listopad 24, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: SPI

sobota, 10 marzec 2018 12:18

Wyspa

Schludna dystopia w białych rękawiczkach...

Nie powinno rozpoczynać się recenzji od podsumowania, ale aż cisnęło mi się na białą kartkę te kilka czarnych liter. Sigríður Hagalín Björnsdóttir powieścią „Eyland” zadebiutowała na islandzkim rynku wydawniczym w 2016 roku i go podbiła, zdobywając kilka tamtejszych nagród literackich. Sigríður, jako dziennikarka radiowa, była świetnie przygotowana do napisania tejże powieści, przebywając w otoczeniu polityków islandzkich, komentując aktualne wydarzenia na świecie i w kraju miała doskonałe przygotowanie merytoryczne do stworzenia swojego głównego bohatera Hjaltego, dziennikarza, a także ukazania reakcji organów państwowych na nagły kryzys dotykający państwo.

Islandia zostaje odcięta od reszty świata. W nocy przestają docierać do wyspy informacje z zewnątrz: nie działa Internet, nie działa komunikacja radiowa, satelitarna, krótkofalowa ze statkami pływającymi na Morzu Norweskim i Oceanie Atlantyckim, samoloty nie lądują, a statki, które wypłynęły, by skontaktować się z najbliższym lądem, zaginęły. Islandczycy oraz Ci, którzy mieli szczęście albo pecha pozostać na wyspie w tej niezwykłej chwili, postawieni w nowej sytuacji, muszą odnaleźć w sobie zarówno siłę i mądrość przodków, jak i okruchy człowieczeństwa, by nie dać się porwać fali szaleństwa, jakie stoi na progu każdego domu, a pchane jest czymś tak zwykłym jak Głód.

Na kartach książki poznajemy kilku bohaterów, aczkolwiek wiodącym jest Hjalti Ingolfsson, dziennikarz, którego losy śledzimy przez całą książkę. To wokół niego skoncentrowane są pozostałe postaci powieści. Maria, jego była partnerka, Hiszpanka, i jej dwójka dzieci Elias i Margaret, Leifur, brat lekarz, i jego żona Gudrun, Elin Olafsdottir, ambitna polityk, czy idealistyczna koleżanka z pracy Ulfhildur. Każda z tych postaci opowie historię kryzysu społeczeństwa w apokaliptycznej chwili, gdy kończą się zasoby żywieniowe, gdy struktury społeczne przeistaczają się z demokratycznych w dyktatorsko-faszystowskie, gdy każdy walczy o skrawek życia dla siebie i swoich najbliższych. Pani Sigríður wykorzystała każdą z tych postaci, jako medium dla jednej sprawy i tak: Maria reprezentuje problem obcokrajowców i rasizmu, Leifur ukazuje problemy medycyny w momencie kryzysu, jego niedoskonałości przemysłu farmaceutycznego, Margaret, jak nomen omen mara ze świata „Władcy Much”, ukazuje okrucieństwo i los młodzieży, Elin żelazna dama Islandii, kwintesencja emancypacji przeistacza się w przodownika totalitaryzmu, a Ulfhildur próbuje przebić się słabym głosem z prawami do wolnej prasy. Ach i zostaje Hjalti, najbardziej obmierzły bohater z jakim spotkałam się w literaturze od wielu lat, jak dotąd chyba żadnym antybohaterem tak nie gardziłam jak tym małym człowieczkiem. Mężczyzna nie posiadający kręgosłupa moralnego, przesiąknięty kompleksami względem młodszego brata, niezdecydowany, głupi, mówiący sam o sobie jak o człowieku o małym sercu, „skupionym na sobie, samolubnym dziecku”. Ten Hjalti będzie czytelnika prowadził przez meandry zapadającego się społeczeństwa, będzie sam przykładał rękę w jego pogromie.

Nie zaskakuje mnie fakt, że powieść „Wyspa” zdobyła w Islandii takie uznanie. Sigríður Hagalín Björnsdóttir napisała powieść o apokalipsie wyspy, na której żyje mniej ludzi niż w Gdańsku. Nie będąc złośliwym można założyć, że pewnie na spotkaniach autorskich z połowę czytelników swoich mogła autorka poznać, a zapewne jako dziennikarkę, wszyscy ją znali. Mając na uwadze fakt, że społeczność ta przeszła ekonomiczne tąpnięcie w 2008 roku, odbiór tej dystopii zapewne musiał być bardzo dotkliwy i budzić żywe reakcje, a mechanizmy, które zachodziły w kręgach politycznych zapewne w znacznym stopniu czytelnicy odnaleźli na łamach tej książki.

