listopad 23, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: Jez

poniedziałek, 23 maj 2016 18:30

Layers of fear

Tytuł „Layers of Fear", mimo że od jego premiery upłynęło już nieco czasu, wciąż nie schodzi z ust graczy na całym świecie. Trzeba przyznać, że to ogromny sukces, bowiem nieczęsto zdarza się, by akurat horror (i to horror polski) cieszył się tak powszechnym i długotrwałym zainteresowaniem. Ośmielę się nawet stwierdzić (jeżeli na wyrost, to tylko odrobinkę), że to jeden z najtrudniejszych gatunków, gdy wziąć pod uwagę potencjalne zadowolenie – tudzież jego brak – odbiorców. Chociaż z natury nie jestem strachliwa, a filmy o strzygach, duchach i zmutowanych mordercach łykam jak młody pelikan, śmiejąc się przy tym w głos, to mój kontakt z podobnymi grami zawsze należał do skomplikowanych. Jak skomplikowanych? A tak, że zwykle porzucałam „zabawę" po kilku minutach. Pamiętacie pierwszego „Dooma"? Lata temu potrafiłam jedynie poruszać się po planszy z latarką w dłoni i dokonywać aktów mordu wyłącznie przy jej pomocy. Na szczęście z wiekiem udało mi się wygrać ze strachem i teraz, chociaż się trzęsę i często patrzę na ekran przez palce, to kończę wszystkie rozpoczęte tytuły. Tak, jak ukończyłam „Layers of Fear". A łatwo nie było.

Produkt krakowskiego studia Bloober Team to horror FPP (z ang. first-person perspective), w którym gracz wciela się w postać artysty-malarza. Chociaż w tym miejscu chciałoby się o nim i jego historii napisać znacznie więcej, by potencjalnego odbiorcę tego tekstu zainteresować i zaintrygować, to trudno byłoby obejść się w podobnym opisie bez spoilerów, więc... Jedyne, co musicie wiedzieć, to to, że nasz bohater ma nie tylko mroczną i tajemniczą przeszłość, ale też w nietypowy sposób postrzega rzeczywistość. Chociaż słowo „nietypowy" niekoniecznie oddaje stopień przerażenia, jakiego z powodu tegoż postrzegania, doświadcza gracz.

Rozgrywka polega na eksplorowaniu przestrzeni domu bohatera i zbieraniu wskazówek w postaci fragmentów tekstowych (np. listów, wycinków z gazet itp.), wizualnych (np. fotografii czy rysunków) oraz różnorodnych przedmiotów. Te czynności pozwalają odtworzyć szokującą historię wymyśloną przez projektantów gry. Kolejne epizody rozdzielają krótkie filmiki dotyczące przeszłości głównej postaci lub jej aktualnej sytuacji. Dodatkowo, każdy etap rozgrywki poprzedza wizyta w pracowni malarskiej, w której bohater kończy swój najważniejszy obraz. Obraz, który tylko pozornie wydaje się na początku ckliwym landszaftem.

Malarstwo jest zresztą aspektem znacznie bardziej eksploatowanym w „Layers of fear" niż tylko poprzez uczynienie artystą głównego bohatera. Dom, w którym toczy się akcja gry, wypełniony jest po brzegi różnej maści obrazami. I to nie byle jakimi. Mroczne przestrzenie pękają w szwach od najznamienitszych dzieł z historii światowej sztuki. Jeżeli interesujecie się tematem, to wierzcie mi, że po zakończonej rozgrywce na wiele z nich nie spojrzycie już tak samo. A dlaczego?

Przestrzeń i wyposażenie kolejnych pokojów domu bohatera ulegają nieustannym przemianom. Co więcej, ów przemiany nasilają się i intensyfikują wraz z każdym kolejnym epizodem gry. Jak łatwo się domyślić po gatunku produkcji, nie są to przemiany przyjemne, a raczej odstręczające i budzące grozę. Wysypujące się z ramy jakiejś martwej natury, gnijące owoce, to drobnostka w porównaniu z tym, co dzieje się z niektórymi portretami. Przemieszczające się pokoje i zmiany lokacji po każdym otworzeniu drzwi, to nic, gdy zestawić rzecz z wpadaniem w pętlę zdarzeń, którą odwrócić może tylko... nie, nie zdradzę. Sama, przez kilkanaście czy kilkadziesiąt minut, musiałam znosić jazgot telefonu zanim zorientowałam się, jak się uwolnić z kleszczy tej schizofrenicznej przestrzeni.

