Rezultaty wyszukiwania dla: akcja
"Gra o Tron. Książka do kolorowania" nadchodzi
Naostrzcie czerwone kredki. Polska premiera pierwszej książki do kolorowania dla miłośników „Gry o tron" już 4 listopada. Już od pewnego czasu zestaw kredek i książeczka do kolorowania na stole to niekoniecznie sygnał, że w mieszkaniu są małoletni. Odkąd kolorowanki dla dorosłych wydaje Penguin Random House, a we Francji sprzedają się lepiej niż książki kucharskie, proste szablony są zastępowane przez coraz bardziej wyrafinowane obrazy.
Studnia Wstąpienia
Po przeczytaniu „Z mgły Zrodzonego" nie mogłam się doczekać „Studni Wstąpienia". Lecz od momentu , gdy Wydawnictwo Mag wysłało mi egzemplarz recenzencki książki do tego, w którym po nią sięgnęłam minęło parę tygodni. Przez ten czas nawarstwiały się zobowiązania blogerskie i zawodowe, a czasem trzeba było też znaleźć czas na życie prywatne. Czekanie z lekturą kontynuacji opowieści o Vin oraz o losach Środkowego Dominium stało się chyba jednym z moich największych czytelniczych błędów. Gdy już sięgnęłam po „Studnię wstąpienia" właściwie nie oderwałam się od niej aż do ostatniej strony. Sanderson po raz kolejny udowodnił, że zajmuje zasłużone miejsce w czołówce pisarzy fantasy.
Okładka drugiego tomu, podobnie jak pierwszego, zaskakuje swoim kunsztem. Trzecie wydanie powieści w Polsce zyskało twardą (i tylko i wyłącznie taką) oprawę. Jednak jej bohaterem nie jest ponownie Vin, lecz Elend (wszelkie wątpliwości rozwiewa laska, którą trzyma w dłoni). Młody, lecz poważny, o zdeterminowanym wyrazie twarzy mężczyzna stoi na tle zabudowań, przypominających te średniowieczne. Całość krajobrazu spowija gęsta mgła, która zdaje się nie dosięgać bohatera okładki, ubranego w bogaty, szlachecki strój i trzymającego w lewej dłoni księgę.
Minął rok od zabicia Ostatniego Imperatora, który przez tysiąc lat sprawował brutalne rządy i uważany był za istotę boską, nieśmiertelną. Teraz władzę sprawuje król Elend Venture, szlachcic, który wraz z drużyną Kelsiera stara się zbudować nowe społeczeństwo. Vin stała się w tym czasie jego ostoją, a także najpotężniejszą Zrodzoną z Mgły w imperium. Niestety, okazuje się, że obalenie Ostatniego Imperatora było pierwszym wyzwaniem stojącym przed ludźmi chcącymi coś zmienić w krainie, w której żyją. Luthadel planuje zaatakować Lord Straff Verture, a także inne wrogie armie. A to tylko początek problemów, które staną przed Elendem, Vin i całym ludem...
Muszę przyznać, że pomimo, że pierwsza część była rewelacyjna, to druga zdecydowanie szybciej nabiera tempa. W zasadzie czytelnik już na samym początku zostaje wrzucony w wir wydarzeń, przypomniane zostają najważniejsze wydarzenia, które rozegrały się w poprzednim tomie. Co ważniejsze, już na samym początku można dostrzec, że Sanderson idealnie zaplanował trylogię. Wszystkie wątki łączą się w całość – te pomniejsze z „Z mgły Zrodzonego" znajdują więcej miejsca w drugim tomie, część z nich zostaje rozwiązana, a część z nich składa się na furtkę, którą autor pozostawia na zwieńczenie cyklu.
Na tle innych powieści fantasy Sanderson być może nie grzeszy oryginalnością, jeśli chodzi o opis uciśnionego społeczeństwa, kastowości czy problemów, jakie ze sobą ona niesie. Jednak odnoszę wrażenie, że właśnie u Amerykanina te wątki, a właściwie tło społeczno-polityczne wybrzmiewa o wiele dosadniej. W tym zakresie pisarz czerpie z naszej historii, z naszej rzeczywistości, kreując ciekawy obraz zmian, jakie dokonały się po obaleniu rządów Ostatniego Imperatora. Poświęca odpowiednio dużo miejsca także politycznym intrygom oraz mechanizmom, jakie funkcjonują w świecie w ogóle, nie tylko tym przedstawionym w powieści.
Rozumiem pewną irytację niektórych czytelników na wątki romantyczne, lecz sama mam wobec nich mieszane uczucia. Aby uniknąć niepotrzebnych spoilerów, skupię się jedynie na tym, który obserwujemy przez pierwszą część powieści, czyli na związku Vin i Elenda. Nawet zdając sobie sprawę, że mamy do czynienia z młodymi ludźmi, ich relacja wydaje się dość infantylna, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę bieg wydarzeń, w których biorą oni udział. Jednak z drugiej strony charakteryzuje ją urocza niewinność, której w powieściach fantasy, tych nieskierowanych do „młodych dorosłych", tak często brakuje.
