kwiecień 25, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: USA

wtorek, 25 sierpień 2015 10:49

Mission: Impossible - Rogue Nation

Wiecie, że od wyprodukowania pierwszej filmowej opowieści o Ethanie Hunt'cie minęło już 19 lat? Czas bardzo szybko płynie, prawda? W ciągu tych kilkunastu lat doczekaliśmy się aż czterech kontynuacji. Każda z nich prezentowała inny poziom, lecz chyba żadna nie zyskała takiej popularności jak kinowa produkcja Briana de Palmy. „Mission: Impossible – Rogue Nation" udowadnia, czemu seria o agencie IMF zdobyła serca fanów akcji na całym świecie i czemu kultowy już film dorobił się aż tylu kolejnych części cyklu.

Ethan Hunt (Tom Cruise), agent IMF – Impossible Missions Force – po raz kolejny musi uratować świat. Niestety, rząd postanawia rozwiązać organizację, w której działa, więc Hunt postanawia sam stawić czoła Syndykatowi, który jest siecią wyspecjalizowanych agentów. Na całym świecie dokonują aktów terrorystycznych, a zdaje się, że nikt nie chce połączyć ze sobą faktów i przyznać, że tajna organizacja istnieje. Szybko okazuje się, że Ethan nie poradzi sobie bez pomocy kolegów. Dawni agenci IMF znów będą musieli wykonać misję niemożliwą.

„Mission: Impossible – Rogue Nation" to rasowe kino sensacyjne. To idealny przykład na to, jak ważne jest rozpatrywanie podobnych produkcji oceniając je w skali gatunku, a nie w skali całej kinematografii. Okrojona fabuła, wręcz szczątkowa stała się jedynie pretekstem do nagrania znakomitych scen ociekających dynamizmem. Utrzymany w duchu szpiegowskim obraz składa się z wielu wyśmienitych scen będących esencją kina akcji. Pościg na motocyklach w Maroku, włamanie do elektrowni i wymiana danych pod wodą (która to sekwencja jest hołdem dla pierwszej części serii przynależącej do „heist movie") prezentują się spektakularnie.

Wybierając się na piątą część „Mission: Impossible" należy pamiętać, że w świecie, w którym zaraz się znajdziemy nie istnieją prawa fizyki, logiki, grawitacji. Tutaj każdy może wszystkiego dokonać, a tytułowa misja niemożliwa dla Ethana Hunta jest wyłącznie kolejnym wyzwaniem. To taka  „szybka bajka", na której nie należy myśleć, tylko w nią wpaść, ciesząc swoje oczy kolejnymi popisami Toma Cruise'a i kaskaderów.

Ethan Hunt i reszta agentów przemieszcza się tym razem po całym świecie – będą stawiać czoła zły w Maroku, Austrii i Londynie. Oczywiście nie obędzie się od spektakularnych zamieszek – w „piątce" padło na Operę Wiedeńską oraz tamtejszego kanclerza.

Ogromną zaletą produkcji jest niewielkie wykorzystanie efektów specjalnych. Tom Cruise zdecydował się sam biegać po startujących samolotach i jak najczęściej rezygnować z pomocy kaskaderów. Również dzięki temu na próżno szukać w filmie patosu oraz niepotrzebnego zadęcia, a także przywraca to atmosferę kina akcji sprzed dekady albo dwóch.

Ciekawie zostały przedstawione również gadżety, którymi posługują się agenci. Zobaczymy więc między innymi laptopa (lub tablet) udającego gazetę, broszurę, która zmienia się w bazę danych, okulary będące komputerem, soczewki-kamery, a także klucz otwierający każde drzwi. Technologiczne bajery to jednak nie wszystko – poczekajcie aż zobaczycie klarnet (a może to był saksofon?), który zamienia się w pistolet z tłumikiem!

Dialogi oscylują wokół żartów oraz ironii. McQuarrie wyraźnie zdecydował się okroić padające na ekranie słowa do minimum, po to, aby nie odrywać widza od akcji. Nadają one produkcji lekkiego wymiaru, pozbawiają pretensjonalności oraz tekstów rodem z książek Coelho. 

Aktorsko „Mission: Impossible – Rogue Nation" wypada bardzo przyzwoicie. Simon Pegg zdobył więcej ekranowego czasu, co tylko sprawiło, że produkcja sporo na tym zyskała. To w głównej mierze dzięki niemu obraz okazał się uroczo zabawny oraz lekki. Dokłada się do tego jeszcze Jeremy Renner, który wciela się w postać najlepiej ukazującą, że agenci IMF to przede wszystkim grupa przyjaciół. Charyzmatyczna Szwedka – Rebecca Ferguson – gdy pojawia się na ekranie sprawia, że nie trudno patrzeć na cokolwiek innego niż na nią. Hipnotyzuje spojrzeniem, przyciągając wzrok widza na swoją osobę. W całości wypada mdło jedynie szwarccharakter. Jego motywy zdają się logiczne, poświęcono mu wystarczająco dużo scen, lecz wydaje mi się, że winę za jego nijakość ponosi wyłącznie Sean Harris, wcielający się w postać.

Produkcja Christophera McQuarrie'a to nie daje, że jest czymś więcej niż widowiskowym blockbusterem z pędzącą na łeb, na szyję akcją oraz z pomysłowym, jak na standardy hollywoodzkie, zakończeniem. W połączeniu z wizualnymi rozwiązaniami, do których realizacji wcale nie potrzebowano skomplikowanych programów graficznych oraz komputerowej pomocy (a właściwie zminimalizowano je do minimum). Nigdy nie byłam fanką serii „Mission: Impossible", a „trójka" i „czwórka" mnie rozczarowały. Za to na „piątkę" mam odwagę wysłać każdego widza, który musi się odstresować i przestać myśleć. Bo ten film to niezobowiązująca rozrywka na odpowiednim poziomie.

Dział: Filmy
sobota, 22 sierpień 2015 21:37

Moebius: Empire Rising

Kampanie kickstartowe mają to do siebie, że osoby wpłacające pieniądze mają swoje oczekiwania wobec opłaconego produktu. Nie można się więc dziwić wymaganiom, jakie powinna była spełnić produkcja Jane Jensen, autorki takich hitów jak m.in. Gabriel Knight. „Moebius: Empire Rising" stanowi przykład gry, której nie udało zrealizować się zgodnie z założeniami przedstawionymi graczom finansującym produkcję i wydanie. Nie twierdzę jednak, że jest zła. Za to z pewnością nie spełnia oczekiwań.

