listopad 24, 2024

środa, 11 marzec 2020 00:47

Fragment III: Żółte Ślepia

By 
Oceń ten artykuł
(1 głos)

Palce Gosławy, silne niczym obcęgi, wbijały się w ramię Medvida. Otworzył z trudem oczy, zamrugał, wciągnął ostro powietrze, gdy dostrzegł twarz wiedźmy, wykrzywioną grozą. Jej oczy, szkliste i szalone, wpatrywały się to w niego, to w dal, a drżące usta szeptały słowa, których nie rozumiał.

Usiadł, cofnął się nieco i oderwał jej dłoń.

– Co się dzieje? – wychrypiał. – Co się z tobą stało? Podać ci coś?

– Zło! – szeptała wiedźma. – Ogromne zło. Zło, jakiego świat jeszcze nie widział.

– Jakie znów zło? O czym ty gadasz?

– Nie wiem! – W rozwartych szeroko oczach wiedźmy na chwilę błysnął rozsądek. – Nie mam pojęcia, ale… – Przełknęła ślinę. – Ale coś strasznego ma się wydarzyć! Pędź! Pędź!

– Dokąd? – Usiłował dowiedzieć się Medvid. – Czy jej… czy jej coś grozi?

– Nie wiem! Pędź! Pędź! Gnaj do grodu! Ostrzeż wszystkich!

 

***

 

 

Pędził przez noc, cichą i przerażoną. 

Ziemia dudniła pod jego stopami, gałęzie chłostały po twarzy. Gdzieś mignęło jezioro, blade w blasku księżyca, w głębi puszczy coś wyło, skarżyło się. Oddech palił Medvida w gardle. 

Gnał.

Kuźnia na rozstajach. Pierwsze chaty podgrodzia, kolejne. Wał. Zaskoczone twarze strażników. 

– Puśćcie! – wycharczał. – Puśćcie, do księcia muszę!

Znali go, puścili. Tak samo jak ci przy kolejnym wale, wyższym, z tym wyjątkiem, że ci pytać zaczęli.

– Co się dzieje? – Dziesiętnik pochwycił Medvida za rękaw. – Wróg nadciąga? Pomór?

– Puszczaj! 

Puścił, przestraszony obłędem w brązowych oczach. 

Zadudniły deski, którymi wykładano gnieźnieńskie ulice, powitały zdyszanego przybysza mrok i cisza. W długich, krytych gęstą strzechą chatach spano już dawno, słychać było jedynie senne, ciche rozmowy wojów ze stróży grodowej i gwar, dobiegający od książęcej siedziby. Medvid bez wahania skierował się ku niej. 

Pochodnie furkoczące na wietrze. Zapach dymu i pieczystego kładący się na dziedzińcu. Stłumiony gwar dziesiątków rozmów. Rumiane twarze wojów strzegących wejścia.

– Medvid! – zawołał radośnie młody Jaksa Rykała, który wstał na jego powitanie. Inni się odwrócili. – Tu tutaj? To się książę ucieszy!

Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz słowa uwięzły mu w gardle, gdy ujrzał bladość na Medvidowym obliczu i dziki, nieprzytomny błysk w oku. Bez słowa usunął się na bok. 

Chłód kamiennych ścian. Głuchy łomot drewnianych stopni. Zimna klamka.

Medvid wpadł do środka, niemalże potykając się o próg. 

– Oszalałeś – syknął ktoś ostro.

Medvid potoczył dokoła błędnym spojrzeniem. Łoże z baldachimem z dalekich stron, zdobne krzesło przy oknie, jedna skrzynia, druga, lustro od niemieckich wielmożów, dogasające palenisko. I drugie krzesło w kącie, mocne, przywalone baranimi skórami. Twarz, surowa, wręcz wściekła, pocięta głębokimi zmarszczkami.

– Czy… – wychrypiał. – Czy jej nic…? 

– Oszalałeś – powtórzył ten sam głos. Chuda, wręcz szkieletowa dłoń odrzuciła wściekle baranicę na bok. Postać uniosła się, drobna, chuderlawa, sięgająca Medvidowi jedynie do piersi, a mimo to straszna, nieugięta. – Upiłeś się? – syczała. W jej głosie pobrzmiewał cudzoziemski akcent. – Trujących ziół nażarłeś i cuda ci skaczą przed oczami? Jakże mam strzec waszej tajemnicy, wole jeden, skoro pakujesz się tu w środku nocy jak pachoł do obory?

– Ja… – tracił rezon Medvid. – Ja tylko… Gilvad, nie gniewaj się, ja z troski jeno… 

– Precz stąd, durniu! Widział cię ktoś, jak tu leziesz?

– Nie, chyba nie… Dworzec pusty, na uczcie wszyscy. Gilvad, czy nic jej nie jest?

– Raczej nie. – Stara piastunka przekrzywiła lekko siwą głowę. – Choć zależy, o co pytasz, durniu. Bo… 

Medvid nie słuchał dłużej. Czym prędzej wypadł z pustej komnaty i zatrzasnął za sobą drzwi. Powoli uspokajał się, stygł, myśli stawały się posłuszniejsze. Słowa Gosławy nagle wydały mu się odległe, nierzeczywiste, ale… 

Otrząsnął się. Musiał sprawdzić.

Izba, w której książę zwoływał swe biesiady, zawsze wydawała się Medvidowi ciasna i duszna, a zwłaszcza teraz, gdy ucztowało w niej blisko pół setki ludzi. Dymy, sączące się z pochodni i płonącego na środku sali paleniska, rozmazywały twarze gości, jednako spoconych i zarumienionych. Wiedział, że na honorowym miejscu przy ustawionych w podkowę ławach siedzi sam książę z małżonką, obok niego bracia i wujowie, a po bokach przywódcy rodów i biskup Berwid ze świtą.

Uczta. Blask ognia w cynowych kubkach, kości trzaskające w zębach, piwo, stosy misek, chrapliwe przechwałki, tubalne śmiechy, cichsze jednak niż zwykle, nieprawdziwe, jakby udawane. Wzrok Medvida pomknął w górę, gdzie wśród kłębów dymu wznosił się krzyż, surowy, biały, ze świeżo oheblowanego drewna. Niewzruszony, dominujący. 

Światło pochodni odbijało się od spoconych mnisich tonsur.

Medvidowi nie podobało się to miejsce, nie podobały mu się duchota, ścisk ani atmosfera, napięta i ponura. Nie chciał się długo przyglądać, nie chciał wchodzić do środka. Chciał jedynie mieć pewność, że Gosława się pomyliła. Że nic nikomu nie groziło.

Że, przede wszystkim, ona była bezpieczna.