Pomimo, że nie spotkamy już Kelsiera, spotykamy się z resztą jego „świty". Choć Ocalały nauczył ich śmiechu, przekomarzania się oraz tego, że należy czasem odetchnąć, nieważne, jaki jest ogrom tarapatów, w które się wpakowali, obecna sytuacja społeczno-polityczna powoduje, że wraz z rozwojem wydarzeń wpadają w coraz bardziej pesymistyczne nastroje. Tych żartów, chwil rozluźnienia jest o wiele mniej niż wcześniej. Nadal jednak czytelnik obcuje z nimi niczym z własnymi przyjaciółmi, o których się troszczy, których niekiedy ma ochotę zamordować za brak rozsądku, za lekkomyślność, a czasem marzy o tym, by ich po prostu przytulić.
Spotkamy się z tak samo efektownymi, plastycznymi opisami walk. Jednak tym razem jest ich o wiele więcej. Szczególnie jeśli chodzi o pojedynki Vin z innymi Allomantami, w tym ze Zrodzonymi z Mgły. Wydaje mi się, że w związku z tym w powieści znaleźć można nieco więcej opisów niż w poprzednim tomie. Szybsza akcja u Sandersona oznacza także większą ilość zwrotów akcji. Nie można doczepić się do jakiejś nielogiczności, nadmiaru lub niedomiaru w tym zakresie.
Sama Allomancja nadal pozostaje jednym z najmocniejszych składników powieści. jej sekrety nadal odkrywamy razem z Vin, ucząc się na błędach, próbując odnaleźć tajemnice, które nigdzie nie zostały zapisane. Podobna rzecz ma się z samym światem przedstawionym. Nieco zabrakło mi w nim mroku, przerażenia, który bardziej odczułam w pierwszym tomie, lecz nadal to rzeczywistość niezwykle wyrazista, smutna, szara, mglista.
Od „Studni Wstąpienia" trudno się oderwać choćby na chwilę. Świat, w którym rządzi Allomancja, w którym każdy dzień jest zagrożony, w którym słońce dawno przestało być żółte, a obalenie tyrana staje się tylko szczytem góry lodowej, z jaką przyjdzie się zmierzyć mieszkańcom całej krainy porywa czytelnika, obłapia go swoimi mackami, każąc przeżywać każdą emocję, każdą śmierć wraz z pozostałymi bohaterami. Jeśli jeszcze nie poznaliście twórczości Sandersona, odsyłam Was z radością (i zazdrością, że ta przygoda jeszcze przed Wami) do „Z Mgły Zrodzonego". Jeśli zaś już poznaliście Vin oraz jej towarzyszy – nie zwlekajcie jak zrobiłam to ja. Postawcie sobie „Studnię Wstąpienia" za swój czytelniczy priorytet – gwarantuje, że nie będzie żałować.
Zakażenie
„Zakażenie", drugi tom serii „Infekcja", nie powinna się niczym wyróżniać. Bo ileż przeczytaliście już powieści lub obejrzeliście filmów, w których wroga inteligencja planuje zapanować nad światem za pomocą tajemniczego patogenu? Szczegóły mogą się zmieniać mniej lub bardziej, lecz koncept pozostaje ten sam. Co więc sprawia, że książkę Scotta Siglera czyta się wręcz jednym tchem, zaśmiewając się przy niej i jednocześnie czując nieustające napięcie?
Trzeba przyznać, że Wydawnictwo Gmork przyłożyło się do projektu okładki. Postawili na celną prostotę. Cała okładka utrzymana została w czarnym kolorze – przebijają się czerwone neurony (tutaj trochę zgaduję) oraz niebieskie linie przypominające błyskawicę. W centralnej części znajduje się tzw. trójkąt, czyli główny sprawca infekcji reprezentujący obcych. Przyznam, że początkowo myślałam, że to maska gazowa, lecz już po kilku stronach dowiedziałam się, co znaczy kształt o wielkich, żółtych, niemalże pionowych oczach.
W Ameryce tajemniczy patogen przemienia ludzi we wściekłych morderców, którzy zabijają swoje rodziny i bliskich w psychopatycznym szale. Rząd dostrzega wzór i stara się za wszelką cenę rozwiązać kryzys, nie informując o tym społeczeństwa. Jednak wniosek jest jeden: patogen to sprawka obcej, inteligentnej formy życia. Powołano specjalną grupę, która zebrana w ścisłej tajemnicy ma za zadanie zapobiec katastrofie. Należą do niej agent CIA – Dew Philips, epidemiolog – Margaret Montoya oraz jej współpracownicy. Posiadają niebanalną tajną broń – byłą gwiazdę footballu, Perry'ego Dawsey'a, który jako jedyny przeżył po infekcji obcych. Po traumatycznych przeżyciach posiadł niewytłumaczalną możliwość lokalizowania nosicieli choroby. Choć niezwykle przydatny, trudno nie uznać go za niebezpiecznego. Zespół robi wszystko, aby zapobiec katastrofie i powstrzymać infekcję przed rozprzestrzenianiem.
