku, zaraz po uzyskaniu dyplomu studiów wyższych z filozofii, zwiedził Insbruck, Kufstein, Salzburg i Linz w Austrii, a w sierpniu spędził w Pradze cztery, obłąkańczo pustelnicze, dni – mężczyzna zaczął wodzić oczami po mojej twarzy, jakby malując przypadkowe, niedbałe kontury. – Z Drezna pojechał do Budziszyna – kontynuowałam obojętnie, zerkając na zegar. – A dalej już na Śląsk. Siedział przy oknie, w dwunastym wagonie i pisał w notatniku: „Wrocław – Drobny deszcz. Kościoły i kominy fabryk. Tragizm tego miasta. Śląskie równiny – bezlitosne i niewdzięczne – wydmy. – Lot ptaków w tłustym poranku nad lepką ziemią". Podoba się panu?
Oblepiające plamy spojrzeń człowieka w purpurowej kamizelce zatrzymały się gdzieś powyżej mojego czoła.
– Niewiele jak na wielkiego pisarza – powiedział i skierował wężowate kroki w stronę pustej, prześwietlanej echem poczekalni. – To lepiej, to lepiej –zaskrzeczał cicho, znikając za moimi plecami.
– Pan mnie źle zrozumiał. Owszem, wszystko zaczęło się od tych urywanych zdań, ale kiedy wysiadał, już w Wiedniu, z niedowierzaniem patrzył na zapełniony notatnik i myślał: „Właściwie, dlaczego postanowiłem jechać pociągiem przez Śląsk?. Co mnie do tego skłoniło?" – zeskoczyłam z plecaka i zatrzymałam mężczyznę z twarzą rozpływającą się w szkaradnym cieniu, nie mogąc i nie chcąc zostawić tej rozmowy niedokończonej. Nie dbając o właściwie zrozumienie słów, pośpiesznie i chaotycznie wyjaśniłam, że słynny pisarz niewiele pamiętał z ostatnich, kilkunastu nawiedzonych godzin spędzonych w pociągu, gdy z nienaturalną, niebezpieczną wręcz ostrożnością obudził go konduktor. Aby odświeżyć swoją zgaszoną pamięć, zaczął drżącymi dłońmi kartkować notatnik, jeszcze zanim pociąg zostawił go na płomiennej, paryskiej stacji. Czytał zdumiony: „Pozostawał w kąciku, gdzie rzadko mu przeszkadzano, oglądał swoje dłonie, następnie krajobrazy, i rozmyślał. Chciał jeszcze pozostać twarzą w twarz ze swoją wolnością. Te dwie noce, gdy pociąg nabierał rozpędu, wrzucenie w szalony pęd, utrzymywały jego umysł zarazem w niepewności i niepokoju. Mijał Drezno, mijał Legnicę. Oddalony od wszystkich, mając do dyspozycji mnóstwo czasu, myślał o swoim życiu i spacerował ze swą zagubioną świadomością i wolą szczęścia po przedziale. Widział dzień, otwierający się nad długą równiną Śląska, lepką od błota, pod niebem zachmurzonym i napęczniałym deszczem, który odsłania pola bez jednego drzewa".
– I bez jednego ptaka? – mężczyzna przysiadł, a właściwie osunął się na oszronioną ławkę, obok mojego plecaka.
– Źle się pan czuje? – zapytałam, kątem oka obserwując dwie dziewczyny spod zegara, sugerujące mi ruchami dłoni, że rozmawiam z amatorem kwaśnych jabłek.
– Niech pani mówi – zacharczał niewyraźnie, głęboko oddychając z otwartymi ustami, znowu nie pozostawiając przy tym pary.
– Bohater – powiodłam wzrokiem wzdłuż hali poczekalni – bohater z notatnika pisarza widział wielkie czarne ptaki o lśniących skrzydłach, które w regularnych odstępach leciały grupami kilka metrów nad ziemią, zapełniając horyzont. „Ciężkie, niczym kamienna płyta, niezdolne wzbić się wyżej, pod niebo". Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, prawda? – spojrzałam ponad dach dworca, gdzie spodziewałam się zobaczyć czyste, turkusowe tafle chmur, jednak te, nie wiadomo kiedy nabrały czerwono-sinego, zupełnie nie zimowego koloru.
– Jest pani pewna, że ten pisarz podróżował przez Śląsk?
– Tak, Wrocław ukazał się jego bohaterowi, tak samo jak jemu samemu, z pociągowego okna, przywołując na myśl las kominów fabrycznych i wież katedr. Las zbudowany z cegły i czarnych kamieni. Nie zmyślam, dokładnie tak je opisuje.
– Czyli, dokładnie użył słowa „pociąg"?
-Pisał, że mógłby mówić o niekończących się równinach Śląska, niewdzięcznych i bezlitosnych. Pisał, że przejeżdżał tamtędy o świcie. W mglistym i tłustym świetle ptaki leciały ciężko nad lepką ziemią. Już o tym wszystkim wspominałam...
Zauważyłam, że już nie chlapał spojrzeniami po mojej twarzy, ale spacerował po niej z wielką wnikliwością, jak gdyby była cenną, paryską fotografią, nowo wstawionym oknem z widokiem na stare, podreperowane domy, ulice kryjące w swoich zakamarkach małe restauracyjki, modne butiki, inne kobiety...
