kwiecień 19, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: Tom King

piątek, 24 kwiecień 2015 18:48

Dying Light. Aleja Koszmarów

Motyw zombie został już przewałkowany w każdą możliwą stronę – poczynając od sukcesu komiksów, serialu i powieści z uniwersum „The Walking Dead", poprzez „Apokalipsę Z", a na trylogii „Przegląd Końca Świata" Miry Grant kończąc. Nie licząc wielu innych pozycji, które pojawiły się na fali popularności ożywionych umarlaków. Czy można więc wycisnąć z tego coś więcej? Okazuje się, że tak.

Powieść „Dying Light" - najnowsza propozycja Wydawnictwa Zysk i S-ka, do tej pory nie mającego zbyt wiele wspólnego z zombie-klimatami, stanowi uzupełnienie gry o tym samym tytule. Jak dotąd próby przeniesienia gry komputerowej na karty książki (cykl „Assassin's Creed" oraz „Crysis. Eskalacja") odbywały się z mniejszym lub większym sukcesem, ale trudno jest przytoczyć naprawdę błyskotliwe i w pełni udane wykonanie takiego zamierzenia. Niemal za każdym razem można było wyczuć, skąd autor zaczerpnął inspirację. Choćby z tego też względu powieść Raymonda Bensona zaskakuje w bardzo pozytywny sposób, ponieważ doskonale broni się jako samodzielna, niezależna pozycja. Z góry zaznaczam, że z grą nie miałam nic wspólnego, natomiast z przyjemnością zatopiłam się w lekturze.

Akcja „Dying Light" toczy się w niewielkim mieście- państwie Harran, leżącym na granicy Turcji i Armenii. Tuż przed rozpoczęciem młodzieżowych Igrzysk Olimpijskich, miejscowa policja oraz jeden z lekarzy zauważają gwałtowny wzrost przypadków agresywnego i niewytłumaczalnego zachowania mieszkańców, poprzedzonego niezidentyfikowaną infekcją. Władze ignorują problem, nie chcąc wywoływać zamieszania w chwili, gdy są na nich skierowane oczy całego świata. W końcu, w dniu inauguracji Igrzysk dochodzi do tragedii...

Wydarzenia rozgrywające się w dniach po wybuchu tajemniczej epidemii widzimy oczami osiemnastoletniej Mel, amerykańskiej sportsmenki, która przyjechała z rodziną do Harramu, by wziąć udział w olimpiadzie. Wraz z nią podążamy ulicami miasta, które z godziny na godzinę pogrąża się w coraz większym chaosie. Mel jest twarda, bezwzględna i niemal zawsze spada na cztery łapy. Niemal. Na jej drodze stają nie tylko zarażeni, ale również zwykli ludzie, z których w obliczu zagłady otaczającego ich świata, wychodzi to, co najgorsze.

„Dying Light" nasuwa skojarzenia z filmem „28 dni później" (swoją drogą, uważam go za najlepszy spośród wszystkich poruszających tematykę zombie). W przeciwieństwie do większości książek i produkcji filmowych tego typu, mamy tym razem do czynienia nie z typowymi zombie, czyli martwymi powracającymi do życia, by żerować na żywych, ale z ludźmi zaatakowanymi przez nieznany wirus. Pod jego wpływem w ich organizmach niemal błyskawicznie zachodzi koszmarna zmiana, zmieniająca ich w bestie łaknące świeżego mięsa. Nadal żyją i można ich zabić tak jak normalnego człowieka. Jednocześnie pierwszym objawem obecności wirusa jest przede wszystkim ogarniająca zainfekowanego ogromna wściekłość, od której również wszystko się zaczęło we wspomnianym brytyjskim filmie.

Mimo że po książce nie spodziewałam się ambitnej lektury (nie oszukujmy się, do tego miana nie pretenduje żadna powieść o zombie), całość okazała się zaskakująco przyjemną w odbiorze niespodzianką. I choć dla fanów gatunku może to zabrzmieć jak herezja, to muszę przyznać, że „Dying Light" spodobało mi się bardziej niż powieści z serii „The Walking Dead", przede wszystkim za sprawą znacznie płynniej prowadzonej narracji.

Książkę czyta się błyskawicznie, a jej lektura zapewnia lekką, przyjemną rozrywkę, zwłaszcza jeśli ktoś lubi takie klimaty. Polecam nie tylko osobom, które mają już za sobą rozgrywkę w grze, ale przede wszystkim fanom zombie-apokalipsy.

Dział: Książki
niedziela, 05 kwiecień 2015 22:46

Premiera: Saga Wikingów

Nowy film przygodowy - "Saga Wikingów" - na ekranach kin zagości już 1 maja. Zrealizowana z wielkim rozmachem, epicka opowieść o czasach, gdy miarą człowieka była odwaga, a bieg historii wyznaczały topór i miecz. W międzynarodowej koprodukcji, zrealizowanej w mrocznym klimacie hitowej „Gry o tron", po raz pierwszy na dużym ekranie spotkały się gwiazdy serialowych przebojów „Czysta krew" i „Piraci" – Ryan Kwanten i Tom Hopper, wspierani przez piękną Charlie Murphy, znaną z obsypanej nagrodami, nominowanej do czterech Oscarów, „Tajemnicy Filomeny".

Dział: Kino
niedziela, 29 marzec 2015 13:00

Pół króla

Najnowsza powieść Joe Abercrombiego pod tytułem „Pół króla" (pierwszy tom serii „Morze Drzazg") reklamowana jest jako dzieło z gatunku fantasy. Nie jest to jednak fantasy sensu stricto. Ostatnimi czasy zresztą, po sukcesie George'a R. R. Martina, podobnego typu tekstów pojawia się coraz więcej. Co mam na myśli przez wspomniane podobieństwo? Odchodząc od wartościowania i oceniania, „Pół króla" nie jest tekstem przepełnionym magią i niezwykłymi stworzeniami. To kolejny przedstawiciel fantasy umierającego, fantasy stanowiącego tło, fantasy będącego dla samych nawet bohaterów reliktem przeszłości. Nie spotka się tutaj palety różnorodności ze śródziemia, pokrętnych języków i zaklęć. Czy to jednak umniejsza wartość najnowszej powieści autora? Ani odrobinę.

Yarvi jest synem króla Gettlandu, władcy Czarnego Tronu, Uthrika. Synem jednak niechcianym, pogardzanym i odrzucanym nie tylko przez monarchę, ale także jego żonę i samych poddanych. A wszystko z powodu kalekiej ręki, piętna, którym naznaczony jest od chwili narodzin. Książe-wyrzutek jako najmłodszy z braci nie jest brany pod uwagę jako następca tronu. Zresztą sam Yarvi nie pożąda władzy i królewskich zaszczytów. Zamiast tego wybiera drogę Ministra, swoistego doradcy i filozofa. Los jednak lubi śmiać się z tych, którzy planują swoje życie. Tuż przed egzaminem na Ministra ginie zarówno jego ojciec, jak i brat i Yarvi musi zasiąść na Czarnym Tronie, gdzie kalectwo przynosi mu jeszcze więcej cierpienia. Mimo to przysięga pomścić zmarłych członków rodziny. Wkrótce zostaje zdradzony. Dopiero tutaj zaczyna się najważniejszy etap jego życia. Yarvi musi przetrwać niewolę i przebyć wiele krain oraz zjednać do siebie ludzi, by wrócić do Gettlandu, ponownie objąć władzę i... odebrać życie odpowiedzialnym za jego los i los jego rodziny. Czy uda mu się powrócić do ojczyzny i dopełnić przysięgi?

Jak już wspomniałam historia niewiele ma w sobie z fantasy. Na tego typu gatunkowość składają się jedynie funkcjonujące w opisywanych krainach legendy, mity i podania. „Pół króla" bliżej do fikcyjnej powieści historycznej z elementami tekstu przygodowego. Niezależnie jednak od gatunku Abercrombie stworzył kolejną fabułę z wartko toczącą się akcją, solidną dawką intrygi, wyraźnie nakreślonymi postaciami i tym czymś, co sprawia, że zaniedbuje się wszystkie możliwe do zaniedbania obowiązki, byle dalej czytać.

Haczyk połyka się w zasadzie od pierwszej strony powieści. Postać Yarvi'ego, pomimo że początkowo nieco nazbyt wrażliwa na swoim punkcie (nie sposób się zresztą tej wrażliwości dziwić), to bohater, z którym nietrudno się zżyć. Jego początkowe rozterki w pewien metaforyczny sposób zdają się być rozterkami każdego młodego człowieka, na którego nagle spada świadomość konieczności przyjęcia na siebie prawdziwej odpowiedzialności i pożegnania jednocześnie własnych planów. Później czytelnik ma szansę śledzić jego rozwój i przemianę, psychologiczne dorastanie. Na początku fabularnej drogi Yarvi to tak naprawdę przerażone dziecko, podczas, gdy w części finalnej to już dojrzały i doświadczony mężczyzna. Ogromne przemiany zachodzą także w towarzyszących mu postaciach oraz w ich wzajemnych relacjach.

Trudno byłoby odpędzić od siebie wrażenie, że autor czerpie z dorobku wspomnianego już George'a R. R. Martina. Konstrukcja świata, sam pomysł na fabułę i intrygi oraz kierunek zróżnicowania bohaterów, ma na sobie wyraźne znamię fascynacji powieściami z typu „Gry o tron". Nie jest to jednak coś, co przeszkadza. Co więcej – ci, którzy mają już za sobą lekturę wszystkich pozycji Martina, mogą poczuć ducha jego talentu w „Połowie króla". Różnorodne warstwy społeczne, walki i krew, nienachalne wątki romantyczne (w zasadzie półromantyczne) – to wszystko odnaleźć można w „Połowie króla".

Sam tekst napisany jest lekko. Tak lekko, że aż dziw bierze, gdy pod palcami, niczym w magiczny sposób (może to kolejne znamię gatunku fantasy i przeniesienie jego wyznaczników do świata realnego?), nie zostaje już do przeczytania ani jedna strona. Językową trudność mogą jednak sprawić niektóre z imion bohaterów, chociaż większość z nich nie jest nawet w połowie tak skomplikowana, jak bywa w niektórych powieściach fantastycznych. Abercrombie postawił w „Połowie króla" na język dość surowy. Brakuje tutaj kwiecistych opisów, zdarza się, że fabuła mknie nagle do przodu i w ciągu mrugnięcia powieki bohaterowie mają już za sobą znaczną część planowanej trasy – innymi słowy, Abercrombie nie stara się oddać tempa akcji w „tempie języka". Zdecydowanie stawia raczej na płynność lektury i wartkość akcji, niż odwzorowanie faktycznej szybkości przeprawy. Z pewnością uraduje to wszystkich tych, którzy chwalą sobie bardziej celne i krótkie metafory, niż kwieciste opisy i dokładne kreowanie światów (jakkolwiek świat Abercrombiego jest logiczny, dopracowany i wystarczająco bogaty w szczegóły).