„Moebius: Empire Rising" to gra przygodowa. Kierujemy w niej Malachim Rectorem – cynicznym handlarzem antyków. Wyróżnia się on fenomenalną pamięcią fotograficzną, której mógłby pozazdrościć mu niejeden kolekcjoner czy detektyw. Dlatego przyjmuje zlecenia z całego świata...i z całkiem niezłym wynagrodzeniem. Pewnego razu Malachi otrzymuje specyficzną ofertę od tajnej organizacji rządowej F.I.T.A. – ma wyruszyć do Wenecji i zebrać informacje o charakterze młodej Włoszki oraz jej przeszłości, a tym samym przyczynić się do rozwiązania sprawy tajemniczego zamordowania dziewczyny. Oryginalność tego śledztwa polega jednak nie tylko na tym, ale też na wymogu dopasowania życia zamordowanej do jednej ze znanych historycznych postaci. Z czasem okazuje się, że możemy odkryć znacznie więcej niż historię zamordowanej dziewczyny, a dodatkowo – nie musimy robić tego w pojedynkę.

W pierwszym kroku muszę pochwalić fabułę. Może nie wszystko jest na tip-top, lecz niezwykle spodobał mi się pomysł na porównywanie ludzi do postaci historycznych. Nie znam gdy, która opierałaby się na takich łamigłówkach, a że kilka okresów historii mnie interesuje – jak poruszony w grze starożytny Egipt – to czułam się pod tym względem usatysfakcjonowana. Spodobał mi się również swego rodzaju wątek paranormalny, sugerujący, że współcześnie żyjący ludzie w ogóle mają swoich odpowiedników w postaciach historycznych. Zagadki same w sobie opierały się głównie na systemie point'n'click oraz kilku mini-grach, które nie powinny jednak stanowić żadnego wyzwania dla zaawansowanych graczy.

Również niezmiernie spodobała mi się możliwość wykonania portretu psychologicznego postaci na podstawie jej mimiki, gestów i zachowania. Mamy taką możliwość przed każdą rozmową z nową postacią. Jeśli wybierzemy prawidłowe odpowiedzi, podczas dialogu otrzymamy dodatkowe opcje. Podobnie sytuacja wygląda przy ocenie przedmiotów i osądzaniu, czy są marnymi podróbkami, czy też autentykami.

Muszę tutaj jednak zwrócić uwagę na koszmarną sekwencję w finale, gdy przychodzi nam błądzić w podziemnym labiryncie. W tym momencie czekałam już tylko na zakończenie i byłam naprawdę mocno zirytowana faktem, że na sam koniec rozgrywki twórcy dołożyli tak bezcelowy element.

To jednak dopiero pierwszy minus na ich niezbyt krótkiej liście. Jak wspominałam we wstępie, po grze opłaconej przez fanów oczekiwałoby się czegoś, co rzeczywiście powala na ziemię. „Moebius: Empire Rising" niestety na tym polu dość mocno zawodzi. Produkcja wydaje się niedopracowana i nie do końca przemyślana, a brak napięcia, którego oczekiwałoby się od takiej przygody, wydaje się niemal namacalny. Razi również liniowość gry. Wszelkie akcje, które wprowadzają cokolwiek do fabuły, wymagają zachowanej zgodności z zaplanowanym przebiegiem rozgrywki. To niestety potrafi nieźle irytować, gdy okazuje się, że musimy krążyć w tę i z powrotem, bo bohater dopiero po pewnym czasie dochodzi do wniosku, że może jednak warto było wziąć przedmiot z poprzedniej lokacji.

Grafika również nie rzuca na kolana. Animacja jest niesamowicie sztuczna. Postaci są wyidealizowane i wylizane jak manekiny. Nie cechują się zbyt naturalnymi ruchami czy mimiką, czego Malachi jest idealnym przykładem. Ich wygląd kojarzy się trochę z The Sims 3. Na szczęście jest chociaż technologia 3D i całkiem przyzwoite wnętrza. Krajobrazów jednak nie pochwalę. Widać było jednak, że dałoby radę wprowadzić lepszą grafikę po bardzo dobrze wykonanych komiksach, przedstawiających m.in. dość ważną scenę z dzieciństwa głównego bohatera.

Przejście gry zajęło mi łącznie kilkanaście godzin, więc nie spędziłam nad nią zbyt dużo czasu, co w przypadku tej przygodówki stanowi zaletę. Soundtrack niewątpliwie umilił rozgrywkę, która z czasem stała się niestety dość schematyczna. Z jednej strony nie żałuję, że zagrałam w „Moebius: Empire Rising" ze względu na ciekawy pomysł zagadek związanych z postaciami historycznymi i tworzeniu portretów psychologicznych niczym cumberbatchowski Sherlock Holmes. Z drugiej strony wiem jednak, że mogłabym znaleźć produkcję z ciekawszymi zagadkami, lepszą grafiką i wszystkim tym podanym w korzystniejszej cenie.

Dział: Gry z prądem
poniedziałek, 10 sierpień 2015 13:46

Chappie

Neill Blomkamp od swojego pierwszego pełnometrażowego filmu wypracował sobie swój własny charakterystyczny styl. „Dystrykt 9" w niektórych kręgach funkcjonuje już jako obraz kultowy, a „Elizjum", choć przez część odbiorców uznawane za nieco słabszą produkcję, kontynuowało przyjętą już wcześniej estetykę. Podobnie jest z „Chappiem". Te trzy filmy mają mnóstwo elementów wspólnych, lecz najnowszy z nich wyróżnia jedno – prawdziwie ludzki bohater w ciele robota.

Niedaleka przyszłość. Jedna z potężnych firm w Johannesburgu produkuje masowo roboty do zadań specjalnych. Stają się one nieodłącznym elementem tamtejszej policji. Jednym z inżynierów programujących oraz projektujących roboty jest Deon (Dev Patel). Przyświeca mu cel stworzenia inteligentnej maszyny, która byłaby samoświadoma. Niestet,y jego przełożona nie zgadza się na wykorzystanie jednego z zepsutych robotów, aby mógł wgrać testowy program. Wbrew zakazowi kradnie jedonego z nich, lecz przypadek sprawia, że w trakcie podróży do mieszkania jego ciężarówkę atakują gangsterzy. Gdy w ich kryjówce tłumaczy im, w jakim celu wiózł robota, pozwalają wgrać mu "oprogramowanie". Chappie myśli i czuje, uczy się jak dziecko poznając świat z perspektywy swoich opiekunów – gangsterów i Deona. Jednak Ci pierwsi kreują go na przestępcę, który ma za zadanie rabować i krzywdzić ludzi, choć nie jest świadomy wyrządzanego zła. Deon próbuje go ratować, lecz gdy gangsterzy zdają sobie sprawę, że czynią ogromną krzywdę świadomej istocie, jest już za późno na to, by znaleźć prosty sposób ratunku...

