Rezultaty wyszukiwania dla: Fantastyka
Kroniki Obernewtyn
Isobelle Carmody to popularna, australijska pisarka. Pracę nad pierwszym tomem „Kronik Obernewtyn" rozpoczęła jeszcze w szkole średniej, a pisanie kontynuowała na studiach oraz w czasie praktyk dziennikarskich. Obecnie jest autorką kilku nagradzanych powieści i wielu opowiadań dla dzieci i dorosłych. Swój wolny czas dzieli między dom przy Great Ocean Road w Australii oraz podróże z mężem i córką.
Radioaktywny deszcz zniszczył niemalże wszystko. Bez skazy przeżyli nieliczni szczęśliwcy zamieszkujący odległe farmy i gospodarstwa. Ci, którzy ocaleli, są zdeterminowani by przetrwać. Osoby dotknięte przez Wielką Biel zostały skażone i w dziwny sposób zmodyfikowane. Stanowią zagrożenie. Elspeth, ponieważ skrywa tajemnicę, musi uważać jeszcze bardziej niż inni. Gdy zostaje zesłana do owianego złą sławą sierocińca Obernewtyn okazuje się, że wszystkie pogłoski na jego temat były prawdziwe. Czy dziewczynie uda się przetrwać? Czy gdzieś żyją inni, podobni do niej? Czy okaże się, że nie jest sama?
Powieść została wydana w dość nietypowy sposób. Pierwszy tom to cienka, licząca sobie zaledwie nieco ponad dwieście stron, książeczka. Jednocześnie wydrukowana została tak małą czcionką, że ilością treści spokojnie dorównuje standardowym, około trzystu stronicowym tytułom. Tom zawiera również niezwykle przydatną (zwłaszcza w przypadku powieści fantasy) mapkę wykreowanego świata.
Wykreowany w „Kronikach Obernewtyn" świat jest okrutny i przerażająco realny. Młodzi bohaterowie zachowuję się adekwatnie do sytuacji w jakiej się znaleźli. Samo tytułowe Obernewtyn to miejsce rodem z najgorszych koszmarów. Zostało również w świetny sposób opisane. Fabuła powieści jest ciekawa i nieprzewidywalna. Akcja toczy się wartko, jednocześnie nie wyprzedzając wyobraźni czytelnika.
Tytuł jednak nie posiada niestety samych zalet. Mimo tego, że został fajnie napisany, to czegoś w nim zabrakło. Być może jednak jest to kwestia urwanego motywu i „czytelnicze spełnienie" przyniesie ze sobą kolejna część, która mam nadzieję na polskim rynku ukaże się w miarę szybko.
Lubię tego typu książki i czytam ich wiele, ale „Kroniki Obernewtyn" mają w sobie coś specjalnego, co wyróżnia je z tłumu. To naprawdę dobra fantastyka i chociaż skierowana jest do młodzieży, myślę, że ma szansę spodobać się każdemu, niezależnie od wieku.
Nowa Fantastyka 05/15
W kioskach i salonach prasowych dostępny jest już najnowszy, majowy, numer pisma "Nowa Fantastyka". Tematem przewodnim numeru jest powrót, pod postacią miniserialu, jak również komiksu, kultowego "Z Archiwum X". Dodatkowo przeczytamy m.in. artykuł o nowych postaciach z gwardii Marvela oraz opowiadania m.in. Neila Gaimana (z uniwersum powieści "Nigdziebądź"), Petera Wattsa i Jacka Komudy.
Konkurs literacki Czwarta Strona Fantastyki
Smoki? Trolle? Elfy? A może wojny intergalaktyczne?
Twoja głowa kipi od fantastycznych pomysłów, a sny są dla Ciebie inspiracją?
A może od zawsze wiedziałeś, że jesteś pisarzem?
Dying Light. Aleja Koszmarów
Motyw zombie został już przewałkowany w każdą możliwą stronę – poczynając od sukcesu komiksów, serialu i powieści z uniwersum „The Walking Dead", poprzez „Apokalipsę Z", a na trylogii „Przegląd Końca Świata" Miry Grant kończąc. Nie licząc wielu innych pozycji, które pojawiły się na fali popularności ożywionych umarlaków. Czy można więc wycisnąć z tego coś więcej? Okazuje się, że tak.