Obiektywnie patrząc nie wróżę tej powieści wielkiego sukcesu. Od samego początku jest ona zbyt sterylna, zbyt poprawna politycznie. Napisana jest jakby według podręcznika: „Jak przeprowadzić społeczeństwo przez apokalipsę w ujęciu politycznym”. Autorka przedstawiła kryzys, który dotyka malutką społeczność i przedstawia mechanizmy, które mogą owszem udać się wyłącznie na takiej specyficznej społeczności w taki uładzony, śliczny skandynawski, delikatny sposób. Jest to niewątpliwie szalenie ciekawy obraz społeczności wyspiarskiej, islandzkiej, aczkolwiek dystopii niemożliwej z założenia, naciąganej i naiwnej. A jeśli rzeczywiście tak wyglądała reakcja społeczeństwa islandzkiego na kryzys ekonomiczny, to jest mi ich bardzo żal. Brak jest w tej wizji życia, wszystko odbywa się w białych rękawiczkach, a Islandczycy idą za żelazną damą, jak owce za swą perednicą. Pytanie brzmi; czy pisarka tak słabo napisała apokaliptyczną powieść, czy napisała fenomenalny obraz społeczeństwa islandzkiego?
Sigríður dla celów analizy społecznej i ukazania tworzenia się niebezpiecznych mechanizmów totalitarnych stworzyła absurdalną sytuację, w której na świecie pozostaje wyłącznie Islandia. Nie wyjaśnia dlaczego nie ma kontaktu zresztą świata. Mechanizmy, które zaprezentowała nie są niczym nowym, ani odkrywczym. Wystarczy sięgnąć po „Atlas wysp odległych” Judith Shalansky, tam każda historia o społeczności wyspiarskiej ukazuje skażenie tych społeczności jak nie chorobami genetycznymi, to dewiacjami, deprawacją moralną lub innymi bolesnymi historiami. Mechanizm przejścia od pozornej demokracji przez socjalizm do totalitaryzmu nie jest niczym nowym dla polskiego czytelnika. Proste jak cep reprezentacje problemów poprzez postaci bohaterów też już ukazywane były od czasów Oświecenia w literaturze.

Szumne przyrównywanie islandzkiej pisarki do Orwella, Huxleya, czy Atwood, wydaje mi się działaniem mocno marketingowym i na wyrost. Nagrody, które zdobyła pani Björnsdóttir można by przyrównać, przynajmniej pod względem zasięgu, chyba do Nagrody Literackiej Gdynia. Na Goodreads oceniło ją zaledwie 183 osoby, zrecenzowało 20. Książkę czytałam, pomimo mojej powyższej krytyki, sprawnie, akcja trzymała w napięciu i z zainteresowaniem śledziłam losy kanalii Hjaltiego, choć jest to zbyt dobre określenie, kanalia wykazuje się inteligencją, której Hjaltiemu zdecydowanie brakowało.

„Wyspa” jak na apokalipsę jest zbyt poprawna politycznie, zbyt sterylna, zbyt skandynawska, jak na political fiction zbyt odtwórcza i banalna, broni się jedynie jako powieść społeczno-obyczajowa, choć i tutaj ludzie nadal są względem siebie zbyt ugrzecznieni w obliczu głodu i nadchodzącej zagłady i nieufności, ale może właśnie takie jest to społeczeństwo, poddaje się zamiast walczyć.

Dział: Książki

Do Kronik Drugiego Kręgu podchodziłem trzy razy, i jak w znanym przysłowiu, udało się za ostatnim! Kilkanaście lat temu byłem chyba na książkę zbyt niedojrzały, później piękne wydanie Fabryki Słów na nowo rozbudziło moje zainteresowanie, ale wydawnictwo - ku wielkiemu rozczarowaniu z mojej strony - zaprzestało wydawania dalszych części. Białołęcka poszła w odstawkę aż do teraz! Jaguar wypuścił na światło dzienne nowe wydanie cyklu, który moim zdaniem, jest strasznie niedoceniany i mało nagłośniony. Mam szczerą nadzieję, że niedługo ujrzę całość!

Ewa Białołęcka - Urodzona w roku 1967, w Elblągu, mieszka w Gdańsku. Zodiakalny Strzelec. Z wykształcenia pedagog, z zawodu pisarka, redaktor i witreator. Dwukrotna lauretka Zajdla - za opowiadania "Tkacz Iluzji" i "Błękit maga". Uhonorowana tytułem Twórca Roku przyznanego jej przez Śląski Klub Fantastyki. Autorka czterech powieści i kilkunastu opowiadań. Nie przepada za smutnymi zakończeniami, woli się pośmiać. Jej teksty dotąd przekładano na języki: czeski, słowacki, litewski, angielski i rosyjski.

Książka to pięć obszernych opowiadań. Z początku autorka zapoznaje nas z nastoletnim wychowankiem rolniczej rodziny, który od urodzenia nie miał w pełni wykształconych nóg. Na szczęście natura obdarzyła go niezwykłym talentem, co w gruncie rzeczy rzadko zdarza się wśród tak niskiego szczebla społeczeństwa. Róg - bo tak było mu na imię - był naznaczony błękitem. Posiadał magiczną umiejętność tkania iluzji. Nie chciał jednak opuścić swojego ukochanego domu, przez co ukrywał swój potencjał przed potężną kastą magów. Inaczej trafiłby pod ich skrzydła i na zawsze opuścił rodzinę. Róg za życia jednak nie raz wykazał się olbrzymią odwagą, przez co mimo wszystko został wyniesiony na magiczny piedestał. Legendy i fakty historyczne opisują jego wspaniałość nawet sto lat później. Sam chłopak stał się inspiracją dla nowych, młodych magów.

