Rezultaty wyszukiwania dla: X Men
Welcome to... Miasteczko marzeń
Gdy świat współczesny budowany jest na potędze cyfryzacji, a każdy nawet najmłodszy szkrab potrafi wymienić kilka aplikacji z grami można mieć wrażenie, że gry planszowe odchodzą w zapomnienie. Wystarczy jednak przyjrzeć się półkom w księgarniach stacjonarnych i internetowych, by zmienić zdanie. Świat gier planszowych ma się znakomicie, a nawet lepiej niż kiedykolwiek, bowiem ich twórcy prześcigają się w coraz to ciekawszych pomysłach na tę formę rozrywki.
Tym razem pokusimy się o wcielenie się w skórę amerykańskich architektów i to tych, którym przyszło tworzyć w okresie wielkiego baby boomu. Lata pięćdziesiąte dawały ogromne możliwości osobą projektującym, ale były też okresem największej konkurencji. Chcecie poczuć oddech innych graczy na plecach? Sprawdzić swój zmysł aranżacji przestrzeni? A może po prostu pokazać innym, kto rządzi w tym mieście? Bez względu na cel, zabawa będzie nieoceniona.
Gra zawiera:
* 29 kart planu miejscowego (oznaczone cyframi 1,2 lub 3)- wśród nich znajdują się: 1 karta wariantu 1-osobowego, 18 kart wariantu podstawowego i 10 kart wariantu zaawansowanego (to te z symbolem gwiazdki).
* 4 arkusze pomocy
* aplikacja do liczenia punktów, którą możecie pobrać za pomocą QR code.
* 81 kart budowy- wśród nich karty z numerami domów oraz karty z awersem Efekt. Te drugie dzielą się na: 9 kart producentów basenów, 9 kart pracowników tymczasowych, 9 kart Bis, 18 kart pośredników nieruchomości i 18 kart geodetów.
* notes punktacji, który pozwala na zapisywanie przebiegu rozgrywki, ilości punktów i rozmieszczenia budynków.
Do rozgrywki wystarczy wiec zawartość pudełka, coś do pisania oraz po zakończeniu rozgrywki telefon z aplikacją podliczającą zdobyte punkty.
Celem gry jest stopniowe budowanie domów przy trzech ulicach, które podczas rozgrywki staną się osiedlami. Ich status możecie podnieść, budując baseny i parki, wszak dobre zagospodarowanie terenu zwiększa atrakcyjność okolicy. Ważnym elementem punktacji jest również to, komu uda się jako pierwszemu wybudować osiedla zgodnie z planem miejscowym. Myślicie, że macie mało punktów? Zdobądźcie przychylność burmistrza, stawiając na pracowników tymczasowych, którzy zapewnią wam przychylność tej osobistości i przyspieszą budowę obiektów.
By pławić się w chwale architektury lat pięćdziesiątych i zakosztować frajdy z tworzenia nowych miejsc nie potrzebujecie nikogo ponad siebie dzięki wariantowi 1-osobowemu, który umożliwia samotną rozgrywkę. Gdy chcecie poczuć dreszczyk emocji i oddech konkurencji na plecach, macie do wyboru wariant podstawowy oraz zaawansowany z dodatkowymi zasadami eksperckimi. Brzmi trudno? Wcale tak nie jest dzięki obszernej instrukcji, która zarówno słownie, jak i graficznie rozwieje wszelkie wątpliwości i pozwoli cieszyć się grą.
Wypróbowałam wariant 1-osobowy, by w pełni rozeznać się w zasadach. Sprawiło mi to mnóstwo przyjemności i pozwoliło rozruszać umysł. Potem było już tylko lepiej. Zebrałam drużynę i rozpoczęliśmy wyścig po laur zwycięstwa. Rozgrywka trwała ciut dłużej niż średnie 25 min, o którym mowa na pudełku, jednak zabawa była udana, więc im więcej czasu zajmuje, tym lepiej. Myślę, że w każdym domu znajdzie się miłośnik tego typu rozgrywek, które wymagają używania strategii, która i tak może okazać się na nic, gdy w grę wchodzi los i to jakie karty przypadną nam z pokaźnego stosu efektów. Czy uda wam się bez przeszkód stworzyć renomowane osiedle? Ile zakazów budowy złapiecie podczas jednej rundy? A może stracicie pozycje przez zawiść burmistrza lub nieuwzględniony w planie basen? Bez względu na przebieg pojedynczej rozgrywki, każda kolejna może okazać się jeszcze ciekawsza.
Polecam każdemu od 10 lat w górę, na samotne budowlane weekendy lub wieloosobową rywalizację. Nawet nie zauważycie upływającego czasu.
Paper Girls 5
Seria Paper Girls już przy pierwszym zeszycie urzekła mnie niebanalnym klimatem oraz grozą rodem z lat 80. ubiegłego wieku. Obok tego tytułu nie mogłam przejść obojętnie również przez wzgląd na retro ilustracje oraz niespotykaną kolorystykę, która dopełnia całości. I choć to tytuł pełen tajemnic, chaosu i grozy, tak czas zawsze spędzam z nim przyjemnie.
