W roku 1979, gdy pisałem Szepty, byłem mniej rozpoznawalny od młodego Harrisona Forda zanim ten pojawił się w American Graffiti. I zdecydowanie mniej przystojny. Wyglądałem odrobinę lepiej od J. Freda Muggsa, który w tym czasie prezentował w telewizji swoje show z szympansami. Od niego jednak byłem także mniej rozpoznawalny. Chociaż działałem jako zawodowy pisarz już od kilkunastu lat i pomimo że miałem szufladę pełną pozytywnych recenzji, nie zaznałem dotąd satysfakcji, jaką daje bestseler. Prawdę mówiąc, nie posiadałem nawet dość stabilności finansowej, aby zagwarantować sobie, że zawsze będę w stanie zarabiać na życie wybranym rzemiosłem. Pisanie powieści stanowi jedyną pracą, do której kiedykolwiek żywiłem jakąś pasję.
Mimo iż pracowałem przy maszynie do pisania po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt godzin tygodniowo, martwiłem się, że w końcu będę musiał poszukać sobie nowego zajęcia. Ponieważ nie posiadłem innych talentów, umiejętności ani zdolności, nie miałem wątpliwości, że zwrócę się ku życiu przestępcy. Okradanie banków, uprowadzanie samolotów, aby przetrzymać pasażerów dla okupu, czy wysadzanie opancerzonych samochodów jest niezaprzeczalnie bardziej porywające od wysiadywania przez cały dzień przy maszynie. Jednakże doroczne bożonarodzeniowe przyjęcie w biurze z towarzyszami o imionach Slash, Scarface i Icepick, rysowało się zabójczo.
Szepty stanowiły ostatnią książką, którą napisałem jako autor słabo znany i ostatnią napisaną na maszynie. W tamtych czasach komputery osobiste nie były w powszechnym użyciu, chociaż miało je kilku pisarzy. (Aby pomóc w zrozumieniu tej pradawnej epoki: większość dinozaurów wówczas już wymarła, mieliśmy bieżącą wodę w domach, elektryczność oraz silniki spalinowe; porwania przez istoty pozaziemskie nie były wówczas jeszcze zjawiskiem tak powszechnym, ale większość ludzi pozostawała dość naiwna, by wierzyć w to, że Elvis Presley nie żyje, kiedy on – jak wiemy obecnie – przeniósł się do bajecznej posiadłości na jednym z księżyców Jowisza.)
Moja żona Gerda naciskała mnie, bym zamienił maszynę na komputer. Kiedy skończyłem Szepty poinformowała, że przeszukała magazyny naszego biura i stwierdziła, iż na każdą stronę ostatecznej wersji skryptu zużywam trzydzieści dwie kartki papieru maszynowego. Znaczyło to, że pisząc osiemset stron tekstu, wygładzając go wielokrotnie, tworzę trzydzieści jeden odrzuconych wersji każdej ze stron. Chociaż miałem świadomość swego natręctwa obsesyjnego przepisywania tekstów na nowo, nie zdawałem sobie sprawy, jak wielu poprawek zazwyczaj dokonywałem. Z pomocą komputera rewizja tekstu i naniesienie pół tuzina korekt nie wymagało przepisywania całej strony. Zakupiłem więc IBM Displaywritera (obecnie równie wymarły jak T-Rex) i mój świat zmienił się na lepsze.
Przez ostatnich kilka miesięcy, podczas których siadałem przed maszyną do pisania, aby pracować nad tą powieścią, schudłem dwadzieścia funtów. Rozpoczynając projekt nie miałem nadwagi i podczas pisania nie podejmowałem żadnej diety. Kiedy ukończyłem tekst – co zajęło mi niemal rok pełen wielu godzin pracy – byłem nie tylko chudszy, ale również wyczerpany fizycznie i psychicznie.
Przez całe lata nie zdawałem sobie sprawy, dlaczego ten projekt tak mnie umęczył. Jakąś dekadę później spojrzałem na tę książkę z pewnej perspektywy i zrozumiałem, że wpisałem w nią bolesne doświadczenia osobiste, których wówczas nie dopuszczałem do świadomości...
Dean Koontz (fragment Posłowia do najnowszego wydania powieści Szepty)