Jednym z nich jest Głuchoniemy Kamyk, zwany też Nocnym Śpiewakiem. Sierota która bardziej niż człowieka, przypomina kudłatego psa. Porośnięty sierścią chłopak zostaje przygarnięty przez starego maga i razem z nim, na nowo odkrywa, czym jest prawdziwe życie, bez niewolni i smutku. Opowiadania mają dosyć długie przerwy, jeśli chodzi o ramy czasowe. Są to wyrwane gdzieś z życia epizody, które jednak niosą za sobą coś więcej niż dobrą zabawę. Takie połączenie fantastyki i przygody, jakie serwuje nam Ewa Białołęcka, to porcja świetnej literatury, prostej ale jednocześnie głębokiej. Nie jest to zwykła książka, lecz magiczna opowieść o przyjaźni, pokonywaniu słabości, dorastaniu i odkrywaniu nowego siebie. To wędrówka w fantastyczne krainy pełne kolorów i wyobraźni. Tkanie iluzji jest bowiem umiejętnością, którą z pewnością każdy chciałby posiadać.

Prosty w odbiorze język, łatwość układania zdań, ciekawa fabuła, wartościowe przesłania, baśniowe tło wydarzeń... to wszystko i jeszcze więcej, tworzy z książki dzieło godne polecenia każdemu fanowi dobrej fantasy. Baśniowe postaci, smoki i magowie, porcja pozytywnych emocji - tak powinna brzmieć wizytówka Naznaczonych Błękitem. Naprawdę nie wiem dlaczego książką zniknęła z rynku i odeszła gdzieś w zapomnienie. Bardzo cieszę się, że Wydawnictwo Jaguar zdecydowało się na wznowienie serii Białołęckiej, bo to pozycja która powinna być wizytówką polskiej fantasy. Zdecydowanie polecam!

Dział: Książki
czwartek, 08 marzec 2018 19:18

Wikingowie. Kraina Proroka

Na spalonych słońcem ziemiach Półwyspu Iberyjskiego rozegra się decydujące starcie pomiędzy wikingami a wrogiem z Południa. Czwarty, finałowy tom sagi Radosława Lewandowskiego to opowieść o sile i uporze nordyckich wojowników. Spina on klamrą wątki i losy postaci poznanych w poprzednich tomach. Ostatnia część pasjonującego cyklu „Wikingowie” ukaże się 28 marca pod patronatem Secretum.

Dział: Patronaty

Wydawnictwa naukowe rzadko kiedy kojarzą się czytelnikowi z lekturą lekką i przyjemną, taką, po którą sięgalibyśmy z własnej, nieprzymuszonej woli, a nie z woli wykładowcy, promotora pracy magisterskiej, czy choćby wymagającego nauczyciela. A jednak Wydawnictwu Uniwersytetu Jagiellońskiego udało się stworzyć serię, po którą można bez obaw sięgnąć, by poszerzyć swoje horyzonty, jednocześnie nie tracąc nic z przyjemności czytania. W serii Mundus, bo o niej mowa, ukazują się najciekawsze zagraniczne tytuły literatury faktu, są to teksty najlepszych reportażystów i dociekliwych obserwatorów współczesnego świata, którzy przedstawiają istotne problemy, nietypowe zjawiska i nietuzinkowe postacie – tak, wydawnictwo naukowe zachwala tę serię i po lekturze „Etykiety japońskiej” stwierdzam, że nie bez racji.

„Etykieta japońska” to zwięzły, bo zaledwie stusiedemdziesięcio stronicowy zbiór norm zachowań, zwyczajów i form towarzyskich obowiązujących w Kraju Wschodzącego Słońca. Autorzy skupili się przede wszystkim na tym, jak w sposób klarowny i najbardziej funkcjonalny przekazać wiedzę na temat japońskiego savoir-vivre'u. Czytając książkę pana Boyé'a Lafayette'a De Mente i Geoffe'a Bottinga przeniosłam się na chwilę do samolotu lecącego na te odległe wyspy, gdzie bycie dobrze wychowanym otwiera znacznie więcej drzwi, niż amerykańska, czy zachodnioeuropejska przebojowość wyemancypowanej jednostki.

