Rezultaty wyszukiwania dla: humor

czwartek, 09 kwiecień 2015 04:42

Olaf Pajączkowski - Przypadki Thomasa Ravenwooda

– Może jednak byśmy zawrócili? – zaskamlał po raz tysięczny Azureus. Montag westchnął ciężko.

– Ile razy będziemy przerabiać te nudy? – fuknął. – Zamknij wrota i skoncentruj się lepiej na wyłapywaniu Węży, żeby nam się w tyłki nie powgryzały.
– Gdybyśmy tu nie leźli, nie musiałbym uważać...
– Ech, dalej męczysz? Przecież i tak nie możesz zawrócić. Musisz mnie słuchać.
– Taki mój parszywy los... – jęknął Azureus.
– Ja też miodu nie mam. Muszę się męczyć z takim leniwym Demonem, jak ty.
– Zawsze możesz mnie uwolnić...
Montag spojrzał na idącego przy nim mężczyznę – niskiego, grubego, o posklejanych, tłustych włosach. Śmierdział też niekiepsko. Przypominał starego pijusa albo obleśnego barmana, którego jedyny kontakt z wodą ograniczał się do chrzczenia piwa. No, ewentualnie do pędzenia bimbru. Zabawne. Montag uśmiechnął się, gratulując sobie po raz kolejny przewrotnego poczucia humoru. Nie mógł wybrać lepszej powłoki na mieszkanie dla spętanego Demona.
– Nie, przecież wiem, jak podoba ci się to ciało – zachichotał okrutnie.
Azureus westchnął ciężko, lecz nic już więcej nie powiedział. Zamiast tego rozglądnął się wokół i po raz tysięczny zadał sobie w myślach pytanie: „jakim cudem dał się temu podciepowi wstrętnemu tu przyprowadzić?" Łażenie po śmierdzących kanałach nie było jego ulubioną formą spędzania wolnego czasu. Patrzenie na płynący po jego prawicy strumień brunatnych nieczystości też nie. Nie chciał nawet wnikać, co to za ciecz tak strasznie cuchnęła.
Problem w tym, że nie miał wyboru. Azureus uważał się za osobnika elokwentnego, wykształconego, takiego, co oddaje się tylko kulturalnym rozrywkom. Podążanie za urojeniami Montaga wcale go nie cieszyło, lecz nie mógł sprzeciwić się jego woli. Po raz milionowy przeklął dzień, w którym dał się skusić niecodziennej konfiguracji energetycznej swego obecnego pana.
Nie mógł jednak nie podziwiać nadzwyczajnych umiejętności Montaga. Był z niego niski, niepozorny mężczyzna, z tą głupią, kozią bródką, zakręconą do góry jak ogór, a potrafił zmajstrować takie cudeńko, jak to dziwne, żelazne pudełeczko, które teraz trzymał w wyciągniętej dłoni. Azureus nie znał sposobu działania tego urządzenia, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że był to pewnego rodzaju kompas, dostrojony do emanacji poszukiwanych przez nich przedmiotów. Nie, poszukiwanych przez Montaga. Demon miał to wszystko gdzieś i najchętniej wróciłby do domu, gdzie oddałby się kulturalnym rozrywkom, a nie brodził po pachy w łajnie.
Nagle znieruchomiał.
– Uważaj!
Montag zareagował błyskawicznie. Nim w mrocznym tunelu przed nimi pojawiły się pierwsze wielokolorowe błyski, rozpoczął inkantację.
Węże energetyczne, istoty z innej płaszczyzny rzeczywistości, rozświetliły ciemności, by z oszałamiającą prędkością rzucić się na dwóch mężczyzn. Azureusowi przypominały trochę żywe języki ognia, z którymi codziennie stykał się w domu.
I tak jak te języki, Węże nie zrobiły mu żadnej krzywdy.
Pomijając już fakt, że Demon mógłby się nawet kąpać w basenie wypełnionym tymi istotami, był bowiem całkowicie niepodatny na ich obcą aurę, to Montag okazał się po raz kolejny niepoślednim energomantą. Węże zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.
– Dzięki za ostrzeżenie – rzekł człowiek, nieco głupkowato uśmiechając się do swego towarzysza. – Ale sam je zauważyłem.
Azureus westchnął.
– Naprawdę, wspaniały i samowystarczalny z ciebie człowiek – zadrwił. – Pewnie i Bramę Czasu do Akwilannii byś otworzył, gdybyś miał dość... no, gdybyś chciał. Może więc wypuścisz swego nędznego niewolnika i pozwolisz mu odejść do domu? Ja tu się na nic nie przydam...
– Ech, a ty znowu swoje... – westchnął energomanta, ponownie przenosząc wzrok na żelazne puzderko.
– Posłuchaj, wiesz dobrze, że cię nie lubię i nie próbuję cię odwieść od tego durnego zamiaru z powodu łączącej nas wspaniałej przyjaźni – zaczął po chwili milczenia Azureus. – Ale posłuchaj. To, co robisz, to najgłupsza rzecz, na jaką kiedykolwiek wpadłeś. To czyste szaleństwo. Wiesz, że za mieszanie się w sprawy Losu Kreator może...
– Zamknij się i oszczędź mi tej martyrologii. – rzekł spokojnie Montag, nie odrywając wzroku od pudełka. – Kreator ma to gdzieś. Nie trzęś gaciami.
Azureus rozejrzał się wokół z przestrachem, pewien, że zaraz piorun przebije się przez sufit tego śmierdzącego ścieku, by rozerwać jego bezczelnego towarzysza na kawałki... i jego samego przy okazji też. Na szczęście Kreator po raz kolejny postanowił nie interweniować.
Jak długo jeszcze będzie znosił wybryki Montaga?
Demon ponownie rozważył przemówienie swemu towarzyszowi do rozumu, ale zrezygnował. To nic nie da. Niektórzy mają po prostu we łbach guano nietoperza.
– No, nareszcie. – mruknął niespodziewanie energomanta. Azureus rozglądnął się wokół. Nic ciekawego nie widział. Tylko te brudne mury.
A jednak.
Gdy odrzucił wzrok nędznej, materialnej istoty, w której trzewiach był uwięziony, dojrzał, że ściana przed nimi tak naprawdę nie istniała.
– Aha! - mruknął tryumfalnie, jak gdyby to on dokonał odkrycia. Montag niezbyt się tym przejął.
– Dobra, Azureus, ty idziesz przodem. Nie przynieś mi wstydu – rzekł z szerokim uśmiechem.
– Co? Dlaczego ja?
– Bo ja będę pilnował, żeby nikt ci tyłka nie podgryzł, jasne?