– To chyba niezbyt pochlebne dla stacji – stwierdziłam, przeganiając spojrzeniem te dwie, zaśmiewające się za naszymi plecami – że podróż po Śląsku jest czasem, kiedy mój pisarz, podobnie jak jego bohater, błąka się w świecie wymykających się opisowi halucynacji, półświadomy, nękany złymi przeczuciami, wyobcowany... Zadziwiające, że właśnie te chore, skręcające się w konwulsjach przemyślenia, rodzące się na tle śląskiego krajobrazu, są zapowiedzią myśli, które po latach uczynią go zdobywcą prestiżowych nagród literackich, ikoną swoich czasów, wzorem do naśladowania... Chyba nie jest ważne jak długo trwała jego podróż po Śląsku, skoro to tutaj jego umysł i pióro nawiedziły pierwsze twórcze i filozoficzne wtajemniczenia. Jak pan uważa?
– On jest Francuzem, bardzo skomplikowany przypadek... – przerwał mi nieoczekiwanie i poderwał się z ławki.
– Proszę nie żartować. Wiedziałam, że wyciągnie pan ze mnie tę historię, aby ją wyśmiać.
– Wyśmiać? – otworzył szeroko oczy i zamachnął się miotłą. – Znałem pewnego człowieka... Zanim zaczął pisać, ruszył w świat z trupą teatralną. Tyle, że w przypadku Władysława okazało się, że zdolności od biedy starczają na granie epizodów, a to nie mogło zaspokoić jego wielkich ambicji i co ważniejsze nie zapewniało żadnych stałych, pieniędzy. Niewiele mogąc, wrócił więc do domu po pełnym, jesiennym miesiącu i wyprosił u ojca, aby załatwił mu pracę robotnika kolejowego. Wygląda pani na taką, która dużo czyta – na chwilę przerwał i posłał mi kpiący uśmiech – często gorączkowo i bez zrozumienia, dlatego nie zapytam, czy w jego książce pojawiają się pociągi. Zresztą, na kilkanaście lat przed jej napisaniem, znudzony monotonną pracą przy torach, ponownie przystał do trupy. To powtarzało się niezliczoną ilość razy, aż dwadzieścia siedem lat woził swoje pomylone życie pociągiem, życie pełne przygód, upchanych po wagonach kolejowych, pełne paranoicznych namiętności pozostawianych na peronach – na torach próbował nawet popełnić samobójstwo z miłości, ale na jego drogę napatoczył się szarlatan Puszow, trochę cudotwórca, trochę kuglarz, i miał odkryć u niego wyjątkowe, fenomenalne zdolności medialne. Po tym odkryciu Władysław zrezygnował i z teatru i z kolei i udał się ze swoim magiem-arcyłgarzem w wędrówkę po Rosji, a potem po Niemczech. Nie trudno zgadnąć, że szybko się rozczarował demagogią i drobnymi oszustwami, no i cóż, wrócił na kolej. W pociągu z Norymbergi nakreślał jak mistrz czarnej magii plany swoich pierwszych utworów literackich, a już po kilku tygodniach, mając w kieszeni nie więcej, niż trzy złamane ruble, wyruszył w podróż do Warszawy, potem do Łodzi, gdzie dał się poznać jako słynny, polski pisarz. Biedował, trzeba przyznać, od listopada 1893 roku do kwietniu roku następnego miał ani razu nie jeść obiadu, tym bardziej należy się dziwić, że coś, co było zemstą, ostatecznie przyniosło poprawę jego sytuacji materialnej. Niewiele wspominano o dziwacznym wypadku kolejowym, jakiemu uległ pod Warszawą... Zresztą, po wyjściu ze szpitala, z ideą wielkiej powieści mógł już wyruszyć w podróż po Europie Zachodniej, kontynuując pracę nad swoją najważniejszą książką. „Zobaczył ją" w myślach przejeżdżając przez Śląsk... Jednak nie zawsze natchnienie kończy się wypadkiem, nie zawsze ten wypadek przynosi poprawę w życiu, zacząłem od wyjątku. Rozumie pani, co usiłuję wyrazić? – Nie, nie wiem – odparłam zaskoczona – co jeszcze mógłby pan dla mnie wymyślić, przez ile pomnożyć niesamowitość i grozę, mając takiego patrona jak Stefan Grabiński. I nie jest pewna, czy warto obnosić się ze znajomością literatury strasząc mnie przy tym? – uśmiechnęłam się niepewnie.
Wcale nie byłam przekonana, że go przejrzałam, chociaż sam Grabiński pewnie wiele by dał, żeby spotkać w podróży tego człowieka, romantycznego bohatera z Wrocławia Głównego, opuszczonego pomyleńca z zaciemniającą, burzącą zdrowy rozsądek twarzą, dziwaka, niezrozumiałego przez pogardzających nim kolejarzy, przez cały dworcowy, nieprzeparty tłum, odmiennego w swoim sposobie poruszania się z groteskową, błazeńską, większą od niego miotłą, a zarazem takiego, o jakim trudno by powiedzieć, że kieruje się potrzebami serca i duszy, bo także coś innego niż wszyscy musi mieć zamiast nich. Tylko, czy Grabiński rozpoznałby, że w człowieku w purpurowej kamizelce nie było nic z nieobliczalnego, chorobliwego zamiłowania do kolei – że został raczej wyrzucony z trupy aktorskiej wprost na przeraźliwy peron dworca, przed laty, z nadzieją, że chociaż strach nie pozwoli mu na zawsze przestać mówić do ludzi...