Te odległe cesarstwo od dawna łączą zawiłe i nie zawsze wszystkim znane nici z Polską, choćby przez takie osobistości jak Bronisław Piłsudski, Maksymilian Kolbe, Zenon Żebrowski, a na polskim rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej książek rodzimych autorów, takich jak Joanny Bator, Anny Ikedy, Marcina Bruczkowskiego czy Karoliny Bednarz. Jednak nadal w związku z przepaścią wynikającą z odległości, a także w związku z różnicami kulturowymi i językowymi, jakie dzieli nasze kraje, czujemy niedosyt wiedzy. A wiedza ta jest coraz częściej bardzo potrzebna, świat bowiem coraz bardziej się kurczy, a kontakty w szczególności biznesowe, coraz częściej są nawiązywane również z partnerami z tych odległych wysp. I tutaj z pomocą przychodzi „Etykieta japońska”. Nie jest to może pełne kompendium wiedzy na temat kultury i obyczajowości Japończyków, zapewne na podstawie tejże książki żaden student japonistyki nie zda egzaminów z antropologii kulturowej, ale zapewne przeciętny pracownik korporacji ale też małej firmy, który ma w perspektywie nawiązanie współpracy z Japończykami lub choćby turysta, który planuje wycieczkę do Kraju Kwitnącej Wiśni, będzie wiedział od czego rozpocząć swoją kulturową podróż przez meandry obyczajowości japońskiej. Niewątpliwą zaletą książki jest wprowadzanie oryginalnego nazewnictwa oraz jego wymowy, co każdemu podróżującemu może ułatwić pobyt w tym kraju. Autorzy podzielili książkę na czterdzieści wyjątkowo krótkich rozdzialików, które swoimi tytułami odnoszą się do konkretnego zagadnienia, np. do płacenia za rachunek w restauracji i barze, ukłonów, przeprosin, cudzoziemców w japońskich firmach, itd., dzięki takiemu indeksowemu podejściu do tytulatury, można w szybki sposób odnaleźć właściwy fragment książki. Jednak aby ułatwić jeszcze bardziej posługiwanie się tym przewodnikiem dodano „Użyteczne słowa i zwroty”, „Słownik technologiczny” i Indeks. Nic tylko zasiąść w fotelu gabinetu, albo jeszcze lepiej samolotu i korzystać z dobrodziejstwa tej wiedzy i nawiązać kontakty z potomkami samurajów.

Boyé Lafayette De Mente był amerykańskim pisarzem, dziennikarzem i poszukiwaczem przygód, napisał ponad sto książek, z czego większość dotyczyła Japonii, z którą był związany od lat pięćdziesiątych zeszłego wieku. Niestety zmarł w zeszłym roku w wieku 89 lat, na szczęście zostawiając po sobie ogromne dziedzictwo doświadczenia i wiedzy. Jedną z nich przekazało Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego polskiemu czytelnikowi, a „Etykietę japońską” poleciłabym przede wszystkim tym, którzy potrzebują szybkiej, skondensowanej wiedzy na temat kraju, który w wielu aspektach savoir-vivre'u, kultury, ale również, a może przede wszystkim mentalności różni się od naszego. Jest to jednak tak przyjemna lektura, że każdy znajdzie w tej książce coś inspirującego dla siebie.

Dział: Książki
środa, 07 marzec 2018 09:25

Demon Luster

Jakiś czas temu miałam okazję przeczytać powieść Martyny Raduchowskiej „Szamanka od umarlaków”, która okazała się bardzo przyjemnym i sprawnie napisanym urban fantasy, ale jednocześnie wydawała się zaledwie spokojnym wstępem do większego cyklu. Kontynuacja – „Demon luster” – pozwoli sprawdzić, czy rytm pierwszego tomu miał na celu uśpienie czytelnika, czy to cecha charakterystyczna powieści Raduchowskiej.

Na pierwszy rzut oka uwagę przykuwa okładka, utrzymana w podobnej stylistyce co oprawa graficzna pierwszej części, a jednocześnie unikająca powtarzalności. O ile „Szamanka od umarlaków” była zielona, to „Demon luster” razi agresywną czerwienią. Ciekawe, na ile kolor okładki jest związany z dynamiką przedstawionych w utworze wydarzeń...

Na samym początku powieści znów spotykamy znaną z pierwszej części Idę Brzezińską, szamankę od umarlaków, czyli „kogoś między medium a banshee” odpowiedzialną za duszę osoby, której śmierć przepowie. Ida zdążyła się pogodzić ze swoją rolą i z faktem, że przyjdzie jej się parać magią zamiast studiować wymarzoną psychologię. Po zdarzeniach z poprzedniego tomu, częściowo nie z własnej woli bohaterka, dołącza do zespołu Wydziału Opętań i Nawiedzeń, w skrócie WON, gdzie poznaje całą galerię specyficznych umagicznionych agentów, w tym obdarzonego skomplikowaną przeszłością łowcę demonów Kruchego, wiedźmę Rudą oraz właścicielkę jeziora i poniekąd alternatywnego wymiaru, Kornelię. Wspólnie z nowymi kolegami z pracy oraz niezastąpioną Teklą, Idzie przyjdzie rozwiązać sprawę Kusiciela zwanego Demonem Luster – potężnej istoty opętującej i mordującej kobiety o określonym wyglądzie. Magiczne śledztwo wykazuje, że sprawa jest nie tylko skomplikowana, ale i wyjątkowo niebezpieczna – jednak skoro już Ida postanowiła pomóc, nie zamierza się wycofywać.