Powieść „Dying Light" - najnowsza propozycja Wydawnictwa Zysk i S-ka, do tej pory nie mającego zbyt wiele wspólnego z zombie-klimatami, stanowi uzupełnienie gry o tym samym tytule. Jak dotąd próby przeniesienia gry komputerowej na karty książki (cykl „Assassin's Creed" oraz „Crysis. Eskalacja") odbywały się z mniejszym lub większym sukcesem, ale trudno jest przytoczyć naprawdę błyskotliwe i w pełni udane wykonanie takiego zamierzenia. Niemal za każdym razem można było wyczuć, skąd autor zaczerpnął inspirację. Choćby z tego też względu powieść Raymonda Bensona zaskakuje w bardzo pozytywny sposób, ponieważ doskonale broni się jako samodzielna, niezależna pozycja. Z góry zaznaczam, że z grą nie miałam nic wspólnego, natomiast z przyjemnością zatopiłam się w lekturze.
Akcja „Dying Light" toczy się w niewielkim mieście- państwie Harran, leżącym na granicy Turcji i Armenii. Tuż przed rozpoczęciem młodzieżowych Igrzysk Olimpijskich, miejscowa policja oraz jeden z lekarzy zauważają gwałtowny wzrost przypadków agresywnego i niewytłumaczalnego zachowania mieszkańców, poprzedzonego niezidentyfikowaną infekcją. Władze ignorują problem, nie chcąc wywoływać zamieszania w chwili, gdy są na nich skierowane oczy całego świata. W końcu, w dniu inauguracji Igrzysk dochodzi do tragedii...
Wydarzenia rozgrywające się w dniach po wybuchu tajemniczej epidemii widzimy oczami osiemnastoletniej Mel, amerykańskiej sportsmenki, która przyjechała z rodziną do Harramu, by wziąć udział w olimpiadzie. Wraz z nią podążamy ulicami miasta, które z godziny na godzinę pogrąża się w coraz większym chaosie. Mel jest twarda, bezwzględna i niemal zawsze spada na cztery łapy. Niemal. Na jej drodze stają nie tylko zarażeni, ale również zwykli ludzie, z których w obliczu zagłady otaczającego ich świata, wychodzi to, co najgorsze.
„Dying Light" nasuwa skojarzenia z filmem „28 dni później" (swoją drogą, uważam go za najlepszy spośród wszystkich poruszających tematykę zombie). W przeciwieństwie do większości książek i produkcji filmowych tego typu, mamy tym razem do czynienia nie z typowymi zombie, czyli martwymi powracającymi do życia, by żerować na żywych, ale z ludźmi zaatakowanymi przez nieznany wirus. Pod jego wpływem w ich organizmach niemal błyskawicznie zachodzi koszmarna zmiana, zmieniająca ich w bestie łaknące świeżego mięsa. Nadal żyją i można ich zabić tak jak normalnego człowieka. Jednocześnie pierwszym objawem obecności wirusa jest przede wszystkim ogarniająca zainfekowanego ogromna wściekłość, od której również wszystko się zaczęło we wspomnianym brytyjskim filmie.
Mimo że po książce nie spodziewałam się ambitnej lektury (nie oszukujmy się, do tego miana nie pretenduje żadna powieść o zombie), całość okazała się zaskakująco przyjemną w odbiorze niespodzianką. I choć dla fanów gatunku może to zabrzmieć jak herezja, to muszę przyznać, że „Dying Light" spodobało mi się bardziej niż powieści z serii „The Walking Dead", przede wszystkim za sprawą znacznie płynniej prowadzonej narracji.
Książkę czyta się błyskawicznie, a jej lektura zapewnia lekką, przyjemną rozrywkę, zwłaszcza jeśli ktoś lubi takie klimaty. Polecam nie tylko osobom, które mają już za sobą rozgrywkę w grze, ale przede wszystkim fanom zombie-apokalipsy.