Azureus wiedział, że nie ma sensu kopać się z koniem, wzruszył tylko ramionami. I tak niewiele istot mogło zrobić mu krzywdę, więc tak naprawdę było mu wszystko jedno, kto pójdzie pierwszy. Choć gdyby Montag ruszył przodem, to może jakiś Pławiec czy inne Szambojady podgryzłyby mu rzepki... Ech, marzenia.
– Tylko nie posikaj się ze strachu – rzucił energomanta. Złośliwa, wstrętna bestia.
– Kozioł jeden... – mruknął Demon, wkroczywszy w ścianę.
Świat zawirował mu przed oczami, gdy Brama przeniosła go do innego miejsca na Płaszczyźnie. Było to nieprzyjemne uczucie, lecz trwało tylko chwilkę. Nieprzyzwyczajeni do takich podróży ludzie puściliby pawia, ale Azureus miał pusty żołądek. A poza tym nie był człowiekiem.
Montag też się dobrze trzymał. Nie puścił pawia. Skurczybyk.
– Proszę, proszę, czy to nie słynny energomanta i jego nieco mniej słynny sługus?
Azureus rozglądnął się po owalnym pomieszczeniu, w którym się znaleźli. Poza dębowymi drzwiami po drugiej stronie nie było tu niczego ciekawego. Prawdę powiedziawszy, same gołe ściany. A, i jeszcze zielona mgiełka pośrodku. Inny Demon.
– Nie wiedziałem, że moja sława dotarła nawet do takich zakazanych, śmierdzących nor – odpowiedział Montag. Zielona mgiełka lekko zadrżała.
– Zabawne, naprawdę zabawne, energomanto. – zagrzmiał Demon. – Posikałbym się ze śmiechu, gdybym miał pęcherz. Dobra, koniec żartów. Bierz odbyt w troki i zabieraj stąd tego swojego ciotowatego sługusa.
– Ejże! – oburzył się Azureus. – Tylko nie sługusa! Ja...
– Zamknij się, idioto. Przynosisz hańbę całemu Rdzeniowi. Tak dać się podejść...
– To nieuczciwe... – Azureusowi było naprawdę głupio z powodu swego położenia, ale cóż miał teraz zrobić? – To... ja... on mnie oszukał...
– Zawsze byłeś fajtłapą, ale teraz to przeszedłeś samego siebie. Gdy zniknąłeś, miałem nadzieję, że w końcu dorosłeś i zdobyłeś dla siebie paru niewolników, a nie że sam stałeś się niewolnikiem. Demon niewolnikiem człowieka? To się we łbie nie mieści.
– Tak? A ty jesteś taki wspaniały, a mimo to tkwisz w tym gnoju? Odgrywasz wielkiego strażnika, tak? Czemu nie...
– Nie chcę przerywać tego wzruszającego spotkania po latach – wtrącił się Montag – ale ja naprawdę nie mam czasu. Demonie, pozwól nam iść dalej albo spotka cię los gorszy niż Azureusa – wbiję cię do słoja, a ten wsadzę starej krowie w zad!
Chmura ponownie zadrżała.
– Głupi śmiertelniku, jesteś naprawdę żałosny, jeżeli sądzisz, że zdołasz tak łatwo pokonać prawdziwego syna Rdzenia!
– Ech, Demony i te ich buńczuczne gadki... – westchnął człowiek. – Nie chcesz więc załatwić tego w pokojowy sposób?
W odpowiedzi chmura strzeliła do przodu. Zawirowała wokół energomanty niczym rój wściekłych szerszeni, a potem znikła. Sekundę później Demon opętał Montaga.
Albo tak się Demonowi wydawało.
Azureus patrzył na to wszystko obojętnie. Nie przepadał ani za jednym ani za drugim i ktokolwiek wygrałby ten pojedynek woli, on i tak nic nie zyskiwał. Spodziewał się jednak, że przedstawiciel jego rasy zniszczy aroganckiego człowieka.
Z drugiej strony z Montagiem nie można było być niczego pewnym.
Energomanta przez chwilę stał nieruchomo, z zamkniętymi oczami i lekko poruszającymi się ustami, jak gdyby szeptał coś czule do ucha niewidzialnej kochance. W końcu uniósł powieki i uśmiechnął się szeroko.
– O tak, co za wspaniałe, potężne ciało! Teraz zapanuję nad wszechświatem!
Widząc jednak, że ta przemowa nie zrobiła na Azureusie żadnego wrażenia, zaśmiał się ochryple.
– Nie dałeś się nabrać? Oj, szkoda. A taką miałem nadzieję... – to mówiąc, schował żelazne pudełko do kieszeni. – Cóż, Demon Infernus właśnie stracił posadę.
Azureusa nie zdziwiło to, że Montag znał imię eks-strażnika. Bez tej wiedzy nie mógłby go uwięzić w tym swoim... urządzeniu. Ale gdzie je poznał? Demony nie chwaliły się swymi mianami. Ba! Także imion innych Demonów – nawet wrogów - nie należało zdradzać. Taka była umowa między mieszkańcami Rdzenia. Azureus nie podał człowiekowi miana strażnika, a energomanta nawet o nie nie pytał. Skąd więc je znał? Poznanie imienia nie było prostym zadaniem. I jakim cudem Montag przewidział, że właśnie Inferus będzie stał im na drodze?
– Nie powiem, żeby mnie to obeszło – rzekł. – A tak w ogóle, to skąd wiedziałeś, jak się nazywa?
Człowiek uśmiechnął się tajemniczo.
– Chyba nie myślisz, że przylazłem tu nieprzygotowany, co? – spytał. – Trochę się natrudziłem, ale mi się udało. Nie jestem samobójcą.
– Gdybyś nie był, nie leźlibyśmy tu...
Energomanta westchnął ciężko i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Ech, nie chce mi się z tobą gadać – jęknął, idąc ku drzwiom; nagle zatrzymał się pośrodku pomieszczenia, jakby się rozmyślił.
– Nie widzisz tego? – spytał. – Nie widzisz, jak daleko dotarliśmy? Nikt inny przed nami tego nie zrobił!
– Może nikt inny nie próbował?
– Może. Ale nie zmienia to faktu, że to MY dotarliśmy tak daleko. Nie widzisz? To już koniec. Dokonaliśmy tego, na co nikt się wcześniej nie poważył. Nikt nie miał na tyle odwagi – albo mocy – by przejść przez Labirynt, pokonać Węże i Inferusa! A Kreator nie zareagował. Przestań więc nareszcie marudzić i pomóż mi otworzyć drzwi. Nasza nagroda czeka tuż za nimi.
Demon jęknął, lecz mimo to wykonał polecenie swego pana. I tak nie miał wyboru.