Przy pierwszym tomie zdarzało mi się narzekać na brak dynamiki i ciągnącą się akcję. Z perspektywy „Demona luster” mogę z całą pewnością przyznać, że poprawiło się. I to bardzo. Można odnieść wrażenie, że cała „Szamanka od umarlaków” była zaledwie długą ekspozycją, a od „Demona luster” zaczyna się akcja właściwa. Drugi tom cyklu to pełnokrwisty kryminał urban fantasy z masą barwnych charakterów, wydarzeń i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Chociaż cały czas coś się dzieje i nie sposób się nudzić, nie cierpią na tym bohaterowie – Raduchowska sprawnie wplata w fabułę osobowość i historie postaci drugoplanowych, tak że czytelnik dostaje o nich naprawdę dużo informacji, a jednocześnie nie traci z oczu głównego wątku: polowania na Kusiciela. Także Ida rozwija się jako bohaterka – nie jest już tą sfrustrowaną i przytłoczoną swoją nową rolą młodą dziewczyną. Bycie szamanką nadal nie wzbudza w niej entuzjazmu, ale stara się pokojowo koegzystować z magią, rozwija także empatię wobec otaczających ją osób i żywo interesuje się ich losami. Postać Brzezińskiej to przykład bohaterki w bardzo sympatyczny sposób dorastającej na kartach cyklu.
Uwagę zwraca też, co podkreślałam przy poprzedniej części, język powieści. „Demon luster” został napisany prosto i przystępnie, a jednocześnie nie prostackim językiem. Raduchowska przykłada wielką wagę do stylu, umie samym doborem słów wzbudzić śmiech lub strach, kreśli niezwykle sugestywne obrazy w partiach snów Idy. Ci spośród czytelników, których interesują nie tylko wydarzenia czy bohaterowie, ale też język powieści, powinni czuć się usatysfakcjonowani.

„Szamanka od umarlaków” Raduchowskiej była tekstem dobrym – „Demon luster” jest za to bardzo dobry. To naprawdę przyjemne i świetnie napisane urban fantasy. Polecam nie tylko miłośnikom gatunku.

Dział: Książki
niedziela, 04 marzec 2018 11:57

Niedoskonali

W moim odczuciu książki będące uzupełnieniem właściwej historii, powinno się czytać na samym początku przed rozpoczęciem przygody z danym cyklem. Mam oczywiście świadomość, że z różnych względów nie zawsze jest to możliwe. W moim przypadku zadziałał czas. Pamiętam i wiem, że Trylogia Klątwy bardzo mi się podobała. Żyłam intrygami prowadzonymi w społeczności Trolli, do których wkradł się ludzki czynnik w postaci zaradnej i przekornej Cecile. Naprawdę czytałam serię z drżeniem serca i zastanawiałam się, jakie zakończenie można by dać bohaterom, aby poczynić w ich świecie jak najmniejsze szkody. Niemniej jednak to było już dość dawno. Zapomina się o szczegółach, a pozostaje jedynie ulotne wrażenie, że było to fajne. Dlatego ten czynnik zadziałał poniekąd niekorzystnie na mój odbiór powieści, choć rzecz jasna, walorów jej odmówić nie można.

W napisanej po powstaniu Trylogii Klątwy powieści Niedoskonali autorka jeszcze raz zabiera czytelnika do ukrytego pod górą świata Trolli, istot obdarzonych potężną magią, tyle okrutnych, co i pięknych. Nieświadomy czekającego go epickiego romansu z Cecile, Tristan knuje spisek, przeciwko królowi, własnemu ojcu zresztą. Ale to nie Tristan jest głównym bohaterem.

Powieść Niedoskonali, jak wyznaje sama autorka w posłowiu, powstała, by wypełnić pewną lukę, dopowiedzieć sprawy, na które nie było miejsca i czasu w trylogii właściwej. Aktywnym twórcą spisku jest tutaj Marc, kuzyn i prawa ręka Tristana i to jemu poświęcona jest ta książka.

Cudowny, lojalny i mądry Marc, jest tytułowym Niedoskonałym, mimo pięknej postawy, siły fizycznej i urody, nie jest idealny i ukrywa zdeformowaną część twarzy pod kapturem płaszcza. Utalentowana i dobra Penelope, mimo wielu zalet, także jest niedoskonała. Skaza znajduje się w jej krwi i z czasem doprowadzi ją do śmierci, gdyż na to nie ma tu lekarstwa. Co więcej swoją chorobą Penelope pozbawiła swoją siostrę Anais szansy na zostanie królową, żaden bowiem szanujący się ród nie zaryzykuje mariażu, wiedząc, że skazę może odziedziczyć też potomstwo.

Marc i Penelope od dawna są w sobie zakochani. Stoją jednak po przeciwnych stronach spisku. Ojciec dziewczyny, okrutny książę Angouleme, nakazuje jej, by uwiodła Marca i tym samym zdobyła dowody na to, kto jest przywódcą spisku.

Bohaterowie znajdą się w bardzo trudnej sytuacji; jak tu nie zdradzić za dużo, żeby nie zaszkodzić spiskowcom i ich sprawie, ale zdradzić wystarczająco dużo, by ojciec Penelope był zadowolony z postępów córki jako szpiega.