Poza niesamowitą oprawą wizualną i intrygującą fabułą na gracza czekają jeszcze interesujące zagadki logiczne (chociaż nie w jakimś ogromnym natężeniu) oraz wgniatająca w fotel warstwa muzyczna. Początkowo wydaje się, że wszystkie te elementy należą do nudnych przeciętniaków, jednak historia tak naprawdę rozkręca się dopiero po ukończeniu wstępnego epizodu. Wtedy średniak nabiera rozpędu i wkrótce staje się jedną z najciekawszych gier ostatnich lat. Przynajmniej w swoim gatunku.

Niestety, nie obeszło się bez wad. Muszę przyznać, że „Layers of fear" dość szybko gracza nudzi. Kolejne epizody zasadzają się na podobnym schemacie konstrukcyjnym, tak, że wiadomo, kiedy mniej więcej nadejdzie finał rozdziału albo jak odnaleźć kolejną wskazówkę. Pod tym względem gra cierpi na tę samą wadę, co „Amnesia", która wraz z upływającymi na rozgrywce minutami, pozwalała się do siebie przyzwyczaić i traciła na mocy strachu. Wciąż jednak trzyma gracza przy ekranie chęć poznania puenty historii. No i może fakt, że mknie się przez „Layers of fear" jak burza – dla szczególnie niecierpliwych wystarczy i pięć godzin, by poradzić sobie ze wszystkimi epizodami. Dodam jeszcze, że Techland postarał się o wydanie edycji konesera. Zawiera ono: artbook, cyfrowy soundtrack, plakat oraz cyfrowy fankit. Wszystko to zdecydowanie wzbogaca rozgrywkę, a właściwie utrzymuje stan nią wywołany, jeszcze długo po wyłączeniu okna samego programu.

„Layers of fear" to zdecydowanie jeden z najciekawszych i najbardziej klimatycznych horrorów, w jakie dane mi było grać. Jasne, kilka rzeczy dałoby się jeszcze poaprawić – np. mnożąc ilość zagadek, czy starając się zaburzyć wypracowany dla rozdziałów schemat – niemniej to wciąż rozrywka w najwyższej półki. Jestem pewna, że zmrozi krew w żyłach nawet bardziej wymagającym z graczy. Szczególnie, jeżeli pozwolicie sobie na wkroczenie w ten nietypowy malarski świat już po zmroku i z słuchawkami na uszach.

Dział: Gry z prądem
niedziela, 22 maj 2016 12:26

Adept

Okupowana Warszawa, magia i demony – czy takie połączenie może się udać? Adam Przechrzta w swojej nowej powieści pokazuje, że i owszem. "Adept" otwiera nowy cykl autora, Materia Prima. 

Dział: Książki
sobota, 21 maj 2016 23:52

Premiera "Bongo"

Nowa gra Bruno Faiduttiego "Bongo" w polskiej wersji językowej. Premiera odbędzie się podczas Warszawskich Targów Książki (20-22 maja).

Dział: Bez prądu

Historia była jednym z moich szkolnych koszmarów. Wcale jednak nie ze względu na ogrom dat i nazwisk do spamiętania, a dlatego, że nudziły mnie niepomiernie wszystkie te wojny, akta, zmiany władzy. Bardziej niż meandry polityki oraz liczba ofiar tej czy innej bitwy interesowało mnie, jak żyli ludzie w dawnych czasach, czym się zajmowali, co mieli w domach i do czego dążyli. O tym w szkole dowiedziałam się niewiele, natomiast legendarna książka Władysława Łozińskiego właśnie takie szczegóły – choć okraszone autentycznymi aktami – obiecuje.