„Pół króla" to powieść, którą pochłania się w zasadzie w jeden wieczór. W dodatku posiadająca na tyle skomplikowaną i bogatą w zwroty akcji warstwę fabularną, że trudno opowiadać o niej bez zdradzania szczegółów. Każda strona, to nowa zagadka; każdy rozdział, to nowe zaskoczenie. Wielkim szokiem jest także z pewnością zakończenie (pierwsze z dwóch, bo moim zdaniem powieść ma dwa finały), które stawia pod znakiem zapytania poczynania głównego bohatera, a czytelnika zmusza do szerokiego rozwarcia oczu ze zdumienia. Z niecierpliwością czekać będę na kolejny tom z tej serii.

Dział: Książki

Film fantastycznonaukowy jako kino gatunku

Pierwsze produkcje o charakterze fantastycznonaukowym pojawiły się już na początku stulecia, a więc niedługo po powstaniu kina, niemniej wciąż trudno sprecyzować ich cechy reprezentatywne. Być może powodem tego problemu jest brak wyraźnego zarysu i twardo określonych zasad – kino fantastycznonaukowe nie posiada schematu narracji, który sam w sobie określałby przynależność gatunkową; brakuje mu też bohatera, stanowiącego skonkretyzowany zarys dla większej ilości produkcji; kwestia scenerii ograniczona jest jedynie kreatywnością twórcy. Nie zaprzeczam, że ten gatunek filmowy wykazuje pewną powtarzalność motywów i najczęściej stosowanych chwytów – jednostki przejawiające cechy nadprzyrodzone, tragedie rozgrywające się w przestrzeni kosmicznej, degeneracja ziemskiego środowiska (fauny i flory), różnorodne mutacje, bunt zaawansowanej technologii – są to, jednakże własności, które nie pozwalają stworzyć spójnej i klarownej definicji, a jedynie taką, która opierałaby się na systemie wyliczeń i opisów.

Dział: Felietony
czwartek, 19 marzec 2015 21:35

Damian Rudzik - Gawędziarz

Pierwsze doniesienia na temat rozszarpanych, na wpół zjedzonych ciał pochodziły z Zielonej Góry. Tam również po raz pierwszy zauważono bestie, które tego dokonywały. W tym mieście został także powołany pierwszy oddział Łapaczy. Zadaniem tych ludzi, doskonale przeszkolonych kobiet i mężczyzn, było złapanie i uwięzienie tych stworzeń. Dlaczego nie zabijali Rzeźników? Odpowiedź jest prosta. Ich nie da się zabić.

Gawędziarz siedział właśnie w barze dla Łapaczy, w samotności popijając piwo. Wokół panował wielki ruch i hałas. Wszystkie stoliki były zajęte, niektórzy klienci stali przy barze. Każdy z kimś rozmawiał, z wyjątkiem Gawędziarza. On zawsze siedział sam i do nikogo się nie odzywał. Stąd jego ironiczne przezwisko. Kiedy mężczyzna dopił piwo zostawił na stole pieniądze za trunek i wyszedł z baru. Idąc przez korytarz prowadzący do wyjścia, nazywany przez Łapaczy, "Galą Sław", zaczął oglądać widniejące na ścianach zdjęcia. Na fotografiach przedstawieni byli najbardziej niebezpieczni Rzeźnicy wraz z Łapaczami, którzy ich schwytali.

Kiedy doszedł do swojego jednopokojowego mieszkania dochodziła dwudziesta. Niedługo miała się zacząć godzina policyjna. To właśnie od tej godziny Rzeźnicy wychodzą żerować. Kiedyś godzina policyjna zaczynała się później, lecz te potwory zaczęły polować coraz wcześniej. Łapacz od razu zdjął ubranie i położył się do łóżka. Zasną natychmiast po zamknięciu oczu, jak zawsze.

Śnił, że jest jednym z Rzeźników, ale nie pierwszym lepszym, był przywódcą tych bestii. W śnie rozszarpywał ciało młodej kobiety. W szponiastych, nieludzko powykręcanych dłoniach trzymał wnętrzności. Na ich widok odczuwał przyjemne podniecenie. Czół, że jego penis (jeżeli można nazwać to penisem) zaczynał sztywnieć od ekstazy. Ciało kobiety jeszcze lekko drgało a nadal ciepłe organy parowały.

Łapacz obudził się cały zalany potem. Gawędziarz miał zwyczaj momentalnie zapominać swoje sny, co pozwalało mu szybko brać się w garść. Jednak od niedawna śnił mu się ten sam sen, o którym nie umiał zapomnieć. Mężczyzna wstał z łóżka i poszedł do łazienki. Dzisiaj był wielki dzień. Jak co roku w Zielonej Górze, miało się odbyć Winobranie. To święto trochę się zmieniło odkąd zaczęli pojawiać się Rzeźnicy. Kiedy skończył poranną toaletę założył uniform Łapacza, szybko coś zjadł i wyszedł na festyn, na którym miał brać udział w końcowym pokazie. Kiedy dotarł już na miejsce dopiero zaczynali rozstawiać scenę. Gawędziarz od razu dołączył do swoich towarzyszy, z którymi przywitał się bez słowa ściskając każdemu dłoń. Jeden z mężczyzn właśnie opowiadał coś gwałtownie gestykulując rękami.

- Wczoraj byłem na polowaniu. Razem ze mną był Lepki, Zebra i Pogo. Przeczesywaliśmy właśnie teren niedaleko ratusza, gdy nagle rzuciło się na nas trzech Rzeźników. Rozumiecie to? Trzech Rzeźników!

- A od kiedy to Rzeźnicy polują w grupach?- zapytał jeden z mężczyzn.- Jesteś pewny, że to nie był twój cień?

Wszyscy Łapacze wybuchnęli śmiechem. Gawędziarz tylko lekko się uśmiechnął. Opowiadający swoją przygodę mężczyzna spojrzał na każdego z pod łba.

- Szkoda tylko, że ten mój cień, który was tak bawi, rozszarpał na strzępy Zebrę i Lepkiego. Szkoda, że oni nie mogą się też pośmiać.

Zapadła chwila ciszy. Przerwał go najwyższy z zebranych Łapaczy.

- Daj spokój Szklany. Dobrze wiesz, wszyscy dobrze wiemy, że to praca, w której się umiera. Jak zawsze wieczorem wypijemy kolejkę za poległych. Ale żyć trzeba dalej.

Wszyscy pokiwali głowami na znak, że się zgadzają.

- Przepraszam, poniosło mnie. Ale jakbyście tam byli. To nie byli zwykli Rzeźnicy. Jeden z nich był wielki jak my wszyscy razem wzięci. Reszta podążała za nim, jakby był ich przywódca.

Słysząc te słowa Gawędziarza przeszły ciarki. Nie wiedział dlaczego, ale poczuł nagły niepokój. Czuł jakby od dawna skrywał sekret, który właśnie miał wyjść na jaw. Jednak niczego nie dał po sobie poznać.

- To było straszne. Widziałem już ludzi rozszarpywanych przez Rzeźników, ale to było coś innego. Ten wielki skurwiel nie wyglądał jakby polował dla pożywienia, tylko dla zabawy. Dzisiaj musze się nawalić, żeby o tym zapomnieć.

Grupa Łapaczy rozmawiała jeszcze przez chwile. Jedynie Gawędziarz nie odezwał się ani słowem. Gdy nadszedł czas żeby przygotowali się na pokaz, mężczyźni udali się do swojego namiotu.

Wystąpienie Łapaczy miało miejsce przed samym zakończeniem festynu. Kiedy zakończono już wszystkie konkursy i koncerty, na scenę wyszedł prezydent Zielonej Góry.

- Dziękuję wszystkim za przybycie i stworzenie wspaniałej, rodzinnej atmosfery.-burmistrz odziany w smoking, wypowiadał dobrze wyuczoną kwestie.- Jednak dobrze wiem, że to na co najbardziej czekacie nastąpi za chwile. Wiem to, ponieważ sam z niecierpliwością tego wyczekuje. Panie i panowie. W roku 2022 na naszą piękną ziemię spadła straszna zaraza. Z pod ziemi wypełzły demony, prosto z czeluści piekła. Nasze serca wypełnił strach.- wszyscy zgromadzeni opuścili głowy delikatnie kiwając nimi na znak, że się zgadzają.- Jednak Wtedy pojawili się oni, nasi dzielni Łapacze. Pokażmy im jak bardzo jesteśmy wdzięczni za ich prace.

Wszyscy jak na komendę podnieśli głowy i zaczęli klaskać. Zza sceny weszli mężczyźni ubrani w jednakowe kombinezony. Każdy z nich trzymał w dłoni łańcuch, który był przymocowany do cielska Rzeźnika, którego szarpnięciami wprowadzili na scenę. Stwór był wielkości i postury dobrze zbudowanego mężczyzny. Jego palce zakończone były długimi na piętnaście centymetrów pazurami. Całe ciało bestii pokryte było skorupą w kolorze zgniłej zieleni. Z gardła Rzeźnika wydobywało się nieludzkie rżenie. Największy z Łapaczy położył na ziemi łańcuch i podszedł do mikrofonu.

- Witajcie Zielonogórzanie. Mówią na mnie Śniady, Jestem Łapaczem od trzynastu lat. Ten przyjemniaczek, którego chcemy wam pokazać został złapany przeze mnie. Pewnie zastanawiacie się dlaczego co roku pokazujemy wam Rzeźnika. Uważacie, że robimy to dla waszej, albo naszej rozrywki? Otóż nie. Robimy to, ponieważ chcemy wam pokazać, że mimo, iż tych potworów nie da się zabić, to nie znaczy, że nie są niezwyciężalni.

Łapacz wyjął z kabury przy pasie pistolet i wymierzył nim w Rzeźnika.

- Mimo, że ich skór nie da się przebić.

Powiedziawszy to mężczyzna wystrzelił do stwora. Rzeźnik jękną jak ranione zwierze. Wśród publiki słychać było dźwięki podniecenia i zaskoczenia.

- To nie są oni niepokonani. Te istoty to zwierzęta. Nie mają rozumu, one tylko chcą się najeść ludzkiego mięsa. I to jest nasza przewaga. My jesteśmy ludźmi. To my polujemy na zwierzęta. I przyrzekam, że dopóki żyję będę szukał sposobu by zabić Rzeźników.

Publika pożegnała Łapaczy, schodzących ze sceny, oklaskami i okrzykami.

Gawędziarz nienawidził tych wszystkich występów przed publiką. Odetchnął z ulgą gdy znalazł się w namiocie Łapaczy. Dochodziła szesnasta więc mężczyźni musieli się szybko uwinąć z odwiezieniem Rzeźnika do więzienia, jeżeli chcieli zdążyć do baru przed godziną policyjną. Nagle Gawędziarz usłyszał przeraźliwy krzykjakiejś kobiety, któremu towarzyszył potworny ryk. Wszyscy mężczyźni wyjęli z kabur swoje pistolety i wychylili się zza kotary ich namiotu. Ludzie w panice uciekali we wszystkie strony wpadając na siebie. Nad ludźmi górował olbrzymi Rzeźnik.