„Zakażenie" to prawdziwy miszmasz gatunkowy. Znalazło się w nim miejsce dla science fiction, horroru, a nawet thrillera i powieści akcji. Pomimo, że ogół konceptu trudno nie nazwać banalnym, to w całości prezentuje się wyśmienicie. Sigler czerpie motywy z różnych źródeł, od różnych tekstów kultury robiąc to bardzo celowo i świadomie. Wystarczy chociażby wspomnieć „Łowcę snów" Stephena Kinga, które to skojarzenie przypłynęło do mnie jako pierwsze.
Bardzo cieszy to, że Scott Sigler pomyślał o swoich nowych czytelnikach i sprawił, że drugą część trylogii „Infekcja" można czytać bez znajomości pierwszej. Umiejętnie wprowadza czytelnika w świat przedstawiony, informując go o przeszłych zdarzeniach na kolejnych etapach rozwoju akcji. Spokojnie można ją potraktować jak odrębną powieść, jednak gwarantuje, że po takiej rozrywce chce się więcej – większość odbiorców prędzej czy później sięgnie po trzecią część serii, tego jestem pewna.
Amerykański pisarz umiejętnie scharakteryzował wykreowanych przez siebie bohaterów – naprawdę czuć, że są z krwi i kości, a nie reprezentują kolejny szablon. Mimo, że Drew nosi pewne sztampowe znamiona reprezentujące agenta CIA to na jego postać składa się szereg cech, które połączone ze sobą tworzą dość osobliwą figurę. Podobna rzecz ma się z Perry'm Dawsey'em, pozostającym według mnie najciekawszym bohaterem powieści. Być może mój odbiór tej postaci byłby zgoła inny, gdybym przeczytała pierwszy tom serii. Lecz wywołał on we mnie zarówno złość, jak i smutek czy wzruszenie.
Scott Sigler przyłożył się także do edukacji swojego czytelnika. Na każdym kroku wyjaśnia zagadnienia z dziedziny biologii, biochemii czy medycyny. Operuje także w zrozumiały sposób terminami wojskowymi, co tyczy się nie tylko stopni, ale także ogólnie pojętych militariów. Sprawnie kreuje relacje z działań taktycznych na polu walki, oddając przy tym mechanizmy funkcjonujące w wojsku. Co ciekawe, to wiedza, która rzeczywiście pozostaje. A niektórzy mówią, że z „takiej" literatury nie można się niczego nauczyć...
Powieściopisarz bawi się teoriami spiskowymi, nie czyniąc z nich przerażających kreatur, które są prawdopodobne, lecz coś, co na pewno ma miejsce. Odsłania pewne schematy współpracy rządu z wojskiem, wysnuwając pewne wnioski, które dotyczą tylko Stanów Zjednoczonych. Na tej płaszczyźnie książka prezentuje się bardziej realistycznie niż mogłoby się z pozoru wydawać.
Pod względem językowym można docenić pewien gawędziarski, lekki ton pisarza. Dialogi przepełnia czarny humor oraz cynizm, co potęguje jakąś komiksowość, niekonwencjonalność postaci. Sigler zręcznie podzielił także swoją książkę na krótkie rozdziały, które przyspieszają tempo czytania. A ich tytuły... tutaj znów należałoby się odwołać do pewnego zdystansowania autora i jego wprawy w przelewaniu własnego humoru na papier.
„Zakażenie" to gatunkowy melanż, który powinien się spodobać zarówno fanom thrillerów czy Kinga, jak i wielbicielom horrorów klasy B. Szybka akcja, obfitująca w nieoczekiwane zwroty, napięcie trzymające od początku do końca, a także niezwykła filmowość powieści gwarantują udane kilka godzin lektury. Scott Sigler w świetny sposób wykorzystał motywy, które od dekad funkcjonują w kulturze, okraszając je cynizmem oraz kreując bohaterów, których równie dobrze moglibyśmy spotkać w jakimś komiksie.
"Deus Ex: Rozłam Ludzkości" - nowy zwiastun
Premiera nowej odsłony serii Deux Ex odbędzie się w lutym, a już teraz możecie zapoznać się z nową zapowiedzią gry.
Lodowa cytadela
Postapokaliptyczne wizje świata wracają do łask, a autorzy prześcigają się w koncepcjach na coraz bardziej skomplikowane i nieprzewidywalne światy. Fabryczna Zona, która zgromadziła w swoich zasobach już niejedną powieść z tego gatunku, zdecydowanie nie spoczywa na laurach. Tak, jak i wspierany przez wydawnictwo autor, Paweł Kornew, który w ramach cyklu „Przygranicze" wydał właśnie piątą odsłonę swojej serii (gdyby liczyć tomami, byłaby to ósma odsłona, jednak Kornew w ramach wykreowanej rzeczywistości pochyla się nad różnymi bohaterami, czyniąc ich wiodącymi postaciami jednej lub więcej historii; „Lodowa cytadela" to opowieść o kolejnym bohaterze).
