Gdyby wzrok mógł zabijać, Piotr miałby już dawno Sabinę na sumieniu. Może, ale tylko może, byłoby nawet mu trochę przykro. Troszeczkę.
– Wyluzuj. – Rozparła się wygodnie na swoim fotelu i dmuchnięciem oczyściła paznokcie z pyłu. – Pani Zofia mi to uzna. Ona jest „Team Dean”. Poza tym to jest risercz, czyli starannie prowadzone badania.
Piotr policzył w duchu do dziesięciu. Nie próbował już zabić Sabiny wzrokiem, skupił się na przedszkolnej ramce z dyplomem z jakiegoś szkolenia. Widział w niej swoje odbicie i faktycznie, jeśli Małaszyński zagrał za młodu znękanego psychologa z obłędem w oczach, to można by przyjąć, że
aktor ma zaginionego brata bliźniaka, który tu, w Brzegu, w biurze na piętrze budynku dworca PKP właśnie traci zmysły.
– Jaki risercz? – zapytał, w zamierzeniu łagodnie. Średnio mu to wyszło, zgrzytanie zębami psuło efekt. – I nie mów mi, że pani Zofia fantazjuje zza grobu o Deanie. Ona nie ma ciała! Gruczołów nie ma!
Sabina uniosła starannie wymodelowane brwi w wyrazie głębokiej dezaprobaty. Piotr poczuł się lekko zawstydzony. Nie miał nic, absolutnie nic, ale to nic przeciwko nieżywemu stanowi skupienia pani Zofii. Wręcz przeciwnie, sam ją wspierał w procesie stawiania sobie celów pośmiertnych i realizowania
tychże. I jako że duchy pieniędzmi nie dysponowały, to teraz pani Zofia odpłacała mu się w naturze. W bardzo przyzwoitej naturze, wypadałoby dodać, albowiem pani Zofia przez czterdzieści trzy lata swojego sześćdziesięciopięcioletniego życia pracowała w księgowości.
– Nie żałuj pani Zofii rozrywek, bo się obrazi i będziemy musieli znaleźć nową księgową – skarciła go wspólniczka.
– Nie żałuję, no ale to jest serial o dwóch facetach polujących na po... istoty nienormatywne. – Jakby spotkali panią Zofię, toby ją wyegzorcyzmowali! I jaki risercz ty zamierzasz na tym serialu robić? Przecież nie jak zabijać po... istoty nienormatywne.
– Potwory – podsunęła życzliwie Sabina. – Ja wiem, że ty musisz swoim pacjentom wciskać te wszystkie pozytywne afirmacje, ale wiesz, że ja wolę nazywać rzeczy po imieniu. Plus nie jestem pewna, czy samoocenę obniżoną przez fałszywe przekonania dystrybuowane w popkulturze mogę uznać za czynnik psychofizyczny...
– Co?
– Robię ocenę ryzyka zawodowego – wyjaśniła wspólniczka.
– Łowcy potworów to jest bardzo istotny czynnik biologiczny mogący zagrozić, ekhm, istotom nienormatywnym zatrudnionym na stanowiskach, gdzie mają kontakt z normatywnymi. Na przykład nam.
Piotr niemalże zobaczył, jak w ścianie obwieszonej dyplomami otwierają się przed nim przysłowiowe wrota niebios, a zza okna, wraz z sygnałem pociągu, zabrzmiały mu pienia anielskie. Wszystko nagle stało się jasne, sensowne i akceptowalne. Sabina robiła dokładnie to, co robić powinna – pracowała.
Pięć lat wcześniej spotkali się przypadkiem na lokalnym festynie podczas konkursu jedzenia chałwy na czas. Sabina brała udział, a Piotr z chorą fascynacją i lekkimi mdłościami obserwował z boku, jak szczupła, blada brunetka w pięć minut pochłonęła kilogramowy blok. Potem jeszcze oblizała palce.