Na znak Montaga odrzucił ludzkie spektrum widzenia i dojrzał plątaninę energetycznych pieczęci i strumieni, znaczących powierzchnię drewna. Spojrzał na drugiego mężczyznę i dostrzegł, że jego aura się zmieniła. On też patrzył na energię.
Demon nie odezwał się do swego towarzysza – doskonale wiedział, co ma robić, a jeżeli miało to sprowadzić na nich karę Kreatora, wolał mieć to jak najszybciej za sobą. Włożył palce obu rąk w drewno. Utonęły w jego powierzchni, jakby to było masło.
Azureus przymknął oczy i skoncentrował się na osłabianiu mocy pieczęci, podczas gdy Montag zrobił krok do tyłu. Nagle, w oślepiającym błysku, człowiek zniknął; dla zwyczajnego, ludzkiego spektrum, był niewidzialny, Demon dostrzegł jednak, że zmienił swoje ciało; przekuł materię w energię. Widział go jako wijącą się, jasną błyskawicę.
Błyskawica naparła na drzwi i zniknęła, pochłonięta przez pieczęcie. Azureus poczuł szarpnięcie, gdy starły się ze sobą aury Montaga i glifów ochronnych. Jego koncentracja nie została jednak złamana. Wzmocnił swój uścisk na pieczęciach i czekał. Czuł irytującą aurę duszy swego pana; jej smak kojarzył mu się z metalem.
W końcu energomanta się zmaterializował. Po raz pierwszy podczas tej szalonej wyprawy wyglądał na wyczerpanego; był blady, a na twarzy perliły mu się kropelki potu. Jednak wysiłek się opłacił – Azureus poczuł, że pieczęcie puściły; spłynęły z drzwi jak woda.
Miał już coś powiedzieć, gdy nagle tuż przy nim pojawił się Grisus.
Demon z satysfakcją obserwował reakcję energomanty; człowiek, który nie bał się mieszkańców Rdzenia, Węży, ba, nawet Kreatora, teraz zrobił kilka kroków do tyłu, lekko drżąc. Montag bowiem lękał się szczurów. A widok dwumetrowego, antropomorficznego szczura z kosą w różowych łapach i z naciągniętym na pysk czarnym kapturem, spod którego wystawały tylko długie wąsy i wyzierały czerwone ślepia, musiał na nim zrobić nieliche wrażenie. Na Demonie zresztą też, choć nie bał się gryzoni. Ale Posłańców Kreatora – jak najbardziej.
Grisus zapiszczał coś w swym dziwnym języku – Azureus był pewien, że to przekleństwo – a potem zwrócił się do obu towarzyszy telepatycznie.
– Chyba nie myślałeś, że ci na to pozwolę, aletheia? – jego „głos" był cichy i spokojny, lecz mimo to – a może właśnie dlatego – napawał grozą. – Dotarłeś naprawdę daleko, winszuję, ale to koniec. Zawróć.
Montag przełknął głośno ślinę, a jego ręka mimowolnie powędrowała ku rękojeści miecza. Oczy Grisusa zdawały się płonąć.
– Ten zakaz także złamałeś? - jego telepatyczny „głos" dalej był spokojny. – Nic nie jest dla ciebie święte, aletheia?
– A więc miecze mogą nosić tylko spasieni możni? – spytał Montag. Zdążył już odzyskać trochę rezonu; na jego twarzy nie malowało się już przerażenie, choć dalej lekko drżał.
– Nie o sam oręż tu chodzi.
– Nie użyłem go i dobrze o tym wiesz.
– Rzeczywiście. Nie potrzebujesz do tego miecza. Masz... naturalne predyspozycje. Co z Demonem, który stał na straży drzwi... z Inferusem? Nie powiesz mi, że cię przepuścił.
– Nie – odparł spokojnie energomanta.
– Jesteś bezczelny. Złamałeś święte prawo Kreatora. Wiesz, jaka czeka cię za to kara, aletheia?
Azureus skulił się ze strachu.
– Jesteś Posłańcem – rzekł Montag. – Nic się przed tobą nie ukryje. Doskonale wiesz, jak przebiegało nasze spotkanie. To Demon uciekł się do przemocy, nie ja.
– Nie musiałby tego robić, gdybyś nie próbował otworzyć drzwi.
– To prawda, ale wiesz, że prawo Kreatora wyraźnie mówi, że używanie przemocy z jakichkolwiek pobudek jest zabronione. Inferus też o tym wiedział, tymczasem próbował mnie opętać. Nie zrobiłem nic złego. To prawda, przybyliśmy do tego pomieszczenia, lecz przecież nawet nie zbliżyliśmy się do drzwi. Inferus zaatakował nas znienacka, chociaż nie ruszyliśmy pieczęci. Jego obowiązkiem jest chronienie drzwi, a nie tego pomieszczenia. To on przekroczył swoje kompetencje. To on pierwszy zaatakował, ja miałem prawo się bronić. To jemu należy się kara.
– Spełniał swój obowiązek.
– A ty powinieneś spełniać swój, a nie naginać fakty, jak ci wygodnie. Widziałeś, jak było. Nie możesz mnie ukarać za coś, czego nie zrobiłem. Kreator na to nie pozwoli.
Wielki gryzoń przez dłuższy czas przypatrywał się energomancie w milczeniu, nie poruszywszy się ani o jotę. Azureus zrobił krok do tyłu. Łudził się, że być może Grisus o nim zapomni... albo go nawet nie zauważył. Nie, to niemożliwe. Skoro słyszy myśli Posłańca, to znaczy, że został już dostrzeżony. Cholera.
– Po co ci te przedmioty? – spytał w końcu antropomorficzny szczur. – Czego jeszcze chcesz? Nie potrafisz docenić tego, że żyjesz na Płaszczyźnie Pokoju? Kreator stworzył dla was krainę bez przemocy, gdzie jedna istota nie może podnieść ręki na drugą. Sami tego chcieliście. Inne Płaszczyzny rozdzierane są przez wojny. Okaż wdzięczność Kreatorowi i zawróć.
– Właśnie okazuję. Kreator stworzył mnie Cholerykiem i Poszukiwaczem, taką rolę każe mi odgrywać, a ja robię to, co do mnie należy. Czynię wszystko zgodnie ze swoim charakterem. Dał mi też moc, nie po to, bym jej nie używał, lecz w jakimś celu. Mam zamiar z niej skorzystać – widząc, że Grisus lekko drgnął, Montag dodał szybko: – Wiem, że możesz mnie zniszczyć, lecz robię tylko to, do czego – jak mi się wydaje – powołał mnie Kreator. Nikogo nie skrzywdziłem; pojmałem Inferusa, lecz zrobiłem to w obronie własnej. Spójrz. Dotarłem tak daleko, a Kreator do tej pory mnie nie ukarał. Może tego nie chce? Może taka jest jego wola? Może mam otworzyć te drzwi? Przybywasz z jego polecenia czy przyszedłeś tu sam? Jeżeli cię przysłał, trudno, zabij mnie. Podjąłem ryzyko, wiedziałem, w co się pakuję i jakie grożą mi konsekwencje. Zrobiłem to z własnej woli i niczego nie żałuję. Jeżeli jednak przybyłeś tu sam, to pomyśl. Chcesz sprzeciwiać się woli Kreatora?