Najnowsze dziecko Fabrycznej Zony sprawia, że potencjalny czytelnik drży na całym ciele od chwili, gdy zauważy książkę na księgarskiej półce. Różne odcienie niebieskiego i błękitu, krajobraz skąpany w śniegu i bohater odziany tak, że brakuje miejsca na wątpliwości, co morderczego chłodu. Przyznam, że lekturę zaczęłam wraz z pierwszymi chłodami i idącą w parze awarią grzejników, więc bez kubka gorącej herbaty nawet nie próbowałam się w fabułę zagłębiać.
I dobrze, bo wnętrze lodowatego tomu także nie podnosi temperatury otoczeniem. Nie ma się zresztą, co dziwić, bo opisywane przez Kornewa Przygranicze, to zespół miast wyrwany przed laty z naszej rzeczywistości i umieszczony w czasoprzestrzeni nieustępliwego mrozu. Nie to jednak czyni go niezwykłym. Wichry niosą bowiem dla mieszkańców coś więcej, niż tylko chłód – magiczne zdolności. Jewgienij Apostoł, pośrednik w bardziej lub mniej legalnych transakcjach, należy do tych właśnie, unikalnych jednostek, jednak swój dar jasnowidzenia stara się możliwie tłamsić z powodu skutków obocznych. Dopiero, gdy rozpoczyna się bitwa o to, kto skróci go o głowę mężczyzna decyduje się wykorzystać posiadane umiejętności. Tymczasem uciekając i próbując ocalić skórę trafia na możliwość najlepszego interesu życia...
Ponad pięćset stron lektury, chociaż diabelsko lodowate z perspektywy miejsca akcji, aż kipi od intryg, walk, rozlanej krwi, mrocznych przeciwników, magicznych zagrożeń i poczucia humoru. Mimo, że zawiązanie akcji nie nastraja optymistycznie – groźba śmierci głównego bohatera nigdy nie jest wesoła – to trudno byłoby o mniej poważne potraktowanie tematu potencjalnego zgonu niż zrobił to Kornew, bez wchodzenia w groteskę czy formę karykatury. Jest dynamicznie, ale to nie dynamizm kina akcji z pobrzękiwaniem thrillera w tle, a raczej wysokobudżetowa komedia z dobrymi efektami specjalnymi.
Sama fabuła, chociaż logiczna, wydaje się również nieco nieuporządkowana. Bohaterowie gnają przed siebie większość decyzji podejmując w biegu, a nie kierując się drogą logicznego i starannego przemyślenia sprawy. Ma to swoje plusy i minusy, jednak w ostatecznym rozrachunku gwarantuje po prostu doskonałą rozrywkę, od pierwszej do ostatniej strony. Z Kornewem nie sposób się nudzić, ale jednocześnie nie sposób wykrzesać z całości czegoś głębszego niż emocje towarzyszące solidnemu blockbusterowi.
Z pewnością utrudniają to bohaterowie, którym bliżej do reprezentantów zbioru cech charakteru, niż faktycznych postaci z krwi i kości. Jewgienij Apostoł to taki trochę nieporadny życiowo krętacz, który radzi sobie głównie dzięki ogromnemu szczęściu. Jego towarzysze, wrogowie i przełożeni momentami nieco się między sobą zacierają, uniemożliwiając wyrycie ich w pamięci. Chętnie poznałabym za to bliżej historię Aleksa i Napalma, którzy wydawali się rokować na coś więcej, niż role drugoplanowe.
Paweł Kornew posiada rzadki dar lekkiego pióra, w którym partie komiczne naprawdę okazują się zabawne, wzbudzając całą gamę uśmiechów – od słabego, błąkającego się zaledwie na wargach, do głośnych wybuchów radości. Niestety bywają i słabsze momenty, gdy bohaterowie przerzucają się docinkami, które pamiętam jeszcze z przełomu podstawówki i gimnazjum. I nie, nie była to forma gry bohaterów, nie posiadali świadomości nieco żałosnego brzmienia wkładanych w ich usta zdań. Szkoda, bo linia dialogowa zajmuje w powieści sporo miejsca, a mimo to nagromadzenie rozmów kosztem akcji nie przeszkadzało mi tak, jak zwykło to bywać w innych przypadkach. Gdyby nie tych kilka zgrzytów byłoby jednak idealnie.