„Paper Girls 5” to – niestety – przedostatni tom serii, znacznie bardziej przygnębiający niż poprzednie części. Przede wszystkim wyjaśnia kwestię choroby jednej z bohaterek oraz zapowiada śmierć innej z postaci. Zresztą – nie oszukujmy się – sam motyw nieuniknionego przeznaczenia jest dość przytłaczający i choć może się zdawać oklepany, tak tutaj ukazany jest w odświeżający sposób. Podobnie jak walka z tym, co niechybne. Lecz czy na pewno przyszłość dziewczyn jest pewna?
Brian K. Vaughan ożywia tematykę podróży w czasie oraz zaskakuje czytelnika na każdym kroku, stale powiększając problematykę utworu. W piątym tomie znajdujemy nie tylko wspomniane wątki, ale i znacznie więcej. To historia prawdziwej przyjaźni, poświęcenia, zrozumienia, dorastania i… miłości. W „Paper Girls 5” pojawia się subtelny wątek homoseksualizmu, ukazany w dość uroczy sposób, który nie razi w oczy, a zdaje się uczyć tolerancji. Wspomnianemu scenarzyście wyjątkowo łatwo przychodzi wplatanie kontrowersyjnych tematów w całość, a najwspanialsze w tym jest to, że nie robi tego agresywnie, a łagodnie, w dobrym guście. Uwielbiam go również za kilmat retro science fiction, niespotykane wynalazki oraz potwory – nie tylko wśród maszyn i bestii, ale i te skrywające się w ludzkiej naturze.
Pisząc o tym komiksie, nie sposób nie opowiedzieć więcej o jego szacie graficznej, bo – jak wspominałam wcześniej – jest ona zdecydowanie oryginalna. Rysunki Cliffa Chianga są równie mocne jak treść, a neonowa kolorystyka Matta Willsona czyni Paper Girls tworem absolutnie unikatowym, abstrakcyjnym, żywym – wykorzystane barwy silnie oddziałują na emocje czytacza. Wszystko po prostu tutaj znakomicie współgra i zarówno pod względem wizualnym, jak i treściowym, nie można się do niczego przyczepić. No, może do zakończenia, bowiem komiks urywa się w najlepszym momencie!
„Paper Girls 5” to kosmicznie dobra pozycja, z którą powinien zapoznać się każdy miłośnik s-fi, niezależnie od wieku. Komiks wciąga od pierwszych stron i stale zaskakuje, niemożliwym jest oderwanie się od tego tytułu. Nie mogę doczekać się kolejnego spotkania z dziewczynami. Polecam z całego serca!
Próba bogów. Plemiona.
Cudze chwalicie, swego nie znacie. Tak w skrócie można by podsumować relacje między polską młodzieżą (starszymi zresztą także) a słowiańską mitologią. Niemal każdy zapytany nastolatek szybko opisze elfa czy trolla, większość będzie doskonale orientowała się, kim byli Zeus, Thor czy Odyn. Czy jednak równie łatwo będzie im opowiedzieć o Welesie, Perunie i Czarnobogu? A co z całą plejadą stworzeń tak obficie zamieszkujących świat dawnych Słowian?
Z tego względu cieszy mnie każda nowa pozycja, szczególnie skierowana do młodzieży, której autor decyduje się sięgnąć po mitologię i kulturę słowiańską. Tym bardziej gdy robi to w sposób interesujący i ze wszech miar atrakcyjny dla czytelników. Tak właśnie jest w przypadku cyklu Plemiona Łukasza Radeckiego. Pierwszy tom zaostrzał wyobraźnię, drugi okazał się jeszcze lepszy.
Jest to historia trojga całkiem współczesnego rodzeństwa, Zbyszka, Weroniki i Kacpra, którzy podczas szkolnej wycieczki do Biskupina są świadkami rozmowy między… bogami. Przez przypadek (a może wcale nie?) zostają przeniesieni do alternatywnego świata, który na pierwszy rzut oka przypomina ten z czasów wczesnosłowiańskich, ale jest wypełniony magią, a stworzenia i postaci z legend są w nim ze wszech miar realne. Nastolatki trafiają w sam środek konfliktu między bogami, który sprawia, że podstawy owego świata chwieją się w posadach. Każde z nich trafia do innego plemienia i próbuje odnaleźć swoje miejsce w nowej rzeczywistości.
Drugi tom to płynna kontynuacja pierwszego. Po przegranej w wielkim turnieju, Czarnobóg i jego słudzy przejmują jedną z pór roku. Jesień staje się dla ludzi pasmem nieszczęść, zapasy na zimę ulegają zniszczeniu, a po lasach grasują przerażające stwory, które z coraz większą śmiałością zakradają się do wiosek. Jednocześnie trwają przygotowania do drugiej części zmagań, czy tym razem ludziom uda się zwyciężyć? I jaką cenę przyjdzie im za to zapłacić?
Próba bogów to dynamiczna powieść przygodowa, której karty wypełniają stworzenia niesamowite z punktu widzenia współczesnego młodego człowieka. Główni bohaterowie, mimo że przyszło im spędzić w nowym świecie już kilka miesięcy, nadal się go uczą, z zaskoczeniem przyjmując niektóre zwyczaje i wierzenia. Pod płaszczem pełnej dramatycznych potyczek, bitew i zmagań fabuły, kryje się więc dobra lekcja kultury i częściowo historii. Wprawdzie można dostrzec, że autor momentami dość luźno podszedł do niektórych kwestii, ale całość z pewnością może pobudzić wyobraźnią i zainteresować w wystarczającym stopniu, by młody czytelnik szukał dalszych informacji na własną rękę. Ciekawym elementem jest także wplecenie słowiańskich świąt, których ślady możemy dostrzec także we współczesnych zwyczajach.
Jest to także opowieść o dorastaniu, mierzeniu się z własnymi słabościami i braniu odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale też bliskich. Bohaterowie, których głównym problemem była do tej pory szkoła czy szlaban od rodziców, gdy byli nadal traktowani jak duże dzieci, nagle muszą stawić czoła dorosłości, podejmować decyzje, od których zależy także życie innych ludzi i stawać do walki, często na śmierć i życie. Muszą także stawiać czoła pokusom i słabościom, o które nawet się wcześniej nie podejrzewali.
Mówiąc krótko, Próba bogów to bardzo udana kontynuacja, która zaostrza apetyt na więcej. Serdecznie polecam wszystkim młodym czytelnikom. Ci nieco starsi także nie powinni być rozczarowani.
Droga Szamana. Etap 2: Gambit Kartosa
Gry komputerowe powoli przestają być domeną dzieci. Na rynku pojawia się coraz więcej propozycji adresowanych wyłącznie do dorosłego użytkownika. I nie chodzi o content wymagający pełnoletności. No, może nie tylko. Pokolenie współczesnych młodych dorosłych ma coraz więcej czasu, ale też... pieniędzy. Dlatego deweloperzy współczesnych gry komputerowych nie mogliby zignorować takiego odbiorcy. I z czasem takich produkcji będzie coraz więcej. Przyszłość to przede wszystkim wirtualna rzeczywistość i gry na zupełnie innym poziomie. Jakim? Wkrocz na drogę szamana i przekonaj się na własnej skórze, przed tobą etap drugi!
Wolność! Machan właśnie opuścił wirtualne więzienie i wreszcie może zacząć oddychać pełną piersią. Co prawda w ograniczonym zakresie, bo wciąż wisi nad nim oznaczenie skazańca, jednak wreszcie zaczyna naprawdę grać. W nowych warunkach czuje się jak ryba w wodzie! Szybko okazuje się, że miejsce, do którego został wysłany, to wieś zabita dechami. Wpisy na forum każą omijać ją szerokim łukiem, nie dzieje się tam nic ciekawego, kilka nudnych questów, paru typowych npców... Tylko dlaczego Machan właśnie dostał zadanie unikatowe? Czyżby w tej małej mieścinie działy się rzeczy, o których nie wiedzą nawet wyjadacze z kluczowych gildii?
„Droga Szamana. Etap 2: Gambit Kartosa” to prawdziwa gratka dla miłośników RPG, czy to w wersji komputerowej, czy papierowej. Nie jest to książka, która pierwsza próbuje pokazać nam wizję przenoszenia się do gier za pomocą nowoczesnych technologi. Ale na ten moment jest to jedyny tytuł, który z pełną powagą traktuje całą mechanikę. Wszystkie liczby, statystyki, czy parametry decydujące o wyniku starć, zostają zaprezentowane w fabule. Czytelnik, który kiedykolwiek miał kontakt z takimi grami, będzie się czuł, jakby sam przeżywał przygodę. Od smaczków, po absurdy RPGów, po prostu genialne i przede wszystkim, bardzo dobrze opracowane. Widać, że autor zna się na rzeczy!
Sama historia rozwija się stopniowo. Po bardzo intensywnym zakończeniu pierwszego tomu początek kontynuacji jest mało wciągający. Opowieść rozpędza się powoli, na tyle, że miałam obawy co do całości. Całe szczęście, niepotrzebnie. Jak już wspomniałam, Machan kosztuje wolności w miejscu, gdzie moderator mówi dobranoc. Na początku nie dzieje się tam nic ciekawego. Jednak nasz bohater nie działa schematycznie i z każdą decyzję wplątuje się w kolejną aferę. Mniej więcej w połowie książki jest już tak zamotany, że cokolwiek nie zrobi, wpada w tarapaty. Wtedy też jak grzyby po deszczu pojawiają się zwroty wydarzeń, napędzają akcję i podnoszą ciśnienie, zarówno czytelnikowi, jak i bohaterowi. I tak do zakończenia, które jest prawdziwym trzęsieniem ziemi i przykładem dobrej sceny finałowej, idealnej... do gry.
Ale jak w tej całej aferze odnajduje się Machan? Jego postać rozwijana jest konsekwentnie i według wcześniejszego modelu, czyli... od zera do bohatera. Więcej szczęścia, niż rozumu i przypadek decydują, że Machan zaczyna odgrywać coraz większoszą rolę na serwerze. Na początku zwykły gracz, a już kilkaset stron później postać, którą interesują się największe gildie. Jednym słowem marzenia każdego miłośnika RPG. Nie tylko grać, ale też stawiać warunki! W pewien sposób te przypadku i zbiegi okoliczności są naiwne, z drugiej odpowiadają na zapotrzebowanie modelowych czytelników. I chociaż po rozłożeniu na czynniki pierwsze sprawiają wrażenie, jakby ktoś odgórnie maczał w tym palce, bardzo dobrze się o nich czyta, a sama przygoda jest dynamiczna i wciągająca. Jestem więc w stanie przymknąć na to oczy i skrycie liczę, że grubszy spisek wyjdzie na jaw w następnych tomach.
Kolejną kwestią jest coraz większy udział życia „spoza gry”. Chociaż cała akcja książki rozgrywa się w wirtualnym świecie, autor dostarcza nam kilku fragmentów sprzed skazania. Nadal tych elementów jest niewiele, ale liczę, że z czasem pojawi się ich więcej. Dlaczego? Bo dostarczają czytelnikowi nie tylko ciekawostek, ale też zdradzają drugie dno całej afery.
„Droga Szamana. Etap 2: Gambit Kartosa” okazała się świetną przygodą! Uwielbiam świat wykreowany przez autora i całą mechanikę, której nie pomija. Jedyne, czego nie mogę „przełknąć” to czas między wydaniem poszczególnych części. Drogie wydawnictwo, nie każcie nam czekać tyle czasu! Historia Machana dopiero się rozkręca, a ja nie mogę się doczekać, by dalej w niej uczestniczyć!
Zwyczajna przysługa
„Tajemnice są jak margaryna. Łatwo się rozsmarowują, ale szkodzą na serce”.
Ta jakżeż mało wyrafinowana sentencja wygłoszona przez Stephanie, można by uznać za motyw przewodni całego filmu, który ciężko zakwalifikować jako jeden gatunek filmowy. „Zwyczajna przysługa” jest bowiem kombinacją psychologicznego thrillera, zwariowanej komedii, czarnego kryminału, którego akcja toczy się na zwyczajnym przedmieściu.
Bohaterkami filmowej adaptacji książki Darcey Bell są Stephanie (Anna Kendrick) i Emily (Blake Lively), które różnią się od siebie jak woda i ogień, łączy je jedynie fakt, że obie panie są znienawidzone przez lokalne środowisko rodzicielskie, aczkolwiek każda z innego powodu. Stephanie, to wdowa, wychowująca samotnie syna, bezrobotna, która całkowicie poświęciła się macierzyństwu, ognisku domowemu, swojemu vlogowi kury domowej, która nigdy nie jest zmęczona i zawsze pełna cudownych pomysłów, za którą jej tą idealność i świętość inni rodzice by zjedli. Na drugim krańcu jest Emily, wiecznie nieobecna kobieta sukcesu, nie mająca czasu dla syna i męża, zawsze perfekcyjnie ubrana, która celebruje hedonizmowi i wolna od ograniczeń, ukazuje wszystkim marzenia, których nigdy nie ziszczą. Obie panie połączy niezwykle delikatna przyjaźń, nawiązana przypadkiem poprzez znajomość ich synów. Obie dowiedzą się o sobie drobnych tajemnic, które każdą z nich ukażą w innym świetle. Nudna Stephanie okaże się dużo bardziej skomplikowana, a wyrafinowana Emily o wiele bardziej tajemnicza. Ta ekscentryczna niedopasowana przyjaźń zostanie gwałtownie przerwana zniknięciem Emily. Co w takiej sytuacji powinna zrobić przyjaciółka? Stephanie nie mogąc pogodzić się z nagłą pustką, którą pozostawiła po sobie tak niezwykła kobieta, postanawia odnaleźć odpowiedzi na wiele pytań, których źródło kryje się w przeszłości Emily.
Film Paula Feiga pozostawia mieszane uczucia. Jest to historia z pogranicza wielu gatunków, z jednej strony jest intryga i tajemnica, z drugiej strony jest cyniczny, zwariowany humor. Intryga, która rozwija się w trakcie filmu, wciąga, a widz kibicuje Stephanie, która bawi się w amatorskiego detektywa, próbującego odnaleźć przyjaciółkę. Jednak cała konwencja nie do końca do mnie przemówiła. Wątek tajemniczej Emily, granej fantastycznie przez Blake Lively, wciągnął mnie bez reszty, tym bardziej, że jej mroczna przeszłość odkrywana była przez niepozorną „mamuśkę”, która w miarę rozwoju sytuacji okazuje się wcale nie taka głupia, jak wydaje się na początku. Całość jednak zaburzała mi właśnie obraz Stephanie, której postać owszem bardzo ważna w wydźwięku, przedstawiona została miejscami, irytująco głupkowato. Ostatnim i niestety najbardziej bolesnym mankamentem filmu, było dla mnie zakończenie. Kozacki rajd hybrydą w finałowej scenie i komentarze Stephanie, były jakby wyrwane w ogóle z innego filmu. Istna katastrofa.
Film miał być ponoć nie tylko kryminałem, ale również krytyką społecznych zachowań. Emily i Stephanie zostały jednoznacznie zaszufladkowane, jako idealna pani domu i jako kobieta sukcesu, ale suka. Przewijająca się rola vlogu, jako probierza popularności i małomiasteczkowego sukcesu, ukazuje płytkość i pobieżność relacji międzyludzkich. Stephanie nie ma prawdziwych przyjaciół, to subskrybenci są dla niej ważni, ci z najbliższego otoczenia ją obgadują i krytykują, nie wspominając już o jawnej hipokryzji i zakłamaniu. Również romans Stephanie z mężem Emily Seanem (Henry Golding), został wypunktowany jako przykład jawnego dobroczynnego bałamuctwa tzw. pocieszycielek. Chociaż film Paula Feiga można odczytywać na wielu poziomach, osobiście nie doszukiwałabym się w nim nadzwyczaj wielu warstw i głębi przekazu.
Podsumowując. „Zwyczajna przysługa” to dobry film na jeden raz. Zapewne ironicznie idealna postać wykreowana przez Annę Kendrick znajdzie wielu zwolenników, mnie niestety nie przekonała. Intryga wciągnęła mnie, Blake Lively zagrała drapieżny magnetyzm ze swoim klasycznym wyrafinowaniem, ale kryminał stracił na uroku przez głupkowate wstawki. I tak to „Zwyczajna przysługa” ani nie jest krwistym thrillerem, ani czarną komedią, taka ot świnka morska, ani świnka, ani morska.
Spotkanie z Anną Lewicką
Zapraszamy na spotkanie z Anną Lewicką, autorką "Trylogii Mocy i Szału".
Tom pierwszy serii WIĘŹ ukazał się w styczniu tego roku. Tom drugi SZAŁ będzie miał premierę w maju, a trzeci MOC - już jesienią.
Trylogia to pełna pasji opowieść o losach trzech sióstr uwikłanych w mroczne dziedzictwo, opowieść o mocy i szale, miłości i przeznaczeniu. Serdecznie zapraszamy na spotkanie, podczas którego Anna Lewicka opowie nie tylko o książkach, ale także, nawiązując do wydarzeń opisanych w pierwszym tomie serii, o korzeniach, wierzeniach i "magicznych" tradycjach związanych z okresem Świąt Wielkanocnych. Jeśli ciekawią Was zwyczaje związane ze świętem Ostery czy słowiańskimi motankami - serdecznie zapraszamy!
Staruszek Logan #2: Berserk
Po dość nieudanym i chaotycznym początku przygód podstarzałego Logana w świecie po Tajnych Wojnach, które mogliśmy poznać w albumie „Strefy wojny” Briana Bendisa, przyszedł czas na kontynuację. „Berserk” z poprzednim komiksem łączy tylko autor oprawy graficznej – Anrea Sorrentino. Tym razem historię naszego tytułowego bohatera opowiedział Jeff Lemire. Czy w odróżnieniu od swojego poprzednika zaserwował czytelnikom bardziej spójną fabułę? Przekonajmy się.
Dla przypomnienia Staruszek Logan pierwszy raz pojawił się w dziele Marka Millara dziesięć lat temu. Wtedy to przygody Wolverine’a zostały osadzone w dalekiej przyszłości, w której suberbohaterowie już nie żyją, a niebezpiecznym światem rządzą przestępcy. W tym świecie stracił on wszystko i wszystkich. Zmanipulowany przez Mysterio zabił wszystkich członków X-Men. Choć założył następnie rodzinę, to również i ona została mu odebrana i zabita przez Gang Hulka. Poprzedni album „Stefy wojny” Bendisa to w pewnym sensie kontynuacja historii opowiedzianej przez Millara, która sprytnie została wplątana w Tajne Wojny. Pod jej koniec Rosomak obudził się zagubiony na Times Square.
Lemire w „Berserk” kontynuuje ten wątek. Wszystkie znaki wskazują na to, iż Logan trafił do przeszłości. Choć szwankuje mu pamięć i czuje się bardzo zagubiony, wie, że przydarzyła mu się okazja, aby zmienić bieg historii. Może nie dopuścić do znanych mu tragicznych wydarzeń. Za swój cel obrał więc sobie likwidację wszystkich osób, które przyczyniły się do skrzywdzenia czy śmierci jego rodziny oraz przyjaciół. Stworzył listę, na której znalazły się nie tylko płotki, które uprzykrzały mu życie na jałowej pustyni, ale również postacie większego kalibru, jak choćby Bruce Banner, czyli Hulk czy Red Skull. Wolverine ruszył na łowy kierując się chęcią zemsty, podczas których zmuszony zostaje do skorzystania z pomocy m.in. Hawkeye w żeńskim wydaniu (czyli Kate Bishop) oraz Kapitana Ameryki. Jednak czy linia czasowa, do której z niewiadomej przyczyny trafił to ta, którą pamiętał ze wspomnień?
„Berserk” w odróżnieniu od wcześniejszego albumu Bendisa to historia dynamiczna, pełna akcji przeplatanej retrospekcjami. To również opowieść o męczących nieustannie naszego bohatera koszmarach przeszłości, które miały wpływ na jego psychikę. Lemire postawił w niej na emocje oraz na płynność fabuły. Skupił się również na tym, co wyróżniało Wolverine’a na tle innych bohaterów, czyli na jego zwierzęcej wręcz żądzy krwi. Dzięki temu otrzymaliśmy typową dla tej postaci dawkę brutalności. Jest przemoc, są latające kończyny, a posoka leje się na lewo i prawo. Jego mocny charakter nie potrafi nawet przytemperować zawsze optymistyczna Kate Bishop. Będąc przy tej żeńskiej postaci, warto zwrócić uwagę na bardzo fajne nawiązanie Lemire’a do serii „Hawkeye” Matta Fractiona. Szczególnie mam na myśli psa Clinta Burtona i jego „psie dialogi”.
Jak już wspomniałem na początku, za oprawę graficzną ponownie odpowiada Andrea Sorrentino. W tym miejscu mógłbym się powtórzyć i ponownie wskazać na jego nieustanne eksperymentowanie praktycznie ze wszystkim. Przyznam jednak, że ten tom przypadł mi bardziej wizualnie do gustu. Sorrentino znakomicie przedstawia ból i zmęczenie na twarzy Logana. Jest również mistrzem kadrowania oraz zwracania uwagi na szczegóły poprzez stosowanie ramek w ramce. Dodatkowo świetnie prezentują się jego duże kadry np. pierwsze pojawienie się Kate czy dynamiczne 2-stronnicowe rozkładówki z pojedynkiem z Kapitanem Ameryką. Wszystko podobnie jak poprzednim tomie jest nasycone czerwienią i jest mocno przejaskrawione, gdyż na kolory znowu odpowiadał Marcelo Maiolo.
Podsumowując, „Berserk” to album krótki, ale bardzo dobry i godny polecenia nie tylko fanom X-menów. Mamy tutaj wszystko, czego oczekiwalibyśmy od Rosomaka. Choć wiek i przejścia odcisnęły piętno na jego twarzy i ciele, choć rany nie zrastają się tak jak kiedyś, nadal potrafi być brutalny i konsekwentny w działaniach. Czas na lekturę tego komiksu na pewno nie można uznać za zmarnowany.
Chodzi lisek koło drogi
Tę kobietę -choćby ze słyszenia- znał prawie każdy okoliczny mieszkaniec. A to wszystko za sprawą najstarszego zawodu, jakim parała się Michalina. Gdy jednak doszło do przepytywania świadków, nikt nie powiedział o zmarłej złego słowa. Miła, uczynna, inteligentna; w oczach mieszkańców jej jedyną "wadą" było to, że oddawała się za pieniądze mężczyznom. Początkowo sprawa zamordowanej Michaliny wydawała się podkomisarz Marioli Konieczny nie do rozwiązania- sprawca nie pozostawił żadnych odcisków, nic, co mogłoby jednoznacznie skierować uwagę policji na daną osobę. Obok ciała Konieczna odnalazła jedynie małego, plastikowego liska, element starej gry "Liski i Kurki". Śledztwa nie ułatwia również fakt, iż denatka nie posiadała wrogów, nigdy nikomu nie zrobiła krzywdy. A jednak ktoś nienawidził zmarłej na tyle mocno, że skatował ją skórzanym paskiem niemalże na śmierć. Pytanie tylko, dlaczego... ?
Twórczość pani Greń poznałam dzięki Wilczym kobietom; książce, która wciągnęła mnie na tyle, że polowałam na kolejne literackie dzieci naszej polskiej autorki. Liczyłam na kawał dobrej, śledczej historii i nie zawiodłam się. Tym samym autorka utwierdziła tylko swoją pozycję na mojej liście ulubionych pisarzy.
Kiedy jedynym tropem staje się plastikowa zabawka, a sama ofiara nikomu nie wadziła, śledztwo wydaje się skazane na niepowodzenie. Dlaczego? Otóż zazwyczaj winnych szuka się wśród najbliższych zmarłej, a w tym przypadku podkomisarz Konieczna mogłaby skupić się wyłącznie na matce Michaliny. Gdyby ta oczywiście nie zajmowała się topieniem smutków dnia codziennego w alkoholu. Nikt nic nie słyszał, nikt nic nie widział, ba- niektórzy nawet usiłowali wmówić policji, że Michaliny nie kojarzą. I tak naprawdę pewnie śledztwo wkrótce oznaczono by jako to "nierozwiązane", gdyby mordercy nie poniosło i nie zabił ponownie. Wówczas sprawa ponownie odzyskała rozpęd, a plastikowy pionek w kształcie lisa stał się indywidualnym podpisem sprawcy.
Rozpoczynając tę historię, autorka wprowadza nas w nieciekawą sytuację Joanny Wolf; nastolatce brakuje jeszcze trochę do upragnionej osiemnastki, gdy umiera jej ojciec. Mężczyzna opracował jednak plan awaryjny dla córki i tak oto po wielu latach dziewczyna poznaje przyrodniego brata, Joachima. Ta drobna zmyłka sprawiła, iż myślałam, że to ta dwójka stanie się centrum całej opowieści, w końcu Joachim pracuje w policji. A jednak nie; było to jakby drobne wprowadzenie do dalszych wydarzeń, niewiele zmieniające w kontekście całego śledztwa. Tym "wykrętem" autorka raczej chciała przedstawić nam bohaterów od normalnej, prywatnej strony. Pani Hanna Greń ukazuje stworzone przez siebie postacie nie tylko jako poważnych śledczych, skupionych na znalezieniu mordercy, ale też jako zwykłych ludzi- o indywidualnych cechach charakteru (a nie, jak często zdarza się w literaturze, zbitek ludzi niewyróżniający się niczym pod względem osobowości), szukających własnego miejsca w świecie, ale i... w czyimś sercu. Bohaterowie nie zostali "zaprogramowani" jedynie na sukces w związku ze sprawą, nie przesiadywali doby w komisariacie, szukając nowych rozwiązań, lecz byli jak my, wprowadzając zdrowy podział między życie zawodowe, a prywatne. Zresztą, w pierwszym szeregu tejże historii stoi podkomisarz Mariola Konieczny oraz wspierający ją współpracownik, komisarz Krystian Sokołowski. Z początkowej niechęci być może narodzi się coś więcej, dzięki czemu zyskujemy również tło obyczajowe. Nawet czytelnik ma czasami dość śledztwa i chce w jakiś sposób odpocząć, a w Chodzi lisek koło drogi może to zrobić z bohaterami.
Jako że pani Greń jest żoną emerytowanego policjanta, tej książce nie mogło zabraknąć niczego pod względem policyjnej pracy. Szczegóły pracy śledczych są przedstawione bardzo dokładnie, co i nam pozwala poznać ich zajęcie niemal od podszewki; takim, jakim jest. Sprawcę naprawdę trudno było "wyłuskać" spośród wszystkich podejrzanych. Obstawiałam zupełnie kogoś innego, co później okazało się tylko wykrętem autorki. Prawdziwy morderca nie przewija się zbyt często przez karty książki, wtapia się w tło niczym kameleon, niczym nie wyróżnia się na tyle, aby skierować na siebie uwagę śledczych. Aby tę osobę złapać, potrzeba nieco więcej zachodu. I takie właśnie kryminały lubię- zmuszające do myślenia.
A może Wy również chcecie wyruszyć z Konieczną w ślad za chytrym liskiem... ?
Monstressa. Tom 3 : Przystań
Drugiego kwietnia zostały ogłoszone nominacje do Nagrody Hugo i trzeci raz z rzędu do tytułu Najlepszej Powieści Graficznej (Best Graphic Story) została nominowana Monstressa. Nadmienić należy, że w poprzednich latach, tom pierwszy i drugi zdobyły ten tytuł, więc tom trzeci jest na dobrej drodze do przyniesienia trzeciej nagrody obu paniom, czego oczywiście im życzę.
„Przystań”, bo taki tytuł nosi kontynuacja „Krwi”, nawiązuje bezpośrednio fabularnie do wydarzeń, które miały miejsce na Morzu Otchłannym u brzegów Pontusu. Maiko Półwilk wróciła na pokład „Wesołego Łupieżcy” i umyka na Rozlewisko Łez i dalej do Pontusu. Nigdzie jednak nie jest bezpieczna, ani ona, ani jej towarzysze. Ścigana przez Królowe Krwi musi zawrzeć sojusz z Pierwszą Radczynią Pontusu, która udzieli jej azylu, jeśli ta uruchomi magiczny artefakt - Tarczę. Nie wszystko idzie po myśli zarówno Maiki, mistrza Zinna, jak i Radczyni. Maiko spenetruje pracownię cesarzowej-szamanki, odkryje moc maski i będzie walczyć z jednym ze starych bogów. Sprawy się jednak komplikują; Cumaeańskie wiedźmy wykonały pierwszy ruch, rozpoczynając wojnę, a to nie jedyny gracz, który ujawni się w tym tomie.
Kolejny tom dark fantasy z pogranicza horroru, autorstwa Liu i Takeda, to przede wszystkim wizualna uczta. Pomimo że seria Monstressa obfituje w krwawe i okrutne fragmenty, to przepych i bogactwo kreski, niweluje nieprzyjemne doznania splatterpunkowych wizji, kreowanych przez autorki. Świat Monstressy z pogranicza cyberpunku, secesji i japońskiej mitologii zanurzony jest z barokowym przepychem w estetyce szczegółu. Owszem część odbiorców ta gargantuicznych rozmiarów fantazyjność detalu i bodźców może przytłoczyć, ale mnie wyjątkowo uwodzi. Styl Sany Takedy w dużej mierze daje życie całej tej opowieści, której wątek fabularny stworzony przez Marjorie Liu jest zawiły, a świat tak rozległy, że trudno go objąć w powieści graficznej. Autorka w jednym z wywiadów wspomniała, że między innymi ze względu na rozległość i zagmatwanie realiów stworzonego przez siebie świata, stworzyła między innymi wykłady szacownej profesor Tam Tam, w których mogła wyjaśnić i uzupełnić wiedzę na jego temat, co w toku fabularnym, byłoby trudne. Akcja tomu trzeciego bliższa jest tomowi pierwszemu, więcej tutaj nawiązań do tajemnic cesarzowej-szamanki, krwi, która stworzyła Maiko i starych bogów, niż do powieści przygodowej z tomu drugiego. Jedynym zarzutem, jaki mogę postawić komiksowi są dialogi. Niestety są koszmarnie sztuczne, drętwe i nienaturalne. Najlepiej wypadają te pomiędzy Maiko i mistrzem Zinnem oraz te, które wypowiada lisiczka, pozostałe już nie trącą drętwotą, ale rzucają literacką cegłą i w żadnym razie nie można mówić tutaj o złym przekładzie, bowiem tłumaczem jest bardzo doświadczona tłumaczka Paulina Braiter.
Tom trzeci wypada minimalnie lepiej niż tom drugi. Historia nadal utrzymuje napięcie, podobnie, jak poprzednie, a grafika zachwyca. Dialogi trącą drętwotą przez co z bohaterami nie można się zżyć, ale na przebieg akcji nie mają żadnego wpływu, więc historię Maiko można nadal śledzić i cieszyć oko pięknymi ilustracjami Takedy.
Kot w stanie czystym
Chociaż do tej pory nie udało mi się całkowicie przekonać do twórczości Terry’ego Pratchetta, to jednak nie mogłam przejść obojętnie obok „Kota w stanie czystym”. Praktycznie każda książka o kotach – niezależnie od tego, czy jest to poradnik, powieść czy coś jeszcze innego – musi prędzej czy później trafić do mojej książkowej kolekcji. Czym jednak jest „Kot w stanie czystym”? Odnoszę wrażenie, że to taka refleksja samego autora nad kocim życiem, nad kocimi zwyczajami, nad wszystkim, co z kotami związane… A jest tego sporo.
Pratchett próbuje rozgraniczyć prawdziwe koty od kotów nieprawdziwych, które są przede wszystkim kreowane przez media, ewentualnie przez ludzi, którzy o tych cudownych istotach mało wiedzą i za nimi nie przepadają. W swoim specyficznym, charakterystycznym stylu, prezentuje wiele kocich zachowań i zagrywek. Chociaż wyjaśnia też, skąd można kota przygarnąć i jak się nim zajmować, to zdecydowanie nie należy traktować tej książki jako poradnika – to raczej lekkie i humorystyczne podejście, które w niecodzienny sposób prezentuje kocie sprawy.
To bardzo krótkie, aczkolwiek dosyć treściwie dzieło. Czy refleksyjne? Nie do końca, chociaż faktycznie każdy posiadacz wąsatego czworonoga niejednokrotnie uśmiechnie się w trakcie lektury, gdy tylko natrafi na fragment idealnie odwzorowujący zachowanie jego pupila.
Pamiętajmy jednak, że nie ma dwóch takich samych kotów – chociaż mają typowe dla siebie zagrywki, to mimo wszystko każdy z nich jest inny i potrafi grać na swój własny sposób. Zastanawialiście się kiedyś, czemu mimo tej całej kociej złośliwości czy indywidualności, te cudne istoty aż tak podbijają ludzkie serca? Aż tak nas rozczulają? Myślę, że teraz poprze mnie każdy kociarz – widzisz sobie spokojnie śpiącego kiciusia, swoje maleńkie kocie dziecko, i czyż nie masz wrażenia, że oto obserwujesz najsłodszą istotę na świecie? Doskonałą w każdym calu… Jest tak. Miłość do kotów rządzi się swoimi prawami.
Zdecydowanie trzeba przyznać, że Pratchett ukazuje koty tak, jak nikt inny. W sposób humorystyczny, ale jednak niepowtarzalny. Niby z początku wydaje się to być nieco dziwne, ciężko się przyzwyczaić do jego określeń, aczkolwiek szybko człowiek zaczyna sobie uświadamiać, że są one niesamowicie trafne. Dodatkowo tekst został uzupełniony o kocie rysunki autorstwa Graya Jolliffe, więc można śmiało napisać, że ta niewielkich rozmiarów książeczka jest naprawdę ładnie wydana, przemyślana i stanowi gratkę dla kociarzy. Nawet jeżeli nie jesteście bliżej zaznajomieni z twórczością tego autora, podobnie jak ja, to wydaje mi się, że ta pozycja wywoła uśmiech na Waszej twarzy. Zwłaszcza jeżeli kochacie koty!