„Chappie" jako kolejna produkcja wpisuje się do grona filmów science fiction traktujących o sztucznej inteligencji. Jednak Blomkamp nie idzie w stronę rozważań moralno-etycznych, lecz zadaje pytania dotyczące świadomości oraz sfery emocjonalnej. Bo czy nowopowstały byt może przechodzić drogę rozwoju podobną do tej, którą przejść musi człowiek? Sceny, w których Chappie uczy się od swoich opiekunów chodzenia, sposobu mówienia są przeurocze, lecz nie należy ignorować faktu, że reżyser sięgnął do pewnych archetypicznych postaci – Matki, Ojca, Twórcy, a nawet tego złego, Niszczyciela. Jakby się uprzeć można odebrać „Chappiego" jako produkcję o wymowie wręcz biblijnej.

Po raz kolejny na miejsce akcji twórca wybrał RPA i Johannesburg. W dodatku również postawił na takie samo społeczne tło. Na bohaterów, którzy otaczają inteligentnego robota wybrał ludzi żyjących na marginesie, żyjących wręcz w slumsach. Wystarczy zestawić mieszkanie Devona z miejscem, w którym na hamakach śpią Yolandi i Ninja. Rosnąca przestępczość w mieście również przekłada się na życie wszystkich mieszkańców. Widoczne podziały, które zarysowuje reżyser biorą się z ogromu krzywd, jakie wyrządził w jego kraju apartheid (choć sam doświadczył go będąc jeszcze dzieckiem i nastolatkiem).

Nie da się nie wspomnieć, o obecności muzycznego duetu Die Antwoord. Na ekranie występują oni pod takimi samymi imionami i pseudonimami co na scenie – Ninja oraz Yolandi. Nie sposób ocenić ich gry aktorskiej, bo wydaje się, jakby w filmie po prostu odgrywali siebie samych. Enigmatyczni, przepełnieni dziwnością, pełniący rolę postaci archetypicznych, doskonale wpasowali się w estetykę Blomkampa. Reszta aktorów ginie w blasku trójki rodziny, nawet Patel, występujący jako Stwórca.

Postapokaliptyczna wręcz wizja niewielkiego kawałka świata przedstawia się niekiedy postindustrialnie, oscylując swoim wyglądem między slumsem a pofabrycznym wyglądem. Scen akcji jest o wiele mniej niż tych, w których bohaterowie uczą Chappiego języka, nowych słów i zachowań, lecz wypadają całkiem nieźle w stosunku do całości. Uwydatnia się w nich pewien heroizm, którego nie można się przecież nauczyć, a bywa potrzebą z głębi duszy. Zresztą – wszystkie te elementy filmu traktujące o emocjonalności robota, odrzuceniu go przez społeczeństwo kroją wręcz serce na pół.

Mimo, że Chappie urzekł mnie swoim ciepłem, a duet Die Antwoord pokochałam jeszcze bardziej, spodziewałam się po najnowszym dziele twórcy „Dystryktu 9" czegoś więcej. Być może dlatego, że jego estetyka powoli się wyczerpuje i nie sądzę, aby miała szansę towarzyszyć mu przez całą twórczość, jak ma to miejsce w przypadku chociażby Wesa Andersona. „Chappie" nadaje się niemalże dla każdego – dla filozofów, wrażliwców, wielbicieli kina akcji czy science fiction; i na każdy stan emocjonalny, bo zarówno wzruszy, jak i rozśmieszy.

Dział: Filmy
czwartek, 06 sierpień 2015 19:26

Bractwo pierścienia

Nie ma chyba na Ziemi osoby, która nie słyszałaby o serii „Władca Pierścieni" (do słówka „bractwo" jakoś się nie mogę przyzwyczaić) oraz jej autorze J. R. R. Tolkienie. Nie da się jednak ukryć, że to filmy, a nie książki przybliżyły większej części ludzi historię Śródziemia. I tu zaczyna się wstydliwa część tego wstępu. Dziesięć lat temu zrobiłam podejście do sławnej opowieści o wyprawie Froda, ale zakończyło się ono fiaskiem. Co więcej, lektura tak dalece nie przypadła mi do gustu, że nie odważyłam się jej przez dekadę powtórzyć. Zwłaszcza, że kto Tolkiena czytał, powtarzał mi jak mantrę: te przydługie opisy, ten toporny język, ta mało dynamiczna fabuła... i inne, podobne. A jednak stoję przed Wami ogłaszając zwycięstwo nad pierwszym tomem serii. I wiecie co? Jeżeli też uwierzyliście malkontentom, że opisy, język i fabuła, to czas zrewidować poglądy. Zresztą nie tylko w tym zakresie.

Najnowsze wydanie serii zaproponowane przez wydawnictwo Zysk i S-ka wypada naprawdę nieźle, zachęcając swoją prostotą. Czarna obwoluta z intensywnymi dodatkami w kolorze ciepłej żółci, kilka złotych symboli, prosta czcionka i pismo runiczne – to w istocie stylowa kombinacja. Nie to jednak jest największą zaletą nowego wydania serii, lecz... jej cena. 19 złotych za tom (to cena okładkowa, a kto często kupuje książki ten wie, że rzadko jest ona ostateczną) o „normalnych" (nie kieszonkowych) wymiarach i przyjemnie sformatowanej czcionce to naprawdę silna pokusa.

Chociaż w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego (o tym słów kilka dalej) książka nie nosi już tytułu „Władca Pierścieni", a „Bractwo Pierścieni" to zawartość fabularnie pozostaje identyczna. Na barki wiodącego spokojny żywot hobbita o imieniu Frodo, spada ogromna odpowiedzialność zniszczenia jednego z najgroźniejszych artefaktów ciemnej strony mocy – Pierścienia Jedynego. Wraz ze starannie skompletowaną drużyną wyrusza w kierunku Mordoru, jedynego miejsca, gdzie pierścień może zostać unicestwiony. Po drodze zmaga się z licznymi niebezpieczeństwami i przeciwnościami losu.

Wszyscy ostrzegali mnie – gdy już przeszłam pierwszą fazę narzekań o tym, jaka to seria jest trudna – przed czytaniem powieści w wersji Jerzego Łozińskiego. Być może mieliby rację, gdyby nie fakt, że najnowsze wydanie to swoista kombinacja pracy tłumacza i pragnień czytających. Innymi słowy – nazwy własne powróciły do swego naturalnego, niespolszczonego stanu rzeczy. Nie oznacza to jednak, że z tłumacza Łozińskiego zrobiła się nagle tłumaczka Skibniewska. Wciąż można dopatrzeć się kilku niespodzianek, jak na przykład określanie Aragorna mianem Łazika zamiast Obieżyświata. Jeżeli chcecie znać moje zdanie na ten temat, to sądzę, że Łazik zdecydowanie lepiej zgrywa się z sensem nadawania Aragornowi przydomka lepiej, niż Obieżyświat, który bardziej pasowałby mędrcowi. Uważam także, że to tłumaczenie Łozińskiego jest przystępniejsze i lżejsze (specjalnie porównałam rzecz na przykładzie kilku rozdziałów), chociaż oba mają wady i zalety.