„Lodowa cytadela" to lekka i niewymagająca lektura z ciekawym konceptem świata przedstawionego i wyraźnymi, choć nieco zbyt stereotypowymi oraz pustymi dramaturgicznie i emocjonalnie bohaterami. Powieść czyta się szybko i z przyjemnością. Po wszystkim zostaje apetyt na odszukanie pozostałych dzieł autora i ponowne wkroczenie w świat Przygranicza. Jeżeli dręczy Was ostatnio zły humor, wpadliście w dołek lub macie jesienną chandrę, oto lekarstwo. Byle w komplecie z kubkiem parującej herbaty (lub, jak sugeruje okładka, rękawicami).
"Defiance" - koniec serialu
Stacja SyFy oficjalnie ogłosiła zakończenie emisji serialu "Defience" na 3 sezonie. Informacja ta wbrew pozorom nie jest szczególnym zaskoczeniem dla miłośników serialu. Już od jakiegoś czasu spekulowało się o zakończeniu emisji na trzecim sezonie.
Drżenie
Istnieją historie, które obojętnie ilu by się nie doczekały tomów, mają w sobie to coś. Jeden tom może być nieco słabszy kosztem innych, lepszych, ale generalnie całość wychodzi na plus. Bywa jednak, że dobrą decyzją ze strony autora byłoby zakończenie zmagań bohaterów, aby nie męczyć ich samych, czytelników, a już przede wszystkim siebie samego. W tym drugim przypadku szkoda, że do podjęcia takich decyzji nie dochodzi.
Drżenie to trzeci już tom serii Denazen inspirowanej historiami bohaterów o niezwykłych umiejętnościach ściganych przez tajne pozarządowe organizacje, które planują ich wykorzystać do własnych, najczęściej polityczno-militarnych celów. Styczność z taką organizacją może oznaczać tylko jedno: kłopoty. I to właśnie dopadło główną bohaterkę, Deznee Cross.
Życie dziewczyny uległo zmianie, gdy na jej drodze stanął tajemniczy Kale, chłopak czarujący i naiwny, ale też o umiejętnościach zawodowego zabójcy. Ku swemu zaskoczeniu Deznee dowiedziała się, że w sprawy Denazen jest zamieszany jej ojciec, że sprawy rodziny wyglądają zupełnie inaczej niż do tej pory myślała, a ona sama umie więcej niż się po sobie spodziewała.
W tomie drugim sprawy bohaterów skomplikowały się jeszcze bardziej. Okazało się, że ludzi o różnych umiejętnościach jest całkiem sporo, a także że mają oni pewien genowy defekt, który w momencie ukończenia 18. roku życia doprowadza ich do szaleństwa, a w konsekwencji do śmierci. To dlatego głównym zadaniem bohaterów w części trzeciej będzie jak najszybsze odnalezienie tych osób i udzielenie im, w miarę możliwości, pomocy. Ten sam problem ma także Deznee, to dlatego poszukiwania przybierają znacznie na sile.
Bohaterka ma dodatkowy kłopot z Kale'm, który by ją ratować, dobrowolnie wrócił do Denazen, a teraz w ogóle jej nie pamięta. Dziewczyna jest zdruzgotana i postanawia zrobić wszystko, by przywrócić ukochanemu wspomnienia. Czy jej się to uda?
Podejrzewam, że książka przypadnie do gustu nastoletnim czytelnikom i być może będą oni bardziej wyrozumiali dla historii w niej zawartej. Sama jestem odrobinę zniecierpliwiona.
Podjęłam się lektury Drżenia, bo mylnie założyłam, że będzie to finał trylogii. Gdyby tak było, naprawdę wyszłoby to serii na dobre. Tymczasem dowiedziałam się, że autorka ma w planach wydanie części czwartej i piątej i wtedy stało się dla mnie jasno, dlaczego tak niewiele się tutaj dzieje.
Wszystko udaje się bohaterom zbyt łatwo, a zagrożenie nigdy nie jest tak poważne, jak powinno. Kale jak na kogoś, kto przeszedł tak straszne tortury, zbyt szybko wraca do siebie i zachowań, które go wcześniej cechowały. Najmocniej zagrożona szaleństwem i śmiercią Deznee, wcale nie ma groźnych objawów, a potem wszystko się rozmywa. Największa nadzieja Szóstek, okazuje się niepotrzebna, bo znajduje się inne wyjście. I nawet okrutne Denazen straszne się nie wydaje. Słowem, co już się zbuduje trochę napięcia, to momentalnie się je obniża, przez co historia traci logikę i wiarygodność.
Akcja toczy się dość leniwie i bohaterowie więcej tu planują niż robią. Kiedy już wydaje się, że dojdzie do ostatecznego starcia, wszystko zostaje zastopowane, bo przecież coś trzeba zostawić na kolejne tomy. W rezultacie nie otrzymujemy żadnych kluczowych rozwiązań, a kilka naprędce wymyślonych niejasności ma czytelnika zachęcić do sięgnięcia po kolejny tom.
Jeśli o mnie idzie, to poczułam się oszukana, bo liczyłam na zakończenie i to takie ostateczne. Zapowiedź kontynuacji ma sens tylko wtedy, gdy jest jeszcze co opowiadać. W tym przypadku, moim zdaniem już niestety nie ma.