Ród
„Trzeba podjąć decyzję i za każdym razem, gdy zło wyrządzone ci przez daną osobę wraca, starać się koncentrować na jej zaletach" .*
Kiedy tylko zobaczyłam zapowiedź „Rodu" od razu wiedziałam, że to coś dla mnie. Czarownice od dawna mnie fascynowały, intrygowały posiadane przez nie moce, umiejętność czarowania i tworzenie mikstur, naginania rzeczywistości. Miałam te szczęście, że mogłam przeczytać książkę jeszcze przed premierą. Jakie są moje wrażenia?
Mercy Taylor należy do jednego z najpotężniejszych rodów czarownic w Savannah, który strzeże granicy między światem rzeczywistym, a magicznym. Ona niestety jako jedyna nie posiada żadnych mocy i reszta trzyma ją z daleka od spraw związanych z magią. Dziewczyna zajmuje się oprowadzaniem turystów po mieście, a jej Wycieczki Kłamców są bardzo popularne. Gdzieś głęboko w środku czuje żal, że jest inna, ale pogodziła się z tym i przeszła nad tym do porządku dziennego. Nie podejrzewa nawet, że nadchodzące dni wiele zmienią w jej życiu, ktoś zabija Ginny – ciotkę Mercy strzegącej granicy, gdy nadchodzi czas wyboru wybranki moc wskazuje na Mer chociaż nie ma mocy, a do tego na jaw zaczynają wychodzić fakty jasno mówiące o tym, że kobieta była cały czas oszukiwana.
J. D. Horn mnie zaskoczył, rzecz jasna pozytywnie. Powieść jest nieprzewidywalna na każdym kroku, autor stworzył historię przemyślaną i dopracowaną z najmniejszymi detalami. Powieść układa się w spójną oraz logiczną całość. Wątki są dopieszczone, kończone i nie ma niczego, co byłoby źle skonstruowane. Powoli odkrywa kolejne elementy układanki, ale dopiero finał pokazuje jak umiejętnie wodzi czytelnika za nos dając domysły i fałszywą nadzieję, by za chwile zrzucić kolejną bombę burzącą chwilowy spokój. Akcja toczy się szybko, zaskakuje i nie pozwala ani na chwilę odetchnąć czy też uspokoić kołaczące serce. Horn zapewnia rozrywkę na najwyższym poziomie, zaskakuje i pokazuje iż nadal można stworzyć coś nowego i wyróżniającego się w gatunku fantastyki.
Nie jest to książeczka gdzie głównym wątkiem jest miłość, chociaż nie dało się jej pominąć. Najważniejszymi jednak punktami są długoletnie sekrety, klimat pełen grozy oraz mroku i oczywiście magia. To te aspekty są najważniejsze i najbardziej przykuwają uwagę, sprawiają, że wręcz żyje się tą historią nieustannie próbując wszystko ogarnąć, by być o krok przed bohaterami, co jak szybko się okazuje nie jest możliwe, bo Horn sam decyduje kiedy odkryje kolejne karty.
Jestem pod wielkim wrażeniem kreacji bohaterów stworzonych przez Horn'a, zarówno tych głównych, jak i drugoplanowych. Są dopracowani, realni i wyraziści. Tutaj każdy jest inny, a co najlepsze cały czas potrafi zaskakiwać – niby wydaje się, że poznało się kogoś najlepiej jak to możliwe, a wystarczy odwrócić tylko stronę i nagle okazuje się, że zupełnie nie znaliśmy tej osoby. W pewnym momencie nie wiadomo komu ufać, kto mówi prawdę, a kto znowu kłamie. Postacie mają różnorodne charaktery i każda ma do odegrania jakąś znaczącą rolę. Autor poświęcił bohaterom dużo czasu, ale najbardziej skupił się chyba na Mercy – odsunięta na bok przez rodzinę i traktowana pobłażliwie oraz ta gorsza. I chociaż jej sytuacja nie była ciekawa, to w miarę swoich możliwości walczy z przekonaniem, że jest mniej warta. To ją właśnie najbardziej polubiłam.
