Rezultaty wyszukiwania dla: Star Wars
Kraina Jutra
Świat zmierza do nieuchronnej zagłady, czyż nie? Topniejące lodowce, wycinane lasy, zanieczyszczenie gleb i powietrza, skażenia radioaktywne, pożary oraz ginące gatunki. Jesteśmy odpowiedzialni za degenerację natury, za jej powolną agonię. Przez swoją pazerność, chciwość i samolubność. A gdyby tak zebrać wizjonerów? Wolnych od ideologii pieniądza, nieskażonych polityką i pragnieniem posiadania więcej? Gdyby stworzyć im świat i poddać go eksperymentowi, gromadząc w nim tylko patrzących dalej? Czy to cokolwiek mogłoby zmienić? „Kraina jutra" w reżyserii Brada Birda stara się odpowiedzieć na to pytanie.
Casey Newton (Britt Robertson) to inteligentna dziewczyna o usposobieniu optymistki z misją naprawy świata. Od dziecka marzy o międzygwiezdnych podróżach, więc gdy rozbierają platformę NASA, na której pracował jej ojciec, wykorzystując swój intelekt, sabotuje prace firmy rozbiórkowej. W takiej sytuacji zauważa ją Athena (Raffey Cassidy), która wierząc, że dziewczyna zdolna jest ocalić świat, wręcza jej przepustkę do Krainy Jutra. Nie tłumaczy jednak jak działa magiczna przypinka, która, gdy tylko Casey ją dotyka, pokazuje zaawansowany technologicznie świat. Próbując odkryć tajemnicę przedmiotu, trafia na Franka Walkera (George Clooney), zgorzkniałego wygnańca. Czy, gdy Casey pozna prawdę będzie gotowa stanąć do walki? Czy „lepsze jutro" to coś więcej, niż puste powiedzenie?
Seans (jedyny w repertuarze), na który udałam się do kina, był niestety opatrzony dubbingiem, na co nie zwróciłam uwagi, gdy odbierałam bilet. Co ciekawe jednak znalazło się na nim więcej osób, niż podczas seansu „Terminatora Genysis" raptem dzień po premierze hitu z Arnoldem Schwarzeneggerem. Było to pierwsze z zaskoczeń, jakie zaserwowała mi „Kraina jutra". Kolejnym okazał się fakt, że od samego początku obraz reprezentował naprawdę wysoką jakość kina familijnego.
Film otwiera wielka tajemnica. Oto Frank Walker wygłasza przemówienie – do kogo? – o kondycji świata. Tonem zgorzkniałego czarnowidza opowiada o zagrożeniach. W słowo wchodzi mu, co rusz Casey Newton, ukazując zasadniczą różnicę między bohaterami – dziewczyna jest pełną werwy optymistką i z tej perspektywy chciałaby historię „Krainy Jutra" ukazać. To typowy dla kina familijnego kontrastowy duet bolesnej dojrzałości i świadomości zagrożeń oraz hurrahipicznej postawy, że wszystko można osiągnąć lub naprawić. I chociaż słowne przepychanki zaczynają szybko irytować, bo bohaterowie nie zdradzają zasadniczego powodu swoich rozważań, to już tutaj rodzi się w widzu zainteresowanie. Odliczanie zegara, historia młodego Walkera, a później jakby drugi początek i dopiero śledzenie głównego wątku historii. Odkładanie ostatecznego rozpoczęcia robi swoje i budzi chorobliwą potrzebę rozwiązania zagadki.
Problem w tym, że film bazuje na tej zagadce niemal do samego końca i ostatecznie nie daje solidnego wytłumaczenia problemu. Zdaje się, że brakuje mu kulminacyjnego punktu. Napięcie rośnie, akcja toczy się wartko, a potem jakby nagle się kończy. Nie zmienia to jednak faktu, że całość śledzi się płynnie, bez spoglądania na zegarek i z zaangażowaniem. Szkoda tylko, że nie sposób opędzić się od wrażenia, że „Kraina jutra" to jedynie rozbuchany wstęp do jakiejś opowieści, a nie sama opowieść.
Oczywiście można mieć pewne uwagi do scenariusza. Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej, zwracając uwagę, że jest zań odpowiedzialny między innymi Damon Lindelof, który pokazał już chaotyczność swoich wizji w takich produkcjach, jak „Prometeusz" czy „Kowboje i obcy". Jako kino familijne historia jednak się broni. Pytania o sensowność niektórych zwrotów akcji, mechanizmów czy działań bohaterów urodzą się zapewne jedynie w umyśle dojrzałego odbiorcy. Młodsi widzowie powinni śledzić fabułę z rosnącym napięciem i zainteresowaniem.
Z ekranu płynie wiele mądrych lekcji dotyczących nie tyle konieczności ochrony świata – czego należałoby się spodziewać po postawie Walkera –, ale istoty wiary w „lepsze jutro". Obraz stawia na pochwałę optymizmu i radosnego spoglądania w przyszłość. Czas, który nadejdzie ma należeć do wizjonerów, do aktywistów, do ludzi, którym się chce; do tych, którzy nie podążają utartymi ścieżkami, a wyznaczają nowe. To także pochwała uczuć wyższych i odpowiedzialności za wywoływane emocje. Historia pierwszej miłosnej relacji jest chyba najbardziej rozczulającą wersją młodzieńczego romansu, jaki znam.
Zatrzymam się tutaj na chwilę, bo wydaje mi się to nader istotne. George Clooney poza faktem, że gra rolę okrutnego pesymisty, wciela się także w skrzywdzonego chłopca, który wciąż rozpamiętuje swój miłosny zawód. Nagle na jego drodze staje obiekt młodzieńczych westchnień. I dzieje się coś magicznego, bo dziewczynka nie postarzała się ani o dzień. Widz śledzi wyraźne, choć zacierające się ślady, uczucia między pięćdziesięciolatkiem i jedenastolatką, ale wszystko jest tak subtelne i zdystansowane, że nie da się zarzucić tej relacji niesmacznego charakteru i przesady. Jest w tym coś magicznego, iż całość opiera się na przeszłych emocjach, chociaż może pomaga świadomość charakteru jestestwa dziewczynki.
Skoro już przy George'u Clooney'u jesteśmy. To nie jego aura gwiazdy świeci najjaśniej. Brawa za najlepszą rolę nie należą się także Britt Robertson, jakkolwiek oboje dobrze czują się w skórach powierzonych im postaci. Najlepiej wypada jednak Raffey Cassidy, która jest już kolejną aktorką magnetyzującą nieludzkim bohaterem – androidem.
„Kraina Jutra" doskonale sprawdza się także jako młodzieżowe widowisko, chociaż można mieć spory żal do twórców, że zdecydowali się jedynie na popisy komputerową technologią w warstwie krajobrazowej. Sama akcja toczy się w ogromnych, niemal pustych przestrzeniach, które chociaż noszą znamiona nowoczesności, to już żadnego wrażenia nie robią. Te braki jak dla mnie rekompensuje warstwa muzyczna, która wyraźnie czerpie z klasyki kina familijnego i przygodowego.