Jak już mówiłam, z lektury będą zadowoleni zagorzali miłośnicy serii i ci czytelnicy, którzy znają dwie pierwsze części. W innym przypadku odbiór fabuły będzie nastręczał trochę kłopotów, w związku z tym, jeśli ktoś zechce po tę pozycję sięgnąć, to na własne ryzyko.
Ropuszki
„Co jest złego w truciznach? Są takie czyściutkie... albo uduszenie... Ale nie, wy zawsze musicie robić krwawą łaźnię... Wiecie, że gorzej od krwi spiera się tylko czerwone wino?".[1]
Ile razy po zakończeniu ulubionej serii zastanawiamy się co dalej u bohaterów, których darzymy sympatią? Albo zastanawiamy się co było przed rozpoczęciem cyklu? I nie mówię tu tylko o tych pierwszoplanowych postaciach, ale i pobocznych, bo to ich historie najczęściej szybko się kończą, a nas nurtuje co tam u nich słychać...
Aneta Jadowska, autorka heksologii o Dorze Wilk sama była ciekawa tego co u jej podopiecznych i dzięki temu oddała w ręce swoich czytelników Ropuszki, zbiór opowiadań przedstawiający losy bohaterów przed i po wydarzeniach z poszczególnych tomów. Intryguje was jak dokładnie wyglądało pierwsze spotkanie Dory i Leona, albo co działo się przed Wszystko zostaje w rodzinie? Chcecie poczytać o Bognie, Romanie, Mironie i Joshui oraz o innych znajomych wiedzmy? W takim razie zupełnie nie rozumiem na co jeszcze czekacie...
O Anecie Jadowskiej słyszał już chyba każdy, nawet ten kto nie miał jeszcze styczności z jej twórczością. Nawet ja, na fali ochów i achów, zakupiłam pierwsze tomy i... nadal ich nie przeczytałam. Kiedy jednak zobaczyłam zapowiedź Ropuszek stwierdziłam, ze od tego zacznę, może nie powinnam bo uprzedzę pewne fakty, ale zaryzykowałam. Czy to była właściwa decyzja?
Pomimo tego, że nie znam książek o Dorze nie przeszkadzało mi to w odbiorze opowiadań, wręcz podsyciło tylko moje zainteresowanie Dorą i przekonało do tego, by w pierwszej wolnej chwili chwycić po pierwszy tom. Polska powieściopisarka stworzyła teksty, które zadowolą nie tylko fanów serii, ale i tych nie znających jej dotychczas. Muszę przyznać, że jestem pod dużym wrażeniem warsztatu pisarskiego Jadowskiej, już dawno, jeśli w ogóle, nie czytałam tak równych i dopracowanych opowiadań, a mnie mało kiedy krótka forma wypowiedzi potrafi zadowolić i zaciekawić. Anecie wyszło to jednak pierwszorzędnie, teksty są spójne, logiczne i co najważniejsze przepełnione akcją, emocjami oraz w wielu przypadkach humorem. Nie brakuje w nich opisów miejsc oraz wydarzeń. Autorka cechuje się również pomysłowością i kreatywnością przez co nie nuży i mile zaskakuje.
Ropuszki to prawdziwa plejada osobowości i dosłownie każda jest inna oraz niepowtarzalna. Nie da się przewidzieć ich zachowań i tego czy nagle nie zaskoczą zmianą swoich poglądów. Może się wydawać, że już znamy daną postać, ale okazuje się, że to tylko część i ma jeszcze sporo tajemnic. Podoba mi się w twórczości Jadowskiej, że czerpie ze wszystkich magicznych istot, ale ożywia je na nowo zacierając granice między dobrem a złem. No i nie pozbawia ich poczucia humoru czym zdobyła mnie ostatecznie.
Obawiałam się trochę spotkania z piórem Jadowskiej, ale jak widać bezpodstawnie. Czas spędzony z tą publikacją był niezwykle owocny w dobrą zabawę pełną wrażeń oraz śmiechu. Opowiadania czytało się szybko oraz z ogromnym zainteresowaniem, bo świat przedstawiony przez autorkę fascynował, a bohaterów nie dało się nie polubić (oczywiście z małymi wyjątkami). Jadowska ma specyficzne poczucie humoru, które do mnie trafiło, jest pomysłowa i pokazuje, że to jeszcze nie wszystko czym może zaskoczyć. Na co szczerze liczę.
Oczywiście Ropuszki polecam. Nie zawiodą się na tej książce fani twórczości Anety jadowskiej oraz wielbiciele fantastyki z nutką poczucia humoru. Opowiadania są lekkie w odbiorze i można je czytać w przerwach między innymi tytułami lub na raz, ja osobiście nie mogłam się od nich oderwać.
