czerwiec 08, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: X Men

sobota, 22 sierpień 2015 01:20

Miasto Cieni

„Miasto Cieni" to drugi tom cyklu „Pani Peregrine", który opowiada o niezwykłych, osobliwych dzieciach, żyjących w pętli czasowej. Cały ich świat to jeden dzień - każdego wieczoru obserwują wybuch zrzuconej na sierociniec bomby, by obudzić się rano i przeżyć od nowa to samo. Czy już zawsze będą wiodły taki los?

Głównym bohaterem, a zarazem narratorem powieści jest szesnastoletni Jacob, który bardzo chciał uwierzyć w niesamowite historie opowiadane przez dziadka. Jacob zabiera ze sobą dzieci w podróż do Londynu. Trwa II wojna światowa i nie jest to ani trochę bezpieczne. Za wszelką cenę pragną jednak przywrócić swojej opiekunce ludzką postać. Poszukują pętli czasu, która pomoże im dostać się do innych takich jak oni sami.

Książka pełna jest niezwykłych przygód, specyficznych postaci, niebezpiecznych wydarzeń. Wykreowany w „Mieście Cieni" świat jest niesamowity. Co prawda fabuła stworzona została z pewną dozą chaosu, ale w tym wypadku działa to na korzyść powieści. Dzięki temu jeszcze bardziej trzyma w napięciu i staje się jeszcze bardziej osobliwa i nierzeczywista.

Bohaterowie powieści są sympatyczni i dobrze skonstruowani. Nawet najdziwniejsi z nich wydają się być żywi i realistyczni. Ich magiczne zdolności bywają niesamowite i z pewnością idealnie pasuje do nich słowo „osobliwe". Kto jednak czytał pierwszą część ten świetnie wie o co mi chodzi - kto tego nie zrobił, najwyższy czas nadrobić lekturę.

Twarda oprawa, piękne, ale również budzące grozę wydanie to nieodłączne cechy tego cyklu. W „Osobliwym domu Pani Peregrine" byłam po prostu zakochana. Drugi tom nie posiada już tego elementu zaskoczenia, przez co wydaje się może nieco słabszy, ale i tak lektura sprawia wiele przyjemności i dostarcza niezapomnianych wrażeń. Zakończenie jednak pozostawia wiele do życzenia - jest niepełne i sprawia, że czytelnik nie może doczekać się kolejnej części, która, mam nadzieję, wyjaśni wszystkie tajemnice i nareszcie zdradzi czytelnikom co będzie dalej.

Zarówno „Miasto Cieni" jak i całą serię serdecznie wszystkim polecam. „Osobliwy dom Pani Peregrine" to jedna z najbardziej niezwykłych książek, jakie zdarzyło mi się przeczytać. Tu nie ma nowych pomysłów - tu nowy jest cały, osobliwy, genialnie wykreowany świat. To jedna z tych powieści, których nie „można", a zwyczajnie „trzeba" przeczytać - dlatego nie zwlekajcie! Jeżeli istnieje magia to znajdziecie ją właśnie w tej książce.

Dział: Książki
czwartek, 20 sierpień 2015 23:12

Wyspa potępionych

„Żyjemy w baśni, którą napisał ktoś inny". *

Zastanawialiście się kiedyś co po zakończeniu przeróżnych baśni i bajek działo się z czarnymi charakterami? Jak skończyła Cruella de Mon, Zła Królowa, albo przebiegły złodziej Dżafar i wszyscy inni? Tak? To macie teraz niepowtarzalną szansę poznania dalszych losów tych niegodziwych...

Dwadzieścia lat temu król Bestia uwięził wszystkich złoczyńców (martwi zostali ożywieni) na Wyspie potępionych i otoczył ją szczelną powłoką, która uniemożliwiała czary. Obecnie wyspę zamieszkują nie tylko znane wszystkim postacie, ale i ich dzieci. Mal (córka Diaboliny), Jay (syn Dzafara), Evie (córka Złej Królowej) i Carlosa (syna Cruelli). Pozornie nic ich nie łączy, potrafią sobie dokuczać, okradać, wyśmiewać z niektórych a nawet nienawidzić. Przez splot nieoczekiwanych wydarzeń ruszają na poszukiwanie Smoczego Berła Diaboliny. Jaki będzie finał tej wyprawy?

Szczerze mówiąc to już dawno nie czekałam tak bardzo na żadną książkę jak na Wyspę potępionych. Uwielbiam baśnie, bajki, legendy i ich adaptacje, ostatnimi czasy coraz bardziej te ostatnie, bo co chwilę powstaje coś nowego na podstawie znanych od lat produkcji oraz książek. Zazwyczaj nie czuję rozczarowania swoimi wyborami w tym zakresie a jak było tym razem?

To nie jest pierwsza książka Melissy de la Cruz, ale moje pierwsze zetknięcie z jej piórem i muszę przyznać, że było ono bardzo udane. Wyspa potępionych jest swego rodzaju wstępem do filmu Następcy, który swoją telewizyjną premierę będzie miał już 18 września na kanale Disney Chanel, ale na całe szczęście powstaną również inne książki inspirowane filmem. Mam tylko nadzieję, że ich autorką będzie de la Cruz. Zapytacie czemu akurat tak? Ponieważ ten tytuł w jej wykonaniu okazał się strzałem w dziesiątkę.