Złożył jej potem gratulacje, wymienili parę frazesów, zaczęli ostrożnie gadać o życiu, aż w końcu skończyli na założeniu razem firmy. Oboje byli... nienormatywni. Piotr miał magisterkę z psychologii, smętnie przeglądał ogłoszenia w internecie i próbował nieskładnie odpowiedzieć sobie na pytanie, jak wiedzę teoretyczną przyłożyć do prawdziwego życia, zwłaszcza jeśli nie jest się tak po prostu człowiekiem. Sabina miała tytuł technika bhp, foch na rzeczywistość i aktualnie sprzedawała truskawki spod parasola przed dyskontem. Z poprzedniej pracy wyleciała z hukiem za nieortodoksyjne podejście do zabezpieczania stanowisk pracy. Kierownik nieżyczliwie podszedł do posrebrzania klamek w celu uchronienia nocnej zmiany przed wampirami. Piotr w sumie mu się nie dziwił, w Brzegu wampirów nie było, a jeśli jakiś się przejazdem zaplątał, to raczej by poszedł do klubu albo na stację benzynową, a nie na halę produkcyjną.
Kiedy rozmowa zeszła już na te klamki, zaczęli gadać o tym, jak czasem jest ciężko się odnaleźć w życiu i w pracy, że miasto, rynek, ba, rzeczywistość nie jest dopasowana do potrzeb nieczłowieka i naprawdę, ale to naprawdę jest ciężko mieć te dwadzieścia parę lat i cały świat podobno u stóp.
I że ktoś powinien coś z tym zrobić. To było na jakimś koncercie w Herbaciarni, desperadosy obficie przybywały do stolika i w pewnej chwili, Piotr pamiętał to jak przez delikatną alkoholowo-hałaśliwą mgiełkę, Sabina uniosła brwi, czknęła i oznajmiła: „Nie licz na to, frajerze”. A on, bogaty w wiedzę o motywacji, świeżo po lekturze którejś książki dającej prostą odpowiedź na pytanie, jak w pięciu prostych krokach zostać bogatym, szczęśliwym i spełnionym, poderwał się i zakrzyknął, że nie będzie na nikogo liczył i sam z tym coś zrobi.
Miesiąc później Sabina pisała do Urzędu Pracy wniosek o dotację, a jeszcze zanim rok się skończył, mieli swoje własne przedsiębiorstwo doradczo-konsultingowo-szkoleniowo-behapowsko-coachingowe, celujące ze swoimi usługami w bardzo specyficzną grupę demograficzną. Piotrowi dwa lata zajęło otrząśnięcie się z szoku, że naprawdę to zrobili, a potem jeszcze cztery przyjęcie do wiadomości, że odnieśli oszałamiający sukces.
Z okazji premiery książki Mileny Wójtowicz "Post Scriptum", zapraszmy do zapoznania się z fragmentem powieści.
– Nie możesz wrzucić zakupu DVD ze wszystkimi sezonami Supernaturala w koszty u zyskania przychodu – jęknął Piotr. W lewej ręce trzymał plik faktur przyniesionych przez Sabinę, prawą zaczynał rwać sobie włosy z głowy.
Jego wspólniczka była zajęta nadawaniem swoim paznokciom idealnie migdałowego kształtu za pomocą szklanego pilniczka. Słysząc to bolesne narzekanie, oderwała się od wykonywanej czynności, przechyliła głowę lekko na bok i zmierzyła Piotra krytycznym spojrzeniem od odzianych w brązowe mokasyny stóp aż po rozczochrany czubek głowy.
– Jak sobie tak zmierzwisz czuprynę, to wyglądasz jak wczesny Małaszyński z lekką nutką buntownika. Ale taką lekką, wiesz, kupuję mleko trzy i dwa procent, a nie zerówkę i czuję ostre YOLO. Nie idź tą drogą, nie pasuje do ciebie.