Czytelnicy, którzy znają Trylogię Klątwy, wiedzą dobrze jak zakończy się ta historia. Jednak autorce udało się coś, co rzadko udaje się podczas tworzenia historii epizodycznych, uzupełniających. Mianowicie, cały czas ma się nadzieję, że może jednak się uda i że bohaterowie ujdą cało z niebezpieczeństwa. Każda ze stron tak naprawdę prowadzi tu swoją grę i nawet książę Angouleme potrafił mnie zaskoczyć. Pięknie i bardzo urokliwie jest pokazana miłość między Markiem a Penelope, ich wzajemne przywiązanie i to, że kocha się kogoś za to jaki jest, a nie za to jak wygląda.

Bez dalszego zdradzania treści powiem, że powieść Niedoskonali mogą bez obaw przeczytać miłośnicy Trylogii Klątwy i na pewno będą zadowoleni. Historia jest dobrym uzupełnieniem tego, o czym w trylogii właściwej się tylko napomykało. Akcja toczy się szybko, czytelnik co rusz jest zaskakiwany niespodziewanymi zwrotami akcji, a przy okazji uroni też łzę.

Przyjemnie jeszcze raz wrócić do magicznego świata Trolii. Polecam.

Dział: Książki
piątek, 02 marzec 2018 16:56

Bagno szaleńców

Seria FABRYCZNA ZONA, a szczególnie „pomarańczowy trójkąt” S.T.A.L.K.E.R.A. to już marka sama w sobie. Książki z serii bardzo szybko zyskały rzesze wiernych fanów i w bardzo krótkim czasie stały się kultowe. W 2013 roku Michał Gołkowski jako pierwszy wprowadził uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a na polski rynek, potem dołączył do niego absolutny klasyk – Wiktor Noczkin, pisarz zza wschodniej granicy, jeden z twórców scenariuszy do gry S.T.A.L.K.E.R. Kolejne premiery wyniosły na stalkerskie salony takie nazwiska jak Krzysztof Haladyn i Sławomir Nieściur, którzy o swą pozycję wśród autorów z Zony nie muszą się od dawna martwić.
Tym razem do elitarnej ekipy dołącza Joanna Kanicka!

Dział: Książki
piątek, 02 marzec 2018 13:54

Cinder

Tę książkę czytałam już wcześniej w poprzednim wydaniu. Niestety Egmont nie pokusił się o wydanie całej serii, nad czym ubolewałam bardzo. Nie tylko ja zresztą. Podobno były pisane podania do wydawcy. Ale dopiero Papierowy Księżyc wysłuchał modłów. Efektem tego jest książka, która trzymam w dłoni. Zobaczmy, czy moje wrażenia zmieniły się po 1,5 roku.

Kim jest tytułowa Cinder?

Główna bohaterka nie ma rodziców, mieszka ze złą maco... opiekunką, która jej szczerze nie znosi (co nie przeszkadza jej wykorzystywać ją finansowo) oraz dwiema przybranymi siostrami, z których jedna nawet protagonistkę lubi, druga podziela uczucia swojej matki. Ciekawe skąd ja to znam... Samo imię także nie jest przypadkowe. Wiecie, co oznacza Cinderella?

Tak, nasza bohaterka jest Kopciuszkiem. Przybrana rodzina nią pomiata razem ze społeczeństwem, dziewczyna nie ma absolutnie żadnych praw. Otóż jest ona cyborgiem. Parę lat temu brała udział w wypadku, który dosłownie ją zmiażdżył. Dziewczyna żyje wyłącznie dzięki modyfikacjom, takim jak sztuczne dłonie i stopa oraz całej masie elektroniki, która to monitoruje i kontroluje jej funkcje życiowe.

Pisałam wcześniej, że Cinder jest wykorzystywana finansowo przez opiekunkę. Bohaterka jest bardzo dobrą (jeśli nie najlepszą) mechaniczną w Nowym Pekinie, a jej sprawne ręce są tak sławne, że pewnego dnia w drzwiach staje książę Kai z prośbą o naprawienie androida.

Miłość w powieści.

Główna bohaterka ma 16 lat, więc seria jest kierowana raczej do młodzieży. W związku z tym faktem musi pojawić się miłość. Pierwsza, intensywna, głęboka, na zawsze. Miłość pojawia się pod postacią Kaia, który jest przykładem idealnego młodego mężczyzny w tego typu utworach literackich: bogaty, przystojny i szlachetny następca tronu. Zupełnie nie zwraca uwagi na tłumy kobiet, które całują chodniki za nim, a zainteresował się niepozorną, nieidealną szarą myszką.

Dorastające, romantyczne dusze chcą chociażby w książkach odnajdywać spełnienie swoich marzeń, a i mi, choć już wyzbytej ze złudzeń i przekonanej, że ideały po prostu nie istnieją, dość przyjemnie się to czytało. Jednak tutaj zaznaczyć muszę, że to Gilbert będzie zawsze moim ideałem mężczyzny, to Kai ma specjalne miejsce w moim sercu.

Romans jest, to trzeba niestety przyznać, dość schematyczny i sztampowy. On – piękny i bogaty książę z bajki, on szara myszka, wyśmiewana i pogardzana. Ale on widzi tylko ją. Zakochują się od pierwszego wejrzenia, choć próbują z tym zauroczeniem walczyć, a przynajmniej Cinder stara się wymazać obiekt swoich westchnień z serca. Bo ona nie może, bo ona musi coś zrobić. Bo ona musi walczyć o siebie.