[1]Aneta Jadowska, Ropuszki
Sicario
Denis Villeneuve wstrząsnął filmowym światem i widzami już co najmniej dwukrotnie. Przyszedł czas na zrobienie tego po raz kolejny. „Sicario" to doskonała sensacja, lecz gdyby nie genialna warstwa realizacyjna, historia zaprezentowałaby się jak wiele innych. Reżyser stosuje podobne chwyty jak w „Labiryncie", lecz... ze zdwojoną siłą. Gdy już myślimy, że zwolnimy oddech, gdy nasze przypuszczenia okażą się trafne, bach, Villeneuve znów przypomina nam, żebyśmy się opamiętali i zapomnieli o schematach serwując kolejny zwrot akcji.
Młoda agentka FBI Kate Macer (Emily Blunt) pracuje w wydziale ds. porwań. Zaangażowana w swoją pracę zostaje dostrzeżona przez „górę". Przyłącza się do supertajnej akcji CSI mającej na celu pojmanie szefa wielkiego meksykańskiego kartelu narkotykowego. Agentka początkowo nie zna żadnych szczegółów operacji, a gdy zaczyna je stopniowo pokazać, okazuje się, że jej przełożeni i współpracownicy balansują na granicy prawa. Kate Macer wchodzi wraz z „konsultantem" agencji oraz całym zespołem w sam środek narkotykowego piekła.
Już początkowa sekwencja pokazuje, w jakim tonie rozegra się całość filmu. Początkowo mamy ciszę przed burzą, potem wtargnięcie FBI do podejrzanego budynku, a na koniec strzelaninę. Na koniec? Tu właśnie pokazuje się cały charakter i umiejętność prowadzenia narracji przez Villeneuve'a. Agenci znajdują jeszcze w ścianach zmasakrowane zwłoki w oszałamiającej ilości, a żeby przypadkiem widz nie poczuł się pewny swoich przypuszczeń, ostatecznie miejsce wybucha wraz z niektórymi policjantami. W takim charakterze rozgrywa się „Sicario". Odbiorca wciąż dostaje kolejne zastrzyki adrenaliny, aby napięcie nie zeszło z niego przez całe dwie godziny. Ba, najlepiej, żeby wciąż rosło, dopóki nie osiągnie kolosalnych rozmiarów.
Kate Macer stoi w opozycji do pozostałych bohaterów filmu, którzy w teorii również stoją na straży prawa.Ona wstąpiła do policji z powołania, z chęci ratowania świata. Jak widzimy po jej stroju, wyglądzie, zrezygnowała dla służby z samej siebie – wciąż nosi ten sam T-shirt, a jej włosy dawno nie widziały fryzjerskich nożyczek. Tym bardziej nie potrafi zrozumieć swoich nowych przełożonych oraz współpracowników. Jak mogą tak mocno naginać granice prawa, moralności? Czy oni jeszcze służą społeczeństwu? A może to tylko polityczna rozgrywka? To właśnie z jej perspektywy poznajemy policyjny, wykolejony świat. Zostajemy bombardowani informacjami, jak ona, zostajemy tak samo zaszokowani brutalnością.
Najnowsza produkcja Villeneuve'a to także produkcja świetnie zagrana. Emily Blunt doskonale oddaje frustrację swojej bohaterki, która szarpie się w nowej, brutalnej krainie. W stonowany sposób oddaje szok, zaskoczenie, świetnie kontrastujące z postawą reszty bohaterów. Josh Brolin, przeżywający teraz swoje 5 minut, odgrywa cynicznego, acz nieco zdesperowanego przełożonego, za to Benicio del Toro przeraża samym spojrzeniem, które łączy w sobie gniew i smutek.
Ten obraz nie byłby pełny, gdyby do znakomicie poprowadzonych aktorów i narracji nie dołączyły genialne zdjęcia. Od początku można podziwiać kunszt operatora, lecz najlepiej uwidacznia się w tych najlepszych scenach – zejścia do tunelu, szybkiej akcji w Juarez, a także samej prezentacji miasta zwanego Bestią. Dodać należy do tego muzykę, która szumi w uszach długo po zakończeniu seansu, potęgując wrażenie przygniatania widza do podłogi każdą kolejną sceną, a niekiedy nawet ujęciem.
„Sicario" to wyśmienite kino gatunkowe. Szybka, dynamiczna akcja to najbardziej sztampowa ze składowych tego obrazu. Brutalna, ponura w wymowie produkcja nie pozwala widzowi na choć chwilę oddechu, prezentując świat, który dla bohaterki jest nie do wyobrażenia, a co dopiero dla nas. Aż strach pomyśleć, czym następnym razem Denis Villeneuve'a wciśnie nas w fotel i nie wypuści przez kilkadziesiąt długich minut.