W „Krainie Jutra" znaleźć można wartką akcję, szczyptę dowcipu i wyraźnie – choć bez przesady – nakreślonych bohaterów. Warstwa wizualna chwilami robi naprawdę dobre wrażenie, a o oprawie muzycznej nie sposób powiedzieć złego słowa. Nawet polski dubbing nie wypada najgorzej. Myślę, że warto obejrzeć ten film w kinie, więc jeżeli pragniecie uciec na chwilę od upałów i być może zastanowić się nad własnym podejściem do życia, lećcie po bilety. Pamiętajcie, tylko wizjonerzy mają wstęp do „Krainy Jutra", więc zanim zaczniecie szukać w kieszeniach wejściowej przypinki, zajrzyjcie w głąb siebie.
Pozwolę ci odejść
Według badań, na które ostatnio się natknęłam, ponad 80% thrillerów i horrorów napisał mężczyzna. Czy kobiety nie chcą próbować swoich sił w tym gatunku? A może to jedna z tych bezzasadnych i nieumotywowanych logicznie prawd, które każą z miejsca odrzucać jednych autorów i nobilitować drugich? Może wydawcy sądzą, że kobiecy thriller będzie pod jakimś względem gorszy? Na pewno podobnych rozważań nie brała pod uwagę Clare Mackintosh, debiutując „Pozwolę ci odejść".
Neonowy, pomarańczowy napis tytułu i niewielkie kółko w rogu okładki z hasłem „kobieca strona thrillera" – tyle zauważyłam przy pierwszym kontakcie z tą pozycją. Dopiero potem dotarły do mnie szczegóły grafiki frontu – wybita, zabarwiona pomarańczowo szyba oraz kryjąca się za nią kobieta w odcieniach szarości. Może zamyślona, może przestraszona, może hamująca się przed płaczem – trudno powiedzieć, bowiem żadna z tych emocji nie maluje się na jej sylwetce wystarczająco wyraźnie. Tym, co szczególnie przypadło mi do gustu jest dopisek niewielką czcionką tuż nad tytułem „dopiero kiedy zechcę".
Jenna Gray załamuje się, gdy zostaje świadkiem śmierci dziecka. W jej uszach wciąż rozbrzmiewa odgłos uderzającej o asfalt główki. Dom przypomina o tragedii. Jenna podejmuje więc momentalną decyzję – pakuje najważniejsze rzeczy i ucieka. Wyprowadza się do maleńkiej wioski na walijskim wybrzeżu. Bardzo szybko zjednuje sobie członków lokalnego społeczeństwa, ale nikt nie zna bolesnej prawdy, którą Jenna musi przeżywać od nowa każdej nocy – listopad, deszcz i kałuża krwi wokół chłopięcej główki. Wkrótce w jej życiu pojawia się iskierka nadziei na szczęście. Jednak przeszłość raz jeszcze staje na jej drodze. I będzie to bardzo bolesne spotkanie. Nie tylko w sensie psychicznym.
Po dramatycznych pierwszych stronach „Pozwolę ci odejść" wpada w powolny rytm mantry psychicznie złamanej kobiety. Opisy jej traumy przeplatają się z opisami policyjnego dochodzenia i przez pierwszą połowę powieści, to właśnie wydarzenia związane ze stróżami prawa przykuwają uwagę. Dopiero zakończenie pierwszej z dwóch części, na które podzielone jest „Pozwolę ci odejść", przynosi zainteresowanie wątkiem Jenny Gray. I to w dodatku zainteresowanie tak silne, że po przejściu tej 230 strony nie można się już od powieści oderwać.
A wszystko to za sprawą doskonale poprowadzonej zagadki. Jednostajny rytm kobiecej narracji przytępia nieco zmysł dedukcji, przenosząc uwagę na wątek policyjny. Tymczasem diabeł kryje się w szczegółach. Zaskoczenie rozwojem wypadków w dużej mierze rekompensuje niespieszną i miejscami nudnawą (jakkolwiek nieczule to brzmi) historię o rozpamiętującej dramatyczne zdarzenie kobiecie. Akcja wyraźnie przyspiesza, w czytelniku rodzi się pragnienie, by posiąść umiejętność czytania dwóch stron jednocześnie i poznać wreszcie zakończenie. Pokusa zerknięcia na ostatnią stronę jest ogromna. I brawo dla tych, którzy mają w sobie wystarczająco dużo woli, by tego nie zrobić. Wielka szkoda, że autorka, mimo wszystko, nie przyspieszyła nieco akcji w pierwszej części powieści, ale druga zdecydowanie to rekompensuje.
Narracja „Pozwolę ci odejść" prowadzona jest aż w trzech różnych formach gramatycznych w zależności od bohatera: w czasie teraźniejszym pierwszej osoby liczby pojedynczej, w czasie przeszłym trzeciej osoby liczby pojedynczej oraz czasie przeszłym drugiej osoby liczby pojedynczej. I to główny zabieg różnicujący warstwę językową. W tym zabiegu zawiera się cała, skomplikowana paleta psychologii bohaterów – ofiara, która nie chce myśleć o przeszłości i nie widzi przyszłości, więc jest jedynie tu i teraz; policjanci, których zadanie jest analizować, wracać i rozważać przeszłość oraz ka, który obarcza winą ofiarę. Poza tym Clare Mackintosh wybrała raczej przezroczysty, niewyróżniający się skomplikowaniem budowy zdań, styl.
Jakkolwiek generalizująco to zabrzmi, widać, że powieść pisała kobieta. Kobieca bohaterka skupia się na przeżyciach, których mężczyźnie nie sposób doświadczyć – z różnych powodów. Najsilniej tekst trafi więc do czytelniczek, chociaż myślę, że otwarci na nowe przeżycia panowie także mogą odebrać tę historię bardzo emocjonalnie.
Jeżeli ktoś miałby wątpliwości, czy kobieta może napisać dobry thriller (chociaż uważam, że sporo powstało potwierdzających to tekstów), to Clare Mackintosh z pewnością go przekona. Autorka doskonale dawkuje napięcie, nie ogranicza się do jednej formy narracyjnej i przede wszystkim, perfekcyjnie prowadzi skomplikowaną fabułę. Co więcej, pomimo, że jestem zwolenniczką zasady „mniej znaczy więcej" i nie przepadam za wyjątkowo zagmatwanymi intrygami (zbyt duża ilość zbiegów okoliczności zmniejsza poziom prawdopodobności historii), to ta zrobiła na mnie wrażenie. Szukacie lektury na upalne dni, żeby chłodny dreszcz przebiegał Wam po plecach? Trafiliście w dziesiątkę!
Mroczna bohaterka. Jesienna Róża
„Dziewięć równoległych wymiarów. Dziewięć rodzajów mrocznych istot. Dziewięć bohaterek, które mają ocalić świat." Jesienna Różą to drugi tom cyklu „Mroczna bohaterka". W pierwszej części poznaliśmy losy nastoletniej Violet Lee, teraz nadszedł czas na Jesienną Różę.
Anna Abigail Gibbs zaczęła publikować swoje historie w sieci, gdy miała piętnaście lat. Zachęcona pozytywnymi opiniami internautów postanowiła napisać książkę, którą wydała trzy lata później. Obecnie studiuje literaturę na Oxfordzie, a wolny czas dzieli między pisanie, rodzinę i przyjaciół, pijąc hektolitry kawy by móc to wszystko pogodzić.