Dlaczego legendarna? Łoziński napisał „Prawem i lewem"  na początku XX wieku, a do dziś dzieło to pozostaje najbardziej dokładnym kompendium obyczajowości siedemnastowiecznej szlachty na Rusi Czerwonej, co podkreśla we wstępie do nowego wydania zmarły niedawno profesor Janusz Tazbir, nie mniejsza gwiazda na firmamencie nauk historycznych. „Prawem i lewem" to nie tylko lektura obowiązkowa przyszłych historyków, ale też źródło natchnienia twórczego – z pracy tej szeroko korzystał m.in. Jacek Komuda.

Wydawnictwo Iskry wznowiło książkę Łozińskiego w imponującej oprawie, o której nie sposób nie wspomnieć: potężne tomisko w pięknej oprawie robi wrażenie już na pierwszy rzut oka. Wydawcy dołożyli starań, by maksymalnie zbliżyć nowe wydanie do oryginału, a jednocześnie nie zapomnieli, że dzisiejszy czytelnik dysponuje nieco innym przygotowaniem – stąd na końcu książki wykaz użytych wyrażeń łacińskich. Przypisy końcowe zamiast dolnych (które mniej obeznanego czytelnika zazwyczaj przerażają), bogactwo oryginalnie użytych przez Łozińskiego ilustracji i objaśniający dzieje „Prawem i lewem" wstęp wskazują na chęć dotarcia do jak najszerszego kręgu odbiorców.

To się niewątpliwie udaje – i Iskrom, i samemu Łozińskiemu. Opierając się na aktach sądowych, historyk przedstawił fascynującą panoramę życia szlachty na Rusi Czerwonej – majętnych rodów, pospolitej szlachty i licznych awanturników, spośród których jednemu poświęcił szczególną uwagę. Mowa o Stanisławie Stadnickim zwanym „Diabłem Łańcuckim". Jeśli przez półtorej księgi autor snuje opowieść o procesach, porwaniach, waśniach i kompromisach, w której nadrzędne są tematy, nie osoby, to ostatnich kilka rozdziałów w całości poświęca Stadnickiemu. Nie kryje przy tym negatywnego stosunku do opisywanej postaci, co nie przeszkadza mu zaskakująco rzeczowo przedstawić życiorys „Diabła" i losy jego potomków.

Rozdziały o Stadnickim to moim zdaniem najciekawsza dla przeciętnego czytelnika część tego dzieła i choćby ze względu na nie warto się zainteresować pracą Łozińskiego. Historyk mimochodem udowadnia nieprzekonanym, że historia to nauka fascynująca, pełna barwnych postaci i zaskakujących zwrotów akcji niczym dobry thriller. O losach „Diabła" faktycznie czyta się tak, jakby to była powieść, a nie prawdziwa, „szkolna" historia, w dodatku zamieszczona w dziele, było nie było, naukowym. Łoziński nie traci kontaktu z faktografią, ale jednocześnie pisze żywym, emocjonalnym językiem, snuje iście sienkiewiczowską narrację, ożywiając na kartach swej książki ludzi, wydarzenia, rozgłos towarzyszący kolejnym wyczynom Stadnickiego. Autor nie stroni od pewnej dozy dydaktyzmu, co może szokować współczesnego czytelnika, przyzwyczajonego do nieco innego podejścia naukowców, ale jednocześnie ma niezwykle ożywczy charakter.

Historia według Łozińskiego nie ma wiele wspólnego z tym, czego uczymy się w szkole (czy nawet na studiach, o ile nie studiujemy historii właśnie). To opowieść o czasach, ludziach, obyczajach – tym bardziej imponująca, że sklejona praktycznie wyłącznie z akt sądowych. Nie sposób przejść obok tytanicznego trudu autora, tak jak nie sposób przejść w księgarni obok tak pięknie wydanego dzieła. Najbardziej zaskakuje, że to właściwie książka dla wszystkich – i profesjonalnych historyków, i studentów, i tych, którzy do nauk historycznych nie są przekonani, ale chcieliby dowiedzieć się więcej o faktycznym życiu szlachty na wschodnich rubieżach dawnej Polski. Pozostaje mi tylko dołączyć do zachwyconych głosów. „Prawem i lewem" nie zasługuje na nic innego.