– Wszystkich pasażerów tak pan nastraja na drogę? – zapytałam cicho, obserwując uważnie, jak niezdarnie podnosi się z ławki, przez chwilę bez wyrazu przygląda się mnie i plecakowi, po czym robi kilka kroków w stronę krawędzi peronu.
– Grabiński na parę lat przed śmiercią wyznał mi z makabryczną radością: „Nie uwierzysz, kogo wczoraj spotkałem w naszym Wrocławiu?"– jego zmieniony, nagle żywy głos wydawał się wprawiać w ruch kamienne chmury nad dworcem. – „Ksawerego Pruszyńskiego! Co za uzdolniony człowiek. Mówił, że liczne podróże na Śląsk związane z prezesurą w Akademickim Kole Kresowym przy Uniwersytecie Jagiellońskim poddały mu pomysł na opisywanie swoich spostrzeżeń z podróży". Wena spadła na niego nieoczekiwanie, podobno miał zażartować do Grabińskiego, że z głową opartą o szybę, za którą migał obrzydliwie błotnisty Śląsk, czuł się niczym Mozart, komponujący uwerturę do Don Giovanniego w samym dniu premiery – natłok myśli nie nadążał mieścić się na papierze, a z drugiej strony jakby nawiedził go w ostatniej chwili.
Chmury nad peronem przybrały wygląd oczekiwania na trzęsienie ziemi – ich kamienna bryła rozbiła się na małe, smoliste kamyki, zasypujące słońce, a z ich konturu, dotychczas kłującego w oczy jak nóż, wypłynęły na wszystkie strony kaskady oleistych, zgaszonych promieni. Dwie dziewczyny, przysłuchujące się naszej rozmowie schowały się w głębi poczekalni i teraz nasłuchiwały jak jedną z kas, trzy, może cztery perony dalej, wypełniał paniczny śmiech przechodzący w histeryczny płacz, a w taksówce na parkingu pod dworcem ktoś nerwowo, przenikliwie wyjaśniał: „Przecież żaden anioł nic ci nie zwiastował!"
Człowiek w purpurowej kamizelce wyjąkał wtedy: – Była świetlista, mleczna noc, 13 czerwca 1950 roku. Ksawery Pruszyński zaledwie wyruszył z Hagi, gdzie był ambasadorem. Samochód nie zmierzał, ale aż rwał się do Warszawy. Ksawery spieszył się do ojczyzny, jechał na swój drugi ślub – tęsknił za Polską i za narzeczoną. Miała wyjść po niego na dworzec, niestety, już wcześniej, na drodze pod Hanowerem, niespodziewanie nadjechała po niego śmierć. W wyniku czołowego zderzenia z ciężarówką pisarz zginął na miejscu, dosłownie rozprysnął się, ulotnił w ciepłym, księżycowym dymie. Potężny, ośmiotonowy pojazd starł na szary, letni proch jego delikatne, jasne palce, odziane w rubinowe rękawiczki, palce, którymi, wydawałoby się, że jeszcze niedawno, zapisywał swój przełomowy reportaż, tocząc się koleją po równinach Śląska... – urwał na moment. – Pani mi się tak przygląda, tymczasem pisarz, bardzo często odwiedzający ten dworzec, zanotował właśnie w swoim zeszycie, że wyglądam tak, jakbym na nikogo nie czekał, jakby się mnie wciąż przy czymś zastawało. Pani pociąg nadjeżdża... Tak, musiało już minąć południe, skoro niebo bez skrupułów oddało ludziom ich szkaradną wyrazistość, zmienił się wiatr i teraz pasażerowie przepływali jak nieprzyzwoicie pijane, już obrysowane grubym węglem statki, których obluzowane maszty wrednie uderzają się wzajemnie. Poczułam mdłości. Hałas mieszał się z martwym, jarzębinowym światłem, penetrującym dworcowe hale. Założyłam plecak i sama kołysałam się jak uszkodzony, cmentarny okręt, odbijając od innych ramion i pleców, a moje oczy, pęknięte busole, z trudem wypatrzyły właściwy wagon. Do złapania odrobiny równowagi potrzebowałam właśnie tego – pustych miejsc obok siebie i oczyszczonego ze śniegu okna. Z hukiem opadłam na siedzenie, nie zdejmując plecaka. „Doczekałam się" – pomyślałam przestraszona, przecierając ręką usta. Człowiek w purpurowej kamizelce stał tak blisko przy oknie mojego przedziału, machając krótkimi rękami, że miałam wrażenie, jakby unosił się w powietrzu, wspiął się na wagon albo nienaturalnie urósł. „Do widzenia, niech już pan idzie, już na pana czas" – powtarzałam w łamiących się, rozpadających myślach. Chociaż przylgnęłam całym ciałem do siedzenia i opuściłam krwistą zasłonę okienną na twarz, czułam, że nie odchodzi i coraz przenikliwiej wpatruje się w szybę, jak w lustro.
