kwiecień 18, 2024

piątek, 01 czerwiec 2018 22:02

Przeklęci Święci - fragment 1

By 
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Bicho Raro to oniryczne miasteczko w stanie Kolorado, do którego zmierzają pątnicy w oczekiwaniu cudu. Nie każdy jednak wie, że z cudem wiążą się konsekwencje, którym trzeba stawić czoła. I nie każdy jest na to gotowy.

Trzy osoby z rodziny Soria, w której od wieków rodzą się święci, muszą zmierzyć się z rodzinną legendą i odpowiedzialnością. Pozornie niedostępna i zimna Beatriz uważa, że nie dotyczą jej uczucia i porywy serca, Joaquin jako tajemniczy Diablo, Diablo oddaje się pasji prowadzenia nielegalnej rozgłośni radiowej, a Daniel – mianowany przez rodzinę świętym z Bicho Raro – zdaje się czynić cuda dla wszystkich poza sobą.

Jak cuda odmieniają los pątników, tak los rodziny Soria odmieni się wraz z przybyciem do miasteczka Pete'a Wyatta i historią pewnej miłości.

Przekleci swieci 1200x445

Fragment

Kolorado, 1962
1

Po zmroku cud można usłyszeć daleko.
W tej kwestii cuda są bardzo podobne do fal radiowych. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że zwykłe fale radiowe i niezwykłe cuda mają ze sobą tyle wspólnego. Jeśli nie wpływać na nie w żaden sposób, fal radiowych nie da się już usłyszeć po pokonaniu przez nie więcej niż sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu kilometrów. Przemieszczają się po idealnie prostej drodze od punktu nadawania, a ponieważ Ziemia jest okrągła, nie mija wiele czasu, zanim odrywają się od gruntu i lecą ku gwiazdom. Czy my sami również tak byśmy nie robili, gdyby dano nam
szansę? Jaka szkoda, że jedno i drugie jest niewidzialne, ponieważ stanowiłyby niezły widok: wstęgi wspaniałości i dźwięku rozpościerające się nad całym światem.
Jednak nie wszystkie fale radiowe i cuda uciekają bezpowrotnie. Niektóre odbijają się od stropu jonosfery, gdzie pomocne elektrony swobodne oscylują z nimi w radosnej harmonii, po czym ciskają je z powrotem ku Ziemi pod nowymi kątami. W ten sposób sygnał może wyskoczyć
z Rosarito lub Nogales, przywalić czołem w jonosferę i trafić do Houston lub Denver, silniejszy niż wcześniej. A jeśli został nadany po zmroku? Wiele rzeczy w życiu działalepiej bez wścibskiej obecności słońca i ten proces również należy do ich grona. Nocą fale radiowe i cuda mogą brykać w górę i w dół tak wiele razy, że w niektórych nieprzewidzianych przypadkach trafiają w końcu do nadajników i świętych oddalonych o tysiące kilometrów od ich źródła. W ten sposób o drobnym cudzie z maleńkiego Bicho Raro można usłyszeć aż w Filadelfii lub odwrotnie.
Czy to nauka? Religia? Nawet naukowcom i świętym trudno jest odróżnić jedno od drugiego. Może zresztą nie ma to znaczenia. Jeśli sieje się niewidzialne ziarno, nie można oczekiwać, że wszyscy zgodzą się co do kształtu niewidocznych plonów. Łatwiej po prostu uznać, że dobrze
rosną.
Tej nocy, gdy rozpoczynała się ta opowieść, cudów nasłuchiwali i święty, i naukowiec.
* * *
Było ciemno, naprawdę ciemno, jak to możliwe tylko na pustyni. Troje kuzynów Soria siedziało na tyle kontenera małej ciężarówki. Ponad nimi większe gwiazdy już od około godziny spychały w pięknym deszczu meteorów te mniejsze ze swego niebiańskiego domu. Pomiędzy nimi a krzewami porastającymi dolinę rozpościerała się atramentowa czerń.
Panowała w zasadzie cisza, nie licząc radia i cudów. Auto stało w rozległym gąszczu kilka kilometrów od najbliższego miasteczka. Nie robiło zbytniego wrażenia, była to po prostu służąca do przeprowadzek ciężarówka dodge z 1958 w kolorze spłowiałej czerwieni i o poniekąd optymistycznej minie. Miała pękniętą jedną tylną lampę.