Autorka od pierwszych stron udowadnia, że włożyła w powieść całe swoje serce, treść jest napisana w typowo baśniowym stylu, z różnymi zabawnymi i często ironicznymi komentarzami. Ponadto cała powieść aż kipi od czarnego humoru i doprawdy trudno się tutaj nie śmiać, chociażby z tego jak został przedstawiony obecny stan wyglądu czy zachowania tych złych, ich dzieci czy też warunków życiowych na tytułowej wyspie. Nie ma nic pięknego (no chyba, że księżniczki) i dobrego, bo to wzbudza dreszcz wstrętu, nie inaczej jest z okazywaniem uczuć, udzielaniem bezinteresownej pomocy. Zachwyciły mnie lekcje, na które uczęszczali następcy. Nauki nikczemności, samouwielbienia, historia złoczyńców i inne niesamowicie mnie ciekawiły (powinnam się chyba tego obawiać). Świetnym pomysłem było również ukazanie dobrych w złym świetle. Książka jest niesamowita, przemyślana, dopracowana i intrygująca. Fabuła trzyma poziom od początku do samego końca i doprawdy nuda tutaj nikomu nie grozi.

Podobały mi się kreacje bohaterów, no może z dwoma wyjątkami, jak przystało na dzieci złoczyńców byli oni źli, bo to mają w genach. I tak poznajemy złodziejaszka Jaya, niesamowicie złą Mal, piękną Evie i bojącego się a raczej nie lubiącego psów Carlosa. Sieją zamęt, rozrabiają, kradną i wszystko co dobre jest im obce. Co dziwne najbardziej polubiłam Mal i Jaya, byli niesamowici i nie mogłam nie darzyć ich sympatią. Pasowali mi idealnie do powieści i nie wyobrażam jej sobie bez tej dwójki. Ogólnie mówiąc postacie są dopracowane i pełnowymiarowe, z szeregiem różnorodnych cech.

Brakuje mi takich powieści fantastycznych na naszym rynku wydawniczym, już dawno nie bawiłam się tak dobrze przy czytaniu jak w przypadku tego tytułu. Niby nie jest to nic nadzwyczajnego, ale sposób wykonania, czarny humor, groteska, fakt iż całość ma związek z baśniami przemawia na plus i ta zwyczajność ginie w całości utworu. Nie sposób nie zżyć się z bohaterami, wraz z nimi przeżywałam kolejne wydarzenia i co chwile się zaśmiewałam. Książka jest zabawna, ale posiada również morał, co bardzo mi się w niej podoba.

Melissa de la Cruz podołała zadaniu napisania tej konkretnej książki i stworzyła powieść, która pochłania, absorbuje i bawi. Wyspa potępionych, to utwór pomysłowy, dla wielbicieli adaptacji baśni i powieści fantastycznych wyróżniających się pośród innych. Gorąco polecam!

*Melissa de la Cruz, Wyspa potępionych

Dział: Książki
środa, 19 sierpień 2015 17:59

Ruina i rewolta

Stało się. Przez lekkomyślność młodego carewicza Wasyla, Ravka upadła i Darkling przejął w niej władzę.
Alina wraz z resztką sojuszników zdołała uciec. Znalazła schronienie w Białym Soborze pod opieką kapłana Apparata. Schorowana i pozbawiona mocy dziewczyna czuje się bardziej jak więzień, nie jak gość honorowy, a już z pewnością nie czuje się Świętą, za jaką mają ją wszyscy w Białym Soborze. Czy to zatem już koniec? Czy ciemność Fałdy ogarnie cały świat, a Przyzywaczka Słońca już zawsze będzie nią tylko z nazwy? A może jest jeszcze nadzieja?

Po nieco, jak dla mnie, statycznym tomie drugim, przyszedł czas na tom finałowy. Zabrałam się za niego od razu, gdyż byłam ciekawa, jak potoczą się losy bohaterów, którzy w finale poprzedniego tomu utknęli w martwym punkcie. Powieść naprawdę mnie wciągnęła i późnym popołudniem już znałam odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Czy jestem zadowolona zaproponowanymi przez autorkę rozwiązaniami? O tym poniżej.

W początkowych rozdziałach Alina jest cieniem dawnej siebie. Chora i słaba, z posiwiałymi włosami, jest idealnym obiektem do manipulacji dla sprytnego kapłana Apparata. Jednak dzięki nieocenionemu Malowi i wiernym Griszom, bohaterce udaje się nie tylko wyzwolić z niechcianego więzienia, ale też znaleźć w sobie siły do dalszej walki. Bohaterowie są przekonani, że jedynym sposobem, by pokonać rosnącego w siłę Darklinga, jest odnalezienie legendarnego ognistego ptaka, który według dzienników Morozowa, stanowi trzeci wzmacniacz mocy.
To dlatego akcja Ruiny i rewolty skupiać się będzie na podróży i poszukiwaniach legendy, ale nie tylko. Trzeba przyznać autorce, że finałowej części trylogii naprawdę starała się podomykać wszystkie wątki i wyprowadzić na prostą drogę losy postaci.
Irytujące, ale też ciekawe było umieszczenie Aliny między trzema mężczyznami, z których każdy mógłby jej zaoferować co innego. Mal, przyjaciel z dzieciństwa jest obecnie nie tylko jej obrońcą. Jako jeden z nielicznych zawsze mówi Alinie szczerą, nielukrowaną komplementami prawdę i choć zrobi dla niej wszystko, ciężko mu ze świadomością, że dziewczyna którą kocha, jest predysponowana do większych rzeczy i zaszczytów, niż on może jej zapewnić.
Błyskotliwy i bezczelny carewicz Mikołaj, może uczynić z Aliny najpotężniejszą królową, jaką widziała Ravka. Wspólnie mogliby nie tylko dźwignąć kraj z upadku, ale też doprowadzić go do niezwykłej potęgi.
No i jest jeszcze Darkling. Pozornie ten zły, pozbawiony skrupułów, ambitny i żądny władzy nad ciemnością i światłem. Przyciąga do siebie Alinę z powodów, których dziewczyna nie zna, albo woli nie znać. Gdy się temu przyjrzeć bliżej, Alina i Darkling są jak dwie strony medalu, jak yin i yang, być może dlatego, wciąż ze sobą walczą, jednocześnie się przyciągając.
Którego z nich wybierze Alina? Przyznam, że dla  mnie nie od razu to było jasne i obstawiałam kogoś innego.