– Proszę nie opowiadać takich historii pasażerom – zdaje mi się, że w końcu wybełkotałam coś takiego.
– Niech pani otworzy książkę, którą ten francuski pisarz zaczął pisać w pociągu – odpowiedział.
– Ten pisarz nazywa się Camus, o jego książce, o Śmierci szczęśliwej, może pan jeszcze długo nie usłyszeć... Kilkanaście, może kilkadziesiąt lat minie, zanim ukaże się w Polsce. Niech pan odejdzie od okna. – Jednak nalegam – musiał wycedzić przez zaciśnięte, jaszczurze zęby, ale w tej samej chwili pociąg, jakby napędzany obojętnym wiatrem i kamieniami, zasypującymi słońce, potoczył się nie patrzeć za okno, otworzyłam francuską książkę na przypadkowej stronie i zaczęłam czytać: „Meursault starł rękami zaparowane okno i łapczywie wyglądał przez podłużne pasma, bezszelestnie po torze. Ocknęłam się po kilku minutach. Pomyślałam o Reymoncie i Pruszyńskim – „aż śmieszne, dać się zastraszyć jak dziecko, opowieściami o cenie, jaką przychodzi nieraz płacić pisarzom za wenę, jaką daje im kolej". Mimo tego, wstyd ciągle nie zajmował miejsca strachu. Byle tylko jakie jego palce pozostawiły na szybie. Z pustej i smutnej ziemi, pod bezbarwnym niebem wznosił się ku niemu obraz niewdzięcznego świata, w którym po raz pierwszy wreszcie doszedł do siebie. Na tej ziemi, doprowadzonej do rozpaczy niewinności, podróżnik zabłąkany w pierwotnym świecie odnajdywał łączące go z nim więzy i z pięścią, przyciśniętą do piersi, twarzą spłaszczoną na szybie – był wyobrażeniem swojego dążenia ku samemu sobie i ku przekonaniu o wielkości, jaka w nim drzemie".
***
Pan się dziwi, że znam na pamięć fragmenty Śmierci szczęśliwej? Ja się dziwię, że nie próbował mi pan ani razu przerwać – a może pan lubi, kiedy piszczy panu w uszach dźwięk wykolejonego pociągu? Przepraszam, plotę od rzeczy. Naprawdę mam do ciebie mówić po imieniu? No dobrze, masz za sobą raptem jedną, nieprzespaną, żałosną noc? Wydaje mi się, że kiedy ja topiłam się w świdrującej po moim mózgu gorączce i w dreszczach, z których tak bardzo chciał narodzić się bohater opowiadania, jakie zapragnęłam napisać razem z odjazdem pociągu, kiedy mój oślepiający ból oczu, a potem pojawiająca się okresami, odbierająca przytomność senność, nadawały mu cechy furiata, a szydercze majaczenia, bolesne drgawki i wymioty pozwalały mu zebrać myśli, ty spałeś smacznie w hotelu, w wiśniowej, miękkiej pościeli, nie budzony nawet przed piszczenie nienaoliwionej, wynoszonej na balkon, sztalugi. Mniejsza z tym – dziękuję za towarzystwo. Dużo mówię? Może dlatego, że jest tak martwo, a może wysiadłam z tego pociągu jako wariatka, to dosyć trudne do rozstrzygnięcia. Powiedz lepiej, skąd tak koszmarnie długa wizyta w Katedrze, dzięki czemu mogliśmy się spotkać? Mówisz, że już wczoraj o siódmej wyszedłeś z Katedry i skierowałeś się do metra, tego samego, gdzie właśnie jesteśmy, ponieważ planowałeś spotkać się ze swoim, dawno niewidzianym przyjacielem, zabójczo słynnym pisarzem. Ale przed stacją zatrzymał cię kamienny tłum, otaczający kiosk z gazetami. – Stanąłem i ja – mówisz – i przez długą, drastyczną chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca. Z dziennika wrzeszczały dwa rzędy wielkich liter: „Albert Camus zabity", a pod tym „w wypadku samochodowym". Gwałtowny wstrząs odebrał myślom wszelką siłę. Stanąłem w tłumie i krok za krokiem posuwałem się z nim do kiosku, by kupić gazetę. Nikt nic nie szeptał, najważniejsze i najgorsze już wiedzieliśmy. Chodziło o szczegóły – milkniesz, a ja jeszcze słyszę: „głowa oparta o krwiste poduszki, jakby spał, złamany kręgosłup, skręcony kark, licznik biegający jak oszalały, śmierć natychmiastowa, kto patrzy w chmury, ten nieprędko wróci, nie wiadomo, co z psem, biegł skrajem szosy, rozwiał się jak dym, nie zawsze się tak kończy, ale trzeba zapłacić, rozumie pani, co usiłuję wyrazić".
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Lil i Put. Jak przelać kota do kieliszka?
"Lil i Put" to niezwykle barwny i pełen humoru komiks. Został nagrodzony w pierwszej edycji "Konkursu im. Janusza Christy na komiks dla dzieci". Autorzy sześciu wyróżnionych prac otrzymali propozycje stworzenia pełnowymiarowych albumów.