Grisus milczał, a Azureus skulił się w sobie, czekając już tylko na śmierć. Arogancja i bezczelność Montaga przeszły wszelkie granice, Demon był pewien, że już po nich. Miał tylko nadzieję, że w życiu pośmiertnym istnieje jakaś sprawiedliwość i będzie mógł nakopać energomancie do jego – wtedy już eterycznego – tyłka.
W końcu Grisus posłał im kolejne myśli.
– Zabawny z ciebie człowiek. Wiedz, że cały czas cię obserwuję.
Azureus odetchnął z ulgą. Posłaniec zniknął! Znowu im się udało!
– Szlag! Było blisko!
– Blisko to się ma do łóżka, choć i to nie zawsze – mruknął ponuro Montag; wyglądało na to, że rozmowa z Posłańcem wyssała z niego cały optymizm. Mimo to ruszył do przodu.
– Pokonajmy te cholerne drzwi i chodźmy stąd...
– Montag, po co ty tam idziesz? - spytał Demon, gdy energomanta otworzył w końcu wrota. – Grisus miał rację. To bez sensu. Co ty chcesz osiągnąć? Po co ci to?
– Nie będę zdychał na Płaszczyźnie Pokoju – warknął człowiek. – Oni wmawiają nam, że nic nie można zmienić, ale mylą się, Azureus, mylą się. Zobaczysz.
Wkroczył do środka. Dotarli do skarbu.

* * * * *

Gdy wyszli na powierzchnię, Montag z obrzydzeniem zdał sobie sprawę z tego, jak strasznie śmierdzą. Nie to, żeby miało to jakieś większe znaczenie. Azureus to śmierdział cały czas, a i w perfumerii się przecież nie znaleźli. Slumsy cuchnęły bowiem ohydnie i pięknością też nie grzeszyły – walające się wszędzie, poskręcane kawałki metalu miejscami tworzyły góry tak wielkie, jak czterech rosłych chłopów, blokując całkowicie niektóre ulice. Tam, gdzie ich nie było, leżały inne, najprzeróżniejsze śmieci – niektóre były organicznymi odpadami rezydujących tu degeneratów. O, właśnie z jednego z kamiennych domów – albo raczej ruiny, obdrapanej, z powybijanymi oknami i wyrwanymi drzwiami – wyzierała ohydna morda, z zaciekawianiem obserwując towarzyszy. Montag był pewien, że czai się ich tu więcej, tylko poukrywali się między śmieciami albo leżą gdzieś w rowach i bełtają. Mimo to nie bał się, że ich napadną – wszyscy mieszkańcy Płaszczyzny Pokoju respektowali zakaz stosowania przemocy.
Spojrzał na niebo. Tego dnia kopuła Płaszczyzny mieniła się słabą zielenią.
– Chodźmy – rzekł do Azureusa. – Odwiedzimy Knura.
Demon o dziwo się nie odezwał. Pewnie jeszcze nie doszedł do siebie po wizycie w Labiryncie.

* * * * *

Dosyć długo przedzierali się przez góry śmieci, kręte uliczki i ruiny budynków, nim w końcu natrafili na osobnika o gębie jeszcze bardziej zakazanej niż reszta miejscowego kolorytu, ale za to nie bełkoczącego, nie idącego posuwistym krokiem i u którego skolioza nie zdążyła się jeszcze rozwinąć. I jego strój był nieco bogatszy niż łachmany miejscowych pijaczyn. Człowiek Knura.
Nie trzeba go było długo przekonywać, by zechciał zaprowadzić ich do szefa. „Dawaj w łapę, jedź na gapę", „kto smaruje, ten peregrynuje", jak to mówią mądrości ludowe. Poprowadził ich między wielkimi stertami odpadów i groźnie wyglądającymi kamratami, patrzącymi na nich wilkiem. Oczywiście żaden z nich nie mógł tknąć ich palcem, tak więc towarzysze – mimo tego, że czuli się nieco nieswojo – raźnie szli przed siebie. Nikt im nie był tu przychylny, ale nawet gdyby ta banda mogła ich zaatakować, to nie stanowiłaby większego problemu. Azureus był pewien, że dałby radę całym slumsom i nawet by się nie spocił. A Montaga musiał niestety chronić, tak więc i jemu włos by z głowy nie spadł.
W końcu wyszli na mały placyk. Tuż przed nimi, pod zadaszeniem i na stosie brudnych poduszek, leżał Knur.
Oczywiście tak się nie nazywał – naprawdę był Aleksandrem Kwarenem Nautenusem Saphorinem i nikt nigdy nie ośmielił odezwać się do niego per „Knur". Wszyscy przezywali go tak za plecami. Jasne, nic nikomu nie mógł zrobić bezpośrednio, ale sprytny Aleksander wyspecjalizował się w aranżowaniu tak zwanych nieszczęśliwych wypadków, a tych, którzy wyjątkowo mu podpadli, zamykał w ciemnej, pozbawionej okien komnacie i „gubił" klucz. Zazwyczaj „odnajdywał" go po jakichś dwóch miesiącach, gdy nieszczęśnik zmarł już w męczarniach z głodu. Bezpośredniej przemocy jednak nie używał, tak więc Kreatorowi nigdy nie podpadł.
Jednakże trudno było nie porównywać Aleksandra do knura. Pomijając już to, że był gruby jak bela, miał małe, kaprawe oczka i zdeformowane, lekko oklapłe uszka, to jeszcze lubił otaczać się świniami. Gdziekolwiek nie szedł, towarzyszyła mu cała gromada wieprzy i macior, tak samo wypasionych i wrednych, jak on sam. Wśród jego ludzi krążyły plotki, jakoby owe świnie były wytrenowane na prawdziwych zabójców, najwierniejszych strażników Aleksandra; inni powiadali, że Saphorin w istocie był knurem, który eksperymentował z magicznymi eliksirami i w wyniku nieszczęśliwego wypadku zmienił swą postać, a może nawet został pokarany przez samego Kreatora, i uwięziono go w ciele człowieka. Tak czy tak, kochał tylko te zwierzęta, tylko je szanował i tylko im nigdy w życiu krzywdy by nie zrobił, choć jego podwładni patrzyli głodnym wzrokiem na te tłuściutkie kotleciki.