Przednia prawa opona była nieco bardziej spłaszczona niż lewa. Na fotelu pasażera widniała plama, od której pachniało wiśniową colą. Z lusterka wstecznego zwisało małe
drewniane alebrije*(hiszp. Meksykańska figurka pomalowana w jaskrawe barwy i przedstawiająca mityczne lub fantastyczne zwierzę. Przyp. tłum.) po części wyglądające jak skunks, a po części jak kojot. Tablice rejestracyjne wydano w Michigan, choć teraz pojazd znajdował się w innym stanie.
Słychać było radio. Nie to w kabinie, tylko to w części ładunkowej, zielono-niebieski aparat Motorola zabrany z blatu w kuchni Antonii Sorii. Grało stację kuzynów Soria. Nie tę, której lubili słuchać, tylko tę, którą stworzyli.
Ciężarówka stanowiła ich studio nadawcze na kołach.
Ich. Tak naprawdę była to ciężarówka Beatriz Sorii i stacja radiowa Beatriz Sorii. Ta opowieść mówi o wszystkich Soriach, lecz o niej przede wszystkim. Choć to nie jej głos rozbrzmiewał na falach średnich, za wszystkim stało jej skomplikowane i szorstkie serce. Inni ludzie okazywali swoje uczucia za pomocą uśmiechów i łez, a Beatriz Soria miała ciężarówkę z nadajnikiem na pustyni w stanie Kolorado. Gdyby się zraniła, to gdziekolwiek by się znajdowała, głośniki w części ładunkowej krwawiłyby.
– ...jeśli znudziły wam się piosenki bez treści – mówił prezenter – znajdziecie nas po zachodzie słońca, lecz przed jego wschodem.
Głos należał do Joaquina, najmłodszego z kuzynów.
Miał szesnaście lat, zachowywał się bardzo poważnie i tak też chciał być odbierany. Był uprzejmy i gładko ogolony, a słuchawki przyciskał do jednego ucha, aby nie popsuć sobie włosów, dzięki brylantynie spiętrzonych wysoko na Elvisa. Dwie latarki podświetlały go niczym złote, niewyrośnięte jeszcze reflektory, a reszta malowała sięw purpurze, granacie i czerni. Miał na sobie tę samą koszulę, którą nosił od dwóch miesięcy: czerwoną, z krótkimi rękawami, hawajskim wzorem i postawionym kołnierzykiem. Podobną widział w jedynym filmie, który udało mu się zobaczyć w 1961, i przysiągł sobie, że odtworzy ten wizerunek. U jego stóp rósł ogródek z butelek po napojach wypełnionych wodą. Lękał się odwodnienia i walczył z tą fobią, zawsze nosząc przy sobie dość płynu, by wystarczyło mu na wiele dni.
Po zmroku nie posługiwał się nazwiskiem Joaquin Soria. W ruchomej rozgłośni przemierzającej pustynny płaskowyż nazywał się Diablo Diablo. Gdyby jego matka i babka poznały ten przydomek, oburzyłby je, i właśnie w tym była rzecz. Prawdę mówiąc, oburzał on trochę również samego Joaquina. Lubił ten dreszcz niebezpieczeństwa za każdym razem, gdy go wypowiadał, przesądnie uważając, że gdyby wyszeptał też trzecie Diablo, naprawdę mógłby się pojawić diabeł.
Oto, czego chciał Joaquin Soria: stać się sławnym. Oto, czego się bał: umrzeć samotnie na spieczonej ziemi z dala od Bicho Raro.
– ...i na tym nie koniec tańców oraz snów – ciągnął głos Diablo Diablo. – Najgorętsze dźwięki sześćdziesiątego drugiego od Del Norte do Blanki i od Villa Grove do Antonito. Muzyka, która zbawi wasze dusze.
Pozostali kuzyni w ciężarówce, Beatriz i Daniel, unieśli brwi. Twierdzenie, że nadawali na całą Dolinę San Luis, zdecydowanie mijało się z prawdą, ale w sferze zainteresowań Joaquina leżały bardziej rzeczy, które okazałyby się przyjemne, gdyby stanowiły prawdę, niż takie, które faktycznie były prawdziwe. Nie, stacja nie obejmowała obszaru doliny, ale jakież by to było wspaniałe miejsce, gdyby tak było. Daniel zmienił pozycję. Kuzyni stykali się kolanami i z powodu tej wymuszonej ciasnotą bliskości długa stopa Daniela trąciła jedną z butelek. Metalowa zakrętka spadła i pomknęła po podłodze, kołysząc się na krawędzi, jakby ktoś ją gonił. Przewody skuliły się z obawy przed wodą.