Akcja drugiego tomu rozgrywa się w równoległym świecie (jak głosi opis z tyłu okładki - jednym z dziewięciu). Jesienna Róża, po śmierci babci, zmuszona jest do życia wśród osób niemagicznych. Ponieważ posiada specyficzne zdolności oraz wygląd w zdecydowany sposób wyróżnia się z tłumu, przez co nie jest jej lekko. Wszystko komplikuje się jeszcze bardziej gdy w szkole, której strażniczką została, pojawia się Fallon - nastoletni członek rodziny królewskiej.
Biorąc pod uwagę młody wiek Autorki, po niezbyt zachęcającej lekturze „Kolacji z wampirem", zdecydowałam się mimo wszystko sięgnąć po kontynuację. Pierwsza część „Mrocznej Bohaterki" posiadała swój niewątpliwy potencjał, a Anna Abigail Gibbs może poszczycić się bogatą wyobraźnią. Czy jednak od wydania debiutanckiej książki udało jej się dopracować swój styl i warsztat?
Tym razem główna bohaterka powieści wypadła znacznie lepiej, nie jest to jeszcze jednak strzał w dziesiątkę. Zamiast irytującej Violet mamy nieco nudnawą, cichą i wydawać by się mogło zagubioną, Różę. Również fabuła książki przestała tonąć w ogólnym chaosie i widać wyraźnie, że jej twórczyni nieco dojrzała. Zabrakło jej jednak „głębi wyobraźni" i „Jesienna Róża" zdecydowanie do porywających lektur nie należy. Mimo zdecydowanie lepszego warsztatu w powieści zabrakło głębi i chociaż książka nie odrzuca tak jak to niekiedy bywa, to wcale nie jestem przekonana czy warto ją przeczytać.
„Jesienna Róża" to dobra kontynuacja serii „Mroczna Bohaterka". Zdecydowany krok w przód jeżeli chodzi o logikę fabuły, styl pisania i dojrzałość twórczości. Również jednak ogromny krok w tył jeżeli weźmiemy pod uwagę ciekawość treści. Myślę, że seria może spodobać się osobą w wieku gimnazjalnym, ewentualnie młodszym licealistkom. Niestety starsi czytelnicy bez trudu dostrzegą w niej wyraźne braki. Oby trzeci tom serii spod pióra Anny Abigail Gibbs okazał się znacznie lepszy - pisarka ma potencjał, tylko jak do tej pory nie udało się jej go wykorzystać.
San Andreas
Po wielu latach nadszedł smutny zmierzch filmów katastroficznych. Nie da się ukryć, że właściwie wszystko już widzieliśmy, przez co nawet „2012" nakręcone w 2009 roku pozostało jedynie kopią wątków z wielu różnych filmów. „San Andreas" jest kolejnym krokiem milowym – to produkcja, która pokazuje, że nas, widzów, przestało ruszać kolejne trzęsienie ziemi czy niespodziewana apokalipsa. Ot, zrobiło się zwyczajnie nudno. Szczątkowa fabuła, zburzone Los Angeles, zalane San Francisco i Dwayne Johnson brzmią dziwnie znajomo. Nawet jeśli spojrzymy na ten obraz, jak na lekcję pt. „jak być przetrwać katastrofę?" lub „co zrobić by być jak The Rock?", to nie okaże się on nagle zabawną, żenującą opowiastką. Jest źle, nawet jak na Dwayne'a Johnsona.
Na skutek przesunięcia uskoku San Andreas ciągnącego się wzdłuż Kalifornii dochodzi do trzęsienia ziemi o sile 9 stopi w skali Richtera. Wszyscy sądzą, że to jest prawdziwa katastrofa. Lecz jeden z naukowców badających trzęsienia ziemi, Lawerence (Paul Giamatti), przewiduje, że kolejne trzęsienie, które nawiedzie San Francisco będzie jeszcze silniejsze. W tym samym czasie Ray (Dwayne Johnson), ratownik straży pożarnej, stara się uratować przed apokalipsą swoją byłą żonę oraz córkę. Niestety, każda z nich znajduje się w innym mieście, a kolejne wstrząsy nieubłaganie nadchodzą...
Na początku należy podkreślić, że niewiele tutaj można odnaleźć fabuły. Scenarzysta filmów katastroficznych powinien zdecydowanie nosić jakąś odrębną nazwę, przynajmniej w dzisiejszych czasach, gdyż jego praca polega z grubsza na obejrzeniu wszelkich produkcji gatunku oraz wyłuskanie z niego tego, co... najlepiej akurat może się sprzedać. „San Andreas" to taki miszmasz wszystkiego, co do tej pory zdołaliśmy poznać, przypominający bardziej kino klasy B niż cokolwiek wyższego sortu.
Z grubsza to film o tym, że Dwayne Johnson to człowiek niezniszczalny i nic, nawet Matka Natura i Planeta Ziemia, mu krzywdy nie zrobi. Łączy się to z tym, że produkcję ogląda się nieco jak krótki kurs przetrwania (oczywiście nie przetrwasz, jeśli nie masz przy sobie The Rocka). Na przykład, nasz bohater, udziela przypadkowym ludziom dobrej rady: „podczas trzęsienia najlepiej stanąć przy stabilnej konstrukcji". Radę wzmacnia oczywiście obecność głównej postaci, na którą Johnson przenosi swoje najlepsze cechy.
Ray oraz jego żona w swojej odwadze posunęli się tak daleko, że zamiast zastanawiać się nad swoją przyszłością, myśleć, czy zdołają przetrwać nim dotrą do córki, roztrząsają w wolnych od ratowania życia chwilach traumę sprzed lat. Przy tym nic nie szkodzi, że główny bohater jest ratownikiem i ma do dyspozycji helikopter. Zamiast udzielać pomocy innym ludziom, ratuje swoją rodzinę latając po całym stanie. To całkowicie w porządku i na pewno nikt do niego o to pretensji mieć nie będzie.
Kluczowym pytaniem w filmie staje się „czy wszystko w porządku?". Normalną odpowiedzią prawdopodobnie byłby krzyk histerii. Lecz w tym przypadku standardową i właściwą odpowiedzią pozostaje: „Tak". Wali się na mnie budynek, mam potężny odłamek szkła w nodze, zaraz utonę, ale wszystko jest w najlepszym porządku, jakże mogłoby byś inaczej.
Złym bohaterem jest planeta Ziemia, ale gorszym od trzęsienia ziemi okazuje się bogaty egoista, który rozbił rodzinę (w tej roli Ioan Gruffudd). Nowy facet żony Ray'a myśli tylko o własnym przetrwaniu i pozostawia Blake (Alexandra Daddario) na pastwę losu, gdy utknęła w podziemnym garażu (tutaj wkracza angielski chłopiec). To chyba klasyczny element produkcji tego gatunku. Kolejnym, podobnym składnikiem jest kompletne ignorowanie amerykańskich naukowców przez władzę, media i cały świat. Ludzie nauki krzyczą: „będzie źle, chować się do schronów!", jednak nikt ich nie chce słuchać. Taka produkcja nie może obyć się także bez aktorki z dużym biustem. Daddario w pierwszym ujęciu prezentuje nam się w bikini, potem się ubiera, a gdy nadchodzi apokalipsa w miarę upływu czasu zdejmuje kolejne warstwy ubrania, ratując świat, ładnego Brytyjczyka i jego brata. Kwintesencją istnienia postaci Blake okazuje się scena pod wodą, gdy jej biust faluje, przekształcając się w głównego bohatera sceny.