Przeczuwałam, że lektura tego tytułu mnie nie zawiedzie, ale nie sądziłam, że pochłonie mnie do tego stopnia iż zgubię kontakt z rzeczywistością i nie będę zauważać upływającego czasu. Niemal od pierwszych zdań wciągnęłam się w wir wydarzeń i do ostatniej kropki trwałam w napięciu i niepewności jaki będzie finał. Nie jestem w stanie zliczyć ile razy wstrzymywałam nerwowo powietrze i mamrotałam „nie" lub „to niemożliwe". Horn sprawił, że zżyłam się z bohaterami, przeżywałam kolejne wydarzenia i całą sobą chłonęłam wachlarz emocji i ten niepowtarzalny klimat. Jestem zachwycona i oczarowana pomysłem, kreatywnością autora, tym jak stworzył bohaterów, jaką drogą poszedł, by rozwinąć fabułę oraz niezwykle lekkim, ale i przyjemnym w odbiorze językiem Już nie mogę doczekać się kolejnego tomu – liczę, że będzie równie intrygujący jak „Ród".
„Ród" to niezwykle wybuchowa mieszanka gatunkowa, która sprawia, że książka pochłania bez reszty i dopóki nie przeczyta się ostatniego zdania nie da się jej odłożyć ani nawet zająć myśli czymś innym. Nawet po zakończeniu w głowie ma się chaos myśli, wszystko się przeżywa, analizuje i próbuje poukładać ten kalejdoskop emocji oraz uzyskanych informacji. Rewelacyjna, niesamowita, pełna zwrotów akcji. Polecam!
*J. D. Horn, „Ród"
Wierna
„(...) zło jest w każdym, a miłość polega na tym, by dostrzec to samo zło w sobie, bo tylko wtedy można wybaczyć drugiemu człowiekowi".*
Po tym jak bezfrakcyjni opanowali miasto Tris wraz z grupą przyjaciół opuszcza je dzięki pomocy Wiernych. Udają się po za jego granice, by dowiedzieć się całej prawdy i zobaczyć jak tam jest. Szybko okazuje się, że zmiana miejsca nie oznacza, że będzie inaczej. Ten świat nie różni się niczym od tego dobrze im znanego. Intrygi, kłamstwa, wybory. Czy decyzje przez nich podejmowane są słuszne i czy uda im się zakończyć w końcu bezcelowe walki?
Trylogia Veronicy Roth w moim odczuciu miała wzloty i upadki, pierwsza część była ciekawa, ale miała pełno niedociągnięć, druga była o wiele lepsza, bardziej dopracowana. Byłam ciekawa jaki będzie finał tej historii, czy autorce uda się mnie zaskoczyć. Jaka ostatecznie okazała się „Wierna"?
Finalny tom serii zaczyna się niedługo po tym, jak zakończyła się „Zbuntowana". Od razu widać, że jeśli chodzi o styl pisania, to następuję duża poprawa, nie odczuwa się sztuczności, jak było w przypadku „Niezgodnej". Fabuła nie do końca chyba została przemyślana, bo dzieje się dużo, szybko i nie zawsze jest wszystko wyjaśnione, wątki plączą się ze sobą i czasami zostają porzucane jakby w połowie (pierwsza rebelia przykładowo). Jak dla mnie tych wątków jest zbyt dużo – giną one zsunięte na boczny plan przez ten główny, temat genetyki, który może zaciekawić lub wynudzić. Plusem jest, że w końcu otrzymałam odpowiedzi na pytania ciągnące się za mną od pierwszego tomu. Pozytywnym aspektem z mojego punktu widzenia było też zakończenie (bez rzucania we mnie czym popadnie, proszę), ale i tutaj mam małe zastrzeżenie. O ile pomysł sam w sobie jest bardzo odważny oraz oryginalny, o tyle jego wykonanie sprawiło, że został on zbyt szybko przedstawiony i ginie trochę w całości utworu, ale wywołał masę sprzecznych emocji.