- To on. To on zabił Zebrę i Lepkiego!- krzyknął jeden z Łapaczy.- Na pewno nie jest sam. Dlaczego atakują w ciągu dnia?

- Nie czas teraz na to.- przerwał mu najwyższy mężczyzna.- Gawędziarz idziesz na przynętę. Ja i Siwy łapiemy tego wielkiego skurwiela. Reszta niech opanuje ludzi i bezpiecznie ich ewakuuję. Żwawo panowie.

Wielki Rzeźnik szedł prosto w stronę namiotu Łapaczy. Co jakiś czas zatrzymywał się, by rozszarpać jakiegoś człowieka. Gawędziarz ruszył w jego stronę, cały czas mierząc do olbrzyma z pistoletu. Kiedy stanął naprzeciw Rzeźnika na tyle blisko, żeby być pewnym, że nie zrani żadnego człowieka, oddał pojedynczy strzał. Rzeźnik od razu ruszył za napastnikiem, nie zwracał już uwagi na innych ludzi. Kiedy zbliżył się do Łapacza na długość swojej łapy zastygł w bezruchu. Gawędziarz spojrzał prosto w żółte ślepia stwora i zakręciło mu się w głowie. Mężczyzna zaczął się zataczać, aż w końcu stracił przytomność.

Gawędziarzowi śniło się to, co zwykle. Z tym wyjątkiem, że tym razem zamiast rozszarpywać jakąś nieznaną mu osobę, Trzymał w szponach swoje wnętrzności.

Łapacz obudził się z krzykiem. Gdy, już uspokoił oddech rozejrzał się dookoła. Znajdował się w ciemnym pomieszczeniu bez okien. W pokoju stało jedynie szpitalne łóżko, na którym leżał, krzesło stojące przy łóżku i szafka nocna, na której stała lampka.  Lampka ta była jedynym źródłem światła w niewielkiej sali. Kiedy Gawędziarz usiadł na krawędzi łóżka poczuł lekkie zawroty głowy i mdłości. Gdy opanował już swoje ciało, zaczął przeszukiwać nocną szafkę. Nic w niej nie znalazł. Łapacz ruszył do drzwi. Kiedy chwiejnym krokiem przeszedł połowę dystansu klamka nagle się poruszyła. Drzwi się otworzyły, Gawędziarza oślepiło mocne światło dochodzące zza nich. Do pokoju weszły trzy osoby i dopiero gdy w pokoju znowu zapanował półmrok, Gawędziarz był w stanie stwierdzić, że byli to dwaj mężczyźni i kobieta. Cała trójka była ubrana identycznie. Nagle nogi Łapacza się ugięły, lecz zanim zdążył runąć na ziemie, dwóch mężczyzn złapało go za ramiona i położyli go na łóżku.

- Musisz jeszcze trochę odpocząć.- odezwała się kobieta. Najwyraźniej była tu szefem.- To duży szok gdy po raz pierwszy zobaczy się swojego Rzeźnika.

Gawędziarz nie wiedział o czym kobieta mówi, więc mimiką twarzy dał jej to do zrozumienia. Nieznajoma dobrze rozszyfrowała jego emocje ponieważ powiedziała:

- Pewnie nie rozumiesz o czym mówię, cóż zacznijmy od początku. Nazywam się Agnieszka. Ty nie musisz się nam przedstawiać. Nasi ludzie zdobyli już wszystkie potrzebne nam informacje o tobie.- kobieta mówiła z nieskrywaną dumą.- Będziemy się posługiwać twoim przydomkiem.

Gawędziarz rozciągną się na łóżku i uważnie słuchał Agnieszkę. Kobieta zajęła krzesło stojące przy łóżku. Dwaj towarzyszący jej mężczyźni stanęli po obu stronach krzesła.

- Pewnie się zastanawiasz gdzie jesteśmy, cóż mogę ci powiedzieć tylko, że w bezpiecznym miejscu. Druga sprawa. Co się stało na Winobraniu. Bestia, która zaatakowała ludzi na festynie była niczym innym jak przywódcą Rzeźników. Takim statkiem matką. To od niego się wszystko zaczęło. Wracając do rzeczy, przywódca z dwoma Rzeźnikami przyszli na festyn, w celu uwolnienia jednego ze swoich. Tego, którego pokazywaliście na scenie.

Gawędziarz znowu zaczynał odpływać. Jego powieki stawały się coraz cięższe. Ale nadal starał się uważnie słuchać tego, co mówiła kobieta

- Przykro mi ale jeden z twoich towarzyszy zginął.- Agnieszka na chwile umilkła, ale widząc brak zainteresowania Łapacza faktem, że jego kolega został rozszarpany, kontynuowała.- Kolejną sprawą, która cie pewnie interesuje jest to, kim jesteśmy? Cóż jesteśmy swego rodzaju Łapaczami, z tym, że my naprawdę pomagamy ludziom

Oczy Łapacza były już zamknięte. Lecz zanim zapadł w sen usłyszał:

- Pewnie mi nie uwierzysz, więc zanim zaśniesz chce ci powiedzieć tylko, że Rzeźników da się zabić. Dobranoc

Gawędziarz zasnął.

Pierwszy raz od dawna nie śniło mu się nic. Kiedy wstał czuł się już dobrze. Rozejrzał się po pokoju. Na krześle siedziała Agnieszka, czytała książkę, której tytułu Gawędziarz nie znał. Kobieta zauważając, że Łapacz unosi się na rękach, przerwała lekturę.

- Widzę, że już ci lepiej. To dobrze. Mamy bardzo mało czasu, więc chciałabym ci jak najszybciej wszystko wyjaśnić.

Gawędziarz usiadł na łóżku, naprzeciwko kobiety. Drzwi za jej plecami były otwarte. Jaskrawe światło zza nich oświetlało całą sale. Łapacz teraz mógł się lepiej przyjrzeć kobiecie. Miała na sobie czarny obcisły kostium, co uwydatniało jej smukłą sylwetkę. Wyglądała na silną i wysportowaną osobę. Jej twarz była niezwykle urodziwa, jedynie blizna ciągnąca się przez całą długość prawego policzka, szpeciła jej lico. Cerę miała bardzo bladą, co dodawało jej uroku. Włosy spięte w koński ogon miały barwę lisiej sierści.

- Zanim zasnąłeś- powiedziała Agnieszka.- mówiłam, że Rzeźników da się zabić. Nie wiem czy to dosłyszałeś.- Gawędziarz przytakną głową.- Niestety jest to bardzo trudne. Czy wiesz skąd się wzięły te bestie? – Tym razem Łapacz zaprzeczył. Nigdy go to nie interesowało, ale słuchał.- Otóż, okazuje się, że istnieje nieskończona ilość alternatywnych wszechświatów. W każdym z tych miejsc żyją dziwne stwory. Czasami zdarzają się jednak anomalie, taką anomalią jest właśnie przywódca Rzeźników. Jednak, gdy w jednym wszechświecie rodzi się jakieś stworzenie, to w każdym innym też. Są one ze sobą powiązane. Mamy podstawy podejrzewać, że ty jesteś lustrzanym odbiciem przywódcy Rzeźników. Wszystko się zaczęło w Zielonej Górze ponieważ ty się tu urodziłeś. Wtedy też pojawiła się  ta anomalia, pozwalając tym potworom wtargnąć do naszego wymiaru. Jednak ta bestia zaraz po pojawieniu się zaczęła wędrować po całej Polsce, dopiero niedawno wróciła tutaj. Rozumiesz na razie wszystko co mówię?- Łapacz przytaknął. – To jak zbić Rzeźnika odkryliśmy zupełnie przypadkowo. Otóż nasi łapacze byli na polowaniu, gdy zauważyli, że rzeźnik, na którego się zaczaili ruszył na jakiegoś pijanego mężczyznę, który zapomniał o godzinie policyjnej. Gdy bestia była już przy pijaku nagle znieruchomiała, a mężczyzna stracił przytomność. Zupełnie jak ty na festynie. Niefart jednak chciał, że mężczyzna upadając uderzył o śmietnik i złamał kark. Rzeźnik momentalnie runął na ziemie. Umarł. Wtedy pojęliśmy jak tego dokonać. Lustrzane obicie Rzeźnika w naszym świecie musi zginać na jego oczach. To powoduje kolejną anomalie, która uśmierca potwora.

Mężczyzna ocknął się już całkowicie. Wiedział, już dlaczego był potrzebny tym ludziom, i nie podobało mu się to. Mimo, iż Gawędziarz nadal się nie odzywał, kobieta odczuła jego emocje. Czytała z niego, jak z otwartej księgi.

- Nie martw się, nie zrobimy nic bez twojej zgody. Zabraliśmy cię z imprezy, ponieważ chcieliśmy ci wytłumaczyć w jakiej jesteś sytuacji... jakie masz opcje do wyboru. Polujemy na tego bydlaka, już od kilku lat. A uwierz mi, jesteśmy w tym dobrzy. Jego po prostu nie da się złapać. Na Winobraniu mówiliście, że naszą przewagą jest inteligencja. Tylko, że ich przywódca dorównuje nam sprytem. Teraz zaszyje się pewnie na jakiś czas, bo wie, że mamy ciebie. Tobie radze zrobić to samo. Mam propozycje, zostań tu. Dostaniesz wszystko czego potrzebujesz. Najprawdopodobniej wszyscy Rzeźnicy w Zielonej górze będą na ciebie polowali. Tylko tu jesteś bezpieczny.- Nie wiedział czemu, ale Łapacz czuł, że kobieta naprawdę się o niego martwi. Ale był czujny, wiedział, że to mogą być tylko pozory.- No dobra, rozgadałam się trochę. Za chwilę przyniosą ci śniadanie. Może nie jest pyszne, ale jest sycące. Kobieta wstała i ruszyła w stronę drzwi. Kiedy stała już w progu, odwróciła twarz w stronę Łapacza i powiedziała:

-Jesteś nadzieją, która może to skończyć.

Wyszła zamykając drzwi. Łapacz położył się na łóżku, żeby sobie przemyśleć to, co usłyszał.

Cały dzień minął mu na jedzeniu i myśleniu. Kilka razy do jego pokoju, który w myślach nazywał celą, wchodziła Agnieszka i proponowała, żeby się przeszedł. Jednak on tylko przecząco machał głową. Wieczorem jednak musiał iść do toalety. Wyszedł z pokoju. Korytarz, na którym się znalazł był cały pomalowany na biało, a podłoga była wyłożona białymi płytkami. Nigdzie nie było widać okien. Dzięki temu Łapacz był pewny, że znajduje się pod ziemią. W powietrzu unosił się silny zapach środków czyszczących. Łapacz miał problemy ze znalezieniem drzwi do toalety, jednak nie zmierzał pytać ludzi, którzy co chwile wychodzili jednymi drzwiami i znikali za następnymi, o drogę. Kiedy już trafił do toalety szybko z niej skorzystał i jak najprędzej ruszył w drogę powrotną, do swojego pokoju. Jednak po drodze trafił na Agnieszkę. Dziewczyna powitała go szerokim uśmiechem.