– Kurza stopa. – zadudnił swym grubym, chrapliwym głosem, gdy zobaczył energomantę i Azureusa. – Montag! Ty żyjesz, skurczybyku!
– Nie wiedziałem, że tak się będziesz cieszył na mój widok... – mruknął zdezorientowany energomanta.
Knur przyglądał mu się przez chwilę, a potem wybuchnął tubalnym śmiechem.
– Wróciłeś z Labiryntu! No jasne, że się cieszę!
Widząc niepewną minę Montaga, zachichotał.
– O tak, nie dziw się, mój drogi. Stary Aleksander wie o wszystkim! Wiem, gdzie polazłeś. I cieszę się, że zawróciłeś, nim stało ci się co złego. Jesteś taką naszą miejscową maskotką, szkoda by było, gdybyś wyciągnął kopyta, kurza stopa.
– Nie zawróciłem.
Teraz to roześmiali się wszyscy – Aleksander, jego ludzie, gapie; nawet świnie głośno kwiczały.
– Och, przestań – Knurowi aż łzy do oczu napłynęły. – Przestań, mam na sobie nowe gacie!
– Nie żartuję.
Na placu momentalnie zapadła ciężka cisza.
– Stary Aleksander lubi się bawić i lubi pożartować – rzekł watażka, mrużąc groźnie oczy. – Ale nie lubi, jak się z niego nabija. Czyżby mój ulubieniec, mój drogi Montag, robił sobie ze mnie jaja?
– Nie, jakżebym śmiał – energomanta ukłonił się lekko. – Mówię prawdę. Azureus może potwierdzić. Razem pokonaliśmy Labirynt.
– O tak – Demon wyprężył się dumnie. – Trzeba przyznać, że...
– Zamknąć się! – wrzasnął Aleksander, zrywając się ze swojego legowiska; zrobił się strasznie czerwony na gębie. – Trzech rzeczy na świecie nie znoszę – rzeźników, chamstwa i ohydnych kłamców!
Świnie zakwiczały przeraźliwie. Wyglądało na to, że palą się do bitki. Azureus poczuł się trochę nieswojo, patrząc na rozwścieczoną wieprzowinę.
– Kłamców? – teraz to gęba Montaga zrobiła się czerwona; zazwyczaj robił się taki po kilku tanich winach, tym razem jednak nie był wstawiony, lecz rozeźlony nie na żarty. – No to patrz, Aleksandrze Kwarenie Nautenusie Saphorinie!
Wyciągnął spod szaty jeden z przedmiotów, które znaleźli za drzwiami. Mieszkańcy slumsów wydali z siebie okrzyk pełen zdumienia i podziwu.
Oto bowiem Montag trzymał w dłoniach prawdziwe szkło.
Konkretnie cylindryczny przedmiot, przypominający magiczną różdżkę. Nie to jednak było najważniejsze, najważniejszy był materiał, z którego go wykonano. Szkło. Prawdziwe szkło!
Świnie chrumkały, patrząc z niepokojem na ten obiekt, a Knur zrobił takie oczy, że wydawało się, iż zaraz wypadną mu z orbit i potoczą się po brudnej ziemi slumsów.
– Bogowie! – sapnął. – Niech mnie Zarządca zawiesi na murach! Toż to...! Toż to...! Skąd to masz?
– Mówiłem już – tym razem na obliczu energomanty malowała się satysfakcja i duma. –Pokonałem Labirynt. Zdobyłem Różdżkę i przyniosłem ją do ciebie nie bez powodu. Chcę ci ją podarować.
Przez długi czas nikt nie wydał ani jednego dźwięku. Nawet świnie.
– Podarować? – spytał podejrzliwie Knur, wiedząc, że na świecie nic za darmo nie ma.
Nie pomylił się.
– Oczywiście będę prosił o małą przysługę... w zamian za Różdżkę – wyjaśnił Montag.
– Aha... - rzekł ostrożnie watażka, zastanawiając się nad dalszym ruchem. – To mogę zrozumieć... Ale powiedz mi – Aleksander nagle wyprężył się jak struna – przyszedłeś tutaj jedynie z kumplem, masz w ręku rzecz, która może pozwolić mi zmienić Status i zabierze mnie z tej cholernej dzielnicy, jesteś otoczony przez moich ludzi, którzy w każdej chwili mogą skoczyć ci na kark i odebrać Różdżkę... nie muszę wcale z tobą pertraktować, mogę odebrać ci to, czego pragnę... nie boisz się?
– O nie – Montag skłonił się lekko. – Wiem wszakże, że nikt nie ośmieli się złamać zakazu Kreatora, tym bardziej, że przecież chcę ci to oddać dobrowolnie – a przysługa, której żądam w zamian, jest bardzo niską ceną.
– Dobra – zachichotał Knur, wstając z poduszek. – W takim razie stoi. Daj mi Różdżkę, znudziły mi się te przeklęte slumsy – rzekł, podchodząc do swego rozmówcy.
Montag zaśmiał się głośno.
– O nie, mój drogi Aleksandrze, taki głupi nie jestem. Najpierw proszę o spełnienie mej prośby.
Knur zawahał się, a gęba wykrzywiła mu się w grymasie gniewu. Nie przywykł do tego, by ktoś stawiał mu żądania i jeszcze odmawiał spełniania jego poleceń.
– Decyduj się szybko, Aleksandrze! – ponaglił go Montag. – Decyduj się szybko, bo Azureus i ja sobie stąd pójdziemy.
– Ciekawe jak? – zadrwił jeden ze sługusów Knura, wykorzystując okazję, by podnieść się w oczach szefa.
Montag wzruszył ramionami.
– Wiecie, że jestem energomantą. Mogę oślepić was wszystkich strumieniem fotonów, a gdy będziecie trzeć rączętami oczęta, pójdziemy sobie i już nie wrócimy.
Wódz podrapał się po głowie, intensywnie myśląc nad wyjściem z tej sytuacji. Wiedział, że jego gość nie blefował – kiedyś nawet widział go w akcji – a Różdżka była jedynym przedmiotem, który mógł mu zapewnić zmianę statusu społecznego, nie było więc co ryzykować. No trudno.
– Chamstwo i prostactwo... – mruknął do siebie, zaciskając pięści. – Kurza stopa, Montag – rzekł głośno. – Skąd mam wiedzieć, że mnie nie wykiwasz?
– Nie wykiwam. Jeżeli jednak mi nie wierzysz i to cię uspokoi, to mogę przekazać Różdżkę Azureusowi, niech on da ci słowo. Wiesz, że mój Demon nie może łamać obietnic.
– Ty kanalio wstrętna! – oburzył się Azureus, wiedział bowiem, że jeśli Montag zmusi go do złożenia obietnicy, a następnie do jej złamania, to Demon straci życie. Szlag.