Zasadniczą wadą przełożenia językowego w tym wydaniu są... wiersze i piosenki. A zwłaszcza pierwszy, najważniejszy i najbardziej rozpoznawalny tekst serii, o pierścieniach. Powiecie, że to przyzwyczajenie. A ja powiem, że po prostu zgrzytają mi rymy oparte na zasadzie tych samych wyrazów (spętać-opętać), do których tłumacz tej wersji ma najwyraźniej słabość. Żeby było zabawniej, napomknę, że to akurat już nie dzieło Jerzego Łozińskiego, a Marka Gumkowskiego. Niemniej przekładanie poezji jest chyba najtrudniejszym z zadań tłumaczy w ogóle.

Wbrew zapewnieniom świata powieść czyta się łatwo i szybko. Jedyną przeszkodą, by dać się jej absolutnie porwać, wydaje się... znajomość fabuły. Pierwszy tom serii Tolkiena został bowiem zekranizowany z dużą dbałością o wierność oryginałowi. Niewiele pozostało pierwowzorowi, by móc narzekać na nieścisłości, ale ponoć im dalej w las, tym gorzej, o czym z pewnością się przekonam, jeżeli to prawda.

Opisowość Tolkiena nie jest nawet w połowie tak przytłaczająca, jak potrafi być w wielu bardziej współczesnych utworach. Nużyć mogą za to powracające informacje o spożywanych posiłkach i ogólny mało dynamiczny charakter pierwszego tomu tej historii – niby bohaterowie wciąż są ścigani, ale nie czułam na plecach gorącego oddechu wroga. Wydawało mi się raczej, że przeciwnicy pojawiali się wtedy, kiedy musieli; kiedy czytelnik był już tak spragniony jatki, że inaczej odłożyłby książkę. Tolkien wciąż zarzucał wędkę i czekał aż jakaś spragniona akcji ryba wreszcie rzuci się na haczyk.

Cieszę się niezmiernie, że po latach sięgnęłam wreszcie po najsławniejszą powieść fantasy na świecie, jednak... nie zmieniło to mojego życia. Doceniam kunszt Tolkiena z perspektywy czasu, ale obecnie wielu już świat ma autorów o równie bogatej i obszernie opisanej wyobraźni. W dodatku takich, którzy snują bardziej dynamiczne opowieści. Lektura pozwoliła mi jednak dużo bardziej docenić kunsztowności filmu, który dodał napięcia tam, gdzie go w książce brakuje, a jednocześnie nie pozwolił sobie na zbytnie oderwanie od linii fabuły przedstawione przez Tolkiena. Przekonałam się też na własnej skórze, że narzekania na Jerzego Łozińskiego (szczególnie w nowej wersji) są dalece przesadzona. Być może, gdybym sięgnęła po sławną wersję Marii Skibniewskiej, w ogóle przez książkę bym nie przebrnęła. Tak przynajmniej było dziesięć lat temu.

Dział: Książki
poniedziałek, 03 sierpień 2015 22:43

Klątwa Jessabelle

„Jestem Jessabelle!"

Horrory są gatunkiem, który notorycznie mnie rozczarowuje a i tak co chwilę sięgam po filmy mające podobno mnie przestraszyć i zaskoczyć. Czy Klątwa Jessabelle twórcy szóstej i siódmej Piły (które szczerze mówiąc były kiepskie) - Kevina Greutert'a – spełniła pokładane w niej nadzieje?

Jessie (Sarah Snook) ma zamiar rozpocząć nowy etap w życiu, spodziewa się dziecka i właśnie zabiera ostatnie rzeczy z domu by zamieszkać ze swoim chłopakiem. W drodze do ich wspólnego gniazdka dochodzi niestety do nieszczęśliwego wypadku w skutek którego mężczyzna umiera, a Jessie traci dziecko i dostaje urazu kości piszczelowych. Jej jedyną rodziną jest ojciec mieszkający w Luizjanie, gdzie musi się przenieść na czas powrotu do zdrowia. Już pierwszej nocy nawiedzają ją koszmary i wizje czarnej młodej kobiety. Ponadto Jessie odkrywa nagrania na taśmach gdzie jej mama ostrzega ją przed tajemniczą obecnością zagrażającą jej życiu...

Greutert w tym filmie postanowił chyba wrzucić do jednego worka wszystko to co jest dobrze znane w tym gatunku: voodoo, nawiedzony dom, klątwa, nawiązanie do znanego poniekąd klasyku Dziecka Rosemary, mroczny klimat. Całość początkowo zapowiada się naprawdę obiecująco, ale im dłużej trwał film tym bardziej przekonywałam się, że oto patrzę na kolejną przeciętną produkcję. Okazuje się, że to co miało mnie przekonać było fiaskiem, bo o ile pierwsze minuty wywoływały ciarki a rozpoczęte wątki wzbudzały zainteresowanie o tyle w dalszej części stawało się nudne, przewidywalne, a co najgorsze reżyser popełnił masę przewinień kończąc bez sensu wątki mogące nadać filmowi więcej dynamiczności i tego czegoś, co by stawiało go w lepszym świetle. Brak w nim spójności, czasem nawet i logiczności, ale przyznać muszę, że nie jest jednak tak tragicznie. Ostatecznie Klątwę Jessabelle da się obejrzeć bez ziewania i zerkania ile minut pozostało do końca.

Co się tyczy obsady, to chyba największe zastrzeżenia mam do odtwórczyni głównej roli - Sarah Snook, która swoją grą – jeśli chodzi o okazywanie strachu – zupełnie mnie nie przekonała. Było to sztuczne i nie do przełknięcia, tym bardziej, że już robienie maślanych oczu do byłej miłości wychodziło jej zaskakująco dobrze. W tego typu produkcjach często drażni mnie też fakt, że nie wiadomo ile by przeszła bohaterka zawsze jest wypoczęta, zadbana i ze Świerzym makijażem. No nie wygląda to zbyt realnie. Z kolei Mark Weber (Preston) i David Andrews (Leon, ojciec Jessie) swoje role odegrali naprawdę dobrze i nie mam się do czego przyczepić.