- Widzę, że jednak zapragnąłeś popodziwiać naszą bazę.- powiedziała.- Zapraszam ze mną, zaraz ci wszystko pokażę.

Gawędziarz po powrocie do pokoju od razu rzucił się na łóżko. Musiał przemyśleć wiele rzeczy.  Po pierwsze to, co pokazała mu Agnieszka. Większość sal, które widział były bardzo podobne do sal Łapaczy i nie robiły na nim wrażenia. Jedynie biblioteka go oczarowała. Gawędziarz uwielbiał czytać, a wielki zbiór książek, które ci ludzie posiadali, zrobiła na nim nie małe wrażenie. Kolejną salą, która zapadła mężczyźnie w pamięci było jedno z wielu laboratoriów. Jednak to pomieszczenie wyróżniało się tym, że na stole operacyjnym, na środku sali, leżał martwy Rzeźnik. Gawędziarz słuchając historii o martwym potworze, wątpił w jej prawdziwość. Jednak gdy zobaczył truchło bestii momentalnie uwierzył we wszystko co mówiła Agnieszka. Poza tym czuł się dobrze w jej towarzystwie, co było dziwne, bo z reguły jest nieufny. Mężczyzna rozebrał się do bokserek i położył się w oczekiwaniu na sen. Ten jednak nie przychodził. Łapacz był za bardzo podniecony tym, co dzisiaj zobaczył i czego się dowiedział. Zanim zapadł w fazę rem postanowił, zostanie tutaj, zrobi wszystko o co poprosi go Agnieszka. Ostatni obraz jaki przytoczyły mu jego myśli przed snem to twarz kobiety.

Kolejne trzy miesiące upłynęły Gawędziarzowi na ćwiczeniu na strzelnicy, czytaniu i przebywaniu z Agnieszką. Podczas tych spotkań, albo ona mówiła, a on słuchał. Albo oboje milczeli. Zwierzała mu się ze swoich tajemnic, śmiejąc się, że nie boi się, że komuś się wygada. Ani razu jednak nie poruszyła tematu Rzeźników i tego jak zabić ich przywódcę. Przez te trzy miesiące nie nawiedzały go już koszmary. Cały jego świat pozostawiony na powierzchni przestał się dla niego liczyć. Jeżeli miał jeszcze wątpliwości, że odda życie jeżeli  Agnieszka go o to poprosi, to tej nocy zniknęły.

Gawędziarz leżał już w łóżku i czekał na sen. Gdy nagle drzwi do jego pokoju otworzyły się, a do środka weszła Agnieszka. Mężczyzna zapalił lampkę, jednak kobieta szybko ją zgasiła. Rozebrała się, w milczeniu, do naga i weszła pod kołdrę. Kochali się bardzo powoli i cicho. Kiedy skończyli, leżeli chwilę przytuleni do siebie. Jednak nie trwało to długo, gdyż kobieta wstała i zaczęła się ubierać w ciemnościach.

- Dziękuję - odparła - Za wszystko.

Kiedy już założyła swój strój, ruszyła w stronę drzwi. Gawędziarz już miał się odezwać, żeby ją zatrzymać, lecz nie zdążył.

- Do zobaczenia jutro.- powiedziała dziewczyna znikając za drzwiami.

Mężczyzna zasnął momentalnie, gdy światło za drzwiami zniknęło.

Koszmar wrócił. Był przywódcą Rzeźników i właśnie gonił swoja ofiarę. Nie wiedział kim jest osoba, która biegła przed nim, lecz czuł podniecenie na samą myśl tego, co się zaraz stanie. Kiedy ofiara znalazła się wystarczająco blisko, zamachnął się raniąc ją pazurami w nogę. Teraz już wiedział, że jest to kobieta. Chwile stał nad nią obserwując jak się wije po ziemi. Obrócił swoja ofiarę na plecy i spojrzał jej w twarz...

Obudził się zalany potem, jak zawszę po koszmarach. Na krześle, przy jego łóżku siedziała Agnieszka. Na kolanach trzymała plastikową tackę, na której leżały dwa talerze jajecznicy, kilka kromek chleba i dwie filiżanki kawy. Odkąd się tu znalazł, jadł codziennie to samo. Kobieta spojrzała na Łapacza współczującym wzrokiem.

- Koszmary wróciły?- zapytała- Lepiej zjedz śniadanie i napij się kawy. Potem będziemy musieli porozmawiać.

Spełnił jej życzenie i nieśpiesznie jadł. Ręce jeszcze mu się lekko trzęsły. Gdy skończył jeść, już całkowicie oprzytomniał. Odstawił talerz na tackę i zabrał się za kawę. Agnieszka już zjadła i przyglądała mu się uważnie. Kiedy Gawędziarz opróżnił kubek i położył go przy talerzu, Agnieszka wyprostowała się na krześle. Jej mina była tak samo oschła i rzeczowa jak wtedy, gdy zobaczył ją pierwszy raz.

- Nie będę cię oszukiwać.- zaczęła- sytuacja wygląda następująco. Sny, w których widzisz oczami Rzeźnika przychodzą tylko, gdy ten, którym jesteś połączony, jest blisko. Nie muszę ci tłumaczyć co oznacza twój sen. Chciałabym tylko, żeby wszystko było jasne. Nie mam prawa o nic cię prosić... Nie chce cię o to prosić. Jednak uważam, że bardzo byś nam się przydał w walce z nim. Jako żołnierz, nie ofiara. Wchodzisz w to?

Łapacz przytaknął kiwnięciem głowy.

- Dobrze cowboyu- głos kobiety zmienił ton na mniej oficjalny- Dziś wieczorem wyruszamy na łowy. Przyszykuj się. Pamiętaj, że przywódca Rzeźników może nadal na ciebie polować.

Agnieszka zabrała tacę z naczyniami i wyszła z pokoju. Gawędziarz rozłożył się na łóżku, ręce włożył za głowę i myślał. Miał wiele spraw do przemyślenia. Nie bał się spotkania z bestiami. Bał się natomiast, ich spotkania z Agnieszką. Jeżeli Rzeźnicy na niego polowali, to nie była z nim bezpieczna. Mimo to chciał iść, chciał ją chronić, zaopiekować się nią tam, na górze. Postanowił, że się trochę zdrzemnie, potem pójdzie na strzelnice i do pokoju ćwiczeń.

Mimo, iż nie miał w pokoju, ani okien, ani zegarka wiedział, że zbliża się wieczór, że zaraz wyruszą. Leżał w swoim pokoju i czekał, aż Agnieszka po niego przyjdzie. Nagle drzwi otworzyły się. To nie była ona, tylko jeden z jej ludzi. Młody chłopak, miał może dwadzieścia jeden lat.

- Szefowa kazała cię zawołać na strzelnicę.-odezwał się młodzieniec.- niedługo wyruszamy.

Łapacz odpowiedział mu kiwnięciem głowy. Chłopak wyszedł zamykając za sobą drzwi. Gawędziarz nieśpiesznie wstał z łóżka, założył ciężkie, wojskowe buty i wyszedł. Na strzelnicy wszyscy już byli gotowi. Szybko przydzielono mu broń. Wśród ludzi, którzy wybierali się na polowanie ujrzał Agnieszkę. Ich spojrzenia się spotkały. Obdarzył ją szerokim uśmiechem, jednak ona tylko odwróciła wzrok. Kiedy już wszyscy byli wyposażeni nastąpił podział na grupy. Na razie wszystko wyglądało tak jak u łowców, z tą różnicą, że tu wszyscy byli zdyscyplinowani. Można było się odezwać dopiero, gdy pozwalał na to przywódca grupy. Gawędziarzowi ta zasada nie przeszkadzała. Łapacz został przedzielony do grupy Agnieszki, z czego był zadowolony. Kobieta jednak nie wyglądała na ucieszoną tym faktem. Gawędziarz miał wrażenie, że kobiecie ciąży jakaś tajemnica.

Wyruszyli. Szli tyloma ciemnymi i krętymi korytarzami i schodami, że gawędziarz nawet nie próbował zapamiętać drogi. Kiedy wyszli już na zewnątrz Łapacz poczuł na twarzy chłodny, wieczorny wiaterek. Był niezwykle przyjemny. Mężczyzna nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo tęsknił za świeżym powietrzem. Kiedy rozdzielili się już na trzyosobowe grupy, Gawędziarz podszedł do Agnieszki i złapał ją za ramie. Wyrwała się spod jego dłoni i podeszła do młodego mężczyzny, który dziś przyszedł po Gawędziarza. Szepnęła mu na ucho jakiś rozkaz. Chłopak uniósł broń i ruszył przed siebie. Schował się za rogiem najbliższego budynku. Wtedy Agnieszka podeszła do Łapacza.

- Przyszedł do mnie dowódca.- powiedziała tym oficjalnym tonem, którego nienawidził.- Dał mi rozkaz. Jeżeli nadarzy się okazja, mam zniszczyć przywódcę Rzeźników.

Gawędziarz słuchał jej z kamienną twarzą. Spodziewał się takiego obrotu zdarzeń. To było nie uniknione.

- Uciekaj.

Rzuciła krótko kobieta. Łapacz uniósł jedną brew.

- Nie stój tu jak kołek. Uciekaj. Dopóki nikt nie widzi. Powiem wszystkim, że groziłeś mi bronią.

Gawędziarz nie ruszał się jednak z miejsca. Stał nieruchomo, cały czas ze zdziwiona miną.

- Nadal nie rozumiesz co? Kazali mi cię uwieść. Kazali mi przekonać cię do pomocy nam... Kazali mi przespać się z tobą.- Agnieszka oderwała od niego wzrok, ale nie przestawała mówić.- Oni kiedyś mnie uratowali.- mówiąc to, odruchowo, dotknęła swojej blizny na policzku.- Jestem im winna wykonywanie ich poleceń... Uciekaj

Gawędziarz posłał jej jeszcze jedno obojętne spojrzenie i ruszył w stronę trzeciego członka ich grupy. Agnieszka stała jeszcze przez chwile, po czym dołączyła do nich. Resztę drogi przebyli milcząc. Do czasu.