Oprócz umiejętnie dawkowanych miłosnych rozterek, w tomie trzecim poznajemy początki potęgi Griszów, w tym samego Darklinga i jego przodków. Rozmawiając z naocznym świadkiem tamtych wydarzeń, Alina ma wreszcie sposobność, dowiedzieć się, jak czytane przez nią legendy mają się do rzeczywistości.
Nie wiem, czy to dlatego, że zdążyłam się przywiązać do bohaterów, czy po prostu lubię takie motywy, bardzo przypadł mi do gustu wątek stopniowo solidaryzujących się z Aliną Griszów: Gieni, Tolii, Tamar, a nawet pyskatej Zoji.
Jeśli idzie o samo zakończenie historii, to także przypadło mi do gustu. Lubię, kiedy autor wpaja w czytelnika przekonanie, że skończyć się może tylko w jeden sposób, a tu zupełnie niespodziewanie, pojawia się dodatkowa opcja. Może wyszło trochę bardziej melodramatycznie, ale i tak mi się podobało. Najprostsze rozwiązania często bywają najlepsze.

Trylogia Grisza z pewnością zasługuje na uwagę czytelników lubujących się historiach fantasy, opartych na ludowych legendach i obiegowych motywach, nawiązujących do odwiecznej walki światła i ciemności. Jeśli książkę czyta się z wypiekami na twarzy i nie może się jej odłożyć, a codzienne obowiązki idą w kąt, to zdecydowanie musi coś w tym być.
Może jestem beznadziejną romantyczką, ale nie znajduję w tej historii niczego, do czego można by się przyczepić. Stanowczo wpisuję ją na prywatną listę moich ulubionych serii, a Was zachęcam do zapoznania się z nią. Naprawdę warto.

Dział: Książki

Kolekcja Edipresse i Wydawnictwa Prószyński „Świat Dysku" to pełen cykl autora zawarty w 42 tomach. Po raz pierwszy na polskim rynku książki Pratchetta zostaną wydane w sposób kolekcjonerski, w poręcznym formacie i w twardej oprawie oraz spójnej szacie graficznej.

Dział: Książki
niedziela, 16 sierpień 2015 09:57

Czas żniw

Stephen Brown wyróżnił pięć cech bestsellera. Wśród nich znajduje się rzecz o nazwie content (ang. zawartość). Treść powieści powinna: wykorzystywać konwencję, ale jednocześnie być innowacyjna; wydawać się zwyczajna, a zarazem inna; wychodzić poza schemat, tak by sprostać wymaganiom bardziej wytrawnych czytelników, jednak nie zniechęcając mniej wymagających; oraz łączyć w sobie kilka typów literatury. W tę koncepcję wpisują się takie hity, jak choćby „Harry Potter". Jako przykład dzieła idealnego wskazałabym również „Czas żniw" autorstwa (debiutantki!) Samanthy Shannon, pierwszy tom siedmiotomowego cyklu. Powieść, obok której po prostu nie da się przejść obojętnie.

Ciemnoniebieska okładka z zestawem cyfr i symboli właściwie niczego nie mówi. Nie pomaga także wiedza, że grafika na froncie to zegar słoneczny. Połączenie kolorów jest nietypowe – czerwień, niebieski i złoto. Próżno szukać w tej kombinacji łatwych rozwiązań. Wystarczy jednak jeden tylko rzut oka na okładkę, by wpaść w jej sidła. Jej tajemniczość hipnotyzuje, nietypowość przyciąga, kalejdoskop niepewnych konceptów znaczeniowych steruje dłońmi, byle ją dotkną, otworzyć i zacząć czytać.

Rok 2059. Paige Mahoney ma dziewiętnaście lat, zatrudnienie w przestępczym świecie i talent... jasnowidzenia. Wróżenie ze szklanej kuli, czy czytanie kart to jednak nie dla niej. Dziewczyna należy bowiem do kategorii VII – skoczków – a konkretnie śniących wędrowców. Jest w stanie, opuszczając duchem własne ciało, wędrować po świecie, a nawet wdzierać się w cudze umysły. Jej dar, który powinien być błogosławieństwem, okazuje się przekleństwem. Rząd w obawie przed jasnowidzami nakłada na uzdolnionych liczne restrykcje. Paige żyje w niekończącym się stanie zagrożenia. Nauczona w nim funkcjonować wie, jak unikać niebezpieczeństw oraz odpowiednich służb – DDK i NDK, by pozostać na wolności. Pewnego dnia nawet ją zaskakuje kontrola. Nie mogąc uciec, staje do walki i... zabija człowieka. Niewiele później trafia do kolonii karnej Szeol 1, gdzie władzę sprawują, ukrywani przez rząd od dwustu lat, przedstawiciele... innej rasy, Refaitów. Paige trafia pod „opiekę" Naczelnika, który staje się jej panem i trenerem. To jednak nie koniec sekretów. Wkrótce trafia się szansa ucieczki. Tylko czy Paige jest w stanie zaufać nietypowym sprzymierzeńcom? A przede wszystkim – czy jest w stanie zaufać sobie?

Początek powieści wygląda mnie więcej tak: czytelnik zostaje wrzucony do wycieczkowego superszybkiego pociągu typu TGV, a energiczny przewodnik zasypuje go informacjami o tym, co znajduje się za oknem. Maszyna przemyka między kolejnymi ulicami, zmieniając je w rozmazaną plamę, ale pilot nie przystaje mówić i to wciąż coraz szybciej i szybciej, rzucając serię skomplikowanych nic nikomu niemówiących nazw. W końcu pociąg się zatrzymuje, a zazielenieni pasażerowie (czytelnicy), którym w głowach kręci się od nadmiaru informacji i prędkości ich podania, wysiadają. Ale przewodnik mówił ciekawie (o duchach, jasnowidzach i przestępcach!), więc pomimo ogólnego chaosu, grupa dopytuje go, czy istnieje jakaś spokojniejsza wersja tej szalonej wycieczki. Uradowany pilot rozdaje każdemu broszurkę („O wartości odmienności" – tabelka przed pierwszym rozdziałem) i zapewnia, że wszystko zrozumieją z czasem. „Przecież nigdy nie wiadomo wszystkiego od razu" – mówi i puszcza do wycieczkowiczów oko. Wszyscy mają wrażenie, że otwierają się przed nimi wrota do wielkiej, fascynującej tajemnicy.

Pomysł na historię jest niezwykły. Świeży, oryginalny i przemyślany w nawet najdrobniejszym szczególe. Teoretycznie wszystkie zawierające się w powieści wątki skądś już czytelnik zna – jasnowidze, duchy, żywienie się krwią lub swoistą energią, dystrykty, kolonie karne, podział według kolorów strojów, podziemna grupa przestępcza. Elementy składowe nie mają w sobie nic niezwykłego. Jednak Samantha Shannon wzięła to wszystko, wypolerowała na błysk i z opatrzonych gratów zrobiła designerskie wnętrze. Od powieści nie sposób się oderwać. Każda strona, to kolejne zaskoczenie.

Historia poprowadzona jest dwutorowo. Z jednej strony czytelnik poznaje bieżące wydarzenia z życia Paige, z drugiej uczestniczy w jej snach o przeszłości. Dziewczyna wraca do najważniejszych wspomnień, nie tylko na nowo przeżywając swoje traumy, ale i dając swoiste podwaliny historyczne dla akcji. Niecelowo odpowiada na pytania – jak, dlaczego, kiedy się to zaczęło? Próżno poszukiwać w książce bezpośrednich skrótów. Faktów należy wyglądać pomiędzy pozornie nic nieznaczącymi historiami, zwykłymi wspomnieniami. Doświadczenia poszczególnych bohaterów różnią się, a więc i referowane przez nich opowieści z przeszłości są odmienne. Autorka nie wkłada streszczeń w usta żadnej z wykreowanych postaci.

Bohaterowie są przede wszystkim tajemniczy. I nie mam tu na myśli infantylnego droczenia się, uśmiechów półgębkiem i złośliwych uwag. Tak, jak ludzie wiele zachowują dla siebie albo nie czują się upoważnieni do zadawania niektórych pytań. Więcej dowiadujemy się też o postaciach z ich czynów, decyzji i wspomnień, a nie narzuconych opisowo cech. Wyraźnie widać, że Shannon zdecydowała się na zabieg, w którym czytelnik poznaje bohaterów na własną rękę, przez wiele tomów, a nie przyjmuje podany na tacy profil psychologiczny.

Wątek romantyczny, o którym mówi zawarta na okładce opinia („...zupełnie nowa historia miłosna") jest tak naturalny, nienachalny i subtelny, że nawet najwięksi przeciwnicy romansów nie mieliby się do czego przyczepić. Fabuła powieści nie zasadza się wokół miłości, ale też nie eliminuje jej z życia bohaterów. Można by uznać, że autorka ma do niej racjonalne podejście. To nie love story a'la nowa wersja „Romea i Julii", a powolne dojrzewanie uczucia opartego na zaufaniu i... z góry skazanego na porażkę.

Nie da się ukryć, że dramaturgię historii wzmacniają wyraźne nawiązania do II wojny światowej – segregacji rasowej oraz gett. Zmiana imion bohaterów na numery i oznaczenie nimi postaci; kolonia karna o nazwie Szeol (judaistyczna koncepcja miejsca pobytu zmarłych, pozbawionych wszelkiej radości istnienia i życia); a nawet dowożenie pojmanych pociągiem – to tylko garstka z elementów zbieżnych z faktyczną historią. Samantha Shannon wyraźnie czerpie również z wiedzy na temat kabały.

Powieść jest także starannie skomponowana i przemyślana pod względem językowym, co widać nawet mimo tłumaczenia. Potwierdza to również posłowie od wydawcy, w którym czytelnik dowiedzieć się może o dualizmach znaczeniowych niektórych pojęć, czy nazw własnych oraz zrozumieć podjęte przez tłumacza decyzję. „Czas żniw" pomimo sporej przesłaniowej ciężkości czyta się bardzo szybko, bez chwili (ani chęci) na wytchnienie. Dialogi wydają się naturalne, opisy plastyczne i sugestywne, lecz nieprzesadzone i „nieprzepoetyzowane". Nie można jednak nazwać stylu Shannon „zerowym". Od pierwszych stron widać wyraźny, autorski szlif, który umożliwiłby rozpoznanie języka autorki nawet w innej fabule i bez podpisu (choćby przez zamiłowanie do wzmacniających wydźwięk powtórzeń fraz).

„Czas żniw" to zdecydowanie najlepsza powieść gatunku, jaką czytałam nie tylko w ciągu ostatniego roku, ale i całego życia. Zazdroszczę starszej ode mnie o ledwie rok autorce niezwykłej kreatywności, talentu i dbałości o szczegóły. Wizja kolejnych siedmiu tomów jednak jednocześnie mnie cieszy i budzi moje obawy. Czy kolejne odsłony serii będą równie doskonałe? Czy Shannon podoła postawionej sobie wysoko poprzeczce? Czy wytrzymam tyle lat oczekiwania, by wreszcie poznać zakończenie tej historii? Ilość niewiadomych, szepcących kusząco tajemnic w powieści jest tak duża, że „Czas żniw" wciąż śni mi się po nocach. Pozwólcie, by wkroczył i do Waszych snów. Choć nie obiecuję, że obejdzie się bez koszmarów.

Dział: Książki
sobota, 15 sierpień 2015 23:18

Roar!

Co powiecie na połączenie wirtualnej rzeczywistości z grą planszową? Trójwymiarowe, skaczące po planszy potwory, różnorakie dźwięki i kolorowe otoczenie. W dzisiejszych czasach jest to możliwe. „Roar!" to pierwsza tego typu gra z jaką miałam styczność i mogę powiedzieć bez ogródek - jestem nią po prostu zachwycona!

Wiek: 7+
Liczba graczy: 2-4
Czas rozgrywki: ok. 15 minut

Cel i fabuła gry

Jeden z graczy wciela się w rolę potwora, którego celem jest rozrabianie w mieście. Pozostali gracze są naukowcami, za wszelką cenę pragnącymi schwytać uciekiniera. By tego dokonać uważnie muszą słuchać dźwięków, które aktywują się gdy potwór znajdzie się w konkretnym otoczeniu - przy radiowozie policyjnym, karetce pogotowia, w parku, koło fontanny, zoo czy w innym, równie charakterystycznym miejscu. Gracz będący potworem wygrywa, gdy do końca wykona powierzoną mu misję, naukowcy natomiast osiągają cel w porę chwytając rozrabiakę.

Strona wizualna

Sama zawartość pudełka wygląda dość niepozornie. Kolorowa, sztywna plansza i kilkanaście, kartonowych elementów. Głównym atutem gry jest jednak aplikacja mobilna, bez której w tym wypadku nie da się grać. Po jej użyciu wrzucony na planszę zostaje wybrany potwór (oczywiście w trójwymiarowej, wirtualnej postaci) oraz za każdym razem skanowane jest aktualne położenie szukających go naukowców. Aplikacja jest czytelna, kolorowa i prosta w użyciu. Grafika gry jest zabawna, a dźwięki, których trasą mają podążać gracze bardzo charakterystyczne. Plansza jest dwustronna - dla młodszych graczy stworzona została prostsza, bardziej czytelna wersja, a dla tych nieco bardziej zaawansowanych ładniejsza graficznie, ale wymagająca nieco więcej wyobraźni mapa.

Przygotowanie gry

Na początku należy zainstalować aplikację (kod QR z linkiem można znaleźć w instrukcji). Trzeba zdecydować, który z graczy wcieli się w rolę potwora. To on posługiwał się będzie urządzeniem mobilnym. Po rozłożeniu planszy oraz rozdaniu graczom mniejszych planszy namierzania należy kliknąć start, wybrać potwora, misję i zeskanować pozycje naukowców (należy to powtarzać za każdym razem, gdy będą się przemieszczali).

Przebieg rozgrywki

W każdej rozgrywce udział bierze trzech naukowców - niezależnie od liczby graczy. Każdy z nich może być kontrolowany przez jednego gracza, ale można także połączyć siły i działać drużynowo. Potwór do wyboru ma samouczek oraz pięć misji - każda kolejna dłuższa i trudniejsza. Naukowcy nie znają celu potwora. Przy użyciu specjalnych umiejętności muszą go wytropić, a on zrobi wszystko by ich zmylić. Koko może przeskakiwać nad naukowcami, Blub podróżuje przez kanały ściekowe, a Zzap wydaje mylące dźwięki. Czy potwór dotrze to wyznaczonych mu miejsc zanim naukowcy zdążą go złapać?

Podsumowanie

Niestety nie na każdym urządzeniu aplikacja działała będzie bez zarzutów. Gdy próbowałam sczytać planszę na tablecie firmy Dell, program nie mógł połączyć się z aparatem. Na Iphone jednak nie było z tym najmniejszych problemów. Poza tą jedną, drobną niedogodnością gra jest ciekawie pomyślana, a aplikacja wygodna i prosta w użyciu. Gra będzie fajna zarówno dla dwóch jak i dla czterech graczy - myślę jednak, że dzieciaki mają pełną szansę pokłócić się o to, które będzie grało potworem. Wymaga to mniejszej ilości logicznego myślenia i dopasowywania dźwięków, ale z pewnością stanowi znacznie większą atrakcję. Interaktywna rozgrywka to coś zupełnie nowego - idealna zabawa dla dziecka na miarę XXI wieku.

Dział: Gry bez prądu
sobota, 15 sierpień 2015 19:25

Piękna katastrofa

„ -Trudno mi uwierzyć, że dostajesz cios tylko wtedy, kiedy na to pozwalasz.
-Chcesz się założyć, Abby Abenathy?- Oczy mu rozbłysły.
Uśmiechnęłam się.
-Dobrze. Idę o zakład, że Hoffman cię uderzy.
-A jeśli nie? Co wygram? (...)
Travis wyszczerzył zęby w uśmiechu.
-Jeśli ty wygrasz, przez miesiąc nie będę uprawił seksu. (...)
-Ale jeśli ja wygram, będziesz musiała przez miesiąc ze mną mieszkać''.*

Nie zawsze układa się tak jak było w planach. Nawet jeśli chcesz uciec od przeszłości, od pewnych rzeczy, zacząć żyć w określony sposób los stawia na twojej drodze kogoś lub coś, co nie pozwala ci zrealizować planów. Przeciwstawienie się przeznaczeniu, to jak walka z wiatrakami, ale ty dopiero się o tym przekonasz.

Osiemnastoletnia Abby Abernathy wraz ze swoją przyjaciółką, Americą udaje się na studia jak najdalej od domu. Chce odciąć się od przeszłości zacząć nowy rozdział w swoim życiu, a to oznacza ubiór grzecznej dziewczynki oraz zero wytatuowanych, narwanych, piekielnie przystojnych i zazdrosnych facetów. Dlatego gdy zwraca na nią uwagę Travis Maddox, zaliczający wszystkie panienki jak leci, biorący udział w walkach i nie uznający żadnych zakazów, robi wszystko by go zniechęcić. Nie wie jednak, że właśnie takim zachowaniem prowokuje chłopaka do tego by próbował przebić się przez mur przez nią zbudowany. W wyniku pewnego zakładu Abby musi zamieszkać z Maddox'em na miesiąc. Co z tego wyniknie?

O „Pięknej katastrofie" czytałam już na długo przed premierą i nawet miałam ją w planach czytelniczych, jednak bez takiego „muszę ją mieć natychmiast". Dopiero opinie zaprzyjaźnionych bloggerek sprawiły, że po prostu musiałam dostać ją w swoje ręce. Już dawno nie ciągnęło mnie do żadnego tytułu, jak do tego. Czy było warto poświęcić na niego kilkanaście godzin z życia?

„Jedyne, czego naprawdę się boję, to życie bez ciebie, Gołąbku".*

Przyznać muszę, że mam ciężki orzech do z gryzienia przy pisaniu opinii, bo mam pewne zarzuty, względem tej książki, ale jednocześnie jestem nią absolutnie i nieodwołalnie zauroczona. Może zacznę od mankamentów, strasznie, ale to strasznie uwielbiam w książkach tego typu, kiedy bohaterowie poznają się powoli, podrywają, oswajają i w ogóle wszystko co towarzyszy początkom znajomości. Bardzo mi tego tutaj brakowało, Abby i Travisowi wystarczyło zaledwie kilka(!) stron aby stali się przyjaciółmi, którzy nie mogą bez siebie żyć. Brakowało opisów, fakt, że nie lubię kiedy są rozwlekłe, ale jeśli byłyby takie jak w dalszej części, to byłoby o wiele lepiej. Co mnie jeszcze drażniło, to niektórzy bohaterowie, ale o nich więcej napiszę za chwilę.

Jamie McGuier ma niesamowity styl pisania, lekki i przykuwający uwagę. Autorka miała pomysł na fabułę i go w pełni wykorzystała. To jak zarysowała przeszłość Abby i jej wpływ na teraźniejszość, nie miała jakiejś szczególnie traumatycznej przeszłości, ale życie dało jej w kość i nie dziwiłam się jej potrzeby ucieczki i reakcji na niektóre wydarzenia. Co nieprawdopodobne naprawdę spodobał mi się również motyw walk Travisa, cóż za adrenalina. Wszystko się ze sobą splatało tworząc spójną oraz logiczną całość pełną wzlotów i upadków oraz walki o własne szczęście. Akcja w tej powieści toczy się szybko i jest pełna zakrętów, chociaż łatwo przewidzieć jej zakończenie, to nigdy nie wiadomo jak będą w danym momencie zachowywać się główni bohaterowie, czy akurat będą się kochać czy drzeć ze sobą koty.

Jeśli chodzi o postacie to sama do końca nie wiem od czego zacząć. O ile rozumiem chęć ucieczki Abby od przeszłości, o tyle trudno mi zrozumieć jej niektóre, irracjonalne, sprzeczne oraz naiwne zachowania. Dziewczyna jest naprawdę mądra i rozsądna, ale w niektórych momentach aż chciało mi się zgrzytać zębami i nie wiedziałam już, mam się śmiać czy załamywać. Jedno wiem na pewno, miłość jest potężnym uczuciem i do tego trochę ogłupiającym. Rozumiem wybaczanie, bo związek to sztuka kompromisów, ale czasem trzeba dać do zrozumienia, że potrzeba więcej starań niż dobry sex. Szczególnie jeśli zrobi się coś bardzo, bardzo głupiego. Travis też nie do końca zyskał sobie moją sympatię. Początkowo nawet go lubiłam, typowy facet ukrywający swoje prawdziwe „ja" za maską luzaka, pokazującego światu, że ma wszystko i wszystkich gdzieś, zarabiającego pięścią. Dopóki nie pokazał, że tak naprawdę jest dupkiem traktującym bliską mu osobę jak rzecz, do której nikt nie ma prawa bardzo mi się podobał. Ok, zaborczość i zazdrość jest fajna, ale w chwili kiedy z twarzy każdego faceta, który śmiał się odezwać lub zachować nie tak jak trzeba względem „przyjaciółki", robi się miazgę – zdecydowanie jest coś nie tak. Owszem, bywa troskliwy, czuły i opiekuńczy, ale w większości czasu nie potrafiłam się do niego przekonać. Tak szczerze mówiąc, to najbardziej podobała mi się postać Americy, takiej przyjaciółki ze świecą szukać! Niezwykle oddana, opiekuńcza, rozumiejąca więcej niż Abby, ale gotowa też potrząsnąć i postawić do pionu. Ponadto niesamowicie waleczna i pozytywnie zakręcona.

Jednak pomimo tego, że Abby oraz Travis strasznie mnie denerwowali, to z zapartym tchem śledziłam ich historię, obserwując ich walkę z przeszkodami i swoimi uprzedzeniami, kibicując temu, by w końcu się dogadali i mogli w miarę normalnie funkcjonować, dałam się pochłonąć tej książce bez reszty. To było tak piękne, a zarazem niezwykle bolesne i gorzkie, tak realnie (no z paroma wyjątkami), że nie sposób nie zachwycić się nad tym tytułem. Ja tej książki nie przeczytałam, tylko wręcz połknęłam. Strony przewracały się praktycznie same, nie zauważałam upływającego czasu, tego co dzieje się wokół mnie. Przez krótką chwilę trwałam w zupełnie innym świecie. „Piękna katastrofa" mnie zachwyciła, jest tak urocza i romantyczna, mogłabym nawet rzec, że bajkowa iż nawet wspomniane niedociągnięcia nie były w stanie powstrzymać mnie od wystawienia takiej, a nie innej oceny. Zdecydowanie będę ją polecać i do niej wracać jeszcze nie raz.

„Piękna katastrofa" powinna trafić do gustu wielbicielom nurtu New Adlut oraz osobą lubiącym książki traktujące o sile miłości oraz walce z przeszkodami, z romantyczną duszą. I chociaż początek trochę mnie zawiódł, Abby ani Travis nie do końca mnie do siebie przekonali, to i tak uważam ten tytuł za jeden z lepszych, jaki było mi jak dotąd dane czytać. Ostatnio w moim przypadku zarwana noc dla książki naprawdę dużo świadczy na korzyść książki. Szczerze polecam, zapewniam, że czeka was masa przeróżnych, a nawet skrajnych emocji.

„To niebezpieczne pragnąć kogoś tak bardzo. Ty próbujesz go ratować, a on ma nadzieję, że ci się uda. To katastrofa".*

*cytaty pochodzą z książki

Dział: Książki
sobota, 15 sierpień 2015 19:19

Biblioteka pana Lemoncella

Kilkulatką przestałam być już bardzo dawno temu, ale ducha tamtego wieku wciąż noszę w sobie. Z przerażeniem obserwuję jak nastoletni czytelnicy zapominają o swojej wrażliwości i w kolejnych zestawieniach jako najciekawszą lekturę wskazują „50 twarzy Grey'a" czy inne, podobne tytuły, zdecydowanie dla nich nieprzeznaczone. Szczególnie, że – jak udowadnia np. „Biblioteka pana Lemoncella" – lektura z właściwym targetem może być nie tylko dużo bardziej od „dorosłych" powieści wciągająca, a przede wszystkim wartościowa. To zdecydowanie jedna z najciekawszych pozycji dla młodocianego czytelnika, z jaką dane mi się było w ostatnim czasie zapoznać.

Tytuł kusi od pierwszego już rzutu okiem na kolorową, lecz nie przesadnie infantylną okładką. Kombinacja książkowych półek w pastelowych barwach, pól z gier planszowych i konturów młodych postaci ma w sobie jakąś baśniową, uroczą tajemniczość. Nawet w obecnym zaawansowaniu wiekowym tytuł łypał na mnie jakby rzucając wyzwanie. Moje wewnętrzne dziecko wykonywało niespokojne, pełne radości salta na samą tylko myśl o przewracaniu kolejnych stron powieści.

Historia – zgodnie z hasłami na okładce – bardzo przypomina tę „Charliego i fabryki czekolady", chociaż wydaje się nieco mniej surrealistyczna. Główny bohater, Kyle, ma dwanaście lat, dwóch starszych braci i ogromną potrzebę rywalizacji. Właśnie jedna z prób udowodnienia, że może wygrać nawet ze starszym rodzeństwem sprowadza na niego tarapaty. Gdy tłucze okno, rodzice dają mu szlaban na wyjścia i komputerowe gry. W tym samym czasie w szkole organizowany jest konkurs na esej. Jego zwycięzca może wygrać nie tylko bon na planszówki (nie byle jakie planszówki, bo produkcji pana Lemoncella!), ale i zaproszenie do całonocnej zabawy w bibliotece... bardzo nietypowej bibliotece, dodajmy. Kyle w ostatniej chwili skrobie na kartce kilka słów, a później za wszelką cenę stara się dotrzeć do organizatora zabawy, byle wygrać wstęp do czytelni. Jego motywacje są dość płytkie – ma nadzieję skorzystać z dostępnych tam komputerów i zainstalowanych na niej gier. Jednak, kiedy trafia do biblioteki okazuje się, że świat oferuje dużo więcej, niż tylko wirtualne zabawy...

„Biblioteka pana Lemoncella" to pozycja niezwykle pouczająca. Z jednej strony młodzi czytelnicy mogą znaleźć w niej propozycje alternatywnego spędzania wolnego czasu oraz, subtelnie przez autora popychani, zrozumieć, że najlepsza rozrywka to ta, w której uczestniczy się z rówieśnikami. Z drugiej strony, dzięki licznym odwołaniom do różnorodnych lektur – i wyłuskaniu z nich najciekawszych elementów, wyzwalających chęć poznania dalszego ciągu danych historii – powieść ma szansę zainteresować odbiorcę samym czytaniem.

Chociaż od pierwszych stron wiadomo, że „Biblioteka pana Lemoncella", to lektura dla najwyżej kilkunastolatków (informacja na okładce wskazuje 9+) w rzeczywistości nie okazuje się aż tak nieskomplikowana. Autor obok przygód Sherlocka Holmesa przywołuje historie opisane przez Ricka Riordana, ale także odwołuje się do klasyki jak „Buszujący w zbożu" Salingera czy dzieł Fiodora Dostojewskiego. Wiedza książkowych bohaterów robi szokujące wrażenie. Przyznam, że przez chwilę wątpiłam w prawdopodobność tak szerokich dziecięcych horyzontów, jednak po dłuższym zastanowieniu uznałam, że to nie świat autora, Chrisa Garbensteina, jest przesadzony, a moja wiedza posiada luki. Jakkolwiek wciąż uważam, że wiele z przywołanych tytułów nie jest przeznaczona dla tak młodego czytelnika.

Akcja powieści mknie niczym strzała. Właściwie nieustannie coś się dzieje. Dzieciaki wystawiane są na próby, podejmują ryzykowne decyzje, uświadamiają sobie własne błędy (lub nie), zawierają sojusze i wymyślają podstępy (na których różnie wychodzą). Postaci są nakreślone bardzo wyraźnie. W zasadzie ich imiona można by zmienić na jednowyrazowe cechy, ale ten fakt nie razi. Autor wyraźnie zostawił miejsce dla czytelników na wysnuwanie własnych wniosków i wyciąganie z nich odpowiednich nauk.

Całość napisana jest lekko, przyjemnie i w sumie bardzo typowo. Krótkie zdania, brak wyszukanych kombinacji stylistycznych, a jednocześnie wplatanie – natychmiast tłumaczonych – trudniejszych słów, to standardowy chwyt edukacyjny, który zawsze się sprawdza. Powieść uzupełniają liczne rebusy (przy niektórych naprawdę trzeba pokombinować), pozwalając czytelnikowi nie tylko na śledzenie fabuły, ale i uczestniczenie w niej. Jednym zdaniem – idealne połączenie ciekawego pomysłu i przemyślanego wykonania. Za jedyną wadę uznałabym wykorzystywanie, w celu rozbawienia, motywu odgłosów fizjologicznych. Moim zdaniem to już dość wyświechtane.

„Biblioteka pana Lemoncella" to książka z gatunku tych, o które coraz trudniej na księgarskich półkach. Pozycja o przemyślanym targecie, z przesłaniem; jednocześnie inteligentna, zabawna i wciągająca. Chris Grabenstein napisał powieść, która nie tylko spodoba się dzieciom, ale również zachwyci ich rodziców. Kto wie, może za przykładem bohaterów, pociechy zdecydują się odejść od komputerów i zanurzyć w tajemniczym i intrygującym świecie realnych zabaw lub... bibliotek?

Dział: Książki
wtorek, 11 sierpień 2015 13:21

Dziesięć niesamowitych opowiadań

Czasami... czasami lubimy się bać. Traktujemy strach jako rozrywkę, nie przywiązując do niego większej wagi. Obca nam jest prawdziwa groza, tak skrzętnie naśladowana przez różnych twórców filmowych bądź pisarzy. I wydaje nam się, że ten znany nam świat jest czarno- biały. Istniejemy tylko my, nic więcej. A może jesteśmy otoczeni przez istoty, o których nawet nam się nie śniło... ?

Tajemnicza dziewczynka o poranionych dłoniach. Telefon, który powinien zostać odebrany. Zerwane na cmentarzu jabłko, będące zapowiedzią nieszczęścia. Niby zwykła, szara codzienność, a jednak...

Dziesięć niesamowitych opowiadań autorstwa pana Jarosława Serafina Drążkowskiego to kolejny mini zbiór opowiadań grozy, który trafił w moje ręce. Patrząc na niewielką liczbę stron (zaledwie 122, prawdziwa gratka dla mola książkowego!) stwierdziłam, że "połknę" ową pozycję na raz. Tak też się stało, jednak nie bez "dławienia się" każdym kolejnym opowiadaniem.

Trudno w przypadku tego zbioru mówić o historiach, które szczególnie przypadły mi do gustu. Powiedziałabym raczej, że to opowiadania z grupy tych bardziej "zjadliwych". Przypisuję do niej tajemnicę pewnej małej dziewczynki (Pamiątkowe zdjęcie), opowieść o kluczu, który miał dać odpowiedzi na liczne pytania, a sprowadził tylko kolejne nieszczęście (Klucz). Zmarnowane życie daje do myślenia, to kolejne z serii tych zmuszających do refleksji nad własnym życiem, a przede wszystkim nad jego przemijalnością. Czwartym -i ostatnim- opowiadaniem, które przypadło mi do gustu, jest SMS- zaginięcie czy ucieczka przed winą? Jak bardzo znasz swojego przyjaciela... ?

Opowiadań jest dziesięć i choć są różnej objętości to miałam wrażenie, że każde kolejne niemożliwie się dłuży. To, co zaintrygowało mnie w opisie na tyle książki (groza, czerpanie z jej źródeł, tajemnice skrywane pod płaszczykiem codziennej nudy, mrok) nie miało przebicia w tych historiach. Historie zostały napisane przy pomocy bardzo prostego języka, potykałam się o niegramatyczne zdania, często zupełnie bez sensu. Ponadto autor nie stosował rozwiniętych opisów, zamiast napisać "uśmiechnął się" pan Drążkowski w trakcie wypowiedzi fikcyjnej postaci pisał "haha". Miałam wrażenie, że ta książka to jeden wielki monolog, niekiedy dialog, szersze opisy właściwie występowały jedynie przy wprowadzaniu czytelnika do danej opowieści. Co więcej? Niektóre spośród opowiadań były bardzo uproszczone, łatwo domyślić się, o co w nich chodzi. Przy innych ziewałam znudzona, przy kolejnych często łapałam się na tym, że... nie wiem o czym myślał autor, pisząc je. Co chciał w nas, czytelnikach, obudzić? Nie wspominając już o mojej wzrastającej irytacji niekończącymi się dialogami (jak wyżej).

Smutne jest to, że kilka opowiadań z tego zbioru miało potencjał, jednakże nie został on właściwie wykorzystany. Większość to "odgrzewany kotlet", coś, co było już tysiąc razy i lepiej tego napisać się nie da. Jedyne, co tak naprawdę podoba mi się w tej książce, to mroczna okładka. Aż się prosi, aby po nią sięgnąć; szkoda tylko, że w środku już jest nie do końca intrygująco i mrocznie. Nie mogę więc powiedzieć, iż ze zbioru wylewa się groza, a wręcz przeciwnie- jest zwyczajnie, nieco nudno. I na pewno nie "niesamowicie". Mimo duchów, klątw i innych tego typu aspektach nie z tego świata Dziesięć niesamowitych opowiadań nie wywołało we mnie najmniejszego drżenia. Ze strachu, oczywiście.

Jeśli chcecie się bać, potrzebujecie książki z odpowiednim, mrocznym klimatem, zdecydowanie sięgnijcie po inną pozycję.

Dział: Książki

Właśnie trafia do księgarń "Pół świata" - drugi tom rewelacyjnej trylogii „Morze Drzazg" autorstwa Joe Abercrombiego. "Pół świata" to zapadające w pamięć opisy pojedynków i poruszające historie młodych ludzi, którzy na naszych oczach stają się dorośli.

Dział: Książki