Klątwa Jessabelle ma swoje plusy i minusy. Nie można odmówić scenarzyście tego iż sceny grozy - koszmary, pojawianie się zjawy (zbliżająca się na wózku inwalidzkim postać z zasłoniętą włosami twarzą, odchylająca zasłonę dłonią ze zniszczonymi paznokciami – były zaskakująco dobre. Mroczne obrazy, nastrojowa, dobrana ścieżka dźwiękowa faktycznie tworzą klimat rodem z horroru. Plusem okazał się również krajobraz Luizjany idealnie wpasowujący się w klimat produkcji. Ale dla mnie to niestety za mało by ocenić film bardziej pozytywnie. Masa rozpoczętych wątków, za dużo różnych elementów, które tylko chyba służyły jako zapychacze, zakończonych bez sensu i zbyt szybko, brak spójności, przewidywalne zakończenie i niestety kiepska gra odtwórczyni głównej roli zdecydowanie są na minus i przeważają w całości.

Reasumując mogę powiedzieć, że nie jest to ani nic nowego, ani zaskakującego. Film nie wzbudza grozy, ale i nie nuży. Żałuję, że Kevin Greutert nie rozwinął tematu voodoo i nie poszedł bardziej w tym kierunku, ciekawi mnie ten temat a i sam sobie otworzył furtkę z której mógł skorzystać i stworzyć coś o wiele lepszego. Klątwę Jessabelle mogę polecić komuś kto nie wymaga zbyt wiele od horroru.

Dział: Filmy

Najnowsza powieść popularnej autorki Melissy de la Cruz – Wyspa potępionych – numer jeden listy bestsellerów New York Timesa, oraz jeden z bestsellerów list Wall Street Journal i USA Today nareszcie w Polsce!

Dział: Książki
środa, 29 lipiec 2015 15:56

Ant-Man

Nie czekałam na „Ant-Mana". Nie wyszukiwałam o nim nowinek, tak jak ma i miało to miejsce chociażby w przypadku serii „Avengers", a kiedy zobaczyłam jego zwiastun po raz pierwszy, pomyślałam, że oto Marvel zanotuje pierwszy upadek ze swego wciąż piętrzącego się szczytu. Zwłaszcza, że „Ant-Man" serwuje swoim odbiorcom spore odstępstwo od wierności komiksowemu pierwowzorowi. Chociaż czy jest to w Polsce popularny bohater? Z pewnością daleko mu do rozpoznawalności Irona Mana czy Hulka. Nie poszłam więc do kina w pierwszym tygodniu premiery, wybierając na seanse inne produkcje. I wiecie co? Trochę żałuję.

Scott Lang (Paul Rudd) kończy odbywaną w więzieniu karę i wraca na wolność. Na tej wolności nic, ani nikt (poza chronioną przez matkę córeczką) na niego nie czeka. Sprzed bramy odbiera go Luis (Michael Peña), kumpel-przestępca, a wkrótce okazuje się, że po wyroku nie tak łatwo dostać normalną pracę. Szalę przeważa fakt, że była partnerka zabrania mu widywania się z córką do czasu, gdy nie stanie na nogi. Zdesperowany Scott decyduje się na jeszcze jeden skok. Nie wie tylko, jakie ów włamanie przyniesie dlań konsekwencje. Na jego liście prawdopodobnych opcji z pewnością nie znajduje się propozycja włamania – złożona przez Dr Hanka Pyma (Michael Douglas) i jego córkę Hope (Evangeline Lilly) – do zaawansowanej technologicznie firmy w celu wykradzenia wynalazku, który stanowi zagrożenie dla świata. A już szczególnie jako Ant-Man, czyli zminiaturyzowany człowiek o ponadprzeciętnej sile, mający we władaniu nic innego, jak... mrówki.

„Ant-Man" wieńczy drugą fazę MCU (Marvel Cinematic Universe, czyli Filmowe Uniwersum Marvela), ale to może mówić coś jedynie fanom tematu. Dla osób, które po prostu lubią obejrzeć film o superbohaterach – garść informacji. Filmy sygnowane znakiem Marvela ukazują się, czy też będą ukazywać w fazach. Jest to swoista kategoria wydarzeń związanych ze wszystkimi bohaterami, stworzonymi przez franczyzę. Pierwsza faza, na którą składało się pięć filmów („Iron Man", „Incredible Hulk", „Iron Man 2", „Thor", „Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie" i „Avengers") i którą zwykło nazywać się „Avengers Assembled", skupia się na gromadzeniu zespołu. Tutaj widzowie śledzili narodziny superbohaterów, to swoista geneza. Drugą Fazę MCU tworzą filmy: „Iron Man 3", „Thor: Mroczny Świat", „Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz", „Strażnicy Galaktyki", „Avengers: Czas Ultrona" oraz „Ant-Man" właśnie. Tutaj bohaterowie już się nie „rodzą", lecz istnieją w świecie i muszą mierzyć z konsekwencjami swoich supermocy, a także konsekwencjami ludzkich oczekiwań i zarzutów. Na fazę trzecią ma składać się dziesięć filmów. Czego będzie dotyczyła? Dowiemy się w najbliższych latach. A co z tego przydługiego wykładu wynika dla odbioru filmu?

W zasadzie niewiele. Przede wszystkim należało spodziewać się w „Ant-Manie" odniesień do grupy Avengers. Te oczekiwania się sprawdzają. Metakomentarze podsumowujące bohaterów, chociaż niekoniecznie pochlebne, w najnowszej produkcji Marvela się pojawiają, a relacje „nowej" postaci ze „starymi" są głównym punktem zapalnym dla śmiechu. O ile oczywiście jest się oswojonym z MCU, w innym wypadku całość może wydawać się nieco niejasna. Jednak znajomość innych produkcji z franczyzy przydatna jest także, by zrozumieć coś innego – że „Ant-Man" jest zupełnie inny, niż poprzednie obrazy serii.

Moim zdaniem charakter kolejnych obrazów serii odzwierciedla cechy bohaterów, o których opowiada i w ten sposób lokuje się bliżej jednego lub drugiego gatunku. „Iron Man" to na przykład typowy film akcji – dynamiczny jak jego tytułowa postać, lubujący się w nieco efekciarskich zwrotach akcji i „męskich" żartach. Z kolei „Ant-Manowi" najbliżej do kina familijnego – lekkiej komedii opowiadającej o odpowiedzialności i zmianach na lepsze. Historia człowieka-mrówki stawia, w przeciwieństwie do poprzednich fabuł, na wartości rodzinne. Sporo mówi się tutaj o dzieciach i konieczności dbania o świat dla przyszłych pokoleń. To zgoła odmienne podejście od reprezentowanego np. przez Czarną Wdowę albo wspomnianego już Iron Mana.

Efektywność działań dla obranego targetu doskonale widać w kinie, gdy śmieje się przede wszystkim dziecięca część widowni. Meksykanin ze skłonnością do chaotycznych opowieści poprzetykanych młodzieżowym slangiem, latająca mrówka o imieniu Wanda oraz emocjonalna wstydliwość, podobna do dziecięcego „oni się gryzą!" na widok całującej się pary – to wszystko nie daje miejsca na wątpliwości. „Ant-Man" obniża pułap PEGI.