Na początku szła Agnieszka, za nią był Gawędziarz, a na końcu maszerował młody.  Szyli przez pół godziny w niczym nie zagłuszonej ciszy. Łapaczowi naglę zakręciło się w głowie. Agnieszka zerknęła na niego przez ramie. Wiedziała równie dobrze jak on, co znaczą te zawroty głowy. W pobliżu znajdował się przywódca łapaczy. Potwór zapewne też już wyczuł obecność gawędziarza. Nagle zza rogu najbliższego budynku wyłonili się dwaj Rzeźnicy. Bestie od razu ruszyli na trójkę ludzi. Gawędziarz stanął dokładnie naprzeciw biegnących potworów, z kieszeni wyjął specjalny granat dymny. Wyją zawleczkę i rzucił go przed szarżującymi Rzeźnikami. Bestie wbiegając w chmurę paraliżującego dymu, zaczęli na ślepo wymachiwać szponiastymi rękami. Aby jeszcze bardziej osłabić przeciwników Łapacz wyjął z kabury pistolet i władował w nich cały magazynek. W tym czasie Agnieszka z młodym chłopakiem rozciągnęli między sobą specjalną stalową linę i opletli nogi, oślepionych Rzeźników. Bestie przewróciły się. Wtedy cała trójka podbiegła do nich i zaczęła ich obezwładniać. Podczas tych standardowych czynności, jeden Rzeźnik nagle się wyrwał z otępienia i pazurem zranił Gawędziarza w nogę. Ten jęknął z bólu. Rana była głęboka i obficie krwawiła. W tej samej sekundzie z ciemności doszło do ich uszu  nieludzkie, ale i  nie zwierzęce, ryknięcie.

- Jest tu.- Krzyknęła Agnieszka, wskazując ciemność przed sobą palcem.- Uciekamy... Gawędziarz uciekaj.

Zanim jednak zdążyli wykonać jakikolwiek ruch, z ciemności przed nimi wyłonił się ogromny Rzeźnik. Ten sam, który zaatakował przy Winobraniu. Przywódca ich wszystkich. W oczach potwora widać było szał. Jeszcze nigdy nie został ranny. Gawędziarz zwrócił uwagę na czarną ciesz cieknącą z rany na nodze bestii.

- Powiedziałam: Uciekamy. Maciek to rozkaz.

Jednak młody chłopak znieruchomiał ze strachu. Upuścił na ziemię broń i tępo gapił się na przywódcę Rzeźników. Monstrum ruszyło, kulejąc na ranną nogę, w stronę Agnieszki. Agnieszka wyciągnęła broń przed siebie. Nie strzeliła. Wiedziała, że nie ma to sensu. Miała tylko nadzieję, że Gawędziarz to przeżyje. Zamknęła oczy. Śmiertelny cios jednak nie nastąpił. Gdy podniosła powieki zobaczyła Gawędziarza, stojącego pomiędzy nią a potworem. W ręku trzymał pistolet, którego lufę przytykał do swojej skroni.

- Niee!- Krzyknęła z całych sił kobieta- Nie rób tego. Nie musisz tego robić.

Jednak Gawędziarz wiedział, że to musi się tak skończyć. Już się nie bał. Robił to dla niej. Odwrócił jeszcze tylko głowę w jej kierunku i powiedział:

- Dziękuje.

Wystrzał wydawał się Agnieszce niezwykle głośny. Jakby ktoś strzelił z armaty przy jej uchu. Zobaczyła jak Gawędziarz upada. A zaraz po nim upada przywódca Rzeźników. Kobieta podbiegła do zwłok Łapacza, upadła przed nim na kolanach i zaczęła płakać.

Pierwsze doniesienia na temat rozszarpanych i na wpół zjedzonych ciał pochodziły z Zielonej Góry. Tam również zaczęto zwyciężać nad przekleństwem jakim byli Rzeźnicy.  Mieszkańcy nie wiedzą dlaczego te bestie przestały nawiedzać ich miasto. Wszystko zaczęło, wracać do normy.

Na jednym z Zielonogórskich cmentarzy znajduje się nagrobek, na którym wygrawerowano jedno słowo: GAWĘDZIARZ. Czasami można spotkać przy nim kobietę, która w milczeniu przygląda się literom wyrytym w kamieniu.

KONIEC.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
czwartek, 15 styczeń 2015 23:34

Ukazał się pierwszy zwiastun "The Expanse"

Rozpoczęła się promocja nowej space opery stacji Syfy. Serial z największym budżetem w historii stacji ma zadebiutować na ekranach jeszcze w tym roku.

Dział: Seriale

Z okazji 78 rocznicy śmierci Stefana Grabińskiego i 101 rocznicy urodzin Alberta Camusa

Dochodziła ósma rano, ktoś na balkonie pokoju hotelu Amirauté składał sztalugi. Przed jego oczami rozciągał się zamglony, ametystowy obraz metra, po lewej stronie kawiarnie Champs-Élysées, przypominające dach miasta, jego dymiące kominy. Zza horyzontu, już kilkadziesiąt minut temu miało wyłonić się coraz bardziej okrągłe jak kwaśny owoc słońce, by o godzinie 7.47 wznosić się już na dobre na niebie.
Człowiek na balkonie planował nakreślić pędzlem widmowe, pomarańczowe koło i dodać kilka kresek – odbicie w jezdni pierwszych promieni. Tymczasem zaklął tylko wstrętnie i nawet nie spojrzał w niebo. – Jak chłodno – powiedział pan wtedy obłąkanym głosem za moimi plecami.
Przebiegł mnie dreszcz – całą drogę spędzoną w pociągu odnosiłam wrażenie, że mówię do siebie zza własnych pleców. – W mglistym powietrzu wisi niewykluta zima – chyba to jeszcze pan dodał. Przyśpieszyłam kroku, złapałam mokrymi dłońmi za ramiona plecaka. – Wyszliśmy z tej samej kawiarni, nie trzeba się bać.
Usłyszałam przeszywający stukot obcasów dobiegający z rogu ulicy, a potem wolno ginący za bramą. Proszę nie zaprzeczać, musiałam dziwnie brzmieć, kiedy nagle puściłam się biegiem za panem, krzycząc: „Proszę odprowadzić mnie do metra". Malarz na balkonie posłał mi pełne nienawiści, niesamowite spojrzenie, ale za to pan był wyrozumiały i wyznał, że mnie rozumie i zupełnie się nie gniewa, ponieważ wczoraj wieczorem wyszedł na metro zupełnie sam, czego szczerze żałuje. Rzeczywiście, widziałam jak w nocy, delirycznym krokiem wchodził pan do Katedry („Wierzyński przyszedł" – poniosło się po sali), zamówił koniak – w tym czasie przepocona od gorączki próbowałam choć na chwilę zapomnieć o nieludzkim bólu głowy, towarzyszącym mi przez całą, dwudziestoośmiogodzinną drogę w pociągu. Wysiadłam na Gare du Nord, punktualnie o siódmej wieczorem, ledwie pamiętam twarz taksówkarza, który pomyślał na pewno, że jestem piekielnie pijana, ponieważ z wycieńczenia nie potrafiłam wyjaśnić mu położenia hotelu i zdaje się... Tak, zdaje się, że później zrobiło mi się upiornie zimno, musiałam wejść w przypadkowo wybrane drzwi na Polach Elizejskich. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jestem tu po raz pierwszy, pan pewnie na stałe. Kilka dni temu dostałam paszport ważny na pół roku, proszę nie usiłować przypominać sobie czegoś na mój temat. I nie mówić, że artysta rodzi się w samotności – proszę tego więcej nie robić. Nigdy nie myślałam, żeby zostać pisarzem, jak człowiek, którego śladem tutaj przyjechałam. Dla niego wsiadłam do pociągu we Wrocławiu kilkadziesiąt godzin temu i dałam się tak nieprawdopodobnie, dziecinnie zastraszyć, prawie tracąc zmysły...
– Kto wie, co się wydarzyło w naszym życiu wcześniej? – zastanawia się pan. Podobnie zapytał pan tam, przy kawiarni, pokazując brudnym palcem malarza na balkonie: – Kto wie, kto miał na niego wpływ i co stało się zanim rozłożył swoje sztalugi? Pan chce być paryski, ale zdaje się, że niegdyś mieszkał na południu Polski, udaje Pan, że nie słyszy i mówi, że w życiu Claude Moneta fundamentalne znaczenie miały spotkania z ludźmi, w końcu ich opowieści nieraz organizowały mu świat. Wolałabym o tym już nie wspominać... – Dlaczego? – pyta pan.