Katastrofa wisiała w powietrzu. I nagle Joaquin złapał butelkę oraz potrząsnął nią Danielowi przed nosem.
– Nie zepsuj ciężarówki – powiedział. – Jest nowa. Nie była nowa w sensie ogólnym, ale jako stacja radiowa już tak. Zanim auto objęło bieżącą rolę, służyło rodzinie siostry żony brata Any Marii Sorii do transportowania braci Alonso od fuch malarskich do barów. Ciężarówka
miała już dość tej monotonii i zepsuła się, a ponieważ bracia Alonso przedkładali malowanie i picie nad poprawianie nastroju pojazdom, zostawiono ją, by zarosła chwastami. W tym czasie zebrała wystarczającą ilość wilgoci, by tymotki i turzyce pokryły gęstą warstwą jej dach
i maskę, przekształcając ją w mokradło na środku pustyni.
Zwierzęta pokonywały całe kilometry, aby żyć w tej oazie – najpierw bóbr, później dwanaście żab lamparcich wydających rechoty przypominające skrzypienia bujanego fotela,
następnie trzydzieści bezwzględnych pstrągów, tak pożądających nowego domu, że przeszły do ciężarówki przez pustynię. Ostateczny cios został zadany wraz z przybyciem czterech tuzinów żurawi kanadyjskich, dorównujących ludziom wzrostem i dwukrotnie przewyższających
ich głośnością. Panujący na trzęsawisku chaos nie dawał nikomu spać o żadnej porze dnia i nocy.
Beatriz otrzymała zadanie odpędzenia zwierząt i właśnie wtedy odkryła, że pod tym wszystkim kryje się ciężarówka.
Powolne przywracanie pojazdu do pierwotnego stanu wiązało się z tak stopniową eksmisją fauny, że nowe mokradło nawet nie zauważyło, iż jest wypraszane, i wkrótce potem większość rodziny Soriów nie pamiętała już, że w ogóle kiedyś tam było. Niemal zupełnie zapomniano też o samej ciężarówce. Wprawdzie drewnianą podłogę wciąż pokrywały rdzawoczerwone kręgi po puszkach z farbą, lecz jedyną pamiątką po czasach, gdy auto służyło za ekosystem, było jajo, które Beatriz znalazła pod pedałem gazu. Ogromne, wielkości dłoni, nakrapiane niczym księżyc i lekkie jak powietrze. Zrobiła dla niego hamak z siateczki do włosów i zawiesiła w części ładunkowej na szczęście. Teraz kołysało się wte i wewte nad nadajnikami z wojny w Korei, magnetofonami z trzeciej ręki, popsutymi gramofonami, a także lampami elektronowymi, opornikami oraz kondensatorami z odzysku.
Diablo Diablo (Diablo!) wciąż mówił łagodnym tonem:
– A teraz ramię gramofonu odtworzy cudną pioseneczkę zespołu Drifters. Oto „Zostaw dla mnie ostatni taniec” ... Ale my nie skończyliśmy jeszcze tańczyć, więc nie przełączajcie odbiorników.
Joaquin w rzeczywistości nie położył ramienia gramofonu na płycie Drifters, a utwór poleciał z jednego z magnetofonów kasetowych. Cała audycja została wcześniej nagrana na taśmie na wypadek, gdyby rozgłośnia była zmuszona pospiesznie się zbierać. Federalna Komisja
Łączności niezbyt przychylnie podchodziła do amerykańskiej młodzieży zakładającej w wolnym czasie nielicencjonowane stacje radiowe, zwłaszcza że amerykańska młodzież wydawała się mieć okropny gust muzyczny i łaknęła rewolucji. Winowajców czekały grzywny i odsiadka.
– Myślicie, że mogą nas namierzać? – spytał z nadzieją Joaquin. Nie chciał być ścigany przez władze, ale pragnął zostać usłyszany i tak bardzo nie mógł się doczekać tego drugiego, że uznał za swój obowiązek, by zakładać nieuchronność pierwszego.
Beatriz siedziała przy nadajniku, machinalnie kiwając nad nim palcami, zatopiona we własnej wyobraźni. Gdy uświadomiła sobie, że Joaquin i Daniel czekają na jej odpowiedź,
w końcu jej udzieliła:
– Nie, jeśli nie poprawił się zasięg.