Podobała mi się postawa Tris, która zdążyła wydorośleć, nie podejmuje już pochopnych decyzji, nauczyła się analizować i nie działać pod wpływem emocji. Ostatnio dużo przeszła, co się na niej odbiło, ale dała radę. Podziwiam ją, zwłaszcza za to z jakich powodów zrobiła, to co zrobiła na końcu. Żałuję tego jak został przedstawiony Cztery, chociaż jestem w stanie to zrozumieć patrząc na jego przeszłość, nie mniej jego postawa mnie trochę irytowała w pewnych momentach. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal go uwielbiam za jego charakter (no i wygląd). Co do reszty postaci z przykrością muszę stwierdzić, że nie wyróżniają się jakoś specjalnie na tle innych, jest ich za dużo i za mało poświęcono im czasu, by zapadły w pamięć, szczególnie te nowe.
Mam mocno mieszane uczucia względem tego tytułu, ostatecznie książka mi się podobała, ale jestem świadoma jej mankamentów i to dość znaczących. „Wierna" ma swoje plusy i minusy, wciąga i intryguje, ale momentami też nuży (temat genetyki oraz wątki porzucone w połowie). Z zaciekawieniem śledziłam poczynania bohaterów, ale nie zżyłam się z nimi za mocno. Przyznaję jednak, że zakończenie mnie zaskoczyło, nie takiego się spodziewam i nie jestem w tym odosobniona. Tylko, że mi taki finał odpowiada, chociaż na początku serce się temu sprzeciwiało i nadal protestuje, to gdzieś w środku mam świadomość, że to idealne, słodko-gorzkie zakończenie. Jako całość serię oceniam na dobrą, Roth miała świetny pomysł na przedstawienie świata, to jak nim rządzono jak przedstawiła ludzkie działania i co władza może zrobić z człowiekiem.
„Wierna" zbiera skrajne opinie, ale ja w ostatecznym rozrachunku mogę ją polecić, bo nie kończy się tak, jak inne tytuły tego typu powieści, ale wiem, że wielu czytelników może być zawiedzionych (sama w pewnym stopniu jestem). Nie da się jej jednoznacznie opisać ponieważ wywołuje sprzeczne uczucia, ale warto się z nią zapoznać, by poznać w końcu odpowiedzi.
„- Czasem życie jest naprawdę do dupy. (...) Ale wiesz czego się trzymam? (...) Chwil, które nie są do dupy. (...) Cała sztuka polega na tym, by umieć je dostrzec".**
* Veronica Roth, „Wierna", s. 205
**Tamże., s. 376-377
Co lata 70. przyniosły dzisiejszemu kinu Science-Fiction?
Film fantastycznonaukowy jako kino gatunku
Pierwsze produkcje o charakterze fantastycznonaukowym pojawiły się już na początku stulecia, a więc niedługo po powstaniu kina, niemniej wciąż trudno sprecyzować ich cechy reprezentatywne. Być może powodem tego problemu jest brak wyraźnego zarysu i twardo określonych zasad – kino fantastycznonaukowe nie posiada schematu narracji, który sam w sobie określałby przynależność gatunkową; brakuje mu też bohatera, stanowiącego skonkretyzowany zarys dla większej ilości produkcji; kwestia scenerii ograniczona jest jedynie kreatywnością twórcy. Nie zaprzeczam, że ten gatunek filmowy wykazuje pewną powtarzalność motywów i najczęściej stosowanych chwytów – jednostki przejawiające cechy nadprzyrodzone, tragedie rozgrywające się w przestrzeni kosmicznej, degeneracja ziemskiego środowiska (fauny i flory), różnorodne mutacje, bunt zaawansowanej technologii – są to, jednakże własności, które nie pozwalają stworzyć spójnej i klarownej definicji, a jedynie taką, która opierałaby się na systemie wyliczeń i opisów.
Ścieżki przeznaczenia
„Ścieżki przeznaczenia" to druga część cyklu „Samotny krzyżowiec" autorstwa Marka Orłowskiego. Kolejny raz, duet: autor oraz wydawca spisali się na medal i wydali książkę, która w solidny sposób, z małą nutką fantastyki opisuje czasy wypraw krzyżowych. Do tego wszystkiego oprawa graficzna, która nawiązuje do pierwszej części, sprawia, że książka kusi czytelnika w księgarni, a na domowym regale prezentuje się zacnie. Roland podąża ścieżkami przeznaczenia, a czytelnik przemierza strony książki, jakby szedł swoimi własnymi ścieżkami. Wszystko zaczyna się tam, gdzie skończyło i to uważam za pozytywny aspekt książki. Nie trzeba sięgać pamięcią, na czym skończyła się pierwsza część.