Wydaje się to szczególnie ironiczne, gdy spojrzeć na wizualną stronę produkcji i najnowszy sposób uśmiercania filmowych przeciwników. Do tej pory, walki, chociaż brutalne, pozbawione były choćby odrobiny krwi. Tym razem czarne charaktery mogą w ułamku sekundy przemienić swoich wrogów w kupkę klejącej się brei, dość sugestywnie rozmazującej się po białych, łazienkowych kaflach. Jest to jednak „najgorszy" kadry, jaki można w kinie uświadczyć. Na pozostałe elementy obrazu składają się widowiskowe w swym przybliżeniu gromady mrówek oraz skurczanie do poziomu atomowego. Zwłaszcza to ostatnie robi wrażenie.

Do „Ant-Mana" pewnie nie będę wracała z taką lubością, jak do „Avengers", niemniej wciąż uważam tytuł za niezły. Dojrzalsi widzowie mogą czuć się, co prawda nieco zawiedzeni infantylnością produkcji, ale z drugiej strony to pierwszy w takim stopniu familijny film serii. Wnosi do całości niewypowiedziane głośno przykazanie, by się tak nie nadymać i spojrzeć na serię z przymrużeniem oka. W końcu to dzieci kochają superbohaterów najmocniej.

Dział: Filmy
środa, 29 lipiec 2015 10:33

Dzieci gniewu

Ludzie zabijają się – w sekrecie i otwarcie – od początków świata, jednak pojęcie „seryjny morderca" to dopiero wynalazek lat 70. Za jego autora uważa się agenta FBI, Roberta Resslera lub dr Roberta D. Keppela (brak tutaj zgodności, co do konkretnego nazwiska). Swoją popularność termin zawdzięcza mediom, które stosowały go, nagłaśniając przestępstwa Teda Bundy'ego oraz Davida Berkowitza. Za seryjnego mordercę uważa się zabójcę, który uśmiercił trzy lub więcej osób w oddzielnych sytuacjach, co odróżnia go od masowego mordercy (zabicie wielu osób w wyniku jednego ataku) oraz szalonego mordercy (który zabija wielu w różnych miejscach, w odstępie czasu do kilku godzin). Najbardziej rozpoznawalni powszechni mordercy, to niekoniecznie postaci o najdłuższej liczbie zabójstw. Ted Bundy, według różnych źródeł, pozbawił życia od 30 do 100 osób; Heroldowi Shipmanowi udowodniono 218 ofiar; Kubie Rozpruwaczowi zazwyczaj przypisuje się „jedynie" 5 śmierci. Tymczasem w swojej książce „Dzieci gniewu" Paul Grossman kreuje zagrożenie, które pochłania niemal 300 ciał i to... maksymalnie kilkunastoletnich chłopców.

Okładka „Dzieci gniewu" skupia się bardziej na historycznym aspekcie fabuły. Przepalona sepia zdjęcia wąskiej, brukowanej uliczki między kamienicami, połączonymi mostami, wyraźnie kojarzy się z czasami gett. Jednak czarna plama odwróconej, samotnej postaci budzi innego rodzaju niepokój. I ten właśnie niepokój zachęca, by po książkę sięgnąć i choćby tylko zapoznać się z jej opisem.

Willi Kraus, jako Żyd i detektyw pracujący dla Kripo w Berlinie na przełomie lat 20. i 30., nie ma lekkiego życia. Brak zaufania ze strony przełożonych, szykany współpracowników i ogólna niechęć mieszkańców Niemiec wyraźnie dają mu się we znaki. Psychiczne obciążenie wzrasta, gdy Willi dokonuje szokującego odkrycia. W jednym z kanałów ujawniony zostaje jutowy worek, zawierający starannie wygotowane dziecięce kości, przewiązane misternie splecionymi z mięśni sznurkami. Zawartość dopełnia obecność Biblii z zakreślonymi cytatami. Pomimo zaangażowania Williego w sprawę, detektyw niemal natychmiast zostaje od niej odsunięty i przypisany do masowych zatruć poprzez spożywanie kiełbasy. Willi szybko orientuje się, że policja zamierza znaleźć jedynie kozła ofiarnego, który przyjmie na siebie winę za makabryczne zbrodnie, więc stara się zająć sprawą na własną rękę. Tymczasem badania nad zatruciami przynoszą niespodziewane informacje. Czy to możliwe, żeby obie sprawy się ze sobą łączyły? Nad Berlinem pojawiają się chmury związane z Kinderfresser (Dzieciożercą) oraz... rodzącej się ideologii nazistowskiej i początkami kariery Hitlera.

Właściwie od pierwszych stron udaje się autorowi zgrabnie wykreować nastrój grozy i napięcia. Z kolejnych stronic unosi się zapach gnijącego mięsa, bezdomności i zestaw innych aromatów typowych dla wielkich metropolii. Berlin wydaje się wielki i przeraźliwie ciasny jednocześnie. Miniaturyzują go wąskie horyzonty myślowe i wyraźne podziały – na biednych i bogatych, wpływowych i bez znaczenia, na Żydów, Cyganów oraz „prawdziwych" Niemców. Główny bohater zdaje się być jedynym, który jednocześnie nie dostrzega zagrożeń i potrafi patrzeć ponad nimi. Walczy jednak z wiatrakami. Czytelnika ściska coś w środku, gdy na każde pół kroku Krausa naprzód przypadają kolejne dwa w tył. Chęć rozwiązania zagadki jest przytłaczająca, ale tak jak detektywa odsuwają od jej poznania przełożeni, tak i odbiorcy pozostaje – przez bardzo długo – jedynie obejść się smakiem własnych umiejętności dedukcyjnych.

Powieść podzielona jest na cztery główne księgi, z których każda kończy się grą w bardzo wysokiej tonacji emocjonalnej. Nie oznacza to jednak, że jest to tonacja nie do przewidzenia. Grossman wyraźnie wziął sobie do serca zasadę Strzelby Czechowa. Potrzebne do rozwiązania zagadek elementy są bardzo wyraźnie – moim zdaniem nieco zbyt wyraźnie – kreślone od samego początku tej historii.

Sam bohater, chociaż fascynujący ze względu na nietypowe połączenie cech (detektyw Żyd w berlińskim Kripo na przełomie lat 20. i 30.) nieszczególnie mnie do siebie przekonał. Z pewnością jest to postać o wysokich standardach moralnych, zdolna do poświęcenia własnych potrzeb w imię wartości ogółu, jednak chwilami wydaje się dość niespójna. Mężczyzna, który ma za sobą okrucieństwa wojny, umie poradzić sobie z traumami, a jednocześnie kilkukrotnie rozkleja się spoglądając na sceny, które wrażenie mogłyby robić tylko podczas oglądania starannie dopracowanej strategii amerykańskiego twórcy filmowych melodramatów. Czarne charaktery książki, chociaż uargumentowane, wciąż wydają się dość płaskie. Brakuje im pewnego dopracowania, które wyryłoby ich imiona w pamięci czytelnika. Tymczasem zostają w głowie jedynie ich okrutne czyny, zapisujące się w ludzkiej pamięci, niczym dzieła duchów.

Największą zaletą „Dzieci gniewu" jest to, że autor nie ograniczył się do wątku kryminalnego z lekką tylko nutą historii w tle, a z owej historii uczynił pełnoprawnego bohatera. Przemierzające ulice zastępy Hitlerjugend; przemówienie Hitlera, które jednocześnie fascynuje i przeraża; zmiany relacji nawet między wieloletnimi przyjaciółmi. Wyraźnie widać, jak gęstnieją społeczne nastroje, gdy Niemcy wchodzą w fazę upadku i kurczowo starają się chwycić kogokolwiek, kto da im nadzieję na odbudowę państwa. Atmosfera zagrożenia, z której bohaterowie zdają sobie sprawę jedynie w ułamkowej części, zmuszają czytelnika do cichego dopingu związanego ze znajomością przyszłych wydarzeń. Przez całą książkę wciąż trzymałam kciuki, żeby – niezależnie od kryminalnej sprawy – udało się rodzinie Williego Krausa opuścić Niemcy zanim będzie za późno. Było to pragnienie jednocześnie irytujące, bowiem postaci czuły wyraźny związek z miastem i krajem, w którym wychowywały się całe pokolenia ich rodzin i nie powinny musieć rezygnować z tego przywiązania.

Powieść napisana jest przystępnym i w miarę bogatym językiem. Grossman doskonale radzi sobie w sferze opisowej, umiejąc uplastycznić nawet najbardziej odrzucające widoki. Zdecydowanie z tego powodu książkę powinni odpuścić sobie weganie i wegetarianie, którzy mogą nie przebrnąć przez szczegółowo skonstruowane obrazy rzeźni i sposobów masowego uboju (należy tutaj wziąć też pod uwagę aspekt technologiczny, wynikający z opisywanych przez autora czasów). Zdarzają się jednak pisarzowi prywatne kalki, szczególnie, gdy chodzi o emocje targające głównym bohaterem oraz jego biologiczne odczucia.

Chociaż się tego nie spodziewałam „Dzieci gniewu" Paula Grossmana wciągnęły mnie bez reszty. Nie jest to może pozycja pozbawiona wad – najbardziej dojmującą jest tutaj z pewnością jej w niektórych miejscach przewidywalność –, ale wciąż zdecydowanie wyróżnia się na tle podobnych propozycji kryminalnych. Powieść zapewnia czytelnikowi nie tylko ogromną dawkę napięcia, a chwilami i strachu rodem z najmroczniejszych horrorów, związanego z policyjną tajemnicą, ale i przypomina skomplikowanie historycznych wydarzeń, które zdają się jeszcze okropniejsze – choć dużo subtelniej ukazane – niż sama zagadka zbrodni. Nie sposób nie spojrzeć na rzecz paralelnie, zwłaszcza, gdy wszystkie aspekty sprawy zostają już ujawnione. A o co chodzi? Tego dowiecie się jedynie sięgając po książkę.

Dział: Książki
wtorek, 28 lipiec 2015 14:46

Origin

„Origin" to już czwarty tom serii „Lux". Katy zostaje schwytana i przebywa w siedzibie Daedalusa. Tam poddawana jest przeróżnym badaniom i testom, a niektóre z nich przypominają tortury. Deamon, wbrew rozsądkowi, nie zamierza zostawiać jej samej, nie ma jednak lepszego planu niż po prostu również dać się złapać. Być może, wspólnymi siłami, wymyślą jak wydostać się z pułapki.

Daedalus zasiał w umyśle Katy ziarno wątpliwości. Co jeżeli Luxianie - przynajmniej jakaś ich część - chcieliby przejąć panowanie nad planetą? Po czyjej stronie w takiej sytuacji stanął by Deamon, jego przyjaciele i rodzina? Co, gdyby nie zależało to od nich? Gdyby nie posiadali w tej kwestii wolności wyboru. Jak skończy się ta historia i jakie jeszcze sekrety skrywa tajna organizacja?

Chociaż cała seria jest naprawdę dobra, to wydaje mi się, że „Origin" jest najciekawszym z dotychczas wydanych tomów. Zawiera w sobie wartką akcję, wciągającą fabułę i porywające przygody, a także wiele dylematów i rozważań. Bohaterowie nie są pewni komu mogą ufać - nie wiedzą już nawet czy mogą polegać na sobie nawzajem. Nie każdy okazuje się być tym kim się wydaje.

Jeżeli chodzi o wątek romantyczny i rozwijające się uczucia, to tutaj już chyba bardziej rozwinąć się nie mogły. Sprawa pomiędzy Katy a Deamonem jest zupełnie jasna i przejrzysta. Wydawać by się mogło, że już nic nie ma szans stanąć na ich drodze. Nawet Dee przestała rozpaczać po śmierci Adama i znalazła sobie nowy obiekt, który może obdarzyć zainteresowaniem.

Tym razem Jennifer L. Armentrout naprawdę dała się ponieść na skrzydłach wyobraźni. To co dzieje się w Deadlusie jest okrutne i niewyobrażalne. Powieść przestała być przyjemną bajeczką, w której nikomu ważnemu nie może stać się krzywda. Dodatkowo pisarka ujmuje wszystko w prostych, ale obrazowych słowach. Tak stworzona historia, jak niewiarygodna by nie była, bez trudu trafi do umysłu czytelnika, być może nawet zagnieżdżając się w nim na bardzo długo.

Zarówno „Origin" jak i oczywiście pozostałe tomy serii, serdecznie wszystkim polecam - bardziej jednak wielbicielom „paranormal romance" niż literatury Science Fiction. To dobrze i lekko napisana, wciągająca książka. Taka która bez trudu pomoże oderwać się od codziennych problemów i przyniesie kilka chwil cudownego, magicznego wytchnienia. Przekomarzanie się głównych bohaterów jest już wręcz legendarne i za każdym razem potrafi wywołać uśmiech na twarzy czytelnika.

Dział: Książki
niedziela, 26 lipiec 2015 19:58

Maggie

Zawsze, kiedy pomyślę, że widziałam już wszystko, Kosmos zsyła następną perełkę. Zazwyczaj rozchodzi się o krwiożercze krabokondy*, wężodaktyle** albo inne dziwactwa. Łykałam to wszystko jak młody pelikan, ale obecnie – od dłuższego już czasu – sumiennie zjawisko ignoruję, bowiem absurdalne mutanty są do siebie kubek w kubek podobne. Kosmos od dawna niczym mnie nie zaszokował, więc zwyczajnie zaczęłam już tracić nadzieję, gdy nagle... Arnold Schwarzenegger postanowił zagrać w psychologicznym dramacie o zombie. Tak. Psychologicznym dramacie. O Zombie. Arnold Schwarzenneger. Też czujecie to mrowienie pod skórą? Ja poczułam.

Wade (Arnold Schwarzenegger) jest szanowanym, starzejącym się prowincjuszem. Żyje na odległej farmie, obok niewielkiego miasteczka, gdzie wszyscy się znają, wraz ze swoją drugą żoną oraz nastoletnią córką. Byłoby to idealne miejsce na przetrwanie dławiącej świat tragedii, jaką jest tajemniczy wirus zmieniający ludzi w zombie, gdyby córka Wade'a, tytułowa Maggie (Abigail Breslin), nie zaraziła się chorobą podczas miejskiej eskapady. Jako szanowany i znany obywatel, Wade dostaje więcej czasu na pożegnanie się z córką, mogąc zatrzymać ją w domu do chwili, gdy poddanie jej „kwarantannie" nie będzie już absolutnie konieczne. Albo i dłużej, jeżeli tylko zdecyduje się... ukrócić jej cierpienia. Jaką decyzję podejmie Wade? Czy skazana na odmianę Maggie przyjmie swój los?

To mógł być hit kina najniższej kategorii. To mogła być produkcja, która przeszłaby do historii największych niewypałów X muzy. To mogło być bolesne świadectwo umierających standardów fanów kina oraz przypieczętowanie końca aktorskiej kariery Arnolda Schwarzeneggera. Mogło, ale nie było. Jakby na przekór bowiem, „Maggie" pokazała, że w sercu Terminatora skrywa się coś więcej, niż krzemowe płytki.

Film szokuje swoim poziomem właściwie od pierwszej minuty. Nastrój produkcji jest wyraźnie nostalgiczny, w powietrzu czai się widmo nieokiełznanego niebezpieczeństwa i ogólnego napięcia. Miałam wrażenie, że cały świat zwinął się w pozycji płodowej, niepewny, czy to tylko faza przed odparciem kolejnego ataku, czy ostateczne wywieszenie białej flagi. Gdy przed kamerą ujawnił się brodaty i ciemnowłosy Schwarzenegger z jasnymi oczami, które – zdawało się – widziały już wszystko, miałam wrażenie, że trafiłam do innego wymiaru.

„Maggie" to całkiem solidnie przemyślany i skonstruowany dramat psychologiczny. Nieco zdystansowany do świata mężczyzna, który z jednej strony ułożył sobie życie dwukrotnie, a z drugiej strony nie zapomniał o pierwszym. Właśnie to niezapomnienie sprawia, że obraz tak bardzo trafia do odbiorcy. Gdy Wade pokazuje wreszcie coś więcej, niż skorupę wielkiego, umięśnionego farmera, któremu bliżej do Blaszanego Drwala, niż człowieka z krwi i kości, coś w widzu pęka. Drewniany, rozjaśniony przez słońce dom opuszczają wszyscy poza Wadem i jego córką – nie tylko rodzina, ale i mieszkający w pobliżu przyjaciele. Do ostatniej chwili mężczyzna nie potrafi podjąć decyzji. Początkowo ignorujący nieuniknione, kontynuujący wykonywanie codziennych obowiązków; a później chwytający się resztek nadziei. Podczas, gdy do tej pory twórcy patrzeli na zombie z perspektywy krwiożerczych potworów, reżyser „Maggie" Henry Hobson, pokazał rozpad nie ciała, a ducha i to z perspektywy jednostkowej.

To skupienie na bardzo wąskiej grupie jednocześnie coś produkcji dodaje, ale i odbiera. Sytuacja chociaż dramatyczna, rozgrywa się bowiem w papierowym świecie. Podstawowa ciekawości widza, którą najprościej streścić w pytaniu „dlaczego?" nie zostaje zaspokojona. Odbiorca nie dowiaduje się prawie niczego o samej zarazie. Jednak z drugiej strony – czy w ogóle musi? Z perspektywy napięcia psychologicznego i gatunku dramatu pewnie nie, ale z perspektywy wpatrzonego w ekran widza, niestety tak. Nie chodzi oczywiście o bombardowanie informacjami i naukowe elaboraty, ale garstka podstawowych danych z pewnością by nie zaszkodziła.

„Maggie" udowadnia jednak coś więcej, niż to, że temat zombie nie został jeszcze wyczerpany. Przede wszystkim stanowi argument potwierdzający tezę, że jakość filmu zależy wyłącznie od pomysłu i umiejętności jego twórców. Zaangażowanie Schwarzeneggera mogło być wyjątkowo słabym pomysłem. Mogło, gdyby nie fakt, że aktor przez trzy czwarte produkcji milczy, a dziewięćdziesiąt procent pracy wykonuje za niego nietypowa dlań charakteryzacja, nienajmłodsza już twarz i jasne spojrzenie. Dziewiętnastoletniej Abigail Breslin talentu odmówić nie można, chociaż jest on jeszcze surowy i opiera się na naturalności aktorki, której daleko do sztucznej, dystansującej piękności praktycznie w każdym aspekcie. Poczynając na wyglądzie, a kończąc na nieprzesadzonych gestach i mimice. Duet Breslin-Schwarzenegger tworzy relację córka-ojciec, w którą jestem w stanie uwierzyć.

Wbrew pozorom i oczekiwaniom „Maggie" okazała się produkcją trudną w odbiorze. Jej emocjonalna ciężkość i bezkompromisowa dramaturgia, chociaż początkowo wydają się szokująco nie na miejscu – głównie ze względu na zaangażowanie w projekt jednoznacznie kojarzonego aktora – mniej więcej od połowy stanowią zasadniczą zaletę obrazu. Być może nie jest to najlepszy film ani w kategorii dramatu psychologicznego, ani w tematyce zombie, ale z pewnością pozytywnie odstaje od tego, co znamy i co wydaje się być już produkowanym taśmowo. Jeżeli macie ochotę na coś absolutnie nowego, a nie kolejnego filmowego klona zapamiętajcie tytuł „Maggie".

* i ** - nazwy wymyślone przez recenzentkę. Jeżeli jesteś przedstawicielem, którejś z filmowych wytwórni, skontaktuj się w celu uzyskania pozwolenia na ich wykorzystanie. Z pewnością się dogadamy.

Dział: Filmy