***

Kontury chmur stłoczonych nad stacją były tak ostre, że kiedy opierałam plecak o drewnianą, pokrytą inicjałami, oszronioną ławkę, przyszedł mi na myśl obraz Boudina, jego wyraziste, cytrynowo-śliwkowe smugi, i jedynie ludzie zdawali mi się nieuchwytni – ich sylwetki i głosy rozsypywały się po peronie jak płatki śniegu, jak „lekki popiół ze skrzydła ćmy spalonego podczas pożaru lasu". W takie południe, w takim Wrocławiu, prędzej umiem wyobrazić sobie dokładne rozmieszczenie grzbietów fal na liliowym, przeźroczystym morzu, niż zarys oczu, nosa albo ust człowieka, i być może, że temu widzeniu z daleka sprzyjała wtedy absolutna cisza – nikt nie stukał kamiennym młotem w secesyjne ozdoby, jakie teraz zdecydowano się usunąć, nikt nie usiłował z samobójczym krzykiem wskoczyć do ruszającego pociągu, w kinie dworcowym nie siedział we wrzosowym kapeluszu żaden z dramatycznych aktorów. W oślepiającym słońcu, nadającym wszystkiemu, prócz istotom ludzkim, zdecydowane barwy, schnął masywny mur zbudowany wzdłuż krawędzi pierwszego peronu, w hali obsługi podróżnych, iskrzyły się świeżo pomalowane lady bufetów na peronach. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki zwiniętą w kulkę, odrobinę za ciasną, wełnianą czapkę w ceglanym kolorze i kiedy nakładałam ją na zesztywniałe włosy, zwróciłam uwagę, że niebo zabierało podróżnym wszystkie odcienie. – Kto przed podróżą studiuje chmury, nieprędko wróci – szpetny, niski mężczyzna w zdumiewająco purpurowej kamizelce uderzył mnie miotłą po bucie, sam patrząc w kłęby fabrycznych dymów wijące się zza horyzontu. – Gdyby na przełomie wieków wyobraziła pani sobie, że ma zdolności aktorskie, wyruszyłaby razem z wędrowną trupą po kraju, aby po kilkunastu latach założyć własny, osiadły teatr.
– Co pan powie? – odpowiedziałam niegrzecznie, ostrożnie siadając na plecaku. – Kto zabrania patrzeć w chmury, nie prędko... – nie dokończyłam, ponieważ kilka ziaren lodowatego piachu spod miotły, niedbale uderzanej o beton, wpadło mi w oko.
– Nie trzeć –odrażająca miotła nagle wyskoczyła mężczyźnie z popękanych od mroźnej starości rąk i upadła z trzaskiem na ziemię. Zamiast się po nią schylić, podszedł do mnie, zwracając uwagę dwóch młodych kobiet w nieskazitelnie białych, lśniących płaszczach, pocierających dłonie pod zegarem.
– Nie interesuje pani, co stałoby się z nią później? – zapytał z odpychającym, udawanym smutkiem. Wciskając pod czapkę lodowaciejące kosmyki włosów mruknęłam, pod nosem, że bogu dzięki wyjeżdżam na stypendium do Paryża, a nie z trupą teatralną w świat.
– Do Paryża, a nie w świat – powtórzył złośliwie, obmierzłym głosem, wpatrując się w leżącą miotłę i wygiął usta w grymasie, który dopiero po chwili okazał się być uśmiechem żmii, jakiemu nie towarzyszył choćby najmniejszy obłok pary. – Chyba nie zażądała pani bezpośredniego kursu Wrocław-Paryż?
– A powinnam?
Nie rozumiem, dlaczego zdecydowałam się podnieść ciężki kij z wybrakowanym włosiem i wcisnąć mu go w ręce. Może miałam nadzieję zobaczyć z bliska, chociaż jedną wyrazistą twarz przed wejściem do pociągu, a może po prostu wzbudził we mnie gniew albo litość? Ostatecznie jego rysy nie okazały się zapisanymi wydarzeniami, a jedynie świadkami zdarzeń, niechcącymi nic mówić, zasłaniającymi się starością i niepamięcią, choć pewnie, gdybym przyglądała się im jeszcze dłużej, zaczęłyby podawać informacje coraz bardziej komplikujące historię, szczególnie poziome i pionowe zmarszczki na policzkach swoimi sprzecznymi relacjami zaczęłyby zaciemniać obraz.
– Słynny pisarz, na spotkanie z którym planuję się wybrać w Paryżu już za dwa dni, ledwie dwadzieścia parę lat temu przejeżdżał przez Wrocław. Na początku lipca 1936 roku, zaraz po uzyskaniu dyplomu studiów wyższych z filozofii, zwiedził Insbruck, Kufstein, Salzburg i Linz w Austrii, a w sierpniu spędził w Pradze cztery, obłąkańczo pustelnicze, dni – mężczyzna zaczął wodzić oczami po mojej twarzy, jakby malując przypadkowe, niedbałe kontury. – Z Drezna pojechał do Budziszyna – kontynuowałam obojętnie, zerkając na zegar. – A dalej już na Śląsk. Siedział przy oknie, w dwunastym wagonie i pisał w notatniku: „Wrocław – Drobny deszcz. Kościoły i kominy fabryk. Tragizm tego miasta. Śląskie równiny – bezlitosne i niewdzięczne – wydmy. – Lot ptaków w tłustym poranku nad lepką ziemią". Podoba się panu?
Oblepiające plamy spojrzeń człowieka w purpurowej kamizelce zatrzymały się gdzieś powyżej mojego czoła.
– Niewiele jak na wielkiego pisarza – powiedział i skierował wężowate kroki w stronę pustej, prześwietlanej echem poczekalni. – To lepiej, to lepiej –zaskrzeczał cicho, znikając za moimi plecami.
– Pan mnie źle zrozumiał. Owszem, wszystko zaczęło się od tych urywanych zdań, ale kiedy wysiadał, już w Wiedniu, z niedowierzaniem patrzył na zapełniony notatnik i myślał: „Właściwie, dlaczego postanowiłem jechać pociągiem przez Śląsk?. Co mnie do tego skłoniło?" – zeskoczyłam z plecaka i zatrzymałam mężczyznę z twarzą rozpływającą się w szkaradnym cieniu, nie mogąc i nie chcąc zostawić tej rozmowy niedokończonej. Nie dbając o właściwie zrozumienie słów, pośpiesznie i chaotycznie wyjaśniłam, że słynny pisarz niewiele pamiętał z ostatnich, kilkunastu nawiedzonych godzin spędzonych w pociągu, gdy z nienaturalną, niebezpieczną wręcz ostrożnością obudził go konduktor. Aby odświeżyć swoją zgaszoną pamięć, zaczął drżącymi dłońmi kartkować notatnik, jeszcze zanim pociąg zostawił go na płomiennej, paryskiej stacji. Czytał zdumiony: „Pozostawał w kąciku, gdzie rzadko mu przeszkadzano, oglądał swoje dłonie, następnie krajobrazy, i rozmyślał. Chciał jeszcze pozostać twarzą w twarz ze swoją wolnością. Te dwie noce, gdy pociąg nabierał rozpędu, wrzucenie w szalony pęd, utrzymywały jego umysł zarazem w niepewności i niepokoju. Mijał Drezno, mijał Legnicę. Oddalony od wszystkich, mając do dyspozycji mnóstwo czasu, myślał o swoim życiu i spacerował ze swą zagubioną świadomością i wolą szczęścia po przedziale. Widział dzień, otwierający się nad długą równiną Śląska, lepką od błota, pod niebem zachmurzonym i napęczniałym deszczem, który odsłania pola bez jednego drzewa".
– I bez jednego ptaka? – mężczyzna przysiadł, a właściwie osunął się na oszronioną ławkę, obok mojego plecaka.
– Źle się pan czuje? – zapytałam, kątem oka obserwując dwie dziewczyny spod zegara, sugerujące mi ruchami dłoni, że rozmawiam z amatorem kwaśnych jabłek.
– Niech pani mówi – zacharczał niewyraźnie, głęboko oddychając z otwartymi ustami, znowu nie pozostawiając przy tym pary.
– Bohater – powiodłam wzrokiem wzdłuż hali poczekalni – bohater z notatnika pisarza widział wielkie czarne ptaki o lśniących skrzydłach, które w regularnych odstępach leciały grupami kilka metrów nad ziemią, zapełniając horyzont. „Ciężkie, niczym kamienna płyta, niezdolne wzbić się wyżej, pod niebo". Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, prawda? – spojrzałam ponad dach dworca, gdzie spodziewałam się zobaczyć czyste, turkusowe tafle chmur, jednak te, nie wiadomo kiedy nabrały czerwono-sinego, zupełnie nie zimowego koloru.
– Jest pani pewna, że ten pisarz podróżował przez Śląsk?
– Tak, Wrocław ukazał się jego bohaterowi, tak samo jak jemu samemu, z pociągowego okna, przywołując na myśl las kominów fabrycznych i wież katedr. Las zbudowany z cegły i czarnych kamieni. Nie zmyślam, dokładnie tak je opisuje.
– Czyli, dokładnie użył słowa „pociąg"?
-Pisał, że mógłby mówić o niekończących się równinach Śląska, niewdzięcznych i bezlitosnych. Pisał, że przejeżdżał tamtędy o świcie. W mglistym i tłustym świetle ptaki leciały ciężko nad lepką ziemią. Już o tym wszystkim wspominałam...
Zauważyłam, że już nie chlapał spojrzeniami po mojej twarzy, ale spacerował po niej z wielką wnikliwością, jak gdyby była cenną, paryską fotografią, nowo wstawionym oknem z widokiem na stare, podreperowane domy, ulice kryjące w swoich zakamarkach małe restauracyjki, modne butiki, inne kobiety...
– To chyba niezbyt pochlebne dla stacji – stwierdziłam, przeganiając spojrzeniem te dwie, zaśmiewające się za naszymi plecami – że podróż po Śląsku jest czasem, kiedy mój pisarz, podobnie jak jego bohater, błąka się w świecie wymykających się opisowi halucynacji, półświadomy, nękany złymi przeczuciami, wyobcowany... Zadziwiające, że właśnie te chore, skręcające się w konwulsjach przemyślenia, rodzące się na tle śląskiego krajobrazu, są zapowiedzią myśli, które po latach uczynią go zdobywcą prestiżowych nagród literackich, ikoną swoich czasów, wzorem do naśladowania... Chyba nie jest ważne jak długo trwała jego podróż po Śląsku, skoro to tutaj jego umysł i pióro nawiedziły pierwsze twórcze i filozoficzne wtajemniczenia. Jak pan uważa?
– On jest Francuzem, bardzo skomplikowany przypadek... – przerwał mi nieoczekiwanie i poderwał się z ławki.
– Proszę nie żartować. Wiedziałam, że wyciągnie pan ze mnie tę historię, aby ją wyśmiać.
– Wyśmiać? – otworzył szeroko oczy i zamachnął się miotłą. – Znałem pewnego człowieka... Zanim zaczął pisać, ruszył w świat z trupą teatralną. Tyle, że w przypadku Władysława okazało się, że zdolności od biedy starczają na granie epizodów, a to nie mogło zaspokoić jego wielkich ambicji i co ważniejsze nie zapewniało żadnych stałych, pieniędzy. Niewiele mogąc, wrócił więc do domu po pełnym, jesiennym miesiącu i wyprosił u ojca, aby załatwił mu pracę robotnika kolejowego. Wygląda pani na taką, która dużo czyta – na chwilę przerwał i posłał mi kpiący uśmiech – często gorączkowo i bez zrozumienia, dlatego nie zapytam, czy w jego książce pojawiają się pociągi. Zresztą, na kilkanaście lat przed jej napisaniem, znudzony monotonną pracą przy torach, ponownie przystał do trupy. To powtarzało się niezliczoną ilość razy, aż dwadzieścia siedem lat woził swoje pomylone życie pociągiem, życie pełne przygód, upchanych po wagonach kolejowych, pełne paranoicznych namiętności pozostawianych na peronach – na torach próbował nawet popełnić samobójstwo z miłości, ale na jego drogę napatoczył się szarlatan Puszow, trochę cudotwórca, trochę kuglarz, i miał odkryć u niego wyjątkowe, fenomenalne zdolności medialne. Po tym odkryciu Władysław zrezygnował i z teatru i z kolei i udał się ze swoim magiem-arcyłgarzem w wędrówkę po Rosji, a potem po Niemczech. Nie trudno zgadnąć, że szybko się rozczarował demagogią i drobnymi oszustwami, no i cóż, wrócił na kolej. W pociągu z Norymbergi nakreślał jak mistrz czarnej magii plany swoich pierwszych utworów literackich, a już po kilku tygodniach, mając w kieszeni nie więcej, niż trzy złamane ruble, wyruszył w podróż do Warszawy, potem do Łodzi, gdzie dał się poznać jako słynny, polski pisarz. Biedował, trzeba przyznać, od listopada 1893 roku do kwietniu roku następnego miał ani razu nie jeść obiadu, tym bardziej należy się dziwić, że coś, co było zemstą, ostatecznie przyniosło poprawę jego sytuacji materialnej. Niewiele wspominano o dziwacznym wypadku kolejowym, jakiemu uległ pod Warszawą... Zresztą, po wyjściu ze szpitala, z ideą wielkiej powieści mógł już wyruszyć w podróż po Europie Zachodniej, kontynuując pracę nad swoją najważniejszą książką. „Zobaczył ją" w myślach przejeżdżając przez Śląsk... Jednak nie zawsze natchnienie kończy się wypadkiem, nie zawsze ten wypadek przynosi poprawę w życiu, zacząłem od wyjątku. Rozumie pani, co usiłuję wyrazić? – Nie, nie wiem – odparłam zaskoczona – co jeszcze mógłby pan dla mnie wymyślić, przez ile pomnożyć niesamowitość i grozę, mając takiego patrona jak Stefan Grabiński. I nie jest pewna, czy warto obnosić się ze znajomością literatury strasząc mnie przy tym? – uśmiechnęłam się niepewnie.
Wcale nie byłam przekonana, że go przejrzałam, chociaż sam Grabiński pewnie wiele by dał, żeby spotkać w podróży tego człowieka, romantycznego bohatera z Wrocławia Głównego, opuszczonego pomyleńca z zaciemniającą, burzącą zdrowy rozsądek twarzą, dziwaka, niezrozumiałego przez pogardzających nim kolejarzy, przez cały dworcowy, nieprzeparty tłum, odmiennego w swoim sposobie poruszania się z groteskową, błazeńską, większą od niego miotłą, a zarazem takiego, o jakim trudno by powiedzieć, że kieruje się potrzebami serca i duszy, bo także coś innego niż wszyscy musi mieć zamiast nich. Tylko, czy Grabiński rozpoznałby, że w człowieku w purpurowej kamizelce nie było nic z nieobliczalnego, chorobliwego zamiłowania do kolei – że został raczej wyrzucony z trupy aktorskiej wprost na przeraźliwy peron dworca, przed laty, z nadzieją, że chociaż strach nie pozwoli mu na zawsze przestać mówić do ludzi...
– Wszystkich pasażerów tak pan nastraja na drogę? – zapytałam cicho, obserwując uważnie, jak niezdarnie podnosi się z ławki, przez chwilę bez wyrazu przygląda się mnie i plecakowi, po czym robi kilka kroków w stronę krawędzi peronu.
– Grabiński na parę lat przed śmiercią wyznał mi z makabryczną radością: „Nie uwierzysz, kogo wczoraj spotkałem w naszym Wrocławiu?"– jego zmieniony, nagle żywy głos wydawał się wprawiać w ruch kamienne chmury nad dworcem. – „Ksawerego Pruszyńskiego! Co za uzdolniony człowiek. Mówił, że liczne podróże na Śląsk związane z prezesurą w Akademickim Kole Kresowym przy Uniwersytecie Jagiellońskim poddały mu pomysł na opisywanie swoich spostrzeżeń z podróży". Wena spadła na niego nieoczekiwanie, podobno miał zażartować do Grabińskiego, że z głową opartą o szybę, za którą migał obrzydliwie błotnisty Śląsk, czuł się niczym Mozart, komponujący uwerturę do Don Giovanniego w samym dniu premiery – natłok myśli nie nadążał mieścić się na papierze, a z drugiej strony jakby nawiedził go w ostatniej chwili.
Chmury nad peronem przybrały wygląd oczekiwania na trzęsienie ziemi – ich kamienna bryła rozbiła się na małe, smoliste kamyki, zasypujące słońce, a z ich konturu, dotychczas kłującego w oczy jak nóż, wypłynęły na wszystkie strony kaskady oleistych, zgaszonych promieni. Dwie dziewczyny, przysłuchujące się naszej rozmowie schowały się w głębi poczekalni i teraz nasłuchiwały jak jedną z kas, trzy, może cztery perony dalej, wypełniał paniczny śmiech przechodzący w histeryczny płacz, a w taksówce na parkingu pod dworcem ktoś nerwowo, przenikliwie wyjaśniał: „Przecież żaden anioł nic ci nie zwiastował!"
Człowiek w purpurowej kamizelce wyjąkał wtedy: – Była świetlista, mleczna noc, 13 czerwca 1950 roku. Ksawery Pruszyński zaledwie wyruszył z Hagi, gdzie był ambasadorem. Samochód nie zmierzał, ale aż rwał się do Warszawy. Ksawery spieszył się do ojczyzny, jechał na swój drugi ślub – tęsknił za Polską i za narzeczoną. Miała wyjść po niego na dworzec, niestety, już wcześniej, na drodze pod Hanowerem, niespodziewanie nadjechała po niego śmierć. W wyniku czołowego zderzenia z ciężarówką pisarz zginął na miejscu, dosłownie rozprysnął się, ulotnił w ciepłym, księżycowym dymie. Potężny, ośmiotonowy pojazd starł na szary, letni proch jego delikatne, jasne palce, odziane w rubinowe rękawiczki, palce, którymi, wydawałoby się, że jeszcze niedawno, zapisywał swój przełomowy reportaż, tocząc się koleją po równinach Śląska... – urwał na moment. – Pani mi się tak przygląda, tymczasem pisarz, bardzo często odwiedzający ten dworzec, zanotował właśnie w swoim zeszycie, że wyglądam tak, jakbym na nikogo nie czekał, jakby się mnie wciąż przy czymś zastawało. Pani pociąg nadjeżdża... Tak, musiało już minąć południe, skoro niebo bez skrupułów oddało ludziom ich szkaradną wyrazistość, zmienił się wiatr i teraz pasażerowie przepływali jak nieprzyzwoicie pijane, już obrysowane grubym węglem statki, których obluzowane maszty wrednie uderzają się wzajemnie. Poczułam mdłości. Hałas mieszał się z martwym, jarzębinowym światłem, penetrującym dworcowe hale. Założyłam plecak i sama kołysałam się jak uszkodzony, cmentarny okręt, odbijając od innych ramion i pleców, a moje oczy, pęknięte busole, z trudem wypatrzyły właściwy wagon. Do złapania odrobiny równowagi potrzebowałam właśnie tego – pustych miejsc obok siebie i oczyszczonego ze śniegu okna. Z hukiem opadłam na siedzenie, nie zdejmując plecaka. „Doczekałam się" – pomyślałam przestraszona, przecierając ręką usta. Człowiek w purpurowej kamizelce stał tak blisko przy oknie mojego przedziału, machając krótkimi rękami, że miałam wrażenie, jakby unosił się w powietrzu, wspiął się na wagon albo nienaturalnie urósł. „Do widzenia, niech już pan idzie, już na pana czas" – powtarzałam w łamiących się, rozpadających myślach. Chociaż przylgnęłam całym ciałem do siedzenia i opuściłam krwistą zasłonę okienną na twarz, czułam, że nie odchodzi i coraz przenikliwiej wpatruje się w szybę, jak w lustro.
– Proszę nie opowiadać takich historii pasażerom – zdaje mi się, że w końcu wybełkotałam coś takiego.
– Niech pani otworzy książkę, którą ten francuski pisarz zaczął pisać w pociągu – odpowiedział.
– Ten pisarz nazywa się Camus, o jego książce, o Śmierci szczęśliwej, może pan jeszcze długo nie usłyszeć... Kilkanaście, może kilkadziesiąt lat minie, zanim ukaże się w Polsce. Niech pan odejdzie od okna. – Jednak nalegam – musiał wycedzić przez zaciśnięte, jaszczurze zęby, ale w tej samej chwili pociąg, jakby napędzany obojętnym wiatrem i kamieniami, zasypującymi słońce, potoczył się nie patrzeć za okno, otworzyłam francuską książkę na przypadkowej stronie i zaczęłam czytać: „Meursault starł rękami zaparowane okno i łapczywie wyglądał przez podłużne pasma, bezszelestnie po torze. Ocknęłam się po kilku minutach. Pomyślałam o Reymoncie i Pruszyńskim – „aż śmieszne, dać się zastraszyć jak dziecko, opowieściami o cenie, jaką przychodzi nieraz płacić pisarzom za wenę, jaką daje im kolej". Mimo tego, wstyd ciągle nie zajmował miejsca strachu. Byle tylko jakie jego palce pozostawiły na szybie. Z pustej i smutnej ziemi, pod bezbarwnym niebem wznosił się ku niemu obraz niewdzięcznego świata, w którym po raz pierwszy wreszcie doszedł do siebie. Na tej ziemi, doprowadzonej do rozpaczy niewinności, podróżnik zabłąkany w pierwotnym świecie odnajdywał łączące go z nim więzy i z pięścią, przyciśniętą do piersi, twarzą spłaszczoną na szybie – był wyobrażeniem swojego dążenia ku samemu sobie i ku przekonaniu o wielkości, jaka w nim drzemie".