Akcja zaczyna się jedną z wielu bitew na Bliskim Wschodzie pomiędzy wojskami europejskimi a Saracenami. Jednak w porównaniu z poprzednimi, krzyżowcy otrzymują długo wyczekiwane posiłki z Europy – a dokładnie do brzegu przybijają Anglicy
z niosącymi spustoszenie i śmierć długimi łukami, które już w pierwszym starciu sprawiają, że Saraceni zmuszeni są do odwrotu. Natomiast w innym zakątku tej dzikiej krainy
w zamku Majsaf, cudem ocalały Roland próbuje wydostać się i ostrzec swoje wojska
o podstępie, jaki szykuje na nich klan asasynów. Jednak nikt nie zna swoich ścieżek przeznaczenia, a tym bardziej Roland, który igra za każdym razem z panią śmierć, przez co wzbudza lęk w oczach swoich wrogów. Do tego wszystkiego stara historia - przepowiednia o mieczu Salomona - zaczyna się sprawdzać, co jeszcze bardziej gmatwa całą sprawę.
Roland, klucząc wśród skał i lasów, nie może ostrzec swoich pobratymców, którzy wpadają we wzorowo zorganizowaną zasadzkę. Nikt nie wie, czy owe wydarzenia odbiją się echem na polach bitew i sprawią, że losy wyprawy krzyżowej legną w gruzach.
Na domiar złego, Czarny rycerz przez zrządzenie losu, ponownie trafia do zamku Majsaf,
z którego tak starał się wyrwać. Jednak tym razem przeznaczenie zgotowało dla niego inny los. Po wielu dniach więzienia pogodził się ze swoim przeznaczeniem i postanowił dumnie kroczyć swoją ścieżką. Zgodził się na udział w wyprawie asasynów nie wiedząc nawet, co go czeka na jej końcu.
Dalej niestety nie mogę Was prowadzić, dalsze losy Rolanda musicie poznać osobiście, a uwierzcie mi, naprawdę warto.
Autor we wspaniały sposób połączył fantastykę z wydarzeniami historycznymi Bliskiego wschodu. Jest to kawałek dobrej fantastyki, w której nie ma wielu fikcyjnych postaci czy miejsc, ale o to właśnie chodzi aby wszystko było odpowiednio wyważone co sprawia, że czytelnik z jeszcze większą chęcią sięga po książkę.
Ciekawe opisy miejsc oraz próba odzwierciedlenia zwyczajów i kultury Bliskiego wschodu sprawiają wrażenie, jakby całym sobą czytelnik uczestniczył w akcji wraz z jej bohaterami. Fabuła rozpędza się jak koń w galopie, a zwroty akcji sprawiają, że czyta się ją jednym tchem i żałuje, że tak szybko się kończy.
Z pewnością książkę można polecić zarówno młodszym jak i starszym miłośnikom czytania. Dobre jest to, że książkę może z przyjemnością przeczytać osoba interesująca się fantastyką, jak również historią.
Uczeń skrytobójcy
Czy człowiek sam decyduje o swoim losie, czy jest on z góry przesądzony?
Bastard Rycerski po raz pierwszy ożył na kartach książki w roku 1995. Właśnie wtedy Margaret Astrid Lindholm Ogden, postanowiła wrócić do pisania i pod pseudonimem Robin Hobb wydała powieść Uczeń skrytobójcy. Aż dziw bierze, że ta doskonała książka ma już tyle lat. Wartościując ten tytuł, można by go spokojnie postawić obok innej powieści, która również osiągnęła już pełnoletniość. Mam na myśli Grę o tron. W fabułach obydwu niczym królowe panoszą się intrygi, a ludzie są jedynie nośnikami, pozwalającymi im się namnażać i rozprzestrzeniać. Każdą charakteryzuje powolne tempo akcji, która pomimo tego potrafi wciągnąć, a ich największą wartością są żywi i charakterystyczni bohaterowie. Jedyna różnica jest taka, że na Pieśń lodu i ognia przyszła już pora, a książki wchodzące w jej skład czekały latami, by wkraść się w łaski popkultury. Historia królewskiego bękarta Bastarda wciąż czeka na swoją szansę, ale moje serce podbiła już kilka lat temu, a przy okazji wznowienia trylogii Skrytobójca, to przekonanie jedynie się umocniło.