Dział: Książki
poniedziałek, 16 maj 2016 17:27

"Pomnik Cesarzowej Achai. Tom V" już niebawem!

Za dwa dni na rynku ukaże się piąta odsłona z cyklu "Pomnik Cesarzowej Achai", autorstwa Andrzeja Ziemiańskiego.

Dział: Książki
niedziela, 15 maj 2016 14:09

"Zaklinacze" na wspieram.to

Na stronie wspierania społecznościowego wspieram.to można wesprzeć projekt gry karcianej pt."Zaklinacze".

Dział: Bez prądu
czwartek, 12 maj 2016 19:24

Z bożej łaski Maksymilian

Miałam kilka lat, gdy napisałam swoją pierwszą powieść. A w zasadzie bardziej ją narysowałam niż napisałam, skupiając się na ilustracjach i dodając do nich zaledwie jednozdaniowe opisy wprowadzające. Z czasem pisałam więcej, ale za to kończyłam coraz mniej z rozpoczętych projektów. Dopiero w mając dwadzieścia trzy lata postawiłam ostatnią kropkę w „Skazanych", pierwszej „prawdziwej" powieści własnego autorstwa i jednocześnie pierwszej, która trafiła na księgarskie półki. Być może z tego powodu zawsze fascynowały mnie utwory wydawane przez młodszych autorów – z podziwu i swoistej zazdrości o wytrwałość, skupienie i umiejętność kończenia tego, co się zaczęło w wieku, który zdaje się absolutnie do takiej postawy nie pasować. Przy okazji lektury powieści „Z bożej łaski Maksymilian" do wspomnianej gamy uczuć dołączyło jeszcze kilka nowych wrażeń – zaskoczenie, zafascynowanie i zawstydzenie, że podczas, gdy ja bawię się w nastoletnie historie miłosne o aniołach, demonach i sukubach; szesnastoletni Marcin Kula tworzy alternatywną wizję rozwoju Polski, odmieniając punkty zwrotne znanej nam przeszłości.

Okładka powieści w żaden sposób nie sugeruje tak bogatej, naszpikowanej wiedzą zawartości. Oto portret nastolatka z rozwichrzoną czupryną i pozą amanta z boysbandu, a nie poważnego i odpowiedzialnego polityka, członka rodziny królewskiej. Nawet skrywający się w tle herb, niemal niewidoczny na pierwszy rzut oka, nie odmienił tego wrażenia. Przyznam szczerze – spodziewałam się mdłej historyjki o zawieraniu przyjaźni, pierwszej miłości i rodzinnych niesnaskach, wynikających z przechodzenia przez „trudny wiek". Tymczasem...

Rzeczpospolita Dziesięciorga Narodów nigdy nie była potężniejsza. Król Eryk II nie tylko dba o stan obecnie znajdujących się wśród terytoriów Polski lokacji, ale także rozszerza powierzchnię kraju i umacnia znaczenie Krakowa na arenie światowej. Jednocześnie do objęcia tronu szykuje się nastoletni syn monarchy, Jego Książęca Mość Maksymilian Habsburg. Jednak czy pomimo wszechstronnej edukacji będzie gotowy przejąć władzę nad tak rozległym państwem, gdy wybije dla tego godzina? A może nie czuje się właściwą osobą do odegrania tej roli? Co z jego życiem osobistym? Czy jest gotów postawić na szali własne szczęście dla dobra narodu? I czy faktycznie ma na przygotowanie się do objęcia tronu tak wiele czasu jak mogłoby się wydawać?

Wrażenie robi przede wszystkim fakt, że świat wykreowany przez Marcina Kulę nie jest zupełnie oderwany od rzeczywistości. Oczywiście, nigdy nie istniała i pewnie już istnieć nie będzie Rzeczpospolita Dziesięciorga Narodów, ale gdyby... No właśnie. Młody pisarz pokusił się o zmiany w historii naszego kraju. Manipulując faktami, przemieniając je na korzyść Polski, stworzył świat, w którym nie tylko nie zniknęła ona z map, ale i poszerzyła swoje wpływy, stając się supermocarstwem. To niesamowite, jak wiele mogłyby zmienić pojedyncze wydarzenia, niemniej największe wrażenie robi fakt, że grę z tymi możliwościami – zgłębiając i analizując potencjalność historii – poprowadził tak młody człowiek.