Lil i Put to dwa "małoludy", które wiecznie głodne wędrują sobie po świecie, pakując się w przeróżne tarapaty. Komiks zawiera trzy, niezbyt długie historie, obrazujące ich przygody. "Goście Centauropolis" to opowieść o tym, jak w pogoni za orłem - złodziejem, dwójka bohaterów znalazła przez przypadek miasto centaurów. Przeszkodzili w igrzyskach, niemal zostali zabici, a na koniec sprowadzili zagładę na całe miasto - normalny dzień z życia wzięty, przynajmniej w przypadku tej dwójki wesołych indywiduum. "Zagadka Entów" zaprowadziła Lila i Puta do sadu pełnego owoców (a może raczej zaprowadziły ich tam burczące brzuchy). Niestety entowie niekoniecznie chcieli się nimi z małoludami podzielić. "Jak przelać kota do kieliszka?" to ostatnia i najdłuższa historia o tym jak dwójka bohaterów przeszkodziła elfce-czarodziejce w zaliczeniu nietypowego testu. Miało to dziwne i dość zabawne konsekwencje.
Jak można się zorientować, w komiksie akcji nie brakuje, pojawia się również sensowna i nieco złożona fabuła oraz naprawdę spora dawka (nieco czarnego) humoru. "Lil i Put. Jak przelać kota do kieliszka" to kilka ciekawych i sympatycznych historii. Jedna tylko rzecz wydaje mi się przemawiać na niekorzyść publikacji. Z założenia jest to komiks dla dzieci, a mnie wydaje się dla nich niezbyt odpowiedni. Dowcipne opowieści sprawiają wrażenie skierowanych raczej do osób dorosłych lub nieco starszej młodzieży - czytelników chociaż w niewielkim stopniu zaznajomionych z fantastyką, która niejednokrotnie została wykorzystana by stworzyć z niej interesujące żarty.
Pod względem graficznym wydanie jest również bardzo dobre. Ilustracje są barwne i pełne szczegółów. W perfekcyjny sposób oddają założenia przedstawionego świata. Jestem przekonana, że sami autorzy doskonale się bawili tworząc kolejne sceny. W skrócie rzecz ujmując - takie małe, nieudaczne, zabawne coś, wędruje po świecie, siejąc zamęt wszędzie tam, gdzie się pojawi. I jak tu takiej historii nie pokochać?
Podsumowując - "Lil i Put" to ciekawy, zabawny komiks i dobra zarówno pod względem graficznym jak i fabularnym publikacja. Nie jest to natomiast wydanie idealnie nadające się dla dzieci. Pojawia się w nim wiele elementów, które zwyczajnie gryzą się z tym targetem. Biorąc jednak pod uwagę przekaz wielu dzisiejszych animacji nie stawiam tego tytułu na zupełnie spalonej pozycji. Natomiast osobom, które lubią pełne humoru historie i barwne, wesołe ilustracje, jak najbardziej komiks polecam.
Odwet
"Odwet" to kolejna część cyklu "CHERUB", o nastoletnich szpiegach - osieroconych dzieciach, którymi zaopiekował się brytyjski rząd. Tak zwani "Cherubini" mieszkają i szkolą się w tajnym ośrodku ukrytym na angielskiej prowincji. W wieku dziesięciu lat zaczynają brać udział w przeróżnych, często niebezpiecznych misjach.
Fay Hoyt, od dzieciństwa żyjąca "na granicy", planuje poważną zemstę na człowieku, który zamordował jej matkę. Gdy Ryan i Ning wyruszają na misję by walczyć przeciwko handlarzom narkotyków, to właśnie ona może im pomóc. Problem polega na tym, że dziewczyna chce zrealizować swoje własne plany, a nie mają one nic wspólnego z działaniem zgodnie z prawem. Do czego to doprowadzi oraz czy agenci CHERUB'a i tym razem wykonają swoje zadanie?
Chociaż była to pierwsza część cyklu, którą czytałam, bardzo szybko wciągnęłam się w fabułę powieści. Całe założenie, już na samym początku, zostało bardzo starannie wyjaśnione i jedyne czego mi brakowało to historie niektórych bohaterów (zapewne poznam je, gdy uda mi się sięgnąć po pozostałe tomy). "Odwet" trafił do mnie właściwie zupełnie przypadkiem, ale jestem naprawdę zadowolona, że miałam okazję ten tytuł przeczytać. Robert Muchamore posiada dar tworzenia wciągającej historii, która bez trudu pochłania czytelnika, przenosząc go do zupełnie innej rzeczywistości - pełnej pościgów, bijatyk i niebezpiecznych wydarzeń.
Akcja w książce toczy się wartko, a prowadzona jest ciekawie i pomysłowo. Niczego w niej nie brakuje. Obserwować możemy brutalny, nierzadko przerażający świat, w którym bohaterowie jakoś muszą sobie radzić. Myślę, że "Odwet" (a zapewne również cały cykl "CHERUB") to idealna powieść dla nieco starszej młodzieży. Czyta się ją tak, jakby oglądało się barwny film akcji - tylko fabułę ma znacznie lepiej skonstruowaną. Zdecydowanie jest to pozycja, po którą warto sięgnąć i sądzę, że to właśnie jedna z tych książek, które bez trudu zachęcą do czytania, nawet tych opornych, twierdzących, że tego nie lubią.