Slow West
„Slow West" to pełnometrażowy debiut Johna Macleana. Reżyser do tej pory zrealizował dwie krótkometrażówki. Co ciekawe – obie z tym samym aktorem. Michaelem Fassbenderem. Nie mogło go więc zabraknąć u boku Macleana i tym razem. Właśnie gdzieś tutaj zaczyna się sukces „Slow West" - to rola pisana pod konkretnego aktora, film, który jest wyśnioną „wariacją na temat". A poza tym, jak wielu zdecydowałoby się zrobić Dziki Zachód wśród krajobrazów Nowej Zelandii?
Siedemnastolatek, szkocki panicz Jay Cavendish (Kod Smit-McPhee) przemierza ocean i wiele kilometrów w poszukiwaniu miłości swojego życia Rose Ross (Caren Pistorius). Chłopak trafia w końcu na Dziki Zachód, którego praw nie jest świadom w żadnym stopniu. Po drodze spotyka Silasa (Michael Fassbender), tajemniczego wędrowca, który zaproponuje paniczowi pomoc w przeprawie przez tę krainę. Jakie będą konsekwencje decyzji Jaya? Czy Silas wie coś, o czym nie wie Cavendish? Czy uda im się odnaleźć Rose? Co ich czeka po drodze?
„Slow West" to film o przetrwaniu. Oczywiście przede wszystkim tym fizycznym, lecz nie tylko. Głównemu wątkowi podróży, wędrówki przez Dziki Zachód, towarzyszy ten o zanikaniu Indian. Zderzenie dwóch kultur okazuje się brutalne, pełne przemocy. Nawet Jay zaczyna rozumieć, że biały człowiek rości sobie zbyt wiele praw do ziemi, którą właściwie dopiero co odkrył, że zabija nie tylko lud, ale całą historię, kulturę i naukę. Przetrwanie dotyczące wyłącznie fizyczności tyczy się wszystkich bohaterów, lecz po drodze przychodzi jeszcze to, w które włączone są własne ideały, zasady, moralność. W tym sensie "Slow West" prezentuje się niemalże jako przypowieść.
Cavendish to idealista, romantyk, niewinny, a nawet naiwny chłopiec, który przemierza pół świata, aby zdobyć ukochaną, która nie wiadomo nawet, czy odwzajemnia jego uczucia (dowiecie się tego w trakcie seansu). Z drugiej strony mamy Silasa – chama, gbura, egoistę, który jednak skrywa w sobie jakieś ogromne pokłady emocji. Ta twarz musi kryć jakąś historię, jakąś genezę, a jej niewyjaśnienie powoduje, że widz jeszcze bardziej jest mężczyzną zafascynowany. Z każdą kolejna sceną wzrasta wrażenie oglądania filmu o dojrzewaniu. Wędrowiec dorasta do empatii, do walczenia ze swoim egoizmem. Jay w końcu zaczyna rozumieć, że nieodłącznym elementem świata, w którym przyszło mu żyć jest śmierć.
Wydaje się, jakby rola Silasa została napisana z myślą o Fassbenderze (zresztą dam sobie uciąć głowę, że tak było). Kamera poświęca brytyjskiemu aktorowi sporo czasu, decydując się na całkiem sporo zbliżeń. Kodi Smit-McPhee, pomimo młodego wieku, również nieźle poradził sobie w roli Jaya. W samej jego twarzy kryje się jakaś niewinność, zagadka, bezbrzeżne oddanie sprawie. Nie jestem do końca pewna, czy to umiejętność wcielenia się w postać czy raczej wylewająca się z ekranu natura i osobowość aktora.
Z całości obrazu przenika na zewnątrz jakiś oniryczny, surrealistyczny klimat. Powoduje ją sama historia, nietypowe rozwiązania fabularne poprzedzające konkluzję tej opowieści (o których nie zamierzam zbyt wiele mówić, bo odebrałabym Wam przyjemność oglądania), a także niesamowita plastyczność zdjęć. Każde ujęcie można by przekalkować w skali 1:1 do jakiegoś kolorowego komiksu i złudzenie wcale by nie minęło. To nie jest Dziki Zachód z książek, to właśnie Dziki Zachód z obrazkowej opowieści.
Pomimo, że „Slow West" to opowieść o Dzikim Zachodzie (tym nieco onirycznym), plenery wcale nie reprezentują Dzikiego Zachodu. Twórcy zdecydowali się nakręcić film w Nowej Zelandii, czego nie da się przeoczyć oglądając tę produkcję. Ten krajobraz potęguje w jakiś sposób ów wcześniej wspomniany surrealizm, lecz dodaje piękna zdjęciom. Świetnie wykadrowane, umiejętnie ukazujące cudowność otaczających bohaterów plenerów.
„Slow West" to obraz, który cieszy oko, na który naprawdę znakomicie się patrzy. Kolory wręcz na ekranie żyją, choć głównie spoglądamy na odcienie brązu i zieleni. Wariacja na temat westernu w rękach Johna Macleana prezentuje się bardzo sprawnie, a przy tym to intrygujące, specyficzne kino, które ogląda się niczym dawno nienadchodzący sen.