Ilość absurdu w „San Andreas" jest wartością niepoliczalną. Uniwersyteckie biurka są tak zbudowane, że ochronią cię przed każdą formą apokalipsy, a pomimo tego, że właśnie zginęły setki tysięcy ludzi, na ulicach miast nie zobaczysz ani jednego pływającego trupa. Nie przetrwasz, jeśli nie będziesz miał przy sobie przewodnika miasta, które właśnie zostało dotknięte kataklizmem.
Kwintesencją tego obrazu jest jedno z końcowych ujęć, gdy cała uwaga skupiona zostaje na powiewającej amerykańskiej fladze. Tak, Ameryka została ocalona. Tak, jesteśmy niezniszczalni jako naród. Tak, Dwayne Johnson jest nasz. Resztę możecie dopowiedzieć sobie sami.
Katastroficzne filmy właściwie istnieją nadal tylko po to, aby pokazywać „fajne" efekty specjalne. Z przykrością stwierdzam, że w tym przypadku „San Andreas" wyłamuje się z utartych schematów. Najlepiej porównać go z ostatnią częścią „Szybkich i wściekłych", którzy przy tonie absurdu przynajmniej byli widowiskowi. Produkcja Peytona zwyczajnie nie jest. Oglądanie kolejnych walących się budynków czy zabójczej wali tsunami nie wywołuje żadnych emocji, ewentualnie lekkie ziewnięcie.
„San Andreas" to film, który oglądaliśmy już dziesiątki razy, tyle, że pod innymi tytułami. Jedynym novum jest to, że tym razem zniszczone zostało Los Angeles, a nie standardowo – Nowy Jork (bo ile można się znęcać). Niestety, nie znajdziemy w produkcji Peytona nic oryginalnego, nawet ilość absurdu nie śmieszy dostatecznie, a widowiskowości na próżno szukać.
Housebound
Nie lubię filmów z gatunku miksu horroru z komedią. Seria „Straszny film"? Chciałabym, żeby spłonęła (przesadzam ledwie odrobinkę). I nie wynika to ani z miłości do horroru, ani z uwielbienia komedii, ani z pokręconej wizji konieczności zachowania czystości gatunków filmów. Po prostu, nie lubię i już. Odczuwam na takich seansach dreszcze zniesmaczenia i ogólną potrzebę ukrycia się. Okazuje się jednak, że można zrobić komedię-horror, którym nawet ja będę się zachwycała. To cudo nazywa się „Housebound".
Kylie Bucknell (Morgana O'Reilly) jest typową buntowniczką z niemałą kartoteką wyskoków. Najnowsze wykroczenie przynosi jej sądową decyzję o domowym areszcie. Dziewczyna zmuszona jest zamieszkać z matką (Rima Te Wiata). Sęk w tym, że starym dom rodzicielki skrywa w sobie wiele sekretów. Życia w nim nie ułatwia także fakt, że jego właścicielka... wierzy w duchy. Co więcej, gdy tylko Kylie wprowadza się do starego pokoju, tajemnicze siły zaczynają się uaktywniać. W końcu, z pomocą miejscowego policjanta (Glen-Paul Waru), dziewczyna decyduje się rozwikłać sprawę. Tego, co odkryje naprawdę nikt nie mógł się spodziewać...
Pierwsze minuty filmu balansują gdzieś na krawędzi komedii i typowego wstępu do mrocznej opowieści. Z jednej strony widz otrzymuje pełen pakiet tajemniczych odgłosów, szurania, trzeszczenia i wykrzywionych przerażeniem twarzy, a z drugiej strony inne bodźce zapewnia mu główna bohaterka obrazu, Kylie, która swoim specyficznym podejściem do świata chwieje horrorową otoczką w posadach. Nie zmienia to jednak faktu, że w „Housebound" są momenty, w których chłodne dreszcze wspinają się po karku. To perfekcyjny mariaż w teorii sprzecznych gatunków, absolutnie odmienny od produkcji takich, jak „Straszny film", gwarantujący strach oraz jego kompensację przy pomocy śmiechu.
Warstwa fabularna początkowo przywodzi na myśl setki innych obrazów. Oto kolejny stary dom, kolejne mroczne historie z jego przeszłości, pogromca duchów (chociaż zgoła odmienny od nawiedzonych jasnowidzek) i sama zjawa. Z tym, że zjawa zupełnie niepodobna do tych, do których przyzwyczaili nas twórcy horrorów. Chcecie wiedzieć, o co chodzi? Musicie obejrzeć film, ja tego sekretu nie zdradzę. Zwłaszcza, że to główny element, który zadecydował o takiej wysokiej ocenie produkcji.
Zdecydowanie do wysokiej jakości obrazu przyczynia się doskonale dobrana obsada aktorska. I mam tutaj na myśli wyłącznie Morgany O'Reilly, ale równie jej filmową matkę, Rimę Te Wiata. Obie są niezwykle charakterystyczne i charyzmatyczne. Plastyczna twarz starszej z członkiń obsady potrafi wywołać salwę śmiechu niezależnie od sytuacji i wypowiedzi. A gadatliwość jej postaci, która przywołuje w pamięci obraz matki panien Bennet w „Dumie i uprzedzeniu", wydaje się w dziwaczny sposób naturalna, a nie – przesadzona, chociaż w codziennym świecie spotkałam może jeden taki słowny karabin.
W warstwie technicznej nic nie zgrzyta. Kadry są ciemne, chwilami przekrzywione i zaburzające percepcję. Muzyka na przemian bawi i krew mrozi w żyłach. Kilka zabiegów dźwiękowych, przeplatających sferę diegetyczną i niediegetyczną, wypadło naprawdę nieźle, podnosząc ogólną ocenę odbioru filmu o jedno oczko.
„Housebound" najlepiej oglądać w gronie znajomych. To idealny film na rozpoczęcie horrorowej nocy z ogromem niezdrowych przekąsek i butelką wina. Szeroki rejestr emocji i ich wspólne przeżywanie – gwarantowane. Jeżeli jednak spodziewacie się po opisywanym filmie krzyków przerażenia – możecie srogo się zawieść. Bo chociaż plakat sugeruje mroczną historię, ta ma w sobie sporą dawkę kompensacyjnej rozrywki. Dajcie się pozytywnie zaskoczyć.
Skarb heretyków
Trudno wyobrazić sobie zakończenie przygód Harry'ego Pottera słowami w stylu „i wtedy Harry obudził się w komórce pod schodami" albo historii Kopciuszka, stwierdzeniem, że książę wybrał jednak jedną z jej sióstr z obciętym fragmentem stopy. Niekwestionowanym mistrzem kiepskich zakończeń jest podobno Stephen King. Przy całej do niego miłości muszę stwierdzić, że zdarzają mu się okrutne i okropne finały (chociaż to oczywiście kwestia osobistych upodobań). Toma Knoxa (a właściwie Seana Thomasa) wcześniej nie znałam, mimo że „Skarb heretyków" nie jest jego pierwszą powieścią. Dobrze się jednak stało, że książka wpadła w moje ręce, bo dowiedziałam się, kto stoi na piedestale w kategorii zabijania szarych komórek czytelnika rozwiązaniem zagadki.