***

Pan się dziwi, że znam na pamięć fragmenty Śmierci szczęśliwej? Ja się dziwię, że nie próbował mi pan ani razu przerwać – a może pan lubi, kiedy piszczy panu w uszach dźwięk wykolejonego pociągu? Przepraszam, plotę od rzeczy. Naprawdę mam do ciebie mówić po imieniu? No dobrze, masz za sobą raptem jedną, nieprzespaną, żałosną noc? Wydaje mi się, że kiedy ja topiłam się w świdrującej po moim mózgu gorączce i w dreszczach, z których tak bardzo chciał narodzić się bohater opowiadania, jakie zapragnęłam napisać razem z odjazdem pociągu, kiedy mój oślepiający ból oczu, a potem pojawiająca się okresami, odbierająca przytomność senność, nadawały mu cechy furiata, a szydercze majaczenia, bolesne drgawki i wymioty pozwalały mu zebrać myśli, ty spałeś smacznie w hotelu, w wiśniowej, miękkiej pościeli, nie budzony nawet przed piszczenie nienaoliwionej, wynoszonej na balkon, sztalugi. Mniejsza z tym – dziękuję za towarzystwo. Dużo mówię? Może dlatego, że jest tak martwo, a może wysiadłam z tego pociągu jako wariatka, to dosyć trudne do rozstrzygnięcia. Powiedz lepiej, skąd tak koszmarnie długa wizyta w Katedrze, dzięki czemu mogliśmy się spotkać? Mówisz, że już wczoraj o siódmej wyszedłeś z Katedry i skierowałeś się do metra, tego samego, gdzie właśnie jesteśmy, ponieważ planowałeś spotkać się ze swoim, dawno niewidzianym przyjacielem, zabójczo słynnym pisarzem. Ale przed stacją zatrzymał cię kamienny tłum, otaczający kiosk z gazetami. – Stanąłem i ja – mówisz – i przez długą, drastyczną chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca. Z dziennika wrzeszczały dwa rzędy wielkich liter: „Albert Camus zabity", a pod tym „w wypadku samochodowym". Gwałtowny wstrząs odebrał myślom wszelką siłę. Stanąłem w tłumie i krok za krokiem posuwałem się z nim do kiosku, by kupić gazetę. Nikt nic nie szeptał, najważniejsze i najgorsze już wiedzieliśmy. Chodziło o szczegóły – milkniesz, a ja jeszcze słyszę: „głowa oparta o krwiste poduszki, jakby spał, złamany kręgosłup, skręcony kark, licznik biegający jak oszalały, śmierć natychmiastowa, kto patrzy w chmury, ten nieprędko wróci, nie wiadomo, co z psem, biegł skrajem szosy, rozwiał się jak dym, nie zawsze się tak kończy, ale trzeba zapłacić, rozumie pani, co usiłuję wyrazić".


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

 

Dział: Opowiadania
niedziela, 07 grudzień 2014 23:24

Rogi

W tegoroczne Halloween, w polskich kinach, pojawiła się premiera filmu "Rogi" w reżyserii Alexandre Aja. Główne role zagrali w nim Daniel Radcliff oraz Juno Temple. Równolegle wydawnictwo Prószyński i S-ka wprowadziło do sprzedaży również powieść Joe Hilla, na której podstawie powstała produkcja. Książka i ekranizacja pojawiające się jednocześnie to ostatnio bardzo popularna idea, tylko czy adaptacja filmowa dorównuje książce? A może w tym wypadku jest zupełnie na odwrót?