Knur długo się zastanawiał, nim w końcu skinął głową.
– Dobra, niech będzie. Mów, czego chcesz.
Energomanta powiedział, a Aleksander zaczął sobie rwać włosy z głowy.

* * * * *

– Jesteś szalony – rzekł Azureus, ale bez większego entuzjazmu; prawdę powiedziawszy, znudził się już ciągłym powtarzaniem tej samej kwestii, która na dodatek nie robiła większego wrażenia na Montagu.
– Zaciąłeś się?
– Sam dobrze wiesz, że nie na tobie mi zależy, lecz na sobie. Dobra, Zarządca nic nam nie może zrobić, ale to, co zamierzasz... to już naruszenie porządku. Kreator albo Grisus mogą interweniować! A jeżeli zginiesz, to ja też umrę.
– Dlatego lepiej módl się, żeby się tak nie stało.
Szli dłuższą chwilę w milczeniu. Azureus nie miał zamiaru strzępić języka po próżnicy. Wiedział, że nie ma żadnego wyboru i prawie się już pogodził z losem. Choć z drugiej strony, to od kiedy tylko został niewolnikiem Montaga, bał się, że Kreator pokarze go za czyny jego pana. Zdążył się już nawet przyzwyczaić do myśli, że któregoś dnia Kreator wypali mu dziurę w tyłku. A do tej pory nic takiego nie nastąpiło.
– Bierzesz z sobą tego naszego przyjaciela? – spytał w końcu. – Wiesz, „Oto prawda, trzy akordy, dobrze gram, zamknąć mordy"?
Montag uśmiechnął się szeroko.
– Ale z ciebie okrutna bestia. Chcesz i jego wplątać w konflikt z Kreatorem tylko dlatego, że go nie lubisz? A to mnie krytykujesz.
– Jego rzępolenie obraża moje poczucie estetyki! – obruszył się zdegustowany Demon. – Są przecież jakieś granice...
Montag zachichotał.
– Pójdzie z nami. Potrzebujemy małej dywersji.
Azureus wzruszył ramionami.
-–A nasz drugi przyjaciel? – spytał. – Kapłan Nhu...
– Nie wymawiaj jego imienia! – syknął zdenerwowany energomanta, oglądając się przy tym na wszystkie strony. – Lepiej nie zwracać na siebie uwagi Pana Węży!
– I to mówi ten, który zadziera z samym Kreatorem!
– Tak, ale to co innego – przez plecy Montaga przeszedł dreszcz; wyglądał na naprawdę przerażonego.
– Tak? A jaka jest różnica?
– On jest kapryśny, Kreator nie. – Azureus czekał, aż jego towarzysz rozwinie ten wątek, lecz zamiast tego energomanta rzekł: – Ale tak, jego kapłan zapewne pójdzie z nami.
– Tak? Wydawało mi się, że woli się nie angażować osobiście.
– Nie wierzył, że uda nam się pokonać Labirynt. Teraz nie będzie trzymał się z boku. Teraz wie, że możemy dać radę. I damy, mówię ci!
Demon wzruszył ramionami.

* * * * *

Azureus był istotą kochającą sztukę.
Gdy jeszcze żył w Rdzeniu, oddawał się wszelkim kulturalnym rozrywkom – czytał mądre książki, słuchał pięknej muzyki i oglądał wspaniałe obrazy. Jako Demon nie starzał się i nie mógł umrzeć (chyba, że ktoś by go zniszczył, lecz do tego trzeba było niemałej mocy), tak więc nieco się nudził i jakoś musiał wypełnić ten nieskończony czas, który miał do dyspozycji. Dla innych Demonów godziwą rozrywką było dręczenie ludzi, zabijanie sferycznych zwierząt albo tworzenie własnych państewek. Azureus kiedyś próbował utworzyć własny kraj, rządzony przez radę filozofów, której był przewodniczącym, ale okazało się, że za poddanych miał same barany, tak więc sprawa rypła się z hukiem – dosłownie. Rebelia, rewolta i rycerze z długimi mieczami i zakutymi łbami. Nie chciało mu się jej tłumić i przywoływać tej bandy prostaków do porządku, tak więc wrócił do siebie. Rozsmakował się w sztuce i doszedł do wniosku, że ma nieprzeciętny gust i kulturę osobistą.
Dlatego też zdegustowany patrzył na scenę rozgrywającą się przed nim.
– I ja mu wtedy mówię - „najpierw niech przejdzie ta pierdząca krowa!"
Właśnie. Atonus, gruby jak świnia, łysy jak kolano, ciemny jak tabaka w rogu „bard" o obwisłych, tłustych wargach, który znał jedynie cztery akordy na gitarze, próbował być zabawny. Ale tylko on śmiał się ze swego dowcipu. Śmiał się tak głośno, że czerwony beret zsunął mu się na oczka. Azureus westchnął. Co on tu robi?
Rozglądnął się wokół. Stali na dachu jednego z brudnych, opuszczonych budynków Średniej dzielnicy, tej, gdzie mieszkała większość ludności Płaszczyzny Pokoju. Montag kucał na krawędzi, w skupieniu przyglądając się wielkiemu placowi przed główną bramą, prowadzącą do Dzielnicy Wyższej. Trzymał ręce na głowach dwóch wiercących się macior. O tak, Montag poprosił Knura o dwie świnie i chociaż Aleksander prawie zawału dostał, słysząc tę prośbę, w końcu uległ, skuszony Różdżką, dzięki której mógł opuścić śmierdzące slumsy i przenieść się do lepszych części Miasta. Poza tym Azureus osobiście przyrzekł, że będzie strzegł zwierząt jak oka w głowie i włos im z łbów nie spadnie. Wspaniale. Teraz był niańką dla macior. Na Kreatora, nigdy w życiu by nie przypuszczał, że zostanie świniopasem.
Obok Montaga stał osobnik w czarnym płaszczu, z kapturem naciągniętym na twarz. Był to przerażający człowiek; nawet Azureus, Demon, nie czuł się komfortowo w jego towarzystwie. Był kapłanem Pana Węży, mrocznego boga z innego wymiaru, którego okrucieństwo dobrze znano we wszystkich Sferach. Wszyscy cieszyli się, że gnębi ludność innego, nieznanego im, uniwersum i nikt nigdy nie wymawiał jego imienia, by przypadkiem nie zainteresował się Płaszczyznami Kreatora. Niestety, nawet tutaj miał swych wyznawców, czego przykładem był ten niepokojący kleryk. Na szczęście jednak na Płaszczyźnie Pokoju mieszkało tylko trzech takich osobników – widocznie kult uznawał to miejsce za mało interesujące. Ale to i tak o trzech za dużo.