Okładka „Skarbu heretyków" pozornie nie wyróżnia się niczym szczególnym. Piaskowy wzór z imitacją egipskiej płaskorzeźby oraz celtyckim krzyżem, który jest symbolem szczególnie rozpowszechnionym w Wielkiej Brytanii budzi jednak mnóstwo intrygujących skojarzeń. Dlaczego akurat takie połączenie? Egipt i Anglia? Wypukłe, złocone litery tytułu są ciekawym urozmaiceniem dość prostej obwoluty i natychmiast konotują obraz poszukiwaczy skarbów i niezbadanych tajemnic archeologii, co tylko pogłębia zainteresowanie. Okazuje się również, że na tle popularnych okładek barwa oraz rozwiązania wizualne „Skarbu heretyków" natychmiast przykuwają uwagę. Jest w wyglądzie tej książki coś, co nie pozwala przejść obok niej obojętnie.
Plotka niesie, że w Egipcie odkryto zwoje o dumnej nazwie Skarb z Sokar, które mogą podważyć całą dotychczasową wiarę z kręgu hebrajskiego. Victor Sassoon ponad siedemdziesięcioletni badacz postanawia odnaleźć skrywane w Egipcie zwoje i poznać ich tajemnicę. Ma być to ukoronowanie jego życia, które skądinąd chyli się ku końcowi z powodu zaawansowanego stadium raka. Tuż po ich przeczytaniu badacz odbiera sobie życie. Pałeczkę przejmuje Ryan Harper były student wielkiego historyka, który na wieść o prowadzonych przez Sassoona poszukiwaniach decyduje się rozwiązać tajemnicę Skarbu z Sokar. Towarzyszy mu przypadkowo napotkana autorka filmów dokumentalnych, Niemka, Helen Fassbinder. Tymczasem w zachodniej Kornwalii ktoś odprawia mroczne rytuały rodem z najstarszych ksiąg egipskich zaklęć. Inspektor Karen Trevithick jest w ogromnym niebezpieczeństwie. Prawda, którą poznają bohaterowie na zawsze zmieni ich życia.
Początkowo wydawało się, że Tom Knox to taki Dan Brown. Spodziewałam się dość prostej, ale kontrowersyjnej zagadki i bohatera w stylu Indiany Jonesa. Przez większą część lektury właśnie tak było. Zagadka dotyczyła religii, Sossoon szantażował mnichów piętnem z Auschwitz, a Ryan wskakiwał do rozpędzonego pociągu. Potężne irańskie wojsko podążało za bohaterami raz po raz przeszkadzając im w chwili, gdy zbliżali się do rozwiązania zagadki Skarbu z Sokar. Jednocześnie wątek z Wielkiej Brytanii obfitował w martwe zwierzątka, martwych ludzi i smród rozkładających się zwłok. Byłam ukontentowana typowością tej historii. A potem nagle wydarzyło się TO.
Nie mam zamiaru spoilerować rozwiązania fabuły, zwłaszcza, że była dla mnie absolutnym zaskoczeniem. Nie jestem na bieżąco z najnowszymi, niepotwierdzonymi odkryciami nauki, ale wydaje mi się, że to, na co zdecydował się Tom Knox to jednak potężna dawka absurdu. Nie wykluczam, że w jakimś tam ułamku intensyfikacji problemu pokrywa się on z odkryciami nauk ścisłych, ale w podobnej skali... Pomijając fakt prawdopodobności – dziwię się, że Kościół nie zakazał tej lektury. Jeżeli coś można by dzisiaj nazwać herezją, to z pewnością finał „Skarbu heretyków".
Zanim nastąpił absurdalny finał, miałam o powieści Toma Knoxa zadowalające zdanie. Nie była to może najbardziej ekscytująca lektura życia, ale całość chwilami naprawdę trzymała w napięciu. Węzeł stresowy związany z akcją rozluźniał się jednak wraz z szalonymi zwrotami akcji, które zagęszczały się proporcjonalnie do wielkości liczby strony, czego zwieńczeniem była owa szokująca puenta. Po drodze jednak także wydarzyło się kilka zabawnych z powodu swej nieprawdopodobności wydarzeń, z których najbardziej przyziemną, a jednocześnie najśmieszniejszą był wątek romansowy.
Ryan zmaga się z dramatyczną przeszłością i wspomnieniami utraty rodziny, Helen próbuje być tak dalece niezależna, że stała się tragicznie samotna w swym wyzwoleniu. Spotkanie tych dwojga od razu uruchomiło mój romansowy radar. Szybki rozwój uczucia od pocałunku, przez seks, do miłości w ciągu kilku chwil, nie był niczym niezwykłym. Ot, licentia poetica. Seks przy zaognionej ranie postrzałowej? Super, zaakceptuję. Jestem jednak zdania, że do opisywania scen łóżkowych trzeba mieć talent. Nie umiesz? Lepiej nie pisz. Bo inaczej serwujesz czytelnikom kwiatki w stylu: „Objęła ramionami poduszkę i wyprężyła się w blasku księżyca jak bogini nocy, Nut" albo „...nagie piersi zalśniły w blasku samotnej lampki".
Sposób pisania Toma Knoxa jest przezroczysty, chociaż chwilami autor wpada w przesadne poetyzowanie, które zamiast wzbogacać językową warstwę powieści, czynią ją śmieszną. Dialogi w „Skarbie heretyków" są bardzo nierówne – raz wydają się dość naturalne, innym razem wołają o pomstę do nieba. Pisarz ogrom informacji wkłada w usta bohaterów – zgrabnie wplatając je rejestrowaniem filmów –, ale to i tak nie tuszuje faktu, że postacie serwują nam wykład z historycznych danych, dla których autor nie znalazł innej formy podawczej.
„Skarb heretyków" z pewnością szturmem listy bestsellerów nie weźmie, ale niecodzienność rozwiązania fabuły może odbić się echem wśród fanów gatunku. Jeżeli macie wrażenie, że wszystko już było, a kolejne powieści z tego gatunku jedynie powielają utarte schematy, spróbujcie z książką Toma Knoxa. Zaskoczenie w części finałowej gwarantowane, o ile nie zniechęcą Was świecące w ciemnościach piersi i podobne kwiatki.
Na psa urok
Co byście zrobili, gdyby Wasz najlepszy zwierzęcy przyjaciel, czy to kot, czy to pies, umarł po wielu latach, które spędziliście razem? Wylalibyście z pewnością morze łez i przez wiele dni, tygodni nie mogli pogodzić się ze stratą. Anna Sokalska postanowiła dodatkowo uczcić pamięć ukochanego psa Jerry'ego czyniąc go jednym z głównych bohaterów swojej najnowszej powieści. Sam pomysł wydał mi się urzekający, bo zdaję sobie sprawę, jak silną więź może łączyć człowieka z jego czworonożnym przyjacielem. „Na psa urok" to współczesna komedia fantastyczna, która okazała się dla mnie całkiem przyjemnym czytadłem. Jednak ciężki do zaakceptowania styl polskiej autorki odjął jej sporo uroku oraz zaprzepaścił jej potencjał.