Tworząc cykl o młodych, tajnych agentach, Robert Muchamore trafił w dziesiątkę. Mimo że pojawiało się wiele tego typu książek, filmów i seriali, to jednak jedyną dobrą, którą wspominam jest historia "Detektywa Blomkvist" znanej wszystkim doskonale Astrid Lindgren, która jednak z zupełnie innej perspektywy podchodzi do kreowania napięcia i niebezpieczeństwa. "Odwet" znacznie lepiej przemówi do współczesnej młodzieży. Lekturę książki jak najbardziej polecam, a sama chyba będę musiała zaprzyjaźnić się z wcześniej wydanymi tomami.
Fragment: "Pan na Wisiołach. Trzeba to zabić"
Prolog
Klinika Psychiatryczna św. Franciszka, Oddział Zamknięty dla Nierokujących, Stężew, gmina Nowe Warpno, województwo zachodniopomorskie
„Szczęścia nie ma tutaj, bynajmniej"
Fragment: "Czarownice z Wolfensteinu. Wstęga i kamień"
I
W taką noc ktoś się zjawia
Śnieg padał cicho, usypując na zewnątrz okna małą zaspę, która niespiesznie sobie rosła. Zasłaniała już czwartą część wnęki i zaczynała przykrywać też dolną część framugi uchylonego okna. Drewniany parapet w pokoju zaczął błyszczeć małymi śniegowymi brylancikami, chwytającymi światło księżyca. Ostre górskie powietrze, wnikając przez lufcik, skutecznie wychładzało pokój, zapobiegając zmianie owych brylancików w o wiele mniej urocze kropelki wody. Zimno objęło w panowanie małą, wykończoną drewnem sypialnię. Skotłowana, przepocona pościel, leżąca na podłodze obok łóżka, zaczynała powoli twardnieć pod wpływem niskiej temperatury, ale skulona na nagim materacu postać nie wyglądała na zziębniętą. Z jej ust przy każdym oddechu wydo-bywały się obłoki pary. I przy każdym jęku. Mokre od potu włosy, przyklejone miejscami do rozgrzanej gorączką twarzy, tworzyły zmieniającą się czarną siateczkę fantazyjnych wzorów na jasnej skórze za każdym razem, gdy dziewczyna gwałtownie obracała się z boku na bok. Coraz szybciej.
Zabrana o zmierzchu
"Zabrana o zmierzchu" to trzeci tom cyklu noszącego tytuł "Wodospady Cienia". Seria opowiada historię nastoletniej Kylie Galen, która z dnia na dzień znalazła się w świecie nadnaturalnych stworzeń, sama dokładnie nie wiedząc czym jest - wszyscy byli zgodni wyłącznie co do jednego - nie była zwyczajnym człowiekiem.
Kylie zdecydowała się na umawianie z Lucasem - przystojnym wilkołakiem, choć wciąż przeszkadza jej, że nic nie zostało powiedziane oficjalnie. Gdy jednak Derek - elf z którym umawiała się wcześniej - powraca do obozu przy Wodospadach Cienia, serce i myśli dziewczyny znów zaczynają wariować. Zwłaszcza, że chłopak nie wrócił sam. Przywiózł ze sobą naprawdę bliską jego sercu, wampirzą przyjaciółkę. Gdyby jednak pojawiające się problemy były jedynie tego rodzaju... W snach Kylie wciąż pojawia się Red - wampir, morderca, który koniecznie chce ją poślubić. Towarzyszy jej również nowy duch i wszystko wskazuje na to, że jest to wzbudzająca strach, od dawna nie żyjąca, dzieciobójczyni.
W każdym tomie, pod koniec, coś się dzieje i Kylie grozi niebezpieczeństwo. Nie inaczej fabuła potoczyła się i tym razem. Choć przez większość czasu rozstrzygają się rozterki miłosne głównej bohaterki i jej przyjaciółek, to w rezultacie i tak nie zabraknie w książce akcji. Przyznam, że pierwsza połowa powieści była wręcz nudna, dopiero później historia powróciła do swojego klimatu z poprzednich tomów i dalej już czytało się ją lekko i z przyjemnością.
To już nieco irytujące, że w dalszym ciągu nic nie wiadomo. Pod koniec Kylie wreszcie dowiaduje się kim jest, co jednak oczywiście niczego jej nie tłumaczy, a dziewczyna dalej pozostaje w drażniącej niewiedzy. Wszystko krzyczy - "Wodospady Cienia" będą miały kolejne tomy. Cóż... pozostaje jedynie cierpliwie na nie czekać, a z tego co można znaleźć na oficjalnej stronie autorki, będzie ich całkiem sporo. Mimo kilku niedociągnięć historia przypadła mi do gustu i chętnie będę ją kontynuować.
"Zabrana o zmierzchu" to jak do tej pory część w której dzieje się najmniej, nie jest jednak kiepska, po prostu zależy kto co lubi. Znam wiele osób, które z wypiekami na twarzy czytały będą o romantycznych rozterkach bohaterki, a niekoniecznie zainteresują je opisy bijatyk czy sceny porwania. Trzeci tom serii będzie właśnie idealny dla nich.