Beatriz urodziła się jako druga spośród nich. Podczas gdy Joaquin był hałaśliwy i barwny, ona – spokojna i dziwna. Liczyła osiemnaście lat i wyglądała niczym hipisowska Madonna z ciemnymi włosami rozdzielonymi równo po obu stronach twarzy, nosem w kształcie litery J i małymi, zagadkowymi ustami, które mężczyźni opisaliby zapewne jako pączek róży, lecz Beatriz mówiła na nie „moje usta”.
Miała dziewięć palców u rąk, ponieważ jeden ucięła sobie przez przypadek w wieku dwunastu lat, ale nie przejmowała się tym zbytnio – chodziło o mały palec, na dodatek u prawej dłoni, a była leworęczna. Przynajmniej okazało się to ciekawym doświadczeniem, a poza tym i tak przecież nie mogła go już odzyskać.
Joaquin uczestniczył w ruchomej rozgłośni dla chwały, ale zaangażowanie Beatriz służyło wyłącznie gratyfikacji intelektualnej. Odnowienie ciężarówki i skonstruowanie radia stanowiły łamigłówkę, a ona uwielbiała łamigłówki.
Rozumiała je. Gdy miała trzy lata, zbudowała wysuwany, sekretny pomost z okna swego pokoju na wybieg dla koni, dzięki czemu mogła tam przechodzić boso w środku nocy, nie obawiając się szturchnięć przez głowy kóz, które nękały okolicę. Gdy skończyła siedem lat, skrzyżowała mobil z zestawem lalkarskim, by móc leżeć w łóżku i patrzeć, jak lalki rodziny Soria dla niej tańczą. Kiedy miała dziewięć lat, zaczęła tworzyć tajemny język ze swym ojcem, Fernandem Sorią, i wiele lat później wciąż go dopracowywali.
W formie pisanej składał się wyłącznie z ciągów liczb, zaś forma werbalna polegała na wyśpiewywaniu nut odpowiadających formule matematycznej odpowiedniego nastroju.
Oto, czego chciała Beatriz: poświęcać czas na zrozumienie, w jaki sposób motyl jest podobny do galaktyki. Oto, czego się bała: że ktoś poprosi ją, by robiła cokolwiek innego.
– Myślisz, że mama albo Nana słuchają? – Joaquin nie ustępował. Nie chciał, by matka albo babcia odkryły jego alternatywną tożsamość, pragnął jednak, by usłyszały Diablo Diablo i szeptały do siebie, że ten piracki prezenter brzmi nie tylko przystojnie, ale też podobnie do Joaquina.
– Nie, jeśli nie poprawił się zasięg – powtórzyła Beatriz.
Sama również zadawała już sobie to pytanie. Podczas pierwszej transmisji ich sygnał sięgał tylko na kilkaset metrów, pomimo dużej anteny telewizyjnej, którą dodała do osprzętu. Teraz przemykała myślami po każdym miejscu, w którym sygnał mógł wyciekać, zanim dotarł do anteny.
Joaquin zrobił ponurą minę.
– Nie musisz mówić tego w taki sposób.
Beatriz nie czuła się z tym źle. Nie powiedziała tego w żaden sposób. Po prostu powiedziała. Czasami to jednak nie wystarczało. W Bicho Raro nazywano ją czasami la chica sin sentimientos. Nie miała nic przeciwko temu, że mówiono o niej „dziewczyna bez uczuć”. To stwierdzenie wydawało jej się całkiem prawdziwe. – A zresztą jak mogłyby słuchać? Zabraliśmy radio.
Wszyscy spojrzeli na odbiornik podwędzony z blatu w kuchni Antonii Sorii.
– Drobne kroczki, Joaquin – poradził Daniel. – Nawet cichy głos wciąż jest głosem.
Był trzecim i najstarszym spośród kuzynów w ciężarówce. Oficjalnie nazywał się Daniel Lupe Soria, miał dziewiętnaście lat, a oboje jego rodzice nie żyli już dłużej, niż on przebywał na świecie. Na knykciu każdego palca poza kciukami wytatuował oko, miał więc ich tam osiem, niczym pająk, i był zbudowany jak pająk, z pociągłymi kończynami, wydatnymi stawami oraz lekką budową ciała. Długie, proste włosy sięgały mu do ramion.