Bohaterska bohaterka.

W tej książce niewiele się dzieje. Mam na myśli sceny akcji. Jednak dziewczyna musi walczyć o siebie i swoje szczęście. Z bezdusznym systemem, okrutną opiekunką, ostracyzmem społecznym. Nie jest traktowana jak człowiek, osoba z krwi i kości, z uczuciami, emocjami, wartością. Jest czyjąś własnością. Jak robot kuchenny. Swoją drogą troszkę mi zabrakło wytłumaczenia, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego ktoś, kto ma około 6% modyfikacji (to nie bohaterka, ona ma więcej) przestaje być postrzegany jak człowiek.

Cinder była „zbyt niezwykła” jak dla mnie. Z nic niewartej osoby, traktowanej jak rzecz na początku staje się pod koniec kimś wyjątkowym. Kimś, kto może uratować świat przed okrutną Levaną. Nie powiedziałabym, aby to była wada, według mnie jest to cecha charakterystyczna tego typu literatury, ale nie przepadam za tym motywem.

Baśniowość w książce.

Już pisałam, jaką baśń autorka wzięła pod lupę. Cieszę się, że jednak Meyer czerpie z baśni inspirację, a nie tworzy kolejną jej wersję. Także, mimo że zostały zapożyczone charakterystyczne motywy dla tamtej historii, to jednak fabuła się różni a bale Kopciuszka i Cinder zdecydowanie się różniły. No i przede wszystkim, gdy ta pierwsza zgubiła bucik, tak książę drugiej znalazł całą stopę.

Wczoraj podczas kąpieli (bo to przecież najlepszy czas na olśnienia) zaskoczyła mnie jedna myśl. Książę ma na imię Kai. Pewna chłodna, bezlitosna królowa chciała mieć go na własność i wykorzystać do swoich celów. Księcia ratowała królowa przez zguby z rąk owej królowej. Czy to brzmi znajomo? Królowa Śniegu coś Wam mówi?

Chcę się podzielić moją niepopularną opinią.

Nie jestem zachwycona szatą graficzną. Naturalnie zdaję sobie sprawę, że tak wyglądał oryginał i absolutnie nie mam tutaj do nikogo pretensji, czy czegoś w tym stylu. Po prostu uważam, że okładka Egmontu lepiej oddawała to, co się działo w książce, bardziej pasowało do młodzieżówki o bądź co bądź szesnastolatce. Ta oryginalna bardziej pasowałaby do powieści o dorosłej kobiecie.

Różne fonty dla tytułu, autora i nazwy serii to jest natomiast coś, co razi moje oczy. Same serduszka na rogach stron... Nie omdlałam z zachwytu. Jedynie twardą okładkę lubię (no bo kto nie lubi). Jednakże opinie pozostałych czytelników są zupełnie inne.

Bardzo podoba mi się ta książka.

Pokochałam baśniowy, choć okrutny świat z przyszłości, postacie wykreowane przez autorkę, nawet Iko – android z błędem w systemie skradła moje serce. Wiem tyle, aby się odnaleźć w Nowym Pekinie, choć zabrakło mi nieco głębszego wejścia w mechanikę świata przedstawionego i praw, które nim rządzą. I chciałabym dowiedzieć się o przeszłości bohaterki dowiedzieć nieco więcej – choćby w jaki sposób nabyła umiejętności, które są jej wizytówką.

Pierwsza część Sagi Księżycowej czytało się dość szybko i sprawnie, mimo wad na które wskazałam. Podczas lektury nie przeszkadzały mi one aż tak bardzo. Czynność zajęła mi niecałe trzy godziny i ciężko było mi się oderwać. Był to pięknie spędzony czas i mam ochotę na więcej. Gorąco polecam.

Dział: Książki
czwartek, 01 marzec 2018 12:54

Ach śpij kochanie

“Ach śpij kochanie” to polski kryminał inspirowany autentyczną historią. Jego akcja toczy się w Krakowie w 1955 r. Młody śledczy Karski postanawia wyjaśnić sprawę seryjnego mordercy, który na przestrzeni lat zamordował strzałem w głowę 67 osób. Problem polega jednakowoż na tym, że przecież w socjalistycznej Polsce seryjnych morderców nie ma. Z tego właśnie powodu Karski zmaga się nie tylko z samym mordercą i tym, by udowodnić mu winę, ale także kolegami z pracy, prokuraturą i SB. Powoli odkrywa, że nic nie jest takie, jak się pierwotnie zdawało, zaś w historię zbrodni uwikłani są ludzie, po których relacji z mordercą wcale by się nie spodziewał.