Biała okładka książki z narysowanymi: psem yorkiem, gwiazdami, księżycem i bliżej niezidentyfikowanymi liniami w kolorze ciemnogranatowym oraz ciemnoróżowym została stworzona przez samą autorkę. Całość, w połączeniu z doborem czcionki, prezentuje się dość infantylnie, sprawiając wrażenie, jakby została skomponowana przez dziecko. Widząc ją na półce w księgarni z pewnością sklasyfikowałabym ją jako książkę dla najmłodszych (choć po jej lekturze nadal nie wiem, czy to raczej lektura dla młodzieży, czy dla dorosłych). Po stronie tytułowej zostajemy także uraczeni sympatycznym zdjęciem psa Sokalskiej, któremu dedykuje swoją książkę.
Ania jest nieśmiałą, młodą dziewczyną pracującą w korporacji. Jej życie wywraca się do góry nogami, gdy pewnego wieczora jej pies Jerry okazuje się być... człowiekiem. 400 lat temu wiedźma o imieniu Wanda zamieniła go w czworonoga, a teraz termin ważności klątwy zaczyna mijać. W tym samym czasie Anię postanawia odwiedzić przyjaciółka, robiąca obecnie karierę w showbiznesie i będąca jedną z najbardziej rozpoznawalnych gwiazd w Polsce – Iza. Okazuje się, że Jerry i wiedźma chcą załatwić między sobą dawne konflikty, a biznesy Wandy łączą się z karierą gwiazdy ekranu. Co wyniknie z tego zamieszania? Czy wszyscy bohaterowie wyjdą cało z czekających ich problemów? Czy „tym dobrym" uda się powstrzymać złowrogą wiedźmę?
Podobnie jak Alicja Górska w swojej recenzji „Mojej ukochanej zmory" zadawałam sobie pytanie: „i co z tego, że Wrocław?". Stało się to pierwszą wskazówką do zwracania uwagi na wtrącanie przez trzecioosobowego narratora mnóstwa bezużytecznych informacji. W dodatku niejednokrotnie autorka traktuje swojego czytelnika jako niezbyt rozgarniętego osobnika. Po co pisać „następnego popołudnia (niedziela, 17 sierpnia 2014)"? Czytelnik pamięta, że 20 stron temu był 16 sierpnia, nie trzeba mu o tym po raz kolejny przypominać. Taki brak wiary w inteligencję odbiera część przyjemność, nieważne, jak dobrą okazałaby się książka.
Sama koncepcja powieści mnie nie przekonuje (co innego pomysł napisania książki dla swojego psa)– połączenie komedii i fantasy z elementami kryminału nieco konfuduje czytelnika. Skutkuje to również tym, że autorce nie udaje się doprowadzić wszystkich wątków do końca. Nie rozwiązuje niektórych zagadek dotyczących głównych bohaterów, co wynika prawdopodobnie z nieumiejętności prowadzenia tak wielu wątków na raz.
Pomimo wszelkich nielogiczności oraz niedoprowadzeniu niektórych wątków do końca, muszę przyznać, że lektura powieści młodej autorki zapewniła mi dobrą rozrywkę. Same rozwiązania fabularne pozytywnie mnie zaskoczyły, a całość trzymała w napięciu od początku do końca (zelżało, gdy niektóre z tajemnic pozostały na końcu tajemnicami). Nie można znaleźć u Sokalskiej przesadnego dramatyzmu, co zdecydowanie działa na plus. Choć w początkowych rozdziałach miałam nadzieję, że obowiązkowo podejmie temat niespełnionej miłości albo wpadnie w romantyczny ton – znakomicie z tego motywu wybrnęła, przez co zaskarbiła sobie nieco więcej mojej sympatii.
Sokalska niejako umieszcza samą siebie w powieści. Iza stara się o angaż do roli w „Mojej ukochanej zmorze" (poprzedniej powieści polskiej pisarki), co staje się okazją do autokrytyki oraz skromnego przybliżenia postaci autorki.
Jednak najsłabszym elementem powieści jest mocno irytujący styl autorki, który bardzo trudno jest przełknąć oraz stosowane przez nią zabiegi w warstwie językowej. Od pierwszej strony w oczy rzucają się intertekstualne, odautorskie komentarze zaznaczone kursywą przeplatające się między właściwą narracją oraz dialogami. W dużej mierze mają wprowadzać element humorystyczny, jednak w moim odczuciu autorce w większości nie udaje się osiągnąć wytyczonego celu. Polska pisarka często decyduje się także na przekreślanie niektórych słów, po to aby zaznaczyć, że niekiedy sama koloryzuje stworzony przez siebie świat. Już z takim zabiegiem spotykamy się na tylnej okładce powieści „Ania jest szczurkiem szarą myszką pracującą w korporacji". Denerwowało mnie również nadmierne używanie przymiotników, co niekiedy wywoływało wrażenie czytania opowiadania gimnazjalisty, a nie autorki, która ma za sobą napisanych już kilka powieści. Zamienianie przekleństw na niezidentyfikowany ciąg znaków bądź „kwa, kwa" sprawia, że nie mam pojęcia, do jakiego czytelnika miała ta powieść dotrzeć w założeniu autorki.
Choć od początku byłam sceptycznie nastawiona do najnowszej książki Anny Sokalskiej, zakończyłam lekturę z całkiem pozytywnymi odczuciami. „Na psa urok" okazało się być niedopracowanym, lecz przyjemnym czytadłem, idealnym na wakacje. Jednak gdyby nie usilne próby przekombinowania stylu oraz brak rozwiązań niektórych wątków byłoby zdecydowanie lepiej.
Stacja: Nowy Świat
Ustalmy na początku jedno. Jestem szczęśliwa, że polska literatura podąża z duchem czasu, że nie zamyka się w czterech ścianach zbitych z rozważań nad alkoholizmem, psioczenia i tworzenia kolejnego post-post-poststylu, bo przecież wszystko już było; że nie kreuje, w imię wyższych idei, siermiężnego science-fiction albo fantasy z nazwami nie do wymówienia. Cieszę się z istnienia rodowitej literatury popularnej i kibicuje jej bardzo mocno. A jeszcze żywiej kibicuje jej od chwili przeczytania „Kompleksu 7215" Bartka Biedrzyckiego, który chociaż bazował na koncepcji zagranicznego autora (myślę tu o nazwisku Dmitry Glukhovsky), to całkiem zgrabnie przeniósł ją na polski grunt. Całkiem zgrabnie jak na debiutanta. Nie ukrywam, że po „Stacji: Nowy Świat", drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" spodziewałam się nieco więcej, niż tego „całkiem".
Okładka najnowszej powieści Biedrzyckiego wydaje się być jeszcze bardziej radioaktywna od pierwszej. Przygaszone kolory z „Kompleksu 7215" ustąpiły miejsca toksycznej zieleni „Stacji: Nowy Świat". Znajdująca się na froncie postać także wygląda na w dużo dalszym stopniu zainfekowaną egzystencją w nowej rzeczywistości – jest coś chorego i nienormalnego w jej bladej cerze oraz drapieżnym błysku w oku. W skali od zera do pięciu oceniam tę obwolutę na 4,5, a i to tylko dlatego, że hołduję zasadzie „jest dobrze, ale może być lepiej".
Akcja drugiej części cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji" rozgrywa się... wcześniej, niż to, co miało miejsce w tomie pierwszym. Jest to historia Przymierza, największej wojny postapokaliptycznego świata. Historia wiąże się ściśle z poprzednią odsłoną serii, bowiem dotyczy postaci Nowickiego – tego samego, którego żywot zakończył Licznik, podejmując samobójczą misję. Jakie Stalker miał motywacje, by uśmiercić ojca? Tego możecie dowiedzieć się właśnie czytając „Stację: Nowy Świat".
Sprawa „chorowitości" postaci z okładki wydaje się w takim układzie dość przewrotna. Sugeruje bowiem, że akcja powieści toczyć się będzie później, po wydarzeniach z tomu pierwszego. Tymczasem akcja „Stacji: Nowy Świat" rozgrywa się przede wszystkim w przeszłości – już postapokaliptycznej, ale jednak przeszłości. Biedrzycki zrobił czytelnikom numer i zafundował im kompozycję szkatułkową – niby Borka wciąż pozostaje głównym bohaterem, który słucha opowieści Generała Groma o przeszłych czasach, ale w rzeczywistości o istnieniu rudego Stalkera wcale a wcale się nie pamięta. Jedynie w momentach, gdy pojawiają się klamry spinające obie płaszczyzny czasowe; gdy na scenę wchodzą młodsze wersje znanych już bohaterów, powraca świadomość, że to wciąż ta sama historia.
Biedrzycki wiele spraw wyjaśnia, ale wiele także pozostawia bez odpowiedzi. Jest też kilka takich, których wolałabym, żeby wcale nie wyjaśniał, zostawiając miejsce wyobraźni (historia Madonny Tuneli byłaby dużo lepsza bez ostatecznej puenty). Wyraźnie widać, że młody pisarz ma znacznie więcej do powiedzenia na temat wykreowanego świata. Nie chodzi tylko o wyraźne furtki w tekście, ale i odautorskie przypisy, odsyłające do wcześniejszego tomu albo opowiadań (niekoniecznie własnego pióra). Pytanie tylko, czy sama obecność drzwi zachęca, żeby przez nie przejść. Prawdę powiedziawszy, chociaż doceniam ten zabieg, wiele jest w „Stacji: Nowy Świat" elementów, które zamiast zachęcać do lektury, zachęcają do jej porzucenia.
Rozumiem przyjętą estetykę i kreację inteligentnych, pyskatych, odważnych kolesi, którzy lubią wystrzelać magazynek w imię wyższej idei, albo zwyczajnie dla sportu. Rozumiem też ich obsesyjne podejmowanie ryzyka i próbę wyjaśnienia dramatów z przeszłości. Nie rozumiem za to tego, jak ze sobą rozmawiają – tak, jakby każdy był na tyle błyskotliwy i zabawny, że w dowolnym momencie potrafiłby wyjść na scenę i wykonać przekomiczną improwizację. Bohaterowie przerzucają się zabawnymi tekstami, nierzadko pełnymi nawiązań do tekstów kultury, których znać w ogóle nie powinni. Nie wierzę bohaterom tego świata. I nie wierzę też światu, który opisywany jest jako zapominanie „dobrej przeszłości" – ludzie nie pamiętają piwa, Internetu i wielu innych drobiazgów – ale porównaniami z otaczającej czytelnika, a nie bohatera, rzeczywistości i to rzeczywistości bardzo charakterystycznej (aktualne wydarzenia polityczne, społeczne i kulturalne). Widzę w tym sporą dawkę niekonsekwencji, która wyraźnie wybija z rytmu.
„Stacja: Nowy Świat" chwilami bardzo mi się dłużyła. Kolejne opisy strzelanek, leżących krwawym pokotem ciał i wracanie do tych samych problemów wewnętrznych, z czasem robiły się zwyczajnie nudne. Zwłaszcza, że bitwy niewiele się od siebie różniły. Po pierwszym tomie miałam nadzieję na większą rolę mutacji, starć z kreaturami nowej rzeczywistości, przedzierania się przez pokryty czarnym śniegiem świat. A co dostałam? Bandę agresywnych mężczyzn z wybujałym ego. Efekt był tego taki, że wszyscy byli mi obojętni. Równie dobrze mogli zginąć, nawet by mi powieka nie zadrgała.
Niezmiennie usatysfakcjonowani pozostaną mieszkańcy Warszawy, zwłaszcza ci, którzy swoje miasto dobrze znają. Nie da się ukryć, że znacząco wzbogaca to lekturę. Szczególnie, że autor powieści wyraźnie wychodzi z założenia, iż nazwy kolejnych punktów charakterystycznych są czytelnikowi dobrze znane i nie wymagają wyjaśnień.
Jestem rozczarowana. Liczyłam na porządny wybuch, a dostałam zimne ognie. Chociaż bardzo starałam się, żeby było inaczej, to bohaterowie „Stacji: Nowy Świat" byli mi raczej obojętni, a kolejne wydarzenia także zdawały się nieistotne. Zakończyłam lekturę bez emocjonalnego pobudzenia. Doceniam umiejętność Bartka Biedrzyckiego do ciętych ripost i dowcipnych odzywek, ale jak na ironię, to właśnie ich nadmiar przyczynił się do mojej oziębłości. Jeżeli jednak marzy się Wam kariera bohatera do zadań specjalnych i nieograniczony magazynek, bierzcie „Stację: Nowy Świat" w ciemno.
Przeklęci
Zwykłam myśleć i mówić, że urodziłam się w niewłaściwych czasach. Za przeznaczenie swoich narodzin uważam raczej okres romantyzmu, czas powieści gotyckich i – z perspektywy czasu – żałośnie ckliwych i na poły tylko mrocznych historii oraz bardziej śmiesznych, niż wyrafinowanych dandysów. Kiedy więc trafiłam na nowy tytuł Joyce Carol Oates – „Przeklęci" – reklamowany jako „znakomita powieść gotycka", nie mogłam się oprzeć. Bo czyż istnieje lepsza rekomendacja dla spragnionego fana wymarłego gatunku literackiego, niż nowa-stara formalnie historia o intrygującym tytule, spisana przez autorkę, którą od lat już postrzega się jako jedną z czołowych kandydatek do Nagrody Nobla?
Okładka powieści nie zapowiada nawet w najmniejszym stopniu mroku kryjącego się na jej kartach. Oto kobieta ukazana od wysokości nosa do bioder, ubrana w zwiewną błękitną suknię z kwiecistym ornamentem w miejscu paska i widocznymi szwami kreacji, stojąca na tle szarej ściany – być może grobowca. Skręcone pasmo ciemnych włosów opada na zarumieniony policzek. Zdjęcie przenikają jeszcze cienie grafiki ogołoconych z liści drzew. Te drzewa-pędy zaczynają dopiero budzić niepokój. Ale to tylko kropla z emocji, które znaleźć można w samej książce.
Początek XX wieku, Princeton w stanie New Jersey, miejsce, w którym swoją siedzibę ma jeden z najbardziej renomowanych uniwersytetów świata; ale również dom wielu dystyngowanych osobistości. Czy jednak zupełnie gładkich i bez skazy? Kolejkę dramatycznych wydarzeń rozpoczynają mroczne sny, w których szacownych obywateli Princeton nawiedzają zmarli, upiory i strzygi. Lecz nie to stanowi kwintesencję Klątwy, o której to społeczność boi się wypowiadać na głos. Wkrótce w mieście pojawiają się tajemnicze postacie, co do których większość zgadza się, że posiadają nieprzeciętny urok i wyszukane maniery – tylko dlaczego każdy kto spogląda na szacownego jegomościa widzi go inaczej? – a na elitę princetońskich rodzin spada ciężar demonicznego przekleństwa. Gdy piękna Annabel Slade zostaje uprowadzona sprzed ołtarza, a w graniczących z miasteczkiem lasach budzi się podziemny świat, nikt już nie ma wątpliwości, że niewysłowione zbierać będzie okrutne żniwa. Nikt jednak nie wiem, jak bardzo okrutne...
Poza faktem, że powieść reklamowana jest jako historia gotycka, zawiera również na obwolucie rekomendację Stephena Kinga, który wypowiada się o niej, używając tak mocnych słów, jak: „intensywna", „wyzywająca", „przewrotnie zabawna" czy „hipnotyzująca". Nikt ani nic nie jest jednak w stanie przygotować czytelnika na to, co znajdzie po rozwarciu sztywnej okładki. Bo chociaż „Przeklęci" należą zdecydowanie do powieści czerpiących z nurtu gotyckiego, to są również misterną konstrukcją w ogólnym ujęciu literatury.
Kompozycyjnie należałoby uznać tę historię za multiszkatułkową. Z jednej bowiem strony Oates tworzy postać historyka, który jest autorem „Przeklętych" jako dzieła pretendującego do miana historycznego i autentycznego zbioru, a z drugiej zaś strony tenże badacz nie tylko rekonstruuje wydarzenia, ale i uzupełnia je o zapiski bohaterów. Akcje prowadzone są z perspektywy to jednego, to drugiego bohatera, z których każdy ma odrębne spojrzenie na fabułę – akcentując bądź wątpiąc w wątek fantastyczny – oraz wskazuje na kolejne formy zapisków: listy, dzienniki, notki. Postać historyka wraca w formie raczej krótkich, wtrąconych rozdziałów i komentuje wiarygodność bądź potencjalność wydarzeń.
Formę powieści gotyckiej uznałabym raczej za sztafaż dla opowieści, która tylko pozornie traktuje o zjawiskach nadprzyrodzonych. W rzeczywistości Oates wybrała na temat swojej powieści nie tyle demoniczne moce, co analizę społeczno-polityczno-kulturową XX-wiecznych Stanów Zjednoczonych. Przez tekst przewijają się wątki rozwoju nurtu socjalistycznego, równouprawnienia rasowego, wolności kobiet oraz potyczki z zakresu władzy, dotyczące zarówno rozgrywek na arenie zarządców uczelni wyższej jak i całego narodu amerykańskiego – jego kolejnych prezydentów i polityków.
Jakby tego było mało, co wprowadza dodatkowy zamęt w kwestii granicy pomiędzy realnością a fikcją, Oates przywołuje całą gamę znamienitych postaci historycznych. Na kartach „Przeklętych" pojawiają się między innymi Theodore Roosevelt, Grover Cleveland, Upton Sinclair czy Jack London – a to tylko garstka z przywoływanych nazwisk. Jedynie osoby zaznajomione z historią Stanów Zjednoczonych i jej postaciami będą w stanie rozgraniczyć, gdzie kończy się historia a zaczyna fikcja. Muszę przyznać, że ja miałam z tym sporo problemów i nie raz musiałam sięgać do różnorodnych encyklopedii.
Zresztą nie tylko fakty/wymysły wymagają naukowej kontroli. Bohaterowie „Przeklętych" odwołują się do zagadnień największych umysłów filozofii, prowadząc ze sobą dysputy bądź określając życiowe stanowiska. Niestety, jeżeli ktoś nie oddawał się nigdy lekturze podobnych tekstów bądź też nie studiował ich z przymusu obranego kierunku, może mieć problem ze zrozumieniem całości. Niektóre wydarzenia bowiem bazują na zgrzycie pomiędzy faktycznym przesłaniem a ich odbiorem przez postaci.
W warstwie technicznej książki znaleźć można znacznie więcej smaczków. Bardzo często do historii opowiadanych przez bohaterów włącza się historyk-narrator w formie przypisów. Dodatkowo autorka wyraźnie ingeruje w formę czcionki (skądinąd nieznośnie małej), to podkreślając to stosując kursywę w odniesieniu do wybranych fraz lub wyrazów. Nie potrafię niestety stwierdzić, jakie znaczenie – poza podkreśleniem ich istotności – próbowała przez to autorka uzyskać.
„Przeklęci" nie zawsze są, niestety, literaturą fascynującą. Z pewnością trzeba mieć do niej całe pokłady cierpliwości Bo chociaż nie można odmówić Carol najwyższej klasy umiejętności posługiwania się językiem czy stylizowania na literaturę gotycką; nietuzinkowych metafor (śnieg jako ornament powietrza pozostanie w mojej pamięci na zawsze) i porównań oraz ogólnej barwności tekstu, to całość potrafi nudzić i irytować (i to w nie w tych fragmentach, w których narrator przestrzega czytelnika przez nieciekawością swojego wywodu i daje przyzwolenie, by go pominąć – bez straty dla całości, jak zapewnia –, co sądzę jest wierutną bzdurą i krygowaniem się postaci). Zdaje się, że powieść skomponowana jest sinusoidalnie. Zaczyna się dość emocjonalnie przeciętnie, później zainteresowanie rośnie, a gdy osiągnie swój zenit znowu stopniowo spada, by za chwilę się podnieść i tak aż do zaskakującej puenty opowieści.
Z pewnością także pełną przyjemność z lektury będą czerpać jedynie ci, którzy z powieścią gotycką są zaznajomieni. „Przeklęci" odnoszą się do sztandarowych przedstawicieli tego gatunku, jednak nie są to nawiązania jawne i bezpośrednie, podane na tacy.
„Przeklęci" należą do kręgu literatury ambitnej, wymagającej całej gamy kompetencji z zakresu wiedzy historycznej, filozoficznej i literackiej. Zdecydowanie nie jest to też lektura na jedno posiedzenie, a miesięczne dawkowanie kolejnych treści. Jest to z pewnością dzieło wybitne, które w swej misternej konstrukcji należałoby porównać do najbardziej docenianej literatury klasycznej – i tak jak jej przedstawicieli, „Przeklętych" można jedynie pokochać bądź znienawidzić. Niemniej, chociaż nie jest to literatura lekka i łatwa w odbiorze, o to zarówno amatorzy dzieł o nacechowaniu historyczny, filozoficznym, społecznym, obyczajowym jak i noszących znamiona inteligentnego dowcipu ją docenią. Ja jestem pod wielkim wrażeniem i z niecierpliwością oczekuję ostatecznego przyznania Joyce Carol Oates momentu przyznania Nagrody Nobla. Bo, co do tego, że takie wydarzenie nastąpi nie mam żadnych wątpliwości.
Festiwal Komiksu i Kultury Popularnej DWUTAKT 2015
Już 30 maja w Młodzieżowym Domu Kultury w Toruniu ul. Przedzamcze 11/15 (toruńska starówka) odbędzie się Festiwal Komiksu i Kultury Popularnej DWUTAKT. Impreza trwa od godz. 10.00 do 20.00 Zapraszamy!