– I ja mu wtedy mówię: „To nie o twoją żonę chodzi!" – Atonus dalej się śmiał, nie zauważywszy nawet, że Azureus nie zwraca na niego najmniejszej uwagi.
No dobrze, „bard" obrażał poczucie estetyki Demona, ale nawet on nie nigdy wzniósł się na takie wyżyny kiczu, jakie teraz miały miejsce na placu.
Wypełniał go tłum ludzi, zapędzonych tutaj przez gwardzistów Zarządcy, by brali udział w tej imprezie. Większość z ubrała się prosto, lecz schludnie. Między nimi dostrzec można było kilku odzianych w brudne łachmany, których Kreator z jakiegoś powodu nie władował do slumsów, oraz kilku w krzykliwe, kiczowate stroje bogaczy. Ci mieli nawet własnych służących. Wszyscy otaczali plac zwartym półkolem, czekając, aż w końcu zacznie się uroczystość.
Pomijając porozwieszane na okolicznych budynkach różowe sztandary, gromadę trębaczy, wygrywających jakieś durne fanfary, grupę gwardzistów w wypucowanych strojach i statki powietrzne, latające nad tłumem, najgorszy był chyba herold, stojący pośrodku tego całego zamieszania. Pompatyczny dureń. Nie dość, że tańczył jak małpa i wił się jak piskorz, to jeszcze na dodatek gadał pierdoły o potędze i szlachetności Zarządcy. Wszyscy wiedzieli, że Zarządca to kanalia, tak więc tego durnego ględzenia nikt nie słuchał. I jeszcze ten irytujący, modulowany głos... Herold chciał brzmieć jak człek elokwentny, a wychodził na bufona.
Za nim znajdowała się wielka brama, prowadząca do Wyższej dzielnicy. Była tak wysoka, że górowała nad murami miejskimi i tak szeroka, że stu chłopa w szeregu mogłoby przez nią przejść. Na tę okazję została przystrojona brokatem, różnokolorowymi szarfami i innym badziewiem.
Co roku jest tak samo beznadziejnie.
Oto bowiem nadszedł dzień Odnowienia przysiąg.
– Gotujcie się – rzekł nagle Montag, odwracając się do Azureusa i Atonusa. – Zaraz wylezie!
Miał dobre wyczucie czasu. Ledwo skończył mówić, a Rydwan Zarządcy pojawił się nad bramą.
Przypominał nieco otaczające go statki powietrzne – przywodził na myśl wóz przytwierdzony do wielkiego balona, ze śmigłem z tyłu i skrzydłami po bokach, które to umożliwiały manewrowanie. W przeciwieństwie jednak do standardowych jednostek tego typu, jego wnętrze wyłożone było puchowymi poduszkami, a na stojaku, przyczepionym do podłogi, znajdowała się butelka wina. Wypucowany był tak, że oczy wypływały. I oczywiście siedział w nim Zarządca.
Przy nim Knur wyglądał na chudzinkę, zabiedzonego gruźlika albo nędzarza, który nie jadł co najmniej dwa miesiące. Zarządca bowiem wydawał się zwałami tłuszczu, jedną wielką górą tłuszczu, z której wyzierała tylko mała, pulchna, łysa głowa i wystawały łapy jak bochny chleba. Ogółem wyglądał jak pulpet.
Gdy wylądował swoim lśniącym wehikułem, rozległa się kiczowata, pompatyczna melodyjka, tłum wydał mało entuzjastyczne „hura", a na placu pojawili się tancerze i kuglarze. Ktoś zaczął zawodzić operowo-patriotyczną pieśń; ktoś inny uderzył w bębny. Do powietrznego wehikułu rzuciły się dwie niewiasty, by podziękować dobrodziejowi Miasta za jego wspaniałe rządy. Tylko nieliczni wiedzieli, że były podstawione i opłacone. Nikt normalny nie chciałby się za darmo zbliżyć do tej góry mięsa.
Ten wspaniałomyślnie dał się pocałować w złoty pierścień, a potem spróbował wyjść ze swego rydwanu. Niestety, sztuka ta okazała się karkołomna; zmęczyła się, biedaczyna, i postanowiła zostać na poduszkach.
W końcu uśmiechnął się szeroko (w tym momencie skojarzył się Azureusowi z piekarzem, choć sam nie wiedział, czemu) i uniósł pulchną dłoń. W jednej chwili zamilkły wszystkie śpiewy, trąby i rozmowy. Oto Zarządca zbierał się, by przemówić.
Podbiegł do niego herold, podtykając mu pod usta wielką trąbę, służącą do wzmacniania fal akustycznych. Władca chrząknął, po czym rzekł matowym, delikatnym głosem:
– Moi drodzy Mieszkańcy! Jak sami wiecie, moje rządy były dla was czasem pokoju, podczas których żyliście dostatnio i we wzajemnym poszanowaniu. Tak właśnie było. Patrzyłem na to z wielką radością, albowiem jesteście dla mnie jak dzieci i zależy mi na tym, by być dla was dobrym ojcem. A wydaje mi się, że takim jestem. Wszakże żyje się wam spokojnie i dostatnio. Tak więc teraz, gdy oto przyszła chwila Zaprzysiężenia, staję tutaj przed wami, przed bogami i przed Kreatorem, wiedząc, że dałem z siebie wszystko dla tej Płaszczyzny i wyrażając ufność, że to wystarczy, by zostać wybranym Zarządcą na kolejną kadencję. Wtedy...
– Dobra, Me're'thul – Montag zwrócił się do wyznawcy Pana Węży – daj znak swoim ludziom, żeby zaczęli.
– Nie trzeba – rzekł kapłan głosem, który na myśl przywodził papier ścierny. – Spójrz.
Rzeczywiście, energomanta zauważył w tłumie jakieś poruszenie. Kilka grupek ludzi zaczęło wymachiwać pięściami, rzucać pomidorami pod nogi grubasa (w twarz nie mogli celować) i krzyczeć:
– Chcemy nowego Zarządcy! Chcemy nowego Zarządcy!
– Pięknie – rzekł usatysfakcjonowany Montag. – Jak to zrobiłeś?
– O, to bardzo proste – zachichotał Me're'thul. – Co prawda moi ludzie trochę ich podburzyli, ale tylko trochę. Lud Miasta ma dość tego grubego wieprza, co opycha się jak świnia i nie przejmuje prostym ludem.
– No tak, po co ma się przejmować, skoro jesteśmy na Płaszczyźnie Pokoju – rzekł z goryczą energomanta. – Może ich olewać, a oni nic mu nie zrobią, bo nie mogą używać przemocy. I nie musi nawet tłumić rozruchów.
