Rezultaty wyszukiwania dla: Yi Nan
Duuuszki
Gry na refleks, w których łatwo można się pomylić, a podczas rozgrywki wesoło śmiać zawsze były ulubionymi grami na wszelakie imprezy. To także najlepsze możliwe gry dla dzieci, ponieważ nigdy nie będą przy nich siedziały znudzone. Do takich właśnie zabawek należą Duuuszki wydawnictwaEgmont. Rozbawią, zaintrygują i umilą graczom wspólnie spędzany czas. To jedna z tych prostych gier, które jednak nigdy się nie nudzą.
Liczba graczy: 2 - 8
Wiek: od 6 lat
Czas gry: ok. 15 – 25 minut
Strona wizualna
Pudełko zawiera pięć drewnianych figurek, sześćdziesiąt kolorowych kart oraz zwięzłą, dobrze skonstruowaną instrukcję. Wszystkie elementy są proste, ale wykonane starannie. Każdy z nich jest na tyle charakterystyczny, że podczas rozgrywki nie sposób się pomylić. Grafiki kart natomiast bywają dość zabawne, a takie chyba było założenie twórców gry. Wiernie oddają również kształt obrazowanych przedmiotów.
Cel i zasady gry
Rozgrywkę wygrywa osoba, która zdobędzie największą liczbę kart. Zdobywa się je za jak najszybsze złapanie odpowiedniego przedmiotu, traci natomiast za każdy, popełniony błąd. Dodatkowo za pomyłkę traci się także kolejną turę.
Przebieg gry
Na stole lub podłodze (obie opcje są wygodne) ustawiamy drewniane figurki, tak, żeby każdy miał do nich tą samą odległość. Obok nich kładziemy talię kart, rewersami do góry. W każdej turze odsłania się jedną kartę - jest ona wspólna dla wszystkich graczy. Chwytamy ze stołu albo to co znajduje sie na obrazku (musi odpowiadać zarówno kształtem jak i kolorem) albo to czego tam zupełnie nie ma (rzecz do której nie pasuje żaden kolor z karty ani kształt). Wydaje się to być rzeczą prostą, ale przy szybkiej rozgrywce bardzo łatwo się pogubić. Dodatkowo autorzy stworzyli trudniejszy wariant gry, w którym, gdy na rysunku pojawi się książka, trzeba zamiast łapać przedmiot, jak najszybciej wypowiedzieć jego nazwę.
Podsumowanie
Nigdy nie spodziewałabym się tego, że taka prosta gra może okazać się tak fajna. Dwie dorosłe osoby oraz pięcioletnie dziecko przy grze bawiły się doskonale. Dla takiego malucha, który nie został nawet objęty w przedziale wiekowym gry, wystarczyło kilkuminutowe wprowadzenie w działanie poszczególnych kart. Myślę więc, że rozgrywka należy do tych najprostszych, a jednocześnie potrafi wywołać wiele emocji. Nawet tym starszym graczom wszystko po drodze może się pomieszać, przez co powstaje wiele zabawnych sytuacji. Duuuszki to doskonała gra imprezowo-familijna. Ostrzegam tylko, że gdy graczy poniosą emocje, łatwo można stracić palec! Duuuszki to tytuł z którego jestem bardzo zadowolona. Polecam zarówno młodszym jak i nieco starszym. Dobra rozrywka gwarantowana!
Plusy:
- Przyjemna wizualnie
- Proste zasady
- Dynamiczna rozgrywka
Minusy:
- Sport kontaktowy, przy którym łatwo się nawzajem uderzyć
Veto! - Kozacy kontra Karmazyni
Na Secretum pojawił się news o bardzo ciekawej akcji. Otóż Wydawnictwo Kuźnia Gier rozdaje demonstracyjne talie kart "Veto: Kozacy kontra Karmazyni". Bez wahania uzyskałem unikatowy kod, który pozwolił mi na otrzymanie darmowego zestawu kart. Gracze z całej Polski mogą uzyskać zestaw dwóch kredensów, aby sprawdzić czy „Veto!" jest dla nich. Ja już wiem czy będę walczył oto, aby mój elekt został królem...
Po powrocie ze sklepu w naszych dłoniach będzie talia zawierająca 55 kart: 27 z frakcji Awanturników oraz tyle samo, aby zagrać Dworskimi. Dodatkowo znajduje się w niej karta, która instruuje nas nieco, co mamy z tym zrobić. „Veto!", to Szlachecka Gra Karciana osadzona w realiach Rzeczpospolitej z XVII wieku. Celem jest dążenie do obrania tronu przez naszego kandydata. W tym przypadku gracze zmagają się, aby królem został Bohdan Chmielnicki lub Jan Kazimierz Waza. Dążąc do tego każdy wystawia swoich towarzyszy, rozdaje im moderunki (np. konie czy broń) zagrywa wszelkiej maści efekty, pojedynkuje się i korzysta z różnych posesji. "Veto: Kozacy kontra Karmazyni" wprowadzają nas w sezon „Warchoły i Pijanice", który posiada startery każdej z pięciu frakcji oraz różne boostery pozwalające na zdobycie dobrych kart.
Całą zabawę należy rozpocząć od zapoznania się z instrukcją, która liczy zaledwie 3 strony. Na stronie rejestracji znajduje się link do pobrania pliku w formacie pdf. Kilka stron to naprawdę niewiele, lecz wydawnictwo zupełnie mnie zaskoczyło. W tak skróconej formie napisali wprost wspaniałą instrukcję. Nigdy w życiu nie spotkałem się z tak dobrym wprowadzeniem do gry. Krok po kroku jesteśmy informowani, cóż mamy uczynić, jednocześnie poznając, na czym polega dana runda. Po krótkim czasie, podczas którego każdy nasz ruch jest nam podyktowany możemy samodzielnie przejść do dążenia na tron. A sposobów jest niemało.
Karty dzielą się na postaci, moderunki, sztychy, efekty i posesje. Warto nadmienić, iż pełna wersja posiada więcej rodzajów (np. oddziały i ziemie). Mimo, iż na początku rundy w dłoni trzymamy 7 kart, to rozgrywka jest emocjonująca i naprawdę dużo może się wydarzyć. Ponadto będziemy potrzebować 30 dukatów i 15 kresek. Są to znaczniki odpowiadające za nasz majątek i liczbę głosów, którą posiada nasz elekt. W moim przypadku wykorzystałem monety 5-cio groszowe (żółte bardziej pasują do klimatu) oraz zapałki.
Wielkim pozytywem są ilustracje i cytaty na kartach. Z tego, co wyczytałem za ilustracje jest odpowiedzialnych sporo osób. Wyrazu szacunku dla wydawnictwa, gdyż ekipę dobrali w znakomity sposób. Grafiki mieszczą się w przedziale od „bardzo dobre" do „niebywale dobre", a od niektórych wręcz nie można oderwać wzroku. Idealnie tworzą klimat do tego stopnia, że podczas zmagań z innym graczem czuję się jak w XVII wiecznej Rzeczypospolitej. Podpisy również są wyborne. Można tak powiedzieć o każdym z napisów umieszczonych na kartach. Przydomek bohatera, opis, nazwy - wszystko jest wysmakowane i ani trochę nie psuje zabawy. Bardzo spodobało mi się przytaczanie słów różnych osób. Zwłaszcza przypadła mi do gustu wypowiedź Józefa Piłsudskiego, który powiedział: "Czego krzyczysz... co noga? A tamtemu głowę urwało i nie krzyczy, a ty o takie głupstwo." - znajdziemy ją na karcie Cyrulika.
We dworze, kredens, żalnik, lazaret - wszystkie te sformułowania występujące w Veto! mogą na początku przerazić (bądź nie daj Boże zniechęcić), lecz już po pierwszej partyjce oswoiłem się z nimi i strach uciekł niczym po zagraniu efektu „Precz!". Jeśli jest się fanem dziejów Polski sprzed kilku wieków, to będziemy zachwyceni. Laicy w tym temacie potrzebują trochę czasu, aby oswoić się z nazewnictwem, które wkrótce zauroczy każdego.
Klimat! Jest to wręcz gigantyczny plus Veto! Kuźnia Gier doskonale zadbała o nastrój gry. Po kilku rozgrywkach wciąż nie mogę wyjść z zachwytu. Po zapoznaniu się ze stroną wydawnictwa dostrzegłem, iż to nie jest zwykła karcianka na jesienne wieczory. Posiada ona fantastyczną otoczkę w postaci opisu fabularnego (cudownie budującego nastrój) oraz wielu graczy, którzy chętnie służą pomocą na forum. Mechanika jest bardzo ciekawa, a zdobycie tytułu mistrza wymaga umysłu stratega. Dość już czytania, drogi użytkowniku Secretum i do szabel, gdyż nastał czas, abyś i ty losy Rzeczypospolitej wziął w swoje ręce!
Na sygnale
Swoista moda na wszystko, co związane jest z tematyką medycyny nie mija. Co więcej, rozwija się i nic nie wskazuje na to, aby miała się nam szybko znudzić. Powieści medyczne, seriale, gry komputerowe... Do tego zacnego grona dołączają również gry karciane, a konkretnie wydana przez Wydawnictwo Kuźnia Gier planszowo-karciana gra o wdzięcznym tytule „Na sygnale".
Z polską służbą zdrowia każdy z nas zapewne miał styczność. Jaka ona jest, każdy wie i ma już wyrobione o niej swoje zdanie. Jednak co byśmy zrobili otrzymując posadę dyrektora szpitala? Co byśmy zmienili?
W "Na sygnale" gracz wciela się w pazernego i żądnego jak największej ilości potencjalnych chorych ordynatora, dla którego każdy zdobyty pacjent to kolejny punkt niezbędny do uzyskania kontraktu z Narodowym Funduszem Zdrowia. I tu moi drodzy okazuje się, że realia naszej polskiej służby zdrowia doczekały się nawet odzwierciedlenia ich w grze karcianej. Ale o tym za chwilę.
Pierwszą rzeczą, jaką widzimy po dokonaniu zakupu jest oczywiście pudełko, które dla bardzo zaangażowanego J użytkownika może okazać się zbyt słabej jakości, co niestety jest dużym minusem dla karcianki mogącej uchodzić za częstego towarzysza podróży. Po kilku rozgrywkach cienki kartonik, z którego wykonane jest opakowanie, nie wygląda już estetycznie.
W opakowaniu znajdziemy osiem pionków w czterech różnych kolorach, planszę, kostkę, żetony i oczywiście karty w liczbie 54, mające wystarczyć 2-4 graczom na około półgodzinną zabawę, co oznacza, że dla lubiących rozgrywać szybkie partyjki czas jednej rundy powinien być zaletą.
Czarno-biała plansza uwagę przyciąga: na plus - oprawą graficzną, na minus - jakością wykonania. Cienki papier, z którego została wykonana, szybko się gniecie i nie jest stabilny. Za każdym razem trzeba użyć kilku ciężkich przedmiotów, aby wyprostować planszę. Dobrym pomysłem może być przyklejenie jej dwustronną taśmą do papieru o większej gramaturze.
Żetony (chyba jedyne elementy wykonane z twardego kartonu) również jakością wykonania nie grzeszą. Symbole na nich są krzywo wydrukowane (niecentralnie).
Zaletą gry są z pewnością karty z bardzo udanymi humorystycznie rysunkami autorstwa Marcina 'Elwis' Gręźlikowskiego. W komiksowym stylu, z nutą erotyzmu, potrafią rozweselić każdą rozgrywkę. Z doskonałym skutkiem parodiują sytuacje w polskiej służbie zdrowia.
Teraz parę słów o mechanice. Podobnie jak we wcześniejszej grze tego samego wydawcy - Wiochmen Rejser, zasady są proste i łatwe do zapamiętania. Można je przyswoić w dosłownie 5 minut. Widać autorzy postawili na przyjemną rozgrywkę i dużą grywalność.
Przebieg gry dzieli się na trzy kolejne fazy: Planowania, Pogotowia i Miasta. W pierwszej gracze licytują punktami akcji, aby przejąć kontrolę nad karawanem, który zabiera chorych pacjentów z ulic miasta. W drugiej wymieniamy nasze pozostałe punkty akcji na ilość ruchów karetką pogotowia. Zbieramy jak największą ilość chorych pacjentów, kupujemy nowe karty aby utrudnić grę przeciwnikom. W ostatniej fazie lekko chorzy pacjenci zostają ciężko chorymi, ciężko chorzy umierają, a my pozbywamy się kart i losujemy nowych pacjentów. I tak w kółko. Prosto i szybko.
Podsumowując stosunkowo niewysoka cena oraz nieskomplikowane i jasne zasady sprawią, że być może wielu z was sięgnie (chyba, że już to zrobiliście) po tę karciankę, ale trzeba uczciwie przyznać, że bardziej wymagający gracze po kilku rundach uznają, że gra zrobiła się zbyt nudna i przewidywalna. Fani Wiochem Rejsera raczej nie będą zawiedzeni. Gra trzyma podobny, choć szkoda, że nie lepszy, poziom.
Jeśli chcecie sprawdzić się jako ordynatorzy szpitali w polskich realiach, nie pozostaje nic innego, jak tylko zagrać w grę „Na sygnale" i mieć nadzieję, że na grze się skończy :)
Jeszcze cięższy kawałek chleba
Po napisaniu felietonu, w którym ubolewałem nad ciężkim losem obrońców społeczeństwa i próbowałem wyobrazić sobie idealnego wybawcę, postanowiłem stworzyć cykl prac pod nazwą „Sekrety bohaterów". I wtedy pojawiły się trzy problemy. Po pierwsze: dlaczego taka nazwa serii? Pod drugie: dlaczego zadałem takie głupie pytanie? I po trzecie: jak ma powstać seria, to muszę napisać przynajmniej dwa felietony. Otóż z dumą stwierdzam, iż w momencie, gdy postawię ostateczną kropkę w dziele, które właśnie czytasz, Drogi Secretumowiczu, słowa dotrzymam i to z nawiązką, gdyż druga część już powstała (ta w dużej mierze o Wędrowyczu).
W Roku Skorpiona
Każdy z nas urodził się pod jakimś znakiem zodiaku bez względu na to, czy wierzy w horoskopy i przepowiednie, czy też ma je głęboko w poważaniu. Niemniej jednak, do każdej z konstelacji wchodzącej w grupę dwunastu znaków zodiaku przypisane są pewne cechy. Osoby spod znaku Lwa są przebojowe i otwarte, Strzelce to chodzący optymizm wykładający, mówiąc kolokwialnie, kawę na ławę, zaś Panny są pracowite, dokładne i odpowiedzialne. Oczywiście, nie zawsze wymienione przez astrologów cechy charakterów pasują do nas, ale w każdym opisie jest ziarno prawdy. Inaczej jest jednak w horoskopie chińskim. Tak, on też posiada grupę dwunastu znaków, ale w przeciwieństwie do zodiaku europejskiego jest on podzielony na dwanaście lat. Próżno w nim szukać lwa, panny, czy strzelca. Zamiast tego mamy węża, smoka, a nawet małpę. Niesamowicie to wszystko ciekawe, ale jak znaki zodiaku mają się do powieści autorstwa Isabell Pfeiffer? Ano mają, bo bohaterka stworzona przez pisarkę urodziła się w roku skorpiona. A jakie są skorpiony?
Eleni urodziła się w maleńkiej wiosce położonej na uboczu. Jej życie od samego początku nie było łatwe. Gdyby nie pomoc Cyganki, która akurat przejeżdżała przez wioskę bohaterka umarłaby w łonie matki, a razem z nią jej rodzicielka. Jednak ciężki poród to nic w porównaniu z tym, co miało spotkać młodziutką dziewczynę. Jako, że była bękartem, nie była tolerowana przez społeczność wioski. Sprawy nie ułatwiał ciemny kolor skóry Eleni oraz sześć palców u każdej ze stóp. Dziewczynka jednak nic sobie z tego nie robiła i próbowała żyć normalnie razem ze swoją matką, która z roku na rok nikła w oczach. Zmarła dziewięć lat po urodzeniu córki. Eleni zajęła się ciotka, która bardzo pragnęła pozbyć się zbędnej „gęby" do wyżywienia. Dziewczynka musiała bardzo szybko dorosnąć. Poniżana, popychana i niekochana pomagała w domu ciotki, aż do czasu, gdy osiągnęła wiek czternastu lat. Ciotka postanowiła wydać ją za mąż za starego, uzależnionego od alkoholu, szewca. Eleni nie miała na to najmniejszej ochoty i gdy w wiosce pojawił się wędrowny artysta – Bertot, zdesperowana nastolatka postanowiła z nim uciec w świat. Mężczyzna przygarnął Eleni i traktował ją jak swoją rodzoną córkę. Razem wyruszyli w długą, niebezpieczną wędrówkę do ziemi obiecanej – miasta Tikra. Jednak czy Tikra rzeczywiście będzie wymarzonym Edenem? I o jakiej misji dla dziewczynki mówili Bertot i jego przyjaciel Tío? Czy książę władający miastem rzeczywiście zasługuje na przydomek Skorpion? I czy Eleni, jako urodzona w roku skorpiona jest rzeczywiście wyjątkowo okrutna?
Kiedy sięgałam po „W roku skorpiona" spodziewałam się jednego z licznych, w dzisiejszych czasach, romansów paranormalnych. Wiem, jestem przewrażliwiona, ale co ja na to poradzę, kiedy w niemalże każdej powieści występuje jakaś istota nie z tego świata? Jednak przełknęłam swoje obawy przed lepką, ozdobioną marcepanowymi serduszkami miłość nastolatki do mega przystojnego i niesamowicie wrażliwego „zwierza" i zajrzałam w miodowe okładki powieści. Nie sądziłam, że zamiast kolejnego paranormalna w ręce wpadła mi prawdziwa perełka z gatunku powieści przygodowych, doprawiona niewielką ilością uczucia na literkę m.
Akcja „W roku skorpiona" rozkręca się powoli, jednak to nie oznacza, że czytelnik przez większą część książki ziewa i przysypia. Autorka, co jakiś czas podkręca kurek z akcją na maksa i czytelnik wraz z bohaterką, która przemawia do niego z szeleszczących kart chowa się przed zgrają żołnierzy okrutnego władcy, obserwuje niewolników, czy ucieka przed uczestnikami walki o świnię. Nie powiem, Pfeiffer potrafi przyprawić czytelnika o szybsze bicie serca, bo niektóre przygody nastoletniej Eleni mrożą krew w żyłach. Dosłownie. Jaka zaś jest sama Eleni? Nastolatka w dziwny sposób przypomina mi samotne, dzikie zwierzątko, które pozwoliło się oswoić tylko jednemu człowiekowi – swojemu wybawcy, Bertotowi. To jemu ufa, jego kocha nad życie (jak ojca i najlepszego przyjaciela) i tylko z nim chce wędrować przez góry, lasy, doliny i wioski. Kiedy w życiu mężczyzny pojawia się pewna uzdolniona i przepiękna kobieta, dziewczynka robi wszystko, żeby nie zostawiać ich sam na sam. Jest chorobliwie zazdrosna, a owa zazdrość bardzo szybko przeradza się w przerażającą nienawiść. Jednak, kiedy jej przyjaciel i opiekun trafia do niewoli, czternastolatka stara się szybko o nim zapomnieć, co mnie bardzo zniesmaczyło. Jak można zapomnieć o człowieku, który uratował ci życie? Nie można, a mimo to Eleni próbuje i niesamowicie dobrze jej to wychodzi. Nic, więc dziwnego, że przez owe próby nie potrafiłam przekonać się do głównej bohaterki powieści. Inne postacie? Autorka obdarzyła je bardzo zróżnicowanymi charakterami i emocjami, które tworzą niebanalną mieszankę, o jakiej marzy fan powieści przygodowych. Oprócz nieco zbuntowanej i nienawykłej do życia Eleni, mamy marzyciela Bertota, przepiękną i zakochaną w nim bez pamięci Mirę i okrutnego, wyrachowanego księcia Tikry – Skorpiona. Osobiście uważam, że jeszcze w żadnej książce nie spotkałam się z postacią o tak perfidnym i podłym charakterze (dobra, Voldemort jest na pierwszym miejscu). Wierzcie mi, nie można czytać o jego „wyczynach" i „sukcesach" siedząc spokojnie w fotelu. We mnie się po prostu gotowało i naprawdę nie zdziwiła mnie nienawiść ludzi, którzy życzyli przystojnemu księciu wszystkiego, co najgorsze. Bohaterowie Pfeiffer to naprawdę bardzo mocna strona książki.
Powieść „W roku skorpiona" jest napisana prostym i lekkim stylem, który nie sprawi nikomu najmniejszych problemów, jednak muszę się przyczepić do, momentami, dziwacznej konstrukcji zdań. Istne pomieszanie z poplątaniem i niektóre fragmenty musiałam czytać dwukrotnie, żeby cokolwiek zrozumieć. Nie wiem, czy to wina pisarki, czy też tłumaczki, ale to jedyny zgrzyt i jedyne „ale", jakie mam do tej książki.
„W roku skorpiona" to powieść ciekawa, wciągająca i mimo, że czasami fabuła jest przewidywalna to naprawdę nikt z powieścią Pfeiffer nie będzie się nudził, zaś autorka (chyba zdawała sobie sprawę z banalności niektórych sytuacji) potrafi zaskoczyć czytelnika. I to nie jeden raz.
Ulubione rzeczy
Postać Kuby Rozpruwacza zaintrygowała już wielu pisarzy, a motyw zbrodni popełnianych przez jego naśladowców także niejednokrotnie był już wykorzystywany. Czy z tego tematu można wycisnąć coś świeżego i nowatorskiego? „Ulubione rzeczy" to thriller otwierający cykl powieści o policjantce Lacey Flint, autorstwa brytyjskiej pisarki S.J. Bolton, od pewnego czasu bardzo popularnej na Wyspach, ale dopiero wkradającej się w łaski polskich czytelników. Do lektury zasiadłam z dosyć wysokimi oczekiwaniami, ponieważ wkrótce po pierwszym wydaniu książka została okrzyknięta jednym z najlepszych kryminałów 2011 roku. Czy było to pochlebstwo wystawione nieco na wyrost, czy też mamy do czynienia z nową mistrzynią napięcia i intrygi?
Pewnego dnia młoda policjantka, Lacey Flint, staje się świadkiem brutalnego morderstwa. Na jej samochód osuwa się zakrwawiona kobieta, bestialsko pocięta przez nieznanego nożownika, któremu udaje się zbiec. Wkrótce w Londynie dochodzi do kolejnych zbrodni, których ofiarami padają pozornie przypadkowe kobiety po czterdziestce. Morderca wyraźnie stara się upodobnić do grasującego w tej okolicy ponad sto lat wcześniej Kuby Rozpruwacza – zgadza się data popełnianych zbrodni i sposób okaleczania ofiar, nawet ich ciała sprawca pozostawia w miejscach związanych z tamtą epoką. W prowadzone przez policję śledztwo od początku zaangażowana jest Lacey, jednak dosyć szybko nowe poszlaki wskazują, że to ona stoi za tymi makabrycznymi zbrodniami. Jaka jest prawda? Co ukrywa Flint i co kryje jej przeszłość?
Bolton serwuje nam mroczny i brutalny thriller z interesującą fabułą. Wprawdzie autorce nie udało się uniknąć kilku schematów typowych dla tego rodzaju powieści – jak choćby główna bohaterka, policjantka ze przeszłością i zwichrowaną osobowością. Na plus zalicza się jednak jasne i przejrzyste umotywowanie takiego manewru. Co do postaci samej Lacey, to wzbudzała we mnie skrajne emocje – od współczucia i sympatii aż po przytłaczającą wręcz irytację. Bohaterowie nie są jednak od tego, by ich kochać, ale by dobrze komponowali się z fabułą, a tę rolę Flint spełnia całkiem nieźle.
Nie przepadam za pierwszoosobową narracją i na początku dosyć trudno było mi się do niej przyzwyczaić. Dopiero po przeczytaniu całej książki muszę przyznać, że to była dobra decyzja. Dzięki takiemu rozwiązaniu dosyć dobrze poznajemy główną bohaterkę, widzimy, co siedzi jej w głowie. Jednocześnie fakt, że nie ujawnia ona wszystkiego, co wie, jest dosyć intrygujący i ciekawy z psychologicznego punktu widzenia. Do minusów muszę zaliczyć także pewną przewidywalność – mniej więcej od połowy książki domyślałam się jej zakończenia i choć całość czytało mi się naprawdę dobrze, znacznie bardziej doceniłabym element zakończenia w końcowych rozdziałach.
Autorka poruszyła bardzo trudny i niechętnie omawiany temat gwałtu popełnianego na nieletnich dziewczynkach przez ich rówieśników. Problem ten pokazany jest w powieści na dwóch drastycznych przykładach – czternastolatki zaatakowanej przez grupę chłopców z tzw. dobrych domów oraz czarnoskórej nastolatki zgwałconej przez swojego chłopaka i jego znajomych. W obydwu przypadkach przeraża nie tylko okrucieństwo samego czynu, ale całkowita bierność otoczenia i bezsilność wymiaru sprawiedliwości – ofiary pozostają zostawione same sobie, a sprawcom uchodzi to w zasadzie bezkarnie.
Na końcu książki możemy znaleźć bonus dla czytelników w postaci noty od autorki poświęconej Kubie Rozpruwaczowi. Znajdują się w nim krótkie opisy najpopularniejszych teorii na temat tego najgłośniejszego i wzbudzającego największy strach mordercy w XIX wieku. Większość z nich została wspomniana także w samej powieści, takie podsumowanie pozwala jednak uporządkować zdobyte informacje i stanowi dosyć intrygującą ciekawostkę.
Raczej nie nazwałabym „Ulubionych rzeczy" najlepszym kryminałem ostatniego roku, choć niezaprzeczalnie jest to przyzwoity kawał dobrej lektury. Książka posiada wszystko to, co powinien zawierać dobry thriller – wartką akcję, ciekawą fabułę oraz sporą dawkę tajemnic i napięcia. Dlatego pomimo drobnych niedociągnięć, warto po nią sięgnąć.
Wehrwolf
Od pewnego czasu na łamach Secretum możemy przeczytać opowiadania Marka Ścieszka. Dotychczas największym zainteresowaniem cieszyło się "Niemowlę", w którym mała, bezbronna istota okazała się siedliskiem zła. Tą historią rozpoczyna się zbiór opowiadań "Wehrwolf", który ukazał się początkiem 2011 roku nakładem wydawnictwa RADWAN. "Wehrwolf" to zbiór trzynastu, niepowiązanych ze sobą, historii. Jak czytamy z okładki: „Autor stara się nieco uporządkować dotychczasowe, skromne dokonania na niwie literackiej".
Opowiadanie "Niemowlę" przenosi nas na plebanię katolickiego Ojca O'Briana w jednej z dzielnic Dublina. Niespodziewanie duchowny znajduje podłożone bezbronne niemowlę, które budziło litość swoją wychudzoną i bladą postacią. Finał tej historii po części zdradziłem we wstępie. Drugie opowiadanie nosi tytuł "Coś za coś", brzmi bardzo mściwie i niestety w pewnym sensie to się sprawdzi bardzo boleśnie i nieprzyjemnie.
Dusiołek to nazwa małej wsi nad rzeką Ryską, miejsce akcji, a zarazem tytuł kolejnej historii, w której ojciec z synem wybrał się na podróż po Pojezierzu Myśliborskim. Występuje tu nawiązanie do wiersza Bolesława Leśmiana. Kolejnym, najdłuższym opowiadaniem jest "Karuzela". Poznajemy siedemnastoletniego chłopca. Akcja rozgrywa się w wesołym miasteczku, które zazwyczaj kojarzy się z zabawą, radością dzieci i dorosłych. W tym przypadku było zupełnie inaczej.
Tytuł zbioru nawiązuje do ostatniego opowiadania "Wehrwolf", w którym autor przenosi nas do ogarniętego wojną roku 1945.
Od strony technicznej: Wehrwolf nie jest wydany rewelacyjnie. Grafika na okładce może niejednokrotnie zmylić potencjalnego czytelnika. Tytuł, czy choćby odznaka (krzyż) to elementy bardzo charakterystyczne dla pewnego okresu, pewnych ludzi. Przy tak rozmaitych opowiadaniach powinna być nieco inna koncepcja. To naturalnie, moja osobista sugestia.
Cały zbiór Marka Ścieszka czyta się bardzo przyjemnie. Rzeczą normalną jest to, że niektóre opowiadania są ciekawe, zasługują na uznanie, a niektóre nie. „Oczywistą oczywistością" jest, że Autor „tryska" wyobraźnią i potrafi zaskakiwać. Każdy tytuł można odrębnie oceniać. Miejsca akcji są bardzo różnorodne, jednak zawsze wiążą się z nimi lęk i poczucie zagrożenia. Przykładem są tytuły: "Cmentarna opowieść", "Upiorna opowieść" czy "Płytki grób". Skupiając się na całości, myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. "Wehrwolf" mimo tego, iż nie jest porywający, klimat grozy gości w niektórych momentach, to cały zbiór jest godny polecenia, by wieczorkiem usiąść w fotelu i odejść od spraw codziennych i chociaż przez chwilę poczuć przyjemne ciarki. Mam nadzieję, że dorobek literacki Autora się powiększy i będziemy mogli na dłużej wejść do tych barwnych pokładów wyobraźni Marka Ścieszka nie w krótkich opowiadaniach, a w jednym tytule.
Wylęgarnia
Polskim fanom grozy Roberta Cichowlasa nie trzeba przedstawiać. Swoje opowiadania publikował w zbiorach z Kazimierzem Kyrczem i Jackiem Rostockim, a niebawem ukaże się jego powieść "Pradawne zło", którą napisał razem z Łukaszem Radeckim. "Wylęgarnia" to pierwszy zbiór opowiadań w całości autorstwa pisarza z Poznania.
"Wylęgarnia" jest tomem bardzo zróżnicowanym. Jednak uprzedzę od razu, że wielbiciele gore i brutalnego horroru nie znajdą zbyt wiele dla siebie. Takim wyjątkiem jest Krwavissimo!, niewątpliwie najostrzejsze i najbardziej krwawe opowiadanie ze zbioru. Robert Cichowlas stawia na klimat i ciekawą opowieść. Używając stosunkowo prostego języka, serwuje nam porządną dawkę niesamowitych historii.
Mamy tu więc typowe opowieści o duchach, czyli popularne ghost story (rewelacyjne Odgłosy cytadeli, ciekawy Powrót, czy przetłumaczone na język czeski Przedstawienie, zamieszczone w wydanej niedawno e-bookowej antologii – "Trinacta Hodina". Nie brakuje też nastawionych na klimat historii, jak tytułowa Wylęgarnia, albo wspomniane wyżej Przedstawienie.
Bardzo dobrze prezentują się opowiadania zagłębiające się mocno w mroczną, pokręconą ludzką psychikę. Robert Cichowlas uwielbia takie wycieczki w umysły, w których szaleństwo dopiero kiełkuje lub (znacznie częściej) już zapuściło swoje korzenie, z czego bohaterowie rzadko zdają sobie sprawę. I chyba to przeraża najbardziej. Ta niebezpieczna, jak się często później okazuje, nieświadomość i wzbierające po lekturze niektórych tekstów przeświadczenie, że każdy z nas może oszaleć. I nie wiemy, kogo z najbliższych nam osób to spotka.
W "Wylęgarni" nie brak też niespodzianek. Takich jak nietypowa opowieść o wampirach, literackie "Paranormal activity" z ciekawą końcówką, czy historii rodem z science fiction o ingerencji obcej cywilizacji w życie na Ziemi. Czytając to opowiadanie miałem wrażenie, jakbym znajdował się na pokładzie samolotu, gdzie rozgrywała się akcja opowieści.
Na koniec pozostawiłem, według mnie dwa największe atuty tej publikacji - prosty język i nasze rodzime realia. Cichowlas nie stawia na poetyckie, wyszukane opisy i tworzenie klimatu na siłę. Wychodzi mu to dobrze, bo używając normalnego języka jest w stanie snuć ciekawe opowieści, a nierzadko przestraszyć lub skłonić do zadumy. Wszystko to podkreślają polskie realia, w których autor się obraca, zwłaszcza magiczny i oczarowujący czasem swą niesamowitą atmosferą Poznań, rodzinne miasto pisarza. Czytając te opowiadania czujemy się, jakbyśmy przechadzali się ulicami tego pięknego miasta, wchłaniając jego grozę. Widać, że Cichowlas czuje swoje miasto i bardzo dobrze oddaje to w swojej literaturze.
Polskie realia mają jeszcze jedno do siebie. Mianowicie znamy je tak dobrze, że potrafią straszyć i niepokoić dużo bardziej niż zachodnie sagi o wampirach, czy „inne zmierzchy". Czy sprawia to fakt, że w nich żyjemy? Czy może świadomość, że coś takiego może spotkać każdego z nas, a sąsiad nie jest tym, za kogo się podaje? Pewnie jedno i drugie, a Robert Cichowlas oddaje to z mrożącymi krew w żyłach szczegółami. Możemy więc bez problemu zagłębić się wraz z bohaterami "Wylęgarni", w mroczny, często przerażający świat grozy miejskiej.
"Wylęgarnia" jest ciekawym i zróżnicowanym tematycznie zbiorem, wydanym przez wydawnictwo Forma. Podobnie jak i pozostałe książki z serii City wydana jest w nietypowym formacie charakterystycznego kwadratu, który zdobi surrealistyczna, wpadająca w oko ilustracja. Połączenie wszystkich tych cech sprawia, że aż chce się sięgnąć po tę pozycję raz jeszcze i niewątpliwie będzie ona ozdobą każdej domowej biblioteki.
Wyrzutki
Gdy wiele lat temu John Flanagan wpadł na pomysł napisania dla swojego syna Michaela cyklu opowieści na dobranoc, sam chyba nie podejrzewał, że staną się one zaczątkiem bardzo poczytnej serii dla młodzieży, która rozwinie się aż do 11 tomów. Mowa tutaj rzecz jasna o cyklu "Zwiadowcy", za który pokochali Flanagana młodsi i starsi czytelnicy na całym świecie. Seria ta niedawno dotarła do fabularnej mety, a tymczasem wydawnictwo Jaguar uraczyło swoich czytelników "Trylogią Skandyjską", która pewnymi wątkami i postaciami nawiązuje do "Zwiadowców". Złośliwi lub bardziej wymagający mogą to nazwać odcinaniem kuponów, jednak ci, którym klimat książek Flanagana przypadł do gustu, powinni być zadowoleni.
Pierwsza część trylogii nosi tytuł "Wyrzutki". Akcja dzieje się w znanej już nam Skandii, ojczyźnie morskiego ludu, przypominającego Wikingów. Tym razem czytelnik ma okazję obserwować styl życia Skandian, a konkretnie wychowanie i szkolenie, jakie otrzymują młodzi chłopcy. Jego celem jest nauczenie ich, jak w przyszłości nie tylko dobrze bronić swojej ojczyzny i świetnie radzić sobie na morzu, ale przede wszystkim, jak skutecznie i obficie łupić sąsiednie krainy ze złota i bogactw, bo to stanowi główne źródło dochodu Skandian.
Głównym bohaterem jest nastoletni Hal, po matce Aralueńczyk, po ojcu Skandianin. Chłopiec musi zatem nie tylko zmagać się ze swoim mieszanym pochodzeniem, ale też radzić sobie równie dobrze, jak jego rówieśnicy. Hal nie otrzymał od natury silnej barczystej sylwetki i góry mięśni. Posiada za to bystry umysł, cechy dobrego, rozsądnego przywódcy oraz umiejętności sternika i nawigatora. To wszystko bardzo mu się przyda w zbliżającym się szkoleniu, które jest mieszanką zawodów i szkoły przetrwania. Chłopców dzieli się na drużyny, a następnie daje im do wykonania różne zadania: siłowe, na myślenie, wymagające umiejętności indywidualnych lub zespołowych. Oprócz tego każdy z nich szkoli się w walce na miecze lub topory.
Nietrudno się domyślić, że Hal trafi do najsłabszej drużyny, w dodatku złożonej z samych oryginałów. Jeden z chłopców jest na wpół ślepym osiłkiem, dwaj identyczni bliźniacy nieustannie się kłócą, a jeszcze inny jest dobrym złodziejem. Czy będą umieli ze sobą współpracować i czy w ogóle mają szansę z dwiema silniejszymi drużynami? Co zwycięży: mięśnie i siła fizyczna, czy też może spryt i umiejętność samodzielnego myślenia? Co liczy się bardziej: zwycięstwo za wszelką cenę, czy dobra zabawa i gra fair play? To się okaże. Gdzieś w cieniu chłopięcych zmagań czai się niebezpieczeństwo i wróg, który zapragnął największego skarbu Skandian. Czy zrealizuje swój plan?
Klimat powieści "Wyrzutki" bardzo przypomina ten panujący w "Zwiadowcach". Drobny i niepozorny Hal może się czytelnikowi kojarzyć z Willem, a Thorn i jego niesamowita wiedza oraz doświadczenie mogą przywodzić na myśl Halta. Oprócz tego ponownie spotykamy oberjarla Eraka, który z sentymentem wspomina swoje przygody przeżyte w towarzystwie Aralueńczyków. Składająca się z oryginałów drużyna Czapli jest skarbnicą humoru i dowcipu. Śmieszą nieustanne kłótnie bliźniaków, czy niespodziewane przebłyski inteligencji ślepego osiłka.
Powieść może być ciekawą lekturą dla dorastających chłopców, choć nie wątpię, że spodoba się ona także i dorosłym lubiącym książki tego autora. Czyta się ją lekko i łatwo, jest zabawnie i swojsko. Osobiście bardzo dobrze bawiłam się podczas lektury i spędziłam przy niej bardzo miłe popołudnie. Można by doszukiwać się pewnych nieścisłości w przeprowadzeniu finału, ale sądzę, że niekoniecznie trzeba się tak od razu czepiać. "Wyrzutki" są zabawną i ciepłą historią o dorastaniu, przyjaźni i szukaniu swojego miejsca w społeczności, gdzie inność nie zawsze musi być gorsza, a wręcz przeciwnie - może być nie lada autem.
Zakończenie częściowo zdradza nam zawartość części drugiej i jeśli autor dobrze to przeprowadzi, powinno być tylko lepiej. Umiejętności zostały nabyte, teraz przyjdzie je sprawdzić w praktyce. Sama zatem niecierpliwie czekam na część drugą, a część pierwszą polecam nie tylko wielbicielom J. Flanagana, ale też wszystkim, którzy lubią lekkie i optymistyczne powieści przygodowe z przesłaniem o wadze przyjaźni, pasji życia i braterstwie.
Żelazny cierń
Czy znacie twórczość Lovecrafta i jego śmierdzące potwory oraz Wielkich Przedwiecznych? A może jesteście fanami „Gwiezdnego pyłu" Neila Gaimana? Obcy wam nie jest mechanizm steampunkowego świata maszyn parowych? Jeżeli tak, to do przeczytania książki nie muszę was zachęcać, natomiast jeśli nie wiecie, o czym mówię, to sugeruję – pędem lećcie do pierwszej z brzegu księgarni! Jest to pozycja dla was obowiązkowa!
Aoife Grayson ma piętnaście lat. Z niepokojem czeka na swoje szesnaste urodziny, bo wtedy każdego z członków jej rodziny dopada nieuchronny obłęd. Jej matka, Nerissa, przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Sama Aoife jest dzieckiem na utrzymaniu miasta i uczy się w akademii na inżyniera. Z tego powodu koledzy patrzą na nią z góry, a ona ma tylko jednego prawdziwego przyjaciela, studiującego wraz z nią Cala. Jednak pewnego dnia dziewczyna dostaje od swojego zaginionego brata zaszyfrowany list, z wyraźnie widniejącym tylko jednym słowem – pomocy. Mimo że pod wpływem swojego szaleństwa Conrad próbował ją zabić, dziewczyna bez wahania wyrusza mu na ratunek. I tak, wraz z poznanym na Nocnym Targu przewodnikiem, Deanem, udają się do Graystone – posiadłości ojca Aoife, by wyjaśnić zagadkę zaginięcia jej brata.
Muszę przyznać, że książka jest rewelacyjna, a nie często to mówię. Ma wciągającą, dobrze skonstruowaną fabułę i wartką, intrygującą akcję. Napisana jest z punktu widzenia głównej bohaterki, która bardzo uważnie obserwuje otaczający ją świat, wyjaśniając wszystko czytelnikom. W powieści widać fascynację autorki konkretnymi dziełami i tu mogłabym się pokusić nawet o porównywanie pewnych postaci i zgadywanie, w jakich utworach pojawiły się ich pierwowzory. Wszelkie rodzaje „gothów" z powieści Lovecrafta, bohaterowie bliźniaczo podobni do tych na przykład z „Gwiezdnego pyłu" Gaiman - właściwie tylko pierwszoplanowe postacie są wyłączną własnością autorki. Nie uważam tego jednak za wadę książki, a wręcz przeciwnie. Dzięki temu osobom znającym te klimaty cudownie powieść się czyta.
Piętnastoletnia Aoife jest jedną z tych odważnych, walczących o swoje dziewczyn, a jednocześnie nie ma żadnych cech superbohaterki i niektóre ze swoich wyczynów dość drogo opłaca. Bardzo łatwo można się do niej przywiązać i ją polubić. Jej przyjaciele kryją w sobie zaskakujące tajemnice, zupełnie logiczne i pasujące do reszty fabuły, ale takie, których nie da się domyślić. Zarówno Dean jak i Cal stworzeni zostali rewelacyjnie, a momentami relacje między bohaterami są wręcz ujmujące. Drugoplanowe postacie również żyją swoim życiem i to nawet te, które pojawiają się w książce na ledwo jednej czy dwóch stronach. Za to naprawdę podziwiam autorkę.
"Świat Żelaza" pełen jest „mitologicznych" stworzeń, to dzięki nim tętni życiem. Dlaczego użyłam cudzysłowu? Ponieważ nie chodzi mi tu o światowe religie, a o legendy i uniwersa stworzone przez innych pisarzy. Jeżeli ktoś choć trochę interesuje się fantastyką, te wszystkie potwory będą dla niego znajome. W powieści pojawiają się jednak również szekspirowskie Unseelie nazywane Życzliwymi i cały ich świat, podzielony na królestwa czterech pór roku. Ktoś mógłby powiedzieć, że co za dużo, to nie zdrowo, ale w tym wypadku nie miałby racji. To co stworzyła autorka „Żelaznego ciernia" jest niesamowite i pełne barw. Jej realia mają sens, fabuła nie jest wcale jakoś strasznie zawikłana, a ona sama doskonale potrafi się wybronić z różnych niekonwencjonalnych połączeń.
Powieść jest steampunkowa – bez dwóch zdań. Nie ma tu jednak miliona dziwnych urządzeń, których przeznaczenia i działania czytelnik nigdy nie będzie się w stanie domyślić. Są natomiast bardzo ciekawe i użyteczne mechanizmy, tortury przy pomocy pary i domy, które żyją własnym życiem, oparte na szkielecie metalowych kości z sercem w mechanicznym zegarze (dla oczytanych ten pomysł również będzie brzmiał znajomo). Nie jest to mój ulubiony gatunek fantastyki, ale w tym wypadku zwyczajnie mi takie realia nie przeszkadzały, a wręcz przeciwnie, po lekturze wreszcie zaczęłam się do nich przekonywać.
Wydania oceniała nie będę, ponieważ czytałam „szczotkę", ale jak to zwykle bywa w przypadku książek Jaguara, zapowiada się wspaniale. Mogę natomiast zdradzić, że w tomie będą mapki – plan miasta Lovecraft i Graystone (bardzo ważnej w fabule rezydencji).
Caitlin Kittredge jest amerykańską pisarką dark i urban fantasy. Mieszka w Olimpii, w Waszyngtonie. Jej najbardziej znane serie to pisana dla dorosłych „Nocturne city" i młodzieżowa „The Iron Codex". Autorka inspiruje się Raymondem Chandlerem, Neilem Gaimanem i H.P. Lovecraftem. Doskonale zna ich twórczość i nie boi się z niej korzystać dla własnych potrzeb.
Książka niesamowicie przypadła mi do gustu. Nie chcę wypisywać tu nadmiernych „achów" i „ochów", ale naprawdę uważam ją za rewelacyjną. Jest dobrze i ciekawie napisana. Świat stworzony przez autorkę nie jest pusty, a czytelnik z łatwością może ujrzeć go oczami wyobraźni. Bohaterowie to postacie intrygujące, których losy śledzi się z zapartym tchem. Fabuła jest dobrze skonstruowana i wciągająca, a powieść z pewnością nie jest kolejnym tego typu "tworem" na rynku. Do przeczytania gorąco i szczerze zachęcam, ponieważ inaczej odnieść się do tej lektury zwyczajnie nie potrafię.