Mały chłopiec zostaje oddany przez własnego dziadka na dwór królewski. Jego podobieństwo do księcia Rycerskiego następcy tronu jest niezaprzeczalne. Jednakże małoletni jest bękartem, zrodzonym z nieprawego łoża. Ojciec nie uznaje chłopca, jednak król Roztropny postanawia zachować go na dworze. Przybycie młodego Bastarda na zawsze odmienia losy całego Królestwa Sześciu Księstw.
Trudno jest lepiej ubrać w słowa fabułę Ucznia skrytobójcy, czyli pierwszego tomu trylogii Skrytobójca. Bowiem bardzo łatwo można zdradzić te szczegóły historii, które czytelnik powinien poznać sam, zagłębiając się w lekturze. Tak więc postaram się skupić na postaciach oraz na pewnych rozwiązaniach, które autor skrupulatnie stosuje by wciąć pętać i tak zagmatwane losy bękarta.
Główny bohater jest młodym chłopcem, który niewiele rozumie i wcale nie chce się dowiedzieć. Wiele czasu minie zanim zacznie dostrzegać zależności na królewskim dworze, a także nim zauważy gesty prawdziwej i szczerej przyjaźni. Trudno jest go jednak winić, za pewne nieporadne kroki oraz błędy, które popełnia każdy młodzieniec, szczególnie pozbawiony obecności czułego matczynego serca. Autorka nie szczędzi Bastardowi przykrości, nie chroni go przed stratą, nie pozbawia trudnych doświadczeń. Być może właśnie to sprawia, że nie sposób jest go nie polubić. W książce występuje natomiast cała paleta różnorakich postaci, począwszy od tych najbardziej sztampowych, po te które niejednokrotnie potrafią zaskakiwać. Od tych, do których można zapałać sympatią, po tych którzy przerażają.
Historia Bastarda bynajmniej nie jest historią dla dzieci, choć nie ukrywam, że doświadczony i wprawny czytelnik, może uznać opowieść o losach kilkuletniego a następnie nastoletniego chłopca za nieco infantylną, śpieszę jednak wyjaśnić, że Uczeń skrytobójcy to wielowątkowa, pełna pasji i kipiąca od emocji historia, której daleko od dziecięcej naiwności. Powieść, którą czyta się z wypiekami na twarzy. Powieść, która rozczarowuje jedynie tym, że nie głaszcze swojego bohatera. Powieść, która zaskakuje i bawi. Fantastyka z prawdziwego zdarzenia.
Pandemia
Pojęcie pandemia pochodzi z języka greckiego i oznacza epidemię choroby zakaźnej, cechującej się wysoką zaraźliwością oraz brakiem naturalnej na nią odporności populacji. Do najpopularniejszych, a co za tym idzie najgroźniejszych pandemii XX i XXI wieku należą szczepy grypy hiszpanki, azjatyckiej, Hong-Kong oraz A/H1N1, a także AIDS. Według znawców szybkiemu rozprzestrzenianiu się pandemii sprzyja proces globalizacji, czyli procesów, które powodują, że państwa mocniej się ze sobą integrują i mają między sobą wiele zależności.
Jana Wagner w swojej powieści „Pandemia" chciała, jak sama pisze, złamać szerzący się ostatnio szablon powieści z gatunku postapokaliptycznej. Według autorki wszechobecne ostatnio na półkach księgarni powieści z tej tematyki nie wnoszą do literatury nic nowego, bo kopiują się wzajemnie, a co za tym idzie, nie szanują czytelnika, „bo nie są tak naprawdę na serio, ani uczciwie". To dlatego postanowiła napisać powieść, która temat epidemii potraktuje poważnie i wyczerpująco. Czy się jej to udało? O tym poniżej.