Film w reżyserii Krzysztofa Lana ma obsadę wręcz fenomenalną. W roli Karskiego Tomasz Schuchardt, który wycisnął swą postać do ostatniej emocji. Jego Karski, to milicjant prawy, gotowy do poświęceń dla sprawy, ale jednocześnie nie wpadający w nurt bohatera romantycznego - cierpiącego za miliony, co nie da się ukryć jest częstą bolączką w polskich filmach. W roli Mazurkiewcza - mordercy - Andrzej Chyra. Tu również nie ma zaskoczenia. Andrzej Chyra jak zwykle bezbłędny. Sposób w jaki przedstawił postać z jednej strony budzi do niej uzasadniony wstręt, z drugiej drga w człowieku nuta, że skoro mu pozwolili, to wykorzystywał sytuację. Ciężko sobie wręcz wyobrazić, że jakikolwiek polski aktor mógł tą rolę zagrać lepiej.
W rolach drugoplanowych także wielkie polskie nazwiska - Bogusław Linda (z jego nieśmiertelną manierą pod tytułem “co ty wiesz o zabijaniu?”), Andrzej Grabowski - genialnie odtwarzający rolę prokuratora, co dla tych wszystkich kojarzących go jedynie z rolą Ferdka może być nie lada zaskoczeniem, Arkadiusz Jakubik - jak zwykle fenomenalny, jego Pajek - milicjant - pijaczyna, nie budzi odrazy, a raczej litość, że obcując z ludzką patologią, nawet najlepszy człowiek może się stoczyć.

W epizodach zobaczymy Katarzynę Figurę, Izabelę Kunę, Tomasza Schimscheinera, Krzysztofa Globisza oraz Jerzego Trelę.

Słabym punktem niestety są postaci kobiece. Z przykrością stwierdzam, iż ani Katarzyna Warnke, ani tym bardziej Karolina Gruszka nie podołały swym postaciom. A szkoda, bo jak to często bywa, kwestie damsko - męskie wcale nie są bez znaczenia dla całości tej historii. Obie panie są w swych rolach bardzo nijakie, wręcz irytujące. Katarzyna Figura pojawiająca się na ekranie może przez 3 minuty zaćmiewa je całkowicie.

Historia inspirowana prawdą powinna porywać, tego spodziewałam się po kinowym trailerze. Niestety tak nie jest. Pomimo niezaprzeczalnie świetnej gry aktorskiej panów Schuchardta i Chyry, film jest przewidywalny. Komuś, kto ogląda dużo kryminałów, podrzucane od pierwszych minut wskazówki wręcz psują zabawę. Bo co to za frajda już po dziesięciu minutach wiedzieć, kto kryje tego złego. I nie chodzi tu wcale o konstrukcję, że od razu wiadomo, że zabija Mazurkiewicz, historia dotyczy nie poszukiwania zabójcy, ale zdobywania dowodów, by zbrodnie mu udowodnić. Scenarzysta jednak spłycił całą opowieść bazując na utartych schematach spisków esbecko - prokuratorskich. Można to było przedstawić subtelniej, pokusić się o pewną grę intelektualną z oglądającym, a nie wyłożyć wręcz na tacy i to zaraz na początku.

Osobną kwestią jest muzyka. Męczy, irytuje, odciąga uwagę od filmu zamiast stanowić jego dopełnienie. Kilka razy zdarzyło mi się, że zamiast skupiać się na wydarzeniach na ekranie łapałam się na tym, że czekam kiedy muzykę zastąpią dialogi. Michał Lorenz wprawdzie ciekawie pisze o procesie tworzenia w załączonej do płyty książce, z mojej jednak perspektywy lepiej się o tej muzyce czyta, niż jej słucha. Rzewne, momentami wręcz żałobne nuty nie pasują nawet do tej - skądinąd mrocznej - opowieści.

Plusem z kolei są kostiumy. Tu ukłon ogromny dla Elżbiety Radke oraz scenograf Ewy Skoczkowskiej, dokonały one bowiem bardzo ciekawego i ostatecznie udanego zabiegu wrzucenia w szarą rzeczywistość socrealistycznej Polski kolorowych punktów, takich jak np. fioletowy płaszcz Mazurkiewicza. Ten zabieg zwraca uwagę. Myślę, że w tej kategorii jakaś filmowa nagroda nie byłaby wcale przesadą.

Ogólnie wrażenia mam mieszane. Film nie jest zły, nie jest nawet kiepski, ale po tym co obiecano w trailerze rozczarowuje. Całość pozostawia niedosyt, poczucie, że można było tę historię opowiedzieć lepiej, że widz został potraktowany trochę jak dziecko, któremu trzeba wyłożyć przysłowiową “kawę na ławę”, bo inaczej nie zrozumie. Niestety ciągle jeszcze brakuje naszym twórcom tej hollywoodzkiej umiejętności przekładania prawdziwych zdarzeń na ekran. A szkoda, bo Polska naprawdę fantastycznymi historiami stoi.

Dział: Filmy
środa, 28 luty 2018 13:18

Spiżowy gniew

14 marca ukaże się "Spiżowy Gniew" Michała Gołkowskiego, który rozpocznie nowy nurt klasycznej fantasy w Fabryce Słów, a Secretum.pl ma przyjemność ją objąć patronatem.

Nikt nie wie, kim jest ten człowiek. Wiadomo tylko, że do Hatwaret nadszedł z pustyni. Pewnego dnia pojawił się w zaułku żebraków i po prostu trwał, pozornie bez celu. Do dnia, gdy uratował życie samego cesarza i zniknął za bramami pałacu.

Dział: Patronaty