"Wodospady Cienia" to przyjemny, niewymagający cykl. Stworzone przez C.C. Hunter powieści wciągają i można się przy nich naprawdę dobrze bawić. Myślę, że niejedna nastoletnia czytelniczka zakocha się bez pamięci w przygodach, które bezustannie przytrafiają się Kylie Galen.
Magdalena Geraga - Felek
Wujek Felek był najprzystojniejszym więźniem, jakiego znałam. No dobrze, był jedynym znanym mi więźniem. Należał go kategorii „aresztantów" politycznych, choć sam nigdy się za takiego nie uważał, traktując to jako nadmierną nobilitację jego poczynań, które doprowadziły go do tego pozbawionego zieleni i słońca miejsca.
Na łódzkiej ulicy Smutnej spędził ponad dwa lata, podczas których zbliżył się ze swą narzeczoną, Teresą, i ojcem, Eugeniuszem. Więzi te wzmacniane były częstymi spotkaniami i dyskusjami na tematy wszelakie. Rzecz w tym, że ojciec wuja, mój stryjeczny dziadek, nie żył był od szesnastu lat.
Pierwszy raz Eugeniusz odwiedził swojego syna w nocy; wydawało mu się, że jest to pora adekwatna do tego typu inicjacji. Może i miał rację, jednak Felkowi wydawało się, że śni i niewiele wyniósł ze spotkania. Kolejne nie było zresztą bardziej udane; Gienek wpadł na chwilę i zastał mojego wujka w intymnej sytuacji z Teresą. Speszyło go to i przez chwilę przypatrywał się bezmyślnie narzeczeńskiemu widzeniu. Felek kątem oka zobaczył ojca i tak się wystraszył, że rzucił w niego ciotką. Przez ten incydent uznany został za niebezpiecznego więźnia politycznego i trafił do izolatki. Tkwił tam dwa miesiące, podczas których ojciec nie miał śmiałości doń przychodzić, a Felek nabrał pewności, że stanowi rzeczywisty problem dla społeczeństwa. Postanowił przeto zerwać kontakty z ukochaną – dla dobra jej i nienarodzonych z tego związku dzieci. Takimi genami lepiej nie szastać!
Po wyjściu z karceru Felek źle sypiał; źle sypiałby także – z powodu wyrzutów sumienia – również Gienek, gdyby ten problem i jego dotyczył. Nie dotyczył: stryjeczny dziadek nie sypiał od szesnastu lat. Co do sumienia – jego status był dla Eugeniusza wątpliwy.
Teresa, choć połamana i załamana (rzucona w stronę ducha, trafiła na kratę), postanowiła dać Felkowi jeszcze jedną szansę, incydent sprzed dwóch miesięcy przypisując więziennej nerwicy, a może i nawet depresji. Uzbrojona w uspokajające ziółka, wkroczyła do celi i zastała Felka w stanie stuporu. Gienek był duchem, ale nie wróżem, skąd miał wiedzieć, że jego wizyta będzie skorelowana z odwiedzinami ukochanej syna?
- Ożeż ty! W mordę! Tylko nie rzucaj Teresą!
Wujek nie był w stanie niczym i nikim rzucić, nieskładnie próbował odpowiedzieć sobie na pytanie, czy śpi, czy też zwariował.
- Młody, nie śpisz i raczej nie jesteś wariatem. Musimy porozmawiać, ale mogę przyjść później. Albo stanę w kąciku i udawajmy, że mnie tu nie ma.
Ciotka, która widziała tylko Felka, był poważnie zaniepokojona jego stanem. Cóż, obawiała się też o swoje życie i zdrowie, wszak już raz stała się bronią w rękach tego niezrównoważonego człowieka. Z drugiej strony przeżyła z narzeczonym tyle ważnych chwil, że nie mogła porzucić go ot tak, raz na zawsze, bez słowa wyjaśnienia.
- Felek...
- Czy ty śmiesz czytać w moich myślach?
- Ja...
- Nie do ciebie mówię, a do niego. Nie dość, że nie żyje, to jeszcze węszy w moim mózgu.
- O, Boże...
Teresa nabrała przekonania, że z Felkiem nie jest dobrze. Wybiegła z celi i – roztrzęsiona – wpadła w ramiona strażnika. Eugeniusz, oceniając trzeźwo sytuację, uznał, że przystojny i szarmancki klawisz ma spore szanse u narzeczonej syna i postanowił się zmaterializować. Na chwilę. Na użytek owego strażnika właśnie. Efekt był zadowalający, Eugeniusz bowiem zadbał o szczegóły. Odciął, a właściwie odpiął sobie głowę (nie wymagało to wielkiego zachodu), chwycił prawą ręką za swoje włosy, wyciągnął język i łypnął białkami. Dodał do tego lewitację, która zawsze się sprawdzała. Strażnik zawył, zemdlał, a wcześniej zmoczył spodnie.
Teresa, bliska histerii, udała się do domu, przemyśleć własne życie, które nagle wydało jej się jałowe. Straciła nie tylko narzeczonego, ale i potencjalnego pocieszyciela. To jak na jedną kobietę zdecydowanie za dużo.