Sama opowieść o nastoletnim, dojrzewającym księciu nie nosi już może takich znamion oryginalności i niezwykłości, ale stanowi przykład udanej realizacji powieści młodzieżowej. Tym bardziej przekonującej, że pisanej przecież przez przedstawiciela grupy odbiorczej. Postać Maksymiliana, jego obawy i troski, pomimo nietypowej, bo książęcej sytuacji, wpisują się w uniwersalne rozterki młodych ludzi, stając dla nich wzorem i rodzajem pocieszenia. Tak, jeżeli nie należycie do tych, którzy bez problemu nawiązują przyjaźnie, to tutaj znajdziecie kilka słów otuchy. I być może przepowiednię na przyszłość, że właściwe osoby znajdą się przy Was we właściwym czasie.

Marcinowi Kuli trudno także zarzucić cokolwiek pod względem językowym. Oczywiście nie da się ukryć, że jest to prosta proza o młodocianym targecie, a więc opisowo nieskomplikowana i nastawiona raczej na akcję niż poetykę samą w sobie, jednak całość czyta się płynnie i z przyjemnością. Nagromadzenie tytułów czy szczegółów w nomenklaturach tylko chwilami czytelnika męczy, a nawet wtedy ma swój urok. „Z bożej łaski Maksymilian" przypomniał mi czasy pierwszych zarywanych z powodu czytania nocy oraz także tych późniejszych, które poświęciłam na pisanie opowiadań.

Z czystym sercem mogę polecić powieść Marcina Kuli każdemu rodzicowi, który szuka zajmującej i w jakiś sposób edukacyjnie wartościowej lektury dla swoich pociech oraz nastoletnim fanom historii, zwłaszcza tej polskiej. Dorośli odbiorcy pochłoną powieść przede wszystkim ze względu na podziw dla kreatywności i wiedzy autora – wierzcie mi, że te uczucia budzą się automatycznie już po kilku stronach lektury. Jestem pod wrażeniem i czekam na więcej!

Dział: Książki
czwartek, 12 maj 2016 14:37

Syrena

Dlaczego jesień? (...) Chyba lubię zmiany. To, że wszystko wygląda jakby umierało, ale jednocześnie jest prześliczne. Poza tym jest przewidywalna. Zima potrafi być zbyt zimna, wiosna za mokra, a lato za suche, ale jesień jest zawsze piękna.

Kahlen miała dziewiętnaście lat gdy jej statek zatonął i została syreną - córką na służbie Matki Ocean. Dostała drugą szansę i zupełnie nowe życie. Gdy odsłuży sto lat, będzie mogła wrócić do swojej ludzkiej codzienności i będzie ponownie wolna, ale nie pozostaną jej żadne wspomnienia. Dziewczyna, mimo że kocha swoje siostry i nowa matkę, przez cały czas marzy o romantycznej miłości, a gdy ją wreszcie spotyka, okazuje się, że do odsłużenia zostaje jej jeszcze całe, okrutne dziewiętnaście lat.

„Syrena" to najbardziej romantyczna i niewinna historia o miłości jaką kiedykolwiek w życiu czytałam. Powieść jest lekka, przyjemna i pełna wdzięku. Nie ma w niej antagonistów. Kiedy dzieją się złe rzeczy są one po prostu wymogiem naturalnego porządku świata, a bohaterowie nie mają na nie zbyt wielkiego wpływu.

A pragnąłem mojej cichej dziewczyny, dziewczyny, która zwracała uwagę na to, co mówiłem, czego chciałem - jedynej osoby, która wiedziała jak mnie traktować. Dziewczyny, która nie wstydziła się moich ubrań, mojej pracy ani mojego skutera, której nie obchodziło, czy jestem bogaty, czy biedny. Uroczej, niewinnej, wybaczającej wszystko dziewczyny, która śmiała się nawet z moich najgorszych żartów, która nie zmuszała mnie, żebym był radosny, gdy chciałem chwili spokoju. Dziewczyny, o której wiedziałem od chwili, gdy jej dotknąłem, że powinna być moja.

Mimo jednak niewątpliwego uroku jaki zawarty został na stronach powieści, nie jest to książka doskonała. Pisarce nie udało się uniknąć dłużyzn, a nawet więcej - ponad sto początkowych stron zostało stworzone w pełen uroku, ale niestety dość nieciekawy sposób. Później też niewiele się dzieje, a cała opowieść od początku do końca jest prześliczna, wzruszająca, nieco smutna, melancholijna i piękna, ale właściwie ciężko powiedzieć, żeby coś się w niej działo. Sięgając po „Syrenę" o wartkiej akcji możesz zwyczajnie zapomnieć.

„Syrena" nawet w najmniejszym stopniu nie przypomina pozostałych książek spod pióra Kiery Cass. To barwna baśń dla wielbicieli miłosnych uniesień. Kahlen jest cudowna, Aisling również. Ich historia jest przepiękna. Całość jest wzruszająca, a czytanie można porównać do jedzenia waty cukrowej. W małych ilościach jest przepyszna - w zbyt dużych, zaczyna mdlić. Na szczęście „Syrena" to osobna, skończona powieść, która liczy sobie niespełna czterysta stron, więc jeżeli o mnie chodzi, to z lektury byłam naprawdę zadowolona - chyba od dawna brakowało mi tego typu książki. Jeżeli, jako czytelnik, jesteś osobą spragnioną piękna, ciepła i miłości, i masz ochotę przeczytać prześliczną baśń, to „Syrena" będzie historią stworzoną idealnie dla Ciebie.

Dział: Książki

Dzisiaj, 10 maja, swoją premierę ma powieść Evy Pohler "Purgatorium. Wyspa tajemnic". Thriller ten ukazał się nakładem wydawnictwa Replika oraz pod patronatem Secretum. Zapraszamy do lektury fragmentu pierwszego rozdziału.

Dział: Patronaty
sobota, 07 maj 2016 20:10

Krótka instrukcja obsługi psa

Kiedy dziennikarz śledczy bierze się do pisania powieści opartej na faktach znanych mu z pracy, można się spodziewać kawałka soczystej prozy z pikantnym dodatkiem ściśle tajnych szczegółów. Tego też oczekiwałam od fabularnego debiutu Krzysztofa M. Kaźmierczaka, tym bardziej, że został on napisany na podstawie śledztwa w głośnej sprawie zabójstwa Jarosława Ziętary. Poprzeczka zawisła bardzo wysoko – czy autor ją przeskoczył?

„Krótka instrukcja obsługi psa" to faktycznie krótka historia porwania i zabójstwa dziennikarza, które uchodzi uwagi państwowych służb prawa i porządku, za to staje się obsesją księdza-byłego SB-ka, milicjanta w stanie spoczynku (obecnie detektywa), a także jego eksmałżonki, która doskonale odnalazła się w policji. Po drugiej stronie barykady stoją ludzie „bez twarzy" – „Dobry", „Zły", „Rus" i inni. Nie mają imion, nie mają charakterystyki, są po prostu wcieleniem zła. Państwo nie robi nic, by ich powstrzymać, a sprawa dziennikarza to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Nie trzeba być wróżbitą, żeby zrozumieć, że wysiłki zaledwie kilku osób dążących do odkrycia prawdy są z góry skazane na niepowodzenie... Prawda? To oczywiste stwierdzenie walczy z oczekiwaniem typowo powieściowego happy endu, a rezultat musicie już poznać sami. Jeżeli, oczywiście, zechcecie.