W Moskwie wybucha epidemia grypy. Ponieważ póki co nie ma na nią lekarstwa, władze starają się zapobiec rozprzestrzenianiu się choroby jedynymi dostępnymi środkami, jakie mają, czyli blokowaniem granic i zakazami wyjazdu z miast, a nawet poszczególnych dzielnic.
Fabuła przedstawiona została z perspektywy głównej bohaterki 36-letniej Anny, kobiety dojrzałej, matki i żony, kogoś zupełnie przeciętnego. Właściwie Anną mogłaby być każda kobieta, gdyż bohaterka nie ma cech szczególnych. Tak naprawdę najważniejszą rzeczą decydującą o jej zachowaniu jest fakt, że jej obecny mąż, miał przedtem rodzinę, żonę, małe dziecko i to dla Anny ich zostawił. Sytuacja ta miała i nadal ma duży wpływ na życie Anny, jej rodziny oraz kontakty ze znajomymi, ponieważ w większości są to znajomi znający pierwszą żonę Sierioży.
Powieść „Pandemia" zdecydowanie różni się od wszystkich tego typu historii. Epidemia wybucha nagle, ale niepostrzeżenie, jakby ukradkiem. Ot, ludzie zaczynają chorować, na ulicach noszą maski na twarzach, a media podają dość skąpe informacje na temat choroby, tego jak się przenosi, by z czasem zupełnie zamilknąć. To wtedy zaczyna się właściwa akcja. Ponieważ jest sroga zima, ludzie zamykają się w domach albo próbują wydostać się z miasta, licząc, ze wyjazd pozwoli im uchronić się przed zarażeniem.
Anna wraz mężem i synem, a także grupą sąsiadów i znajomych, decyduje się na wyjazd z miasta. Celem ich podróży jest dom na małej wysepce przy granicy z Finlandią.
W długiej, bo trwającej blisko dwa tygodnie, podróży bohaterowie będą musieli się zmierzyć nie tylko z zimnem, brakiem paliwa czy jedzenia, ale też z przygnębiającą rzeczywistością. Opustoszałe miasteczka, wsie, osady sprawiają przykre wrażenie. Ludzi albo już w nich nie ma, bo odeszli, albo zostali wymordowani, a osady spalone miotaczami ognia. Podróż ta jest dla Anny czasem lęków o dorastającego syna, męża, który od trzech lat jest dla niej całym światem oraz próbą znalezienia w tym wszystkim miejsca dla byłej żony i jej dziecka, bo i oni są uczestnikami tej podroży.
Czy bohaterowie dotrą bezpieczne do celu i co tam znajdą? To się okaże.
Pomysł, by epidemię uczynić jedynie tłem, a wątkiem głównym podróż bohaterów, był dość ryzykowny. Osobiście nie lubię, gdy o wydarzeniach mówi się jedynie przy okazji, a historia skupia się na działaniach i związkach bohaterów. Janie Wagner udało się te dwie sprawy umiejętnie zrównoważyć. Podróż przez Rosję jest okazją do obejrzenia skutków epidemii w praktyce, zobaczenia, jak dotyka i jak mocno krzywdzi ona zwykłych ludzi, którzy, właśnie przez swoją zwykłość, nie mają szans ani na pomoc medyczną, ani nawet na godne chorowanie. Przypomina to raczej dogorywanie, gdzieś w na uboczu i w zapomnieniu. O braku jedzenia, opału i innych potrzebach nawet nie ma co wspominać.
Powieść czyta się dobrze, choć jestem przyzwyczajona do realiów Metra 2033 i trochę trudno było mi przestawić na spokojną narrację i tempo akcji. W tej powieści zza rogu nie wyskoczy okropny mutant, nie ma tu szkodliwych skutków promieniowania. To tylko (i aż!) grypa, która zbiera swoje śmiertelne żniwo.
Pandemia to historia dla lubiących powieści drogi, z domieszką psychologii i katastrofy w tle.
Polecam. Warto!