Dziewczyna głównego bohatera, Ignatiusa Perrisha, zostaje zgwałcona i zamordowana. Mężczyzna nie potrafi sobie poradzić z jej śmiercią i faktem, że to on sam zostaje oskarżony o morderstwo. Pewnego ranka po przebudzeniu zdaje sobie sprawę, że wyrosły mu na głowie rogi. Nikogo jednak, poza nim samym, ani odrobinę to nie dziwi. Natomiast ludzie zaczynają się dziwnie zachowywać i zdradzają Ignatiusowi swoje najgłębiej skrywane, mroczne tajemnice. Świat oszalał, ale być może właśnie do szaleństwo pomoże mu odkryć kto zabił jego ukochaną.

Książka posiada oczywiście mroczną, filmową okładkę. Jako ciekawostkę dodam, że Joe Hill to pseudonim literacki Josepha Hillstroma Kinga - starszego syna znanego wszystkim doskonale Stephena Kinga i w powieści (zwłaszcza w stylu jej pisania) można zauważyć jego wpływ. Nie wszystko jednak jest tak jasne i przejrzyste jak na filmie. Wielu spraw trzeba się domyślić lub bardzo uważnie śledzić wydarzenia by nie zgubić sensu całej historii.

Akcja skupia się na poszukiwaniu mordercy Merrin. Pomysł na fabułę Joe Hill miał niewątpliwie ciekawy. Powieść trzyma w napięciu, jest napisana mocno, brutalnie i bez ogródek. Dodatkowo treści towarzyszy spora dawka czarnego humoru. Ta książka nie jest dla ludzi o słabych nerwach i nadaje się przede wszystkim dla miłośników horrorów. Choć miejscami historia wydaje się nieco tandetna, to odniosłam wrażenie, że taki właśnie był zamysł jej autora - stworzyć nieco zabawny, ale jednocześnie nie pozbawiony przesłania horror.

"Rogi" to powieść, która bez wątpienia posiada swój specyficzny, mroczny klimat. Joe Hill w umiejętny sposób snuje swoją opowieść, wiedząc co i kiedy należy przekazać czytelnikowi. Powoli, kartka po kartce, odkrywamy tajemnice przedstawionych nam bohaterów i kończymy układać skomplikowane puzzle, które w rezultacie tworzą całkiem logiczny i intrygujący obrazek. Myślę, że książka jest warta przeczytania, ale raczej potraktowałabym ją jako "czytadło", bo choć niesie w sobie pewne przesłanie, to nie widzę potrzeby by na siłę doszukiwać się w niej drugiego dna. Jako ciekawie skonstruowany, pełen mrocznego humoru horror, powieść zdecydowanie polecam. Film również.


Druga recenzja - Terebka

Tytuł powieści Joe Hilla został utrafiony w samo sedno. Pewnego dnia Ignatius Perrish budzi się na solidnym kacu i odkrywa, że w nocy wyrosły mu najprawdziwsze rogi. Nie pamięta co robił poprzedniego wieczoru, szczegóły nikną w mgle wywołanej upojeniem alkoholowym, ale sam Ig ma świadomość, że nie znalazły się na jego głowie bez powodu.

O nowej części ciała nie da się tak łatwo zapomnieć – nie można jej przykryć włosami, ani ukryć pod kapeluszem. Zresztą nie ma nawet takiej potrzeby bo wraz z rogami pojawiło się coś jeszcze. Dar, którego wielu będących na jego miejscu mogłoby mu pozazdrościć. Dzięki rogom ludzie zaczynają zwierzać mu się z najskrytszych pragnień. Mówią wszystko, jak na świętej spowiedzi, w najdrobniejszych szczegółach. Wystarczy też, że ich dotknie, a przeszłość każdego staje się dla Iga otwartą księgą. Zwykłe grzeszki, ale i niegodziwości, ukryte na samym dnie pamięci. Błędy młodości, drobne, mało poważne, ale i zbrodnie, których lepiej nie ujawniać publicznie.

Umiejętność jak znalazł. Oto bowiem rok temu brutalnie zamordowano jego dziewczynę. O zbrodnię posądzono Iga, i choć niedługo potem uwolniony został od oskarżeń, wydarzenie to odcisnęło na nim głębokie piętno. Załamał się. Rozpił. Z nowym nabytkiem w postaci rogów i nadludzkich zdolności będzie mógł odkryć, kto stoi za morderstwem pięknej Merrin. Czy mu się uda? Bo rogi dały Igowi coś nowego, ale jednocześnie systematycznie odbierają to, co w nim ludzkiego.

Joe Hill, okazało się, jest świetnym psychologiem. W swojej książce przedstawił pełną paletę ludzkich zachowań i, co najistotniejsze, uczynił to w pełni wiarygodnie. Aby jednak czytelnik nie miał zbyt łatwo, odwrócił role. Nie do końca wiadomo, kto tu jest człowiekiem, a kto demonem. „Rogi” nie dają na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Człowiekiem zaczynamy pogardzać, zaś demonowi współczuć i dzielnie sekundować jego poczynaniom. Chcemy, pragniemy wierzyć, że mu się uda. Że na końcu drogi znajdzie odpowiedź i że dzięki niej na powrót stanie się człowiekiem.

To nie jest zwykłe czytadło. Rozpoczyna się niczym rasowa powieść grozy, stopniowo przeobrażając się w powieść psychologiczną. „Rogi” są zaledwie drugą pełnometrażową książką Hilla – wraz ze zbiorem opowiadań trzecią – lecz już wiadomo, że papa Stephen będzie miał w swym starszym synu solidnego kontynuatora rodzinnej tradycji, tworzenia opowieści grozy. Nie obędzie się bez porównań do starszego Kinga, ale Joe Hill się wybroni. Dał to do zrozumienia wielbicielom horroru „Pudełkiem w kształcie serca” i „Rogi” mówią im dokładnie to samo: Jabłko padło niedaleko jabłoni, ale potoczyło się we własnym kierunku i już znalazło dla siebie idealne, żyzne miejsce. Wierzę, że już wkrótce wyrośnie tam solidne drzewo.


Dział: Książki
środa, 05 listopad 2014 01:24

Monument 14: Odcięci od świata

Koniec świata to niezwykle popularna, literacka wizja. Zawsze zastanawiało mnie jak wielu pisarzy, w swoim niesamowitym wręcz realizmie, stoi niezwykle blisko granicy prawdy. Czy kiedyś, gdy nie będziemy się tego w ogóle spodziewać, anomalie pogodowe i sama natura lub wyniki nieprzemyślanych, ludzkich działań, nie doprowadzą Ziemi na skraj apokalipsy?

Kolejny, zupełnie zwyczajny dzień. Dean i jego młodszy brat Alex jak co dzień niemalże spóźniają się na szkolny autobus. Tylko, że dalej już nic nie będzie takie samo. Zaczyna padać grad, ogromny, niczym kule armatnie. Kierowcy autobusów dla starszych i młodszych dzieci starają się schronić w supermarkecie, podczas gdy jeden z nich wpada w poślizg, drugi przebija drzwi i wjeżdża do środka. Zawsze zorganizowana, zachowująca zimną krew pani Wooly, zostawia w sklepie maluchy, po czym wraca po starszą młodzież. Gdy bezpiecznie zamknięci w sklepie, w którym opadły zabezpieczające, metalowe bramy, czekają aż kobieta sprowadzi pomoc, rozpoczyna się prawdziwa apokalipsa.

Dzieciaki zamknięte w supermarkecie miały niezwykłe szczęście. Potrafiły się również zorganizować. Starsze opiekują się młodszymi, starają się by ich miniaturowe społeczeństwo jakoś funkcjonowało. Tęsknią za rodzinami. Wszystko to co dzieje się na zewnątrz jest znacznie bardziej przerażające niż w ich małym, prawie-bezpiecznym azylu. Oczywiście i w ich gronie nie obejdzie się bez kłótni oraz walki o władzę. Pojawia się także wiele innych problemów. Jak sobie z nimi poradzą?

Powieść, choć ciekawa i dobrze napisana, nie jest dziełem nowatorskim. Niestety pod względem wielu elementów kojarzy mi się z zupełnie inną literaturą – choćby bardzo popularną „Mgłą" Stephena Kinga. Ludzie, którzy w supermarkecie chronią się przed apokalipsą. Koniec świata powoduje nie tyle sama natura, co eksperymenty wojska. Podobieństw jest mnogość, choć trzeba przyznać, że Emmy Laybourne spojrzała na sprawę z zupełnie odmiennej perspektywy.

Książka napisana jest świetnie. Mimo że nie jest zbyt obszerna, to podczas jej czytania udało mi się poznać wszystkich jej bohaterów – nie są oni bezbarwni i puści, wykreowani zostali w doskonały sposób, z dbałością o przeróżne szczegóły. Akcja toczy się wartko, a wydarzenia, ukazują się w bardzo realistycznym świetle. Fabuła przeraża i skupia uwagę czytelnika. To jedna z tych powieści, od których nie sposób się oderwać – aż do samego końca.

Jednym z elementów, które najbardziej mi się podobały, był obiektywizm pierwszoosobowego narratora. Dean opowiadał całą historię, czasami usprawiedliwiał, ale nigdy nie potępiał działań kolegów i koleżanek. Opowiadał z punktu widzenia obserwatora, nie uczestnika wszystkich akcji. Nawet gdy mówił o swoich własnych uczuciach, albo opowiadał to co się z nim działo, był obiektywny, a jego przemyślenia nie irytowały, tylko dodawały historii smaku i logicznie wyjaśniały niektóre wydarzenia oraz zachowania.

Przyznam, że nie mogę doczekać się przeczytania kolejnej części. „Monument 14″ zawładnął moimi myślami. Sprawił, że mam poczucie, że każda kolejna książka, po którą sięgnę, będzie zwyczajnie nudna. Teraz pragnę jedynie zapoznać się z – mam nadzieję, że równie udaną – kontynuacją. Natomiast samą powieść oczywiście gorąco polecam. Jest wciągająca, dobrze napisana i niezwykle barwna.

Dział: Książki
sobota, 01 listopad 2014 03:51

Premiera: "Upadek Gubernatora" cz. 2

W październiku ruszyła emisja popularnego serialu The Walking Dead. Bieżące odcinki można oglądać na stacji FOX. Natomiast dzięki Wydawnictwu SQN na rynek trafi wkrótce czwarta książka przedstawiająca historię Philipa Blake'a, znanego jako Gubernator. Premiera Upadku Gubernatora cz. 2 już 5 listopada 2014 roku. Seria powieści The Walking Dead. Żywe Trupy autorstwa Roberta Kirkmana i Jaya Bonansingi to doskonałe uzupełnienie uniwersum, rozwijające je o dodatkowe wątki.

Dział: Książki