Z dystansem podchodzę do blurbów, ale trudno się oprzeć urokowi zapowiedzi: „Zaskakująca intryga, filmowe tempo i zwroty akcji". Możecie więc wyobrazić sobie moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że intryga nie ma w sobie nic zaskakującego, a tempo spowalnia kompletna nieokreśloność, w której dryfują wydarzenia (brak nazwisk, nazw miejscowości, brak jakiegokolwiek konkretu – są jacyś ludzie, jakieś ustawy, jakieś zarzuty, nawet zabójstwo jest zaledwie „jakieś"). Z kolei zwroty akcji, jakkolwiek istnieją, zostały przez autora skutecznie zamordowane brakami warsztatowymi. Książka sprawia wrażenie bardzo wstępnego szkicu powieści, takiego, który nie tylko nie widział redakcji i korekty, ale nawet czytelnika testowego.

Ot, spójrzmy na zdanie ze strony 67: „Powiedziała mu, że według niej z dużym prawdopodobieństwem autor [anonimu] nie był mitomanem, tylko faktycznie dysponował informacjami dotyczącymi sprawy Dziennikarza i interesowaniem się nim przez Służbę". To zdanie dobrze obrazuje główne grzechy tej powieści:

1)      Brak imion i nazwisk (z nielicznymi wyjątkami). Można, owszem, nazwać bohaterów po prostu Ona, On, Dziennikarz, Ten Zły, tylko że żeby taki zabieg wybronić, potrzeba ogromnego kunsztu pisarskiego. Inaczej czytelnik dostaje nadmiar zaimków i śladowe ilości konkretów.

2)      Niedobór konkretów wiąże się z wieczną niepewnością. Mamy więc określenia takie jak „duże prawdopodobieństwo", „może warto spróbować", „pewien problem". Co jest nie tak z tymi sformułowaniami? Same w sobie nie są złe, ale nadmiar nieokreśloności to najgorsze, co może spotkać powieść sensacyjną (a do takiej „Krótka instrukcja..." aspiruje). W takich utworach nie ma miejsca na wahanie, ma się lać krew, ma być dużo akcji, strzelanin, pościgów i niewiele czasu na refleksję. Tymczasem wskutek nieokreśloności to właśnie refleksja dominuje, co gorsza, nie prowadzi ona kompletnie do żadnych wniosków, a sformułowania wyrażające niepewność nie wyglądają na użyte celowo, by czytelnik zastanowił się nad historią, lecz stanowią element maniery pisania autora.

3)      Styl. Powieść różni się od informacji prasowej. Takie zdanie mogłoby ostatecznie przejść w prasie (chociaż „interesowanie się" brzmi jak okropna nowomowa), ale dla powieści sensacyjnej, która winna kipieć od emocji, jest zdecydowanie zbyt suche. Za dużo informacji, za mało emocji, na poziomie strukturalnym zaś przeszkadza konstrukcja rzeczownikowa oraz sformułowanie typowe dla bardziej formalnych tekstów („dysponował informacjami"). Czy naprawdę nie brzmiałoby lepiej: „...nie był mitomanem, tylko faktycznie wiedział coś o sprawie Dziennikarza i o tym, że interesuje się nim Służba"?

Na przykładzie jednego zdania widać, czego można się po „Krótkiej instrukcji..." spodziewać. Niestety, przerabianie reportażu na powieść nie polega na usuwaniu wszelkich nazw własnych i mamieniu czytelnika ochłapami, jak gdyby chciało się powiedzieć: „a jeśli chcesz wiedzieć, co dokładnie się wydarzyło, przeczytaj moją książkę o sprawie, która stała się kanwą tego tekstu". To tak po prostu nie działa. Wymęczyłam się przy tej powieści, skończyłam ją z poczuciem znudzenia i rozczarowania. Podczas lektury nie martwiłam się o bohaterów (byli mi najzupełniej obojętni), nie skakała mi adrenalina (styl zdusił w zarodku wszelkie napięcie), nie interesowało mnie, co będzie dalej. Doczytałam tylko z poczucia obowiązku, a to chyba najgorsza możliwa rekomendacja dla książki. Jeżeli macie wolne popołudnie, lepiej poczytajcie o samej sprawie Jarosława Ziętary, na pewno będzie to bardziej emocjonująca lektura niż „Krótka instrukcja obsługi psa".

Dział: Książki