Tymczasem Felek, podejrzewając, że to jednak świat oszalał, postanowił doprowadzić swoje życie do jako takiego porządku. Zaczął od włosów, skończył na ojcu.
- Widzę cię. Poczekaj, muszę się uczesać. Nie było cię szesnaście lat, pięć minut cię nie zbawi. A właśnie, skoro jesteś tu, to znaczy, że ze zbawienia nici? – wujkowi wróciło jego poczucie humoru, które zawsze doprowadzało mnie do konsternacji.
- To nie jest takie proste, synu. – Eugeniusz postanowił się bronić. – Kiedyś to zrozumiesz. A tymczasem chciałem ci powiedzieć, że jestem z ciebie dumny.
- Niewiarygodne, rujnujesz mi związek, żeby mi powiedzieć o swojej dumie? Cały ty...
Spór, toczony w więziennej celi, trwał dobre pół godziny, podczas których strażnik zbudził się dwukrotnie, tyleż razy zmoczył spodnie i zapadał w niebyt. Eugeniusz zapomniał o ponownej dematerializacji, a ponieważ Felek nie zaproponował mu siedziska, lewitował.
Strażnik zatem mdlał permanentnie, dyskusja nie prowadziła do żadnych konstruktywnych wniosków, a Teresa łkała w domowym zaciszu. Nie był to dobry czas dla mojej rodziny. Ani dla więziennictwa.
Eugeniusz, zirytowany nieco zachowaniem swego syna, odwrócił się (metaforycznie) na pięcie i odszedł (również metaforycznie) chwilowo z jego życia. Innymi słowy – rozpłynął się, notabene dość teatralnie, pojawiając się jednocześnie w domu Teresy i natykając się na jej matkę.
- Piękna jak zwykle. I samotna. I ja samotny.
- I martwy – dokończyła Monika.
- Ty mnie słyszysz?
- Oczywiście. I widzę takich jak ty. Próbowałam ci to kiedyś powiedzieć, ale uznałeś, że jestem wariatką i zerwałeś ze mną. Mam nadzieję, że jest ci teraz choć trochę głupio.
- Szalenie. I jeśli to nie za późno, proszę o wybaczenie.
- Teraz najważniejsze jest to, że zostaniemy dziadkami. Teresa jeszcze o niczym nie wie, twój Felek też, o ile intelekt odziedziczył po tobie, raczej nie.
- Jesteś pewna?
- Nie zaczynaj i wracaj do celi, gdzie twoje miejsce. Powiedz synowi, żeby się ogarnął. Przyjdziemy tam za jakiś czas. We trójkę.
Eugeniusz zaiste wrócił do więzienia; okazało się, że strażnik złożył dymisję i zajął się wypiekiem chleba. Gienek przez jakiś czas walczył sam z sobą w chwilach nudy: miał ochotę spłatać piekarzowi-neoficie figla, zawsze się jednak powstrzymywał, pomny karcącego spojrzenia Moniki.
Sam wujek, kiedy już nieco ochłonął i nabrał dystansu do swego niecodziennego gościa, właściwie cieszył się z jego obecności. Cóż, może była ona nieco niewygodna, ale powoli jakoś się dotarli. Pewnego dnia, kiedy omawiali to, co się dzieje za kratami, Eugeniusz, zapowiadając wizytę Moniki i Teresy, rzekł:
- Porozmawiajmy jak ojciec z ojcem...
- Jak tam żadnym ojcem nie będę. – Felkowi przypomniało się, dlaczego narzeczona go opuściła i dodał z tłumioną złością: – Przez ciebie zresztą.
- Nijakiego udziału w tym nie miałem, niestety zresztą, ale faktem jest, że zostanę dziadkiem.
- Teresa...?
Matka i córka weszły na dźwięk wiadomego imienia do celi i ujrzały Felka, który znów, ku rozpaczy Teresy, wpadł w stupor. Pół godziny wcześniej tak samo zareagował na jej widok pewien piekarz, którego skądś znała, choć nie potrafiła sobie przypomnieć, skąd.
- A teraz na kolana – zaordynowała Monika – i wybuchnęła śmiechem, gdyż i Felek, i Gienek potulnie padli na kolana.
Tak, wujek oświadczył się ciotce i do dziś zarzeka się, że i tak by to uczynił, nawet gdyby nie interweniowała siła nieczysta, jak pieszczotliwie nazywał swojego ojca.
Ciotka Teresa została żoną i matką jeszcze za czasów pobytu wujka Felka na ul. Smutnej. Ich stosunki od chwili oświadczyn były niemalże idealne. Teresa – chcąc nie chcąc – zaakceptowała nie tylko fakt istnienia teścia-ducha, który mógł być dosłownie wszędzie (brrr!), ale i ojczyma-ducha. Trzeba bowiem dodać, że Monika zdecydowała się na ten dość trudny związek pomiędzy światami. Do dziś są szczęśliwi. Zdaje się, że Monika umarła w 1991 roku, ale nie chce się do tego przyznać. Nadal prowadzi życie wystawne i bujne oraz sprawuje kontrolę nad całą rodziną.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie