Rezultaty wyszukiwania dla: X Men
Dewiacja
Nie bez powodu Robin Cook uważany jest za mistrza thrillera medycznego. Każda książka przez niego napisana staje się bestsellerem, a co więcej, nawet po kilkunastu latach jest nadal chętnie kupowana.
Nie inaczej jest z powieścią pt. „Dewiacja”. Pomimo tego, że po raz pierwszy została ona wydana w 1985 roku, jej ogólne przesłanie jest w dzisiejszych czasach może nawet bardziej aktualne niż wydawało się być 25 lat temu.
Oczywiście pewne momenty opisanej historii zdradzają już dosyć odległe czasy, szczególnie dla obecnego pokolenia 20- i 30-latków. Mimowolnie uśmiechnęłam się, czytając o supernowoczesnych komputerach, które w kilka minut (sic!) są w stanie przesłać dalej przetworzone informacje.
„Dewiacja” jest historią pewnego młodego studenta medycyny, Adama. Gdy chłopak dowiaduje się, że zostanie ojcem, jego życie przewraca się do góry nogami. Aby utrzymać rodzinę rezygnuje ze studiów, i podejmuje pracę w ogromnej firmie farmaceutycznej. Jednak po pewnym czasie Adam odkrywa, ze firma okazuje się być koncernem, dla którego jedynym motorem działania jest chęć nieustannego bogacenia się. Okazuje się, że pracownicy koncernu przeprowadzają nielegalne badania na zdrowych płodach ludzkich, a co więcej, chcą podstępem przejąć kontrolę nad jak największą liczbą lekarzy. Gdy Adam dowiaduje się, że jego ciężarna żona i nienarodzone jeszcze dziecko zostali wmieszani w chore plany właścicieli firmy, postanawia działać.
Szybkie, nieoczekiwane zwroty akcji i niepewność jej dalszego rozwoju to cechy rozpoznawcze powieści R. Cooka. Jeśli dodać do tego interesującą medyczną zagadkę, objawia się nam właśnie mistrzostwo autora. Jak to z reguły bywa, thriller trzyma czytelnika w napięciu do ostatniej strony. Ale „Dewiacja” to coś więcej, niż zwykły thriller. To próba zwrócenia uwagi na również obecnie istniejący problem wpływu firm farmaceutycznych na lekarzy. Wiadomo, iż ogromne kwoty pieniędzy generowane są za każdą kolejną wystawioną receptą. Dlatego też książkę tę polecam nie tylko dlatego, że jest idealnym wypełnieniem zimowego wieczoru , ale także ze względu na jej jakże aktualną fabułę.
Zabójcza kuracja
Zimowa aura za oknem nie nastraja do częstych i długich spacerów, dlatego już po raz kolejny sięgnęłam po książkę mojego ulubionego autora powieści z medycyną w tle – Robina Cooka. Tym razem była to „Zabójcza kuracja”. Ponieważ w zimie wieczory są długie, uznałam że prawie 500-stronicowa powieść będzie w sam raz nadawała się na to, aby je wypełnić.
Książka opowiada o pewnie zupełnie przeciętnej młodej rodzinie lekarzy, którzy w poszukiwaniu lepszej pracy i lepszego otoczenia dla swojej chorej 8-letniej córki decydują się na przeprowadzkę do małego miasteczka. Z pozoru idealne miejsce na życie staje się ich przekleństwem w momencie, w którym David Wilson odkrywa, że seria tajemniczych zgonów pacjentów będących pod jego opieka nie jest przypadkowa. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy okazuje się, że tajemniczy morderca czyha także na ich życie, a żaden z wrogo nastawionych do nich mieszkańców nie kwapi się, by im pomóc.
Powieść czytało się przyjemnie, bo takie thrillery lubię - fascynuje mnie zgłębianie tajników medycyny, a gdy jest to połączone z rozwiązywaniem kryminalnej zagadki, to nawet lepiej. Jedynym minusem była przewidywalność działań bohaterów, może nie w każdym momencie, ale jednak często łapałam się na tym, że wiem, jakie będzie następny ruch młodego małżeństwa lekarzy. Czasem to „przewidywanie przyszłości” kolejnych zdarzeń mi się udawało, a innym razem wręcz odwrotnie.
Inną kwestią jest nieustanne przeplatanie wątków między sobą. Praktycznie w każdym rozdziale autor miesza kilka, a może nawet i kilkanaście razy zdarzenia mające miejsce w danym momencie w różnych miejscach i z różnymi bohaterami. Niemniej jednak to, czy taka praktyka jest dobrym posunięciem pisarza, zostawiam do oceny Czytelnikom.
Podsumowując, trzeba przyznać, że „Zabójcza kuracja” wciąga i możecie być pewni, że gdy sięgniecie po tę pozycję, to nie będziecie się nudzić przez kilka kolejnych zimowych wieczorów.
Świt demonów
„Łowca Czarownic - Świt Demonów" to pierwszy tom cyklu „Łowca Czarownic" autorstwa Williama Husseya. Autor ma już na swoim koncie debiut pisarski, ale „Łowca Czarownic" to pierwsza w jego dorobku pozycja przewidziana dla dzieci i młodzieży. Sam Hussey reklamowany jest jako „brytyjska odpowiedź na Stephena Kinga". Czy słusznie?
Pierwszy tom trylogii wprowadza nas do świata Jake'a Harkera - na pierwszy rzut oka zwyczajnego angielskiego nastolatka. Chłopak chodzi do szkoły, podkochuje się w pięknej koleżance, u której jak się zdaje nie ma szans, miewa problemy z nauczycielami i czytuje mnóstwo horrorów, a także pisuje opowiadania o takiej tematyce. Od dziewiątego roku życia, kiedy to w prezencie od ojca dostał kolekcję starych komiksów, jest prawdziwym znawcą istot nadprzyrodzonych, takich jak wampiry, wilkołaki, zjawy, zombie, wiedźmy i demony. To co w jego życiu jest nieco mniej zwyczajne, to fakt, że jako siedmiolatek był świadkiem zabójstwa, a jego rodzice pracują jako naukowcy w ściśle strzeżonym instytucie, prowadzonym przez charyzmatycznego doktora Holmwooda.
Pewnego dnia Jake spotyka tajemniczego mężczyznę. Tego samego dnia za sprawą nieznajomego matka chłopca zostaje brutalnie zamordowana na jego oczach, do końca broniąc sekretu konstruowanej w instytucie potężnej broni. Ta chwila wywraca życie Jake'a do góry nogami, nie tylko z powodu olbrzymiej osobistej straty. Odkrywa on, że instytut to placówka nie do końca naukowa, a broń nad którą pracowali jego rodzice miała służyć do obrony przed siłami ciemności. Organizacja zwana Sabatem zrobi wszystko, by instytut nie zdołał tym razem przeszkodzić Świtowi Demonów - wrota do piekieł staną wtedy otworem, a świat ludzi zginie. Ostatnią deską ratunku jest zapieczętowanie piekielnej bramy na kolejne pokolenie poprzez złożenie ofiary. To Jake tym razem ma zginąć. Chłopak podejmuje wyścig z czasem - kiedy przeminie ostatni omen, zacznie się Apokalipsa. Czy uda mu się dotrzeć do broni stworzonej przez jego rodziców i odkryć swoje dziedzictwo?
Po sukcesie komercyjnym sagi „Zmierzch" oraz modzie na seriale typu „Buffy - łowca wampirów", „Angel", „Pamiętniki Wampirów" i „Secret Circle" - przedstawiających nadprzyrodzonych bohaterów często gęsto jako istoty pozytywne i niezwykle „cool", dla niektórych naprawdę szokiem może być powrót do klasycznych założeń - wampiry, wilkołaki, czarownicy, wiedźmy, demony i cała ta menażeria są ZŁE. Mało tego - chcą naszej zguby. Demony to kłamliwe i okrutne istoty, a wiedźmy i czarownicy czynią zło „bo mogą, bo chcą i bawi ich to". W myśl tej koncepcji Inkwizycja miała jak najbardziej dobre intencje, tylko z czasem ją „poniosło".
Moim zdaniem to nie jest książka dla dzieci, niech nie zwiedzie Was wybieg, że bohaterem jest nastolatek. To nie Harry Potter, mimo że pewne szczegóły ściśle się z nim kojarzą (Pasaż Jagi - „magiczna" ulica w Londynie, do której mają dostęp tylko powołani, księgarnia „Świat Ksiąg Zapomnianych i Zakazanych Crowdena", gdzie można kupić woluminy z zaklęciami, przywódca Sabatu - czarnoksiężnik uwięziony za „woalem", pomiatający swymi sługami niczym Voldemort i czekający na rozprawę z odwiecznym wrogiem). Highlander Book Review na okładce książki reklamuje Husseya jako „brytyjską odpowiedź na Stephena Kinga" i faktycznie coś w tym jest. W moich oczach Kinga zapewne jeszcze długo nikt nie zdetronizuje, ale kto czytał „To", po lekturze „Łowcy Czarownic" na pewno wyczuje podobieństwo. Zwyczajne, czasem malownicze pejzaże, które jednak kryją wejścia do groźnego i fantastycznego świata wrogich ludziom, krwiożerczych stworzeń. Codzienność uchylająca rąbka horrorowi. Autor nie zapomina, że czasem paszcza pełna ostrych jak brzytwa zębów i groźba nagłej, bolesnej śmierci potrafi wystraszyć bardziej, niż kłęby mgły i szepty mamroczące zaklęcia, ale na wszelki wypadek serwuje jedno i drugie.
Podsumowując, Hussey to wypadkowa Stephena Kinga i J. K. Rowling, choć hasło reklamowe jest trochę na wyrost. Autor musi jeszcze udowodnić swą wartość. „Łowcę" czyta się jednak przyjemnie i szybko, a drugi tom cyklu jest już dostępny na rynku.
Dopuszczalne ryzyko
Chyba każdy z nas słyszał o czarownicach z Salem. Zjawisko „opętania” kobiet, rzekomego używania magii, ich proces i w efekcie skazanie na śmierć, to nie lada zagadka dla współczesnych naukowców i innych zajmujących się tym przypadkiem.
Robin Cook błyskotliwie powiązał średniowieczną historię o czarownicach z współczesną powieścią medyczną.
Młody naukowiec Edward Armstrong przypadkowo odkrywa pewien dotąd nie znany związek chemiczny, który, jak dowiadujemy się później, był jednym ze składników chleba wypiekanego w średniowiecznej wiosce Salem. Ów związek, po lekkiej modyfikacji, okazuje się być „strzałem w dziesiątkę”, a dokładniej, idealnym lekiem antydepresyjnym, który we wstępnych fazach badań nie posiada żadnych skutków ubocznych. Podekscytowany możliwością zarobienia fortuny, wraz z niewielkim zespołem innych naukowców, tworzy on właśnie w Salem (sic!) małą jednostkę badawczą i wpada na zgoła „szalony” pomysł, aby każdy z członków zespołu przetestował genialny lek na sobie.
Jednocześnie w miasteczku zaczynają dziać się makabryczne zjawiska, zostają odnalezione szczątki zmasakrowanych zwierząt, a pracownicy laboratorium zauważają u siebie krótkotrwałe zaniki pamięci...
Ogólny pomysł na książkę i niespodziewane zwroty akcji sprawiają, że do ostatniej chwili nie sposób domyślić się finału powieści, co sprawia, że thriller, pomimo swoich niemalże 400 stron, czyta się jednym tchem. Dodatkowym atutem jest brak rozbudowanych opisów.
Ogromnym plusem jest umiejętne zobrazowanie czytelnikowi (co jest, myślę, swoistym talentem autora) wszelkich pojawiających się w akcji wątków związanych z medycyną (np. działanie konkretnych związków chemicznych), tak, że każdy, kto z medycyną styka się jedynie w osiedlowej przychodni, jest w stanie pojąć te medyczne zawiłości.
Doskonale wręcz dawkowane napięcie i emocje to kolejny z argumentów, dla którego warto sięgnąć po tę pozycję, chociaż ten argument jest, można rzec, uniwersalny dla każdej pozycji tego autora.
Książka świetnie nadaje się na nadchodzące jesienne wieczory, a jeśli ktoś zetknął się już z twórczością Robina Cooka, spokojnie może sięgnąć również po ten tytuł – jestem pewna, że się nie rozczaruje.
Ilustrowany przewodnik po rasach obcych istot wszechświata Gwiezdnych Wojen
Jak głosi tylna okładka w tej pozycji możemy znaleźć ponad 150 opisów istot obcych ras i gatunków galaktyki Gwiezdnych Wojen. Książka została wydana w roku 1999, a więc wtedy, gdy na dużych ekranach pojawił się I epizod nowej trylogii - „Mroczne widmo”. Do tego czasu ukazało się wiele książek, komiksów i oczywiście stara trylogia. Niemała bibliografia mówi nam, że autorka informacji nie wyssała z palca i odrobiła pracę domową.
Na pierwszych stronach podane są informacje odnośnie zasad zapisu. Opisy istot zawierają klasyfikację stopnia inteligencji (inteligentne, półinteligentne i nieinteligentne), wymiary przeciętnego dorosłego osobnika (podane w metrach), planetę macierzystą oraz inne wiadomości (wygląd, pochodzenie, tryb życia i ważniejsze cechy charakteru). Poszczególne rasy są dobrze opisane, możemy znaleźć wiele ciekawych informacji. Niektóre gatunki są przedstawione bardziej, inne mniej - przeciętnie jest to jedna strona. Dodatkowo znalazły się tam anegdoty ze zbioru antropologa Mammona Hoole’a i komentarze reprezentantów społeczności galaktyki Gwiezdnych Wojen.
Następnie możemy znaleźć skróconą chronologię wydarzeń z historii ras obcych istot, co jest dobrym pomysłem, ponieważ Star Wars, to naprawdę wiele lat, w których sporo się działo.
Co do dodatkowych komentarzy antropologa i innych mieszkańców galaktyki mam mieszane uczucia. Autorka miała wyobraźnię pisząc wypowiedzi znanych przedstawicieli danych ras lub postaci, które zetknęły się z daną istotą. Jednak myślę, że Boba Fett miał ważniejsze sprawy niż opowiadanie o Assemblerach. Najsłynniejszy łowca nagród chyba nie udzielał wywiadów, nawet za 10 tys. kredytów. Chociaż komentarze mnie rozbawiały lub były przydatne.
Ilustracje uważam za dobre, chociaż mogłyby być bardziej wyraźniejsze. Początkowo zraziło mnie, że są jedynie czarno-białe, lecz to nadaje książce naukowy wygląd. Zapewne koncepcją było stworzenie encyklopedii o lekkim zabarwieniu humorystycznym i tego się trzymano. Wizerunki istot spod ołówka R.K. Posta pomagają nam wyobrazić sobie dane rasy, które ukazane są w różnych pozach i sytuacjach, co sprawia, że pozycja nie jest nudną książką dla naukowców.
Pod koniec przewodnika mamy kilka dodatków. Pierwszym z nich to zasady zalecanej wymowy. Autorka zadbała o to żebyśmy dobrze wymawiali nazwy poszczególnych ras - duży plus. Następnie możemy znaleźć 25 krótkich opisów innych ważniejszych stworzeń, w które nie zagłębiano się wcześniej. Informacje są zawarte w takim samym schemacie jak poprzednio. Trzecim dodatkiem jest wykaz planet i ras istot, które je zamieszkują. Możemy przeczytać, co żyje na Malastare lub Tatooine.
Uważam, że „Ilustrowany przewodnik po rasach obcych istot wszechświata Gwiezdnych Wojen” (nazwa mogłaby być krótsza) jest warty polecenia i mimo, iż jest obecnie trudno dostępny na rynku, to warto o niego zawalczyć. Prawdziwy fan Star Wars, który zamiast monitora lubi mieć przed sobą papier powinien mieć tę pozycję na półce.
Jad
„(...) przed światem zakładamy różne maski i nigdy nie pokazujemy swojej prawdziwej twarzy."*
Wiedziesz spokojne życie, masz mamę - trochę inną niż pozostałe matki, ale co z tego? Masz przyjaciółki, właśnie się zakochałaś, w szkole też nie pojawiają się najmniejsze problemy. Wszystko jest tak, jak powinno, ale do czasu. Bo może się okazać, że zjawi się ktoś, kto będzie chciał ci to odebrać, krok po kroku, patrząc jak się miotasz i cierpisz. I będzie czerpał z tego wielką radość.
Katy jest właśnie taką dziewczyną. Gdy wszystko zaczyna się układać, w życiu szesnastolatki pojawia tajemnicza Genevieve, łudząco podobna do bohaterki. Ich przypadkowe spotkanie przemienia życie Katy w koszmar. Nowa dziewczyna zapowiada szesnastolatce, że zrobi wszystko, by odebrać jej życie - przyjaciół, chłopaka, a nawet sympatię nauczycieli. Szybko okazuje się, że nie są to tylko puste słowa i Gen sprawia, że życie bohaterki zmienia się na gorsze, a ona nie wie początkowo, jak sobie z tym poradzić. Jednak do czasu, bowiem wraz z przyjacielem z dzieciństwa rozpoczyna śledztwo, którego wyniki przechodzą jej najśmielsze oczekiwania. Kim jest tajemnicza Genevieve i czemu obrała sobie za cel właśnie Katy? Co takiego odkryła nastolatka w trakcie poszukiwań?
Już dawno nie miałam okazji czytać żadnego thrillera psychologicznego, dlatego bardzo chętnie sięgnęłam po „Jad" Hayes. Ten gatunek literacki cechuje się głównie dziwnymi i trudnymi do wyjaśnienia wydarzeniami oraz wgłębieniem w zawiłą ludzką psychikę, zarówno ofiary, jak i napastnika. Dziwne, czasem straszne, nie do przyjęcia wydarzenia. Czy „Jad" sprostał moim oczekiwaniom?
Muszę przyznać, że S. B. Hayes miała bardzo ciekawy pomysł na fabułę książki. Tajemnica, która ciągnie się przez całą opowieść, odkrywana kawałek po kawałku, jest największym jej atutem. I choć w połowie tej historii mogłam się już domyśleć, kim są dla siebie te dwie dziewczyny, to nadal nie rozgryzłam, czemu stało się tak, a nie inaczej. Ciekawym posunięciem było według mnie wodzenie czytelnika za nos w związku z dziwnymi sytuacjami, które aż się proszą o powiązane z magicznymi umiejętnościami. Autorka nie podaje wyjaśnień na tacy, tylko wymaga, byśmy sami doszli do właściwych wniosków. Fabuła jest przemyślana, akcja powieści toczy się dość szybko, a postaci nie są szablonowe. S. B. Hayes próbuje pokazać, co może się stać, gdy ktoś podejmuje decyzje pochopnie i pod wpływem chwili oraz ilu ludzi może przez to ucierpieć.
Dużym plusem było opisanie relacji między Katy a Genevieve, przedstawienie ich psychiki oraz motywów postępowania. Ciekawiła mnie postać tej drugiej dziewczyny, jej tajemnicza aura i to coś, co miała w sobie - przez chwilę naprawdę byłam gotowa uwierzyć, że nie jest zwykłym człowiekiem. Z kolei główna bohaterka nie wzbudzała we mnie jakichś głębszych emocji. Było widać jej przemianę w biegu wydarzeń, ale czasami jej zachowanie było bardzo irytujące. Ogólnie widać, że autorka starała się przy tworzeniu postaci, szczególnie tych grających pierwsze skrzypce.
Jeśli mam być szczera, mimo zalet książka nie wzbudziła we mnie żadnych wielkich emocji. Odkładałam ją bez żalu, gdy musiałam, a wracałam do czytania, bo nie lubię porzucać rozpoczętych powieści. Nie mogłam wczuć się w sytuacje bohaterów i jakoś szczególnie nie przejmowałam się tym, co akurat się dzieje. Przez większą część książki czytałam, aby przeczytać. Fakt, ciekawiło mnie to, czy moje podejrzenia co do rozwiązania sprawy były słuszne i jak autorka zamierza to zakończyć. Okazało się, że miałam rację, ale mimo wszystko samo zakończenie zaskoczyło mnie i to bardzo, bo takiego obrotu sprawy się nie spodziewałam. Jednak, jak widać, ciekawa fabuła i w miarę dynamiczna akcja to nie wszystko, by stworzyć coś naprawdę dobrego. Zabrakło mi tu emocji i strasznie drażnił mnie styl pisania Hayes, który momentami był sztuczny, a nawet trochę i dziecinny.
Książka jest dobra pod wieloma względami, ale do mnie niestety nie do końca trafiła. Co nie znaczy, że w przypadku innych czytelników będzie tak samo. Jest skierowana do młodszego grona czytelników i to, co mi wydaje się być mankamentem dla innych może okazać się plusem. Ogólnie mówiąc uważam iż „Jad" mimo wielu niedociągnięć spodoba się niejednemu nastolatkowi, ale liczę też na to, że kolejna książka autorki będzie o wiele lepsza.
*str. 394
Szeptucha
Szukacie bezpretensjonalnej, lekkiej i zabawnej lektury na te powoli kończące się wakacje? Oto ona - „Szeptucha” Katarzyny Bereniki Miszczuk, czyli słowiańskie country fantasy.
Tuż przed wakacjami stwierdziłam, że potrzebuję dobrze zaakcentować tą radosną chwilę, jakąś przyjemną, niegłupią, ale lekką lekturą. Szczęśliwie mój wybór padł na „Szeptuchę”, która zaintrygowała mnie pomysłem Polski pogańskiej, tym bardziej, że akurat byłam po lekturze Elżbiety Cherezińskiej „Koronie śniegu i krwi”. Z Katarzyną Bereniką Miszczuk dotąd literackich dróg nie skrzyżowałam, choć jej „Gwiezdny Wojownik” nadal czeka na półce gdzieś pomiędzy Nealem Stephensonem, a Danem Simmonsem – nie powiem, zacne i przyciężkawe towarzystwo. Sięgając po powieść spodziewałam się Polski nasiąkniętej słowiańskimi wierzeniami, pełnej magii i mitycznych istot. A jak było naprawdę?
„Szeptucha” to historia Gosławy Brzózki, lekarki, no prawie lekarki. Gosia skończyła studia i właśnie odebrała dyplom ze swojej uczelni, a także skierowanie na praktykę, na daleką prowincję, gdzieś, gdzie według Gosi nie dotarła jeszcze cywilizacja. Dziwnym trafem okazuje się, że zostaje skierowana do matczynej, rodzinnej miejscowości w Kielecczyźnie, do Bielin, pod skrzydła lokalnej szeptuchy. Gosia do Kielc trafia wraz ze swoją przyjaciółką Sławą, po czym udaje się na praktykę do Jarogniewy, po drodze spotyka przystojnego Mieszka, który na dobre zagości w jej życiu, ratując ją z wielu opresji, a czasem jeszcze głębiej ją w nie wpakowując. Biedna Gosława, która jest ateistką, wierzy w prawdziwą, naukową medycynę, cierpi na fobię czystości, zmuszona zostanie do zweryfikowania swojej wiedzy o otaczającym ją świecie, co zresztą będzie robiła z godnym podziwu oportunizmem i beztroską ignorancją.Cytując za główną bohaterką: „Jakimś tajemniczym sposobem ja- pragmatyczna hipochondryczka – wpadłam w sidła przygody. Nie podobało mi się to. Supełnie mi się to nie podobało, chociaż w bonuie dostałam seksownego władcę, którego kręcą koronki”. Bielińska przygoda rozpoczyna się na dobre, a na drodze głównej bohaterki staną słowiańscy bogowie, żercy, rusałki, utopce i wiele wiele innych mitycznych postaci.
Nie ma co się łudzić, „Szeptucha”, to stereotypowa powieść z typu, napisałabym, urban fantasy, ale akcja toczy się na prowincji, to może country fantasy (?), z elementami słowiańskich wierzeń i romansu. Przyznam, że zauroczył mnie motyw Polski słowiańskiej, zacnej i potężnej, gdzie nadal wierzy się w Swarożyca i Peruna. Niestety pomysł nie został wykorzystany prawie w żadnym stopniu. Autorka sprytnie wybrnęła przed koniecznością mocnego zarysowania świata przedstawiona dzięki faktowi, że Gosława tak naprawdę jest ateistką. Dzięki takiemu zabiegowi elementy zostały wrzucone do fabuły, a nie fabuła została mocno osadzona w świecie. W fabuke z resztą też nic nadzwyczajnego się nie dzieje; główna bohaterka staje się centralnym punktem, wokół którego toczą się wszystkie wydarzenia, pojawia się oczywiście zagrożenie, pomocnicy i rycerz na białym koniu. Wszystko boleśnie przewidywalne. To dlaczego mi się podobało i szczerze polecam tę książkę? Ponieważ powiela ona dobrze znane i lubiane motywy, które okraszone może prostym, ale lekkim, humorem, naprawdę daje dużo przyjemności podczas czytania. Gdybym miała porównywać „Szeptuchę” do innych książek z tego gatunku, to wspomniałabym o cyklu Patricii Briggs o Mercedes Thompson, z którą wspólny ma pomysł na wykorzystanie lokalnych wierzeń, czy o Aleksandrze Rudej i Oldze Gromyko, do których podobna jest w poczuciu humoru. Niestety zabrakło ambicji Anny Brzezińskiej, z cyklu o Wilżyńskiej Dolinie, która potrafiła solidnie zakorzenić akcję książki w lokalnym folklorze, dzięki przaśnemu językowi i barwnym charakterom ludzkim.
„Szeptucha” Katarzyny Bereniki Miszczuk, to fantastyczna, lekka lektura na letnie wieczory. Trzeba pogodzić się, że nie stworzono w niej naprawdę słowiańskiej atmosfery i że pomysł na prawdziwą polską magię został zaprzepaszczony. Pomimo tego z utęsknieniem wypatruje jesieni, na którą ma się pojawić drugi tom - „Noc Kupały”.
Sługa Imperium
„Sługa Imperium” to drugi tom trylogii „Imperium” autorstwa Raymonda E. Feista i Janny Wurts. Poznajemy w nim dalsze losy Mary Acoma, która po śmierci swojej rodziny staje się głową rodu, odpowiedzialną za jego przetrwanie.
W poprzednim tomie Mara zdołała pokonać głównego wroga swego rodu i znacznie umocnić swoją pozycję. W tym celu nauczyła się nie tylko świetnie wykorzystywać sztywne, tradycyjne prawa rządzące Kelewanem, ale także naginać je dla korzyści własnych i rodowych.
Jednak pokonany wróg zostawił spadkobierców, a zawiązując sojusze Mara stworzyła także nowych przeciwników. Rozgrywka Rady toczy się dalej. Dziewczyna zdobyła już doświadczenie, ale nic nie przygotowuje ją na spotkanie z jeszcze jednym zagrożeniem – miłością. Na swoje nieszczęście Mara źle lokuje uczucia – zakochuje się w człowieku, którego może wziąć do łóżka, ale nie może się z nim legalnie związać. Kevin jest niewolnikiem, pochodzącym z dalekiej Midkemii, z którą Kelewan stale toczy wojnę. Krainy te są tak sobie obyczajowo dalekie, jak dalekie są geograficznie (o tym za chwilę). Mara uczy się powoli rozumieć i szanować Kevina i jego zwyczaje, dostrzega też absurdalność niektórych praw rządzących jej krajem, dojrzewa do walki z nimi i podjęcia próby przeprowadzenia zmian. Może to jednak ściągnąć zgubę nie tylko na jej ród, ale także na cały porządek rządzący Kelewanem. Tymczasem spadkobiercy wrogiego rodu Minwanabi nadal dybią na każde potknięcie Mary i intrygują by doprowadzić do zniszczenia Acoma.
Sceneria powieści nadal jest barwna. Egzotykę świata Kelewanu podkreśla zderzenie z obyczajowością i swojsko brzmiącymi nazwami Midkemii. Midkemijczycy nazywani przez Tsurani barbarzyńcami (o mało egzotycznie brzmiących imionach: np. Kevin, Brian, Patrick) to klasyczni przedstawiciele średniowiecznego świata fantasy - w swojej krainie mają zamki, smoki, krasnoludy i elfy, „zwykłe” czworonożne konie i bydło. Nie wyznają honoru ponad wszystko i walczą z przeznaczeniem. Czy Kelewan nad którym władzę przejmuje młody, postępowy cesarz zawrze pokój z tym obcym światem?
W „Słudze Imperium” autorzy przemycają kilka informacji na temat historii i budowy tworzonego w powieści świata. Niektórych czytelników nurtuje pytanie – gdzie leży Midkemia? Czytając pierwszy tom myślałam, że Midkemia jest odległym kontynentem. Tymczasem w „Słudze…” pojawia się koncepcja Riftu – magicznego mostu między światami. Wzmianka o tym, jak przodkowie Tsurani muszą opuścić swój stary świat zaatakowani przez tajemniczego i potężnego Wroga i przybywają na planetę Kelewan, sugeruje, że Midkemia to nie kontynet, a obca planeta, może inny wymiar… Zatem czym jest Rift i kto jest jego budowniczym? Kim jest Wróg i czy jeszcze o nim usłyszymy?
Na uwagę zasługują też fragmenty opisujące igrzyska – ze skojarzeń z Dalekim Wschodem gładko przechodzimy do nawiązań do starożytnego Rzymu. Mamy przecież także Radę, a więc swoiste ciało demokratyczne i sięgającego po władzę dyktatorską cesarza.
„Sługę Imperium” przeczytałam z ciekawością. Jak dalej potoczą się losy Mary? Czy uda jej się wyjść obronną ręką z zastawionych pułapek? Akcja powieści jest jednak nieco bardziej rozwlekła niż w tomie pierwszym i obejmuje kilka lat. Statycznie rozgrywana wyprawa do pustynnej Dustari, poza kilkoma dynamicznymi momentami (bitwy), zajmuje w powieści niemal trzy lata. Są też momenty kwitowane krótko – „całymi miesiącami…” lub „minął rok”. Mimo to polecam tę powieść zwłaszcza tym, którzy mają już za sobą lekturę tomu pierwszego. „Słudze Imperium” brakuje może świeżości „Córki Imperium”, ale egzotyka powieści rozkwita i stanowi miła odmianę od klasycznego świata fantasy.
Smoki ze Zwyczajnej Farmy
Lubicie smoki, gryfy i bazyliszki? A może macie ochotę poczytać o szalonej wiewiórce i tajemniczej latającej małpce? Jeśli tak, to książka pt. „Smoki ze Zwyczajnej Farmy” z pewnością została napisana z myślą o Was.
Gorące lato, wakacje, sprawiają, że człowiek się rozleniwia. Nie mamy ochoty wciągać się w opasłe tomiska i ciężkie, zagmatwane historie. Dlatego na takie dni ta powieść jest najlepszym wyborem. Z pewnością jest ona adresowana do młodszej części naszego społeczeństwa, ale który z dorosłych nie ma czasem ochoty przenieść się w tajemniczy świat, pełen niewyjaśnionych zjawisk i mitologicznych stworów?
Powieść należy do tych „lekkich”, które czyta się jednym tchem i pomimo swoich 400 stron na jej wchłonięcie wystarczy dosłownie kilka ciepłych wieczorów. Historia opowiada o dwójce rodzeństwa – Tylor i Lucinda – których wakacje zapowiadają się niezmiernie nudno, a w ich opinii mają to być najbardziej nieciekawe wakacje, jakie tylko można sobie wyobrazić. Jednak niespodziewanie okazuje się, że farma dopiero co poznanego wujka jest daleka od tego, aby można ją było nazwać nudną. Wręcz przeciwnie – każdy zakątek ma swoją tajemnicę, a pracownicy farmy... cóż, z pewnością nie są to całkiem zwyczajni ludzie (wystarczy wspomnieć o Ragnarze – walecznym wikingu z dalekiej krainy). Dzieci, jak to w książkach bywa, będą odgrywały na farmie bardzo ważną rolę, ale czy wywiążą się ze swojego zadania? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam w rękach przyszłych czytelników. Mogę jedynie dodać, że wszystkie problemy stają się łatwiejsze do rozwiązania, jeśli działa się wspólnie i ma się oparcie w starszej siostrze, czy młodszym bracie. To właśnie między innymi udowadniają autorzy książki i to kolejny argument, dla którego każdy kto ma rodzeństwo, powinien ją przeczytać.
Książka jest pierwszą z 5-tomowego cyklu. Opowieść napisana jest lekko, łatwo i przyjemnie – i tak też się ją czyta. Prosty, niewyszukany język sprawia, że historia będzie łatwo zrozumiana również przez młodszych czytelników. Trzeba przyznać, że autorzy (Tad Williams i Deborah Beale) znakomicie przelali swój pomysł na papier.
Polecam każdemu, kto ma ochotę na kilka chwil przenieść się w magiczny świat i oderwać się od szarej rzeczywistości.
Niewidzialni. Czarownica z Dark Falls
Pierwszy tom nowej serii dla dzieci i młodzieży, pt. „Niewidzialni", zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, dlatego z dużą chęcią i dość wysokimi oczekiwaniami sięgnęłam po drugą część. Często zdarza się, że udany początek danego cyklu nie gwarantuje równie satysfakcjonującej kontynuacji. W tym jednak przypadku czekało mnie spore zaskoczenie: „Czarownica z Dark Falls" nie jest równie dobra jak „Tajemnica Misty Bay" – jest znacznie lepsza!
Od wydarzeń opisanych w pierwszym tomie minęło kilka miesięcy. Od tego czasu Douglas nie widział ani Crystal, ani Petera, którzy pozostali w Misty Bay. Dlatego też chętnie korzysta z zaproszenia dziewczynki, by w trójkę spędzili przerwę wielkanocną w niewielkim miasteczku Dark Falls, do którego Crystal wybiera się razem ze swoimi opiekunami - wujkiem Kenem i ciocią Hettie. Gdy chłopcy docierają na miejsce, okazuje się, że dziewczynka zniknęła. Z pozostawionych przez nią wiadomości wynika, że starała się na własną rękę rozwiązać tajemnicę miejscowej legendy o osiemnastowiecznej czarownicy Maryann. Douglas i Peter postanawiają odnaleźć przyjaciółkę, ponieważ policja zdaje się bezradna. By tego dokonać, będą musieli wykazać się nie tylko sprytem i inteligencją, ale także dużą odwagą, bowiem przyjdzie im zmierzyć się z naprawdę groźnym przeciwnikiem.
Choć książka skierowana jest przede wszystkim do młodych czytelników w wieku 10+, jej fabuła wciągnęła mnie już niemal od pierwszych stron. Intrygująca legenda, której kolejne fragmenty poznajemy aż do ostatnich rozdziałów powieści, nie ma w sobie nic z infantylności niektórych opowiastek dla dzieci. Wręcz przeciwnie, świetnie obrazuje prawdziwe ludzkie zachowania. Nie brak w niej także sporej dawki grozy. W znacznej części książkę można potraktować jako mieszankę powieści przygodowej i horroru. I muszę przyznać, że jest to kombinacja naprawdę udana. Autorowi udało się także bardzo dobrze stopniować napięcie oraz umiejętnie dawkować czytelnikowi kolejne informacje prowadzące do rozwikłania zagadki. Niemal do ostatnich stron nie wiadomo, gdzie tkwi klucz do jej rozwiązania oraz odkrycia, co naprawdę wydarzyło się w Dark Falls ponad dwieście lat wcześniej.
W przeciwieństwie do „Tajemnicy Misty Bay", która była raczej lekką lekturą, drugi tom „Niewidzialnych" porusza istotny, zwłaszcza dla młodych ludzi, problem, jakim jest brak prawdziwego porozumienia w rodzinie. Douglas reprezentuje dzieci wychowane przez jednego z rodziców, w dodatku często zmieniającego pracę, co wiąże się z częstymi przeprowadzkami. Chłopiec nigdzie nie może się zaaklimatyzować ani nawiązać prawdziwych przyjaźni. Nieustanny brak obecności ojca, który całe dnie spędza w pracy, odbija się w widoczny sposób na jego zachowaniu i stanie emocjonalnym. Z kolei Peter stanowi przykład dziecka nadopiekuńczych rodziców, którzy nie tylko starają się kontrolować każdy aspekt jego życia, ale także nieustannie stawiają mu trudne do zrealizowania wymagania. Jednocześnie w każdej z tych rodzin brakuje prawdziwych, szczerych rozmów, a bohaterowie i ich rodzice dopiero w sytuacji kryzysowej zdają sobie sprawę z popełnionych przez siebie błędów.
Dużą zaletą książki jest niezależność fabularna kolejnych tomów. Choć łączą je ci sami bohaterowie, nie trzeba koniecznie znać wydarzeń opisanych w pierwszej części, by sięgnąć po drugą. Jest ona niezależną i zamkniętą historią. Równie dobrze można więc zacząć przygodę z „Niewidzialnymi" od lektury „Czarownicy...", zwłaszcza, że stoi ona na wyższym poziomie niż jej poprzedniczka.
„Czarownica z Dark Falls" to świetna lektura nie tylko dla młodych czytelników. Stanowi przemyślaną i bardzo dobrze napisaną mieszankę niezwykłej przygody doprawionej elementami fantastyki i grozy. Jednocześnie zawiera wyraźne przesłanie, że w rodzinie i wśród przyjaciół najważniejsze jest zrozumienie drugiej osoby i szczera rozmowa. Warto, by przypomnieli sobie o tym nie tylko nastoletni czytelnicy, ale także ich rodzice. Serdecznie polecam!