Był Świętym z Bicho Raro, na dodatek naprawdę dobrym. Beatriz i Joaquin bardzo go kochali, a on kochał ich. Wprawdzie wiedział o ich pomyśle z radiostacją, lecz dotąd im nie towarzyszył, zwykle był bowiem zanadto zajęty sprawami cudów. Pojawianie się i odchodzenie cudów zajmowało większość jego myśli i działań, co sprawiało mu wielką przyjemność i co uważał za swój jeszcze większy obowiązek. Tej nocy zmagał się jednak z kwestią o znaczeniu
osobistym i chciał spędzić czas z kuzynostwem, by przypomnieć sobie wszystkie powody, dla których należało zachowywać ostrożność.
Oto, czego chciał: pomóc komuś, komu nie wolno mu było pomóc. Oto, czego się bał: że zniszczy całą swoją rodzinę przez to osobiste pragnienie.
– Nawet cichy głos wciąż jest cichy – zripostował z irytacją Joaquin.
– Pewnego dnia staniesz się sławny jako Diablo Diablo, a my będziemy pielgrzymować do Los Angeles, by cię zobaczyć – rzekł Daniel. – A przynajmniej do Durango – sprostowała Beatriz.
Joaquin wolał wyobrażać sobie przyszłość w Los Angeles niż w Durango, ale już dłużej nie protestował. Na razie uważał ich wiarę za wystarczającą.
W niektórych rodzinach słowo „kuzyn” nic nie oznaczało, ale nie w tym pokoleniu Soriów. Wprawdzie relacje między starszymi Soriami bywały chropowate, lecz ich trójka pozostawała nierozłączna. Joaquin bujał w obłokach, jednak w tej ciężarówce lubili jego przerośniętą ambicję. Beatriz izolowała się, jednak w tej ciężarówce Daniel i Joaquin nie potrzebowali od niej niczego poza tym, co bez przeszkód dawała. I wszyscy uwielbiali Świętego
z Bicho Raro, jednak w tej ciężarówce Daniel mógł być po prostu człowiekiem.
– Sprawdzę teraz zasięg – oznajmiła Beatriz. – Podaj mi radio.
– Sama sobie podaj – odparł Joaquin, ale Beatriz jedynie siedziała w milczeniu, dopóki jej nie podał. Próby przeczekania jej nie miały sensu.
– Pójdę z tobą – zaproponował szybko Daniel.
W Bicho Raro mieszkały bliźniacze kozy imieniem Fea i Moco, które urodziły się w znamiennych okolicznościach.
Często się zdarza, że kozy rodzą bliźnięta, a czasami nawet trojaczki, więc samo to nie wydawało się znamienne. Rzecz w tym, że Moco urodził się pierwszy, a później matka zdecydowała, że nie ma dość energii albo nie jest wystarczająco zainteresowana tym, by rodzić
po raz drugi tej samej nocy. Choć więc Fea z radością wyszłaby na świat zaledwie kilka minut po swoim bracie, pozostała w łonie matki jeszcze kilka miesięcy, gdy ta próbowała
się zmotywować do ponownego porodu. Wreszcie Fea się urodziła. Dodatkowy czas spędzony w łonie, z dalaod promieni słonecznych, zabarwił jej sierść na atramentową czerń. Wprawdzie dla kogoś z zewnątrz Fea i Moco wydawali się zwykłym rodzeństwem, albo wręcz zupełnie
niespowinowaceni, byli sobie bliscy jak bliźnięta, zawsze pilnowali się nawzajem i cenili swoje towarzystwo.
Podobnie wyglądała sprawa z Beatriz i Danielem.
Wprawdzie cała trójka pozostawała sobie bliska, lecz Beatriz i Daniela łączyło coś więcej. Oboje byli cisi w środku i na zewnątrz, oboje też z pożądliwą ciekawością badali, co sprawia, że świat się kręci. Zbliżały ich jednak również cuda. Wszyscy członkowie rodziny Soria rodzili się ze zdolnością czynienia cudów, ale w każdym pokoleniu zdarzało się kilka osób bardziej się do tego nadających. Świętszych lub dziwniejszych od innych, zależy kogo spytać. Obecnie to Daniel i Beatriz byli najświętsi, a skoro Beatriz desperacko pragnęła nie być Świętą, zaś Daniel nie chciał niemal niczego innego, równowaga została zachowana.
Na zewnątrz ciężarówki nieprzerwanie napierało zimne pustynne powietrze. Beatriz drżała. Jej matka Antonia mówiła, że miała serce jaszczurki, i dziewczyna rzeczywiście preferowała gadzie zamiłowanie do klaustrofobicznego ciepła. Choć w rąbek spódnicy wszyła sobie latarkę, nie wyciągała jej. Ani trochę nie martwiła się federalnymi, ale mimo to nie chciała ściągać uwagi na ich miejsce nadawania. Miała silne wrażenie, jak to czasami miewają Soria, że szykują się cuda, a mówiono jej, jak mówi się wszystkim Soriom, że próby ingerencji w cuda wiążą się z konsekwencjami.
Szli więc w niemal całkowitej ciemności. Światło niepełnego księżyca wystarczyło, by dało się zauważyć kontury najeżonych juk, wiotkich mącznic i strzępiastych krzewów kreozytowych. Jałowiec wydzielał wilgotną, ciepłą woń, a przegorzan kulisty czepiał się spódnicy Beatriz. Światła odległej Alamosy brązowiły horyzont, z takiego dystansu wydając się naturalnymi, niczym przedwczesny blask świtu. W radiu Diablo Diablo mówił: spójrzcie, czekajcie, słuchajcie, oto niewiarygodny singiel, oto świetny utwór, nie dość często grany przez duże rozgłośnie.
W głowie Beatriz Sorii pracowicie kłębiły się myśli, jak zawsze zresztą. Idąc wraz z Danielem przez mrok, zastanawiała się nad mimowolną genialnością ich ruchomej rozgłośni, nad czasami, gdy ludzie wyobrażali sobie, iż nocne powietrze jest pełne nicości, a także nad wyrażeniem „cisza w eterze”. Następnie pomyślała o tym, że tak naprawdę przeciskała się przez tłoczne atomowe miasto niewidocznych substancji, mikroorganizmów i fal, przy czym te ostatnie mogła wykrywać tylko dzięki temu, że trzymała to magiczne pudełko, które potrafiło je odbierać,
a następnie wypluwać do jej śmiertelnych uszu. Pochylała się pod tymi niewidzialnymi sygnałami jak pod silnym wiatrem, jedną dłonią chwytając powietrze, jakby mogła je poczuć. Był to impuls, któremu często się poddawała: dotykać niewidocznego. W dzieciństwie tak często zwracano jej uwagę na ten gest, że nauczyła się ograniczać go do chwil, gdy nikt inny nie patrzył (w tej kwestii Daniel nie liczył się jako ktoś inny).
Czuła jednak tylko powolne pełzanie zbliżającego się cudu. Sygnał radiowy zaczął przerywać, inna stacja tu i ówdzie wtrącała sylaby.
– Beatriz? – spytał Daniel. Jego głos brzmiał jakby pusto, niczym kubek bez wody, niebo bez gwiazd. – Myślisz, że konsekwencje mają znaczenie, jeśli sami ich nie widzieliśmy? Czasami, gdy pytanie dotyczy tajemnicy, ludzie zadają inne, lecz zbliżone, w nadziei, że otrzymają odpowiedź, która wyjaśni obie wątpliwości. Beatriz od razu zdała sobie sprawę, że właśnie tak postąpił teraz Daniel. Nie wiedziała, co myśleć o tym, że miał tajemnice, ale odpowiedziała
najlepiej jak potrafiła:
– Myślę, że niesprawdzona konsekwencja jest hipotezą.
– A sądzisz, że jestem dobrym Świętym?
Wciąż nie było to pytanie, które naprawdę miał na myśli.
Zresztą nikt, kto spędził choć minutę w Bicho Raro, nie wypowiedziałby się nieprzychylnie o pobożności Daniela Lupe Sorii.
– Lepszym, niż ja bym była.
– Mogłabyś być świetną Świętą.
– Dowody nie popierają twojej tezy.
– Gdzie twoja nauka? – spytał Daniel. – Jeden dowód to nie nauka. – Mówił teraz lżejszym tonem, lecz Beatriz to nie uspokajało. Nie był zwyczajnie zaniepokojony i nie
potrafiła zapomnieć wcześniejszych nut w jego głosie.
Przekręciła lekko gałkę radia, by zmniejszyć uporczywe trzaski.
– W przypadku niektórych eksperymentów dowód wymaga tylko jednego rezultatu. A przynajmniej jeśli chce się dowieść, że wykonanie ich po raz drugi nie jest odpowiedzialne.
Między kuzynostwem wisiały coraz silniejsze zakłócenia.
– Przychodzi ci czasami do głowy, że może robimy to źle? – spytał w końcu Daniel. – My wszyscy?
Wreszcie padło prawdziwe pytanie, a nie ukryte, choć eszcze nie to właściwe. Zagadka była zbyt obszerna, by wyjaśnić ją w jedną noc.

Więcej w tej kategorii: « Mam na imię Zero Sfinks »