– Ciekawe, jak poradzi sobie teraz – zachichotał Me're'thul, czerpiąc satysfakcję z pełnego niepokoju i bezsilności oblicza Zarządcy, który rozglądał się wokół, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
Gwardziści jednak już otaczali lekkim kołem awanturujących się ludzi, a zza jednego z budynków wychodziło trzech mężczyzn o ogolonych głowach, ubranych w błękitne szaty – psioników.
– Dobra, pora ruszać – Montag odwrócił się do Azureusa i Atonusa. – Idziemy. Me're'thul, zostań tu i obserwuj, co się dzieje.
Kapłan skinął głową, a energomanta, Demon, „bard" i dwie świnie zbiegli po schodach na dół, na ulicę.

* * * * *

– O dobrzy, dobrzy ludzie słuchajcie mnie!
Oto czas, byście o swe prawa zadbali!
O tak, tak, przypomnijcie sobie je!
I się upomnieć o nie nie bali!
– Bogowie... – mruknął Azureus, ukrywając twarz w dłoniach. – Co za wstyd, co za wstyd...
Występ Atonusa był tak beznadziejny, że nawet Demonowi było głupio, choć przecież nie miał z nim nic wspólnego. Mimo to „bard", stojący teraz na jednej ze skrzyń i wyjący swą pieśń, stał się dla zwyczajnych ludzi autorytetem, zagrzewającym do walki „artystą". A jego rzępolenie tak zdumiało sługusów Zarządcy, że wręcz usadziło w miejscu gwardzistów i psioników, którzy już się brali za odgradzanie niezadowolonych ludzi od tych spokojnych. Oni też nie mogli uwierzyć w to, co wyrabiał Atonus.
– Bo gdy nadejdzie ciemna noc
Nie spojrzycie sobie w oczy
Będziecie musieli nałożyć na łeb koc
Oto wstyd was wszystkich toczy!
Gdy trzeba było, staliście niemi
Jak manekiny, nie walcząc o swoje
Zaufajcie więc wszyscy mi
Bo moje to twoje, a twoje to moje!
Przywódca gwardzistów rozkazał trójce swoich ludzi, by zabrali gitarę bardowi. Ci nader chętnie rzucili się wykonać rozkaz.
– Jesteście jak trąd
Idę już stąd!
Zawył Atonus, po czym odwrócił się na pięcie i dał nogę. Jednakże jego występ wydał owoce. Coraz więcej ludzi burzyło się przeciwko Zarządcy, próbując go werbalnie przekonać, by ustąpił ze stanowiska. Ten nie miał takiego zamiaru; chciał utrzymać się na stołku i wykonywać swą funkcję przez kolejny rok. Musiał jednak usunąć pieniaczy, nie uciekając się do przemocy. Dlatego też jego gwardziści delikatnie, acz stanowczo, popychali protestujących do tyłu. Ci odpłacali tym samym, tak więc obie wrogie sobie strony trwały w beznadziejnym impasie i żadna z nich nie mogła zdobyć przewagi. Wszystko mogli zmienić psionicy, których subtelne psychiczne sugestie miały skłonić protestujących do uspokojenia się. Montag wiedział, że psioni są ich najgorszymi wrogami.
Jednakże zdecydowana większość ludzi, choć niezadowolona z rządów obecnego Zarządcy, nie protestowała. Stali spokojnie, przygnębieni i zrezygnowani. Nie opłacało się walczyć, nie opłacało się niczego zmieniać, nie było bowiem żadnej alternatywy. Ba! Na dobrą sprawę to nie było żadnego innego kandydata na stanowisko Zarządcy, a jeżeli był, to go nie znali. A jeśli ten następny będzie gorszy od obecnego?
Nie dało się przeprowadzić gwałtownej rewolucji na Płaszczyźnie Pokoju.
Montag uśmiechnął się paskudnie i wyciągnął zza pazuchy słój, w którym kotłowała się zielona mgiełka – rozgniewany Inferus. Energomanta zachichotał, po czym bezceremonialnie wepchnął szyjkę słoja w zad jednej ze świń. Zwierzę zakwiczało przeraźliwie; kwik urwał się jednak niespodziewanie, jak nożem uciął, a zastąpiło go gniewne chrumkanie. Inferus został zmuszony do opętania maciory i nie było mu to w smak.
– Dobra, Azureus, teraz! – rozkazał Montag, gdy grupa gwardzistów rzuciła się w pogoń za Atonusem, a protestujący zaczęli drzeć się tak głośno, że niemalże przekrzyczeli grę trąb.
– Nienawidzę cię, wiesz? – jęknął Demon, ale nie miał żadnego wyboru. Musiał wykonać jego polecenie.
– Wsadź sobie te skargi w... buty – energomanta uśmiechnął się w odpowiedzi i w jednej chwili on i Azureus odrzucili swoje materialne formy.
Montag znowu zamienił się w błyskawicę, Demon natomiast wyszedł ze swego ohydnego, śmierdzącego ciała. O, jak wspaniale! Poczuł się tak, jakby ściągał z siebie brudne, lepiące się ubranie. Już po chwili skóra grubego nizioła spadła na ziemię, jak stary płaszcz, a wyleciała z niego, niczym dym, prawdziwa forma Azureusa – lazurowa mgła.
Teraz mogli przystąpić do działania.
Iskrząca, niewidzialna dla śmiertelników, chmura energii, będąca Montagiem, uderzyła w tyłek opętanej przez Inferusa świni. Zwierzę kwiknęło, a potem wyskoczyło zza węgła, między tłum ludzi. Inferusowi nie spodobało się takie traktowanie i to było widać, bowiem oczy maciory rozbłysły zielonym, wściekłym blaskiem.
– Na Kreatora, potwór! – krzyknął ktoś. – Wściekły knur!
Już po chwili w tłumie zrobiła się wyrwa, gdy przerażeni mieszkańcy Średniej dzielnicy zaczęli uciekać przed „piekielną świnią".
Inferus wyglądał na zdumionego reakcją ludzi, nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać – oto w jego kierunku biegli gwardziści. Świnię mogli spętać, a nawet zawlec do rzeźni, a jako że taka perspektywa niezbyt uśmiechała się Demonowi, zrobił jedyną rzecz, jaką mógł teraz zrobić. Uciekł.
Azureus obserwował, jak opętane zwierzę znika w krętych uliczkach Miasta, a grupa strażników rzuca się za nim w pogoń. Musiał zapamiętać, gdzie Inferus pobiegł – dał słowo Knurowi, że świniom nic się nie stanie, musiał go dotrzymać.
Trzask energetyczny przywrócił go do rzeczywistości. Azureus się zagapił, a Montag się niecierpliwił. Jeżeli mieli wygrać, ich zgranie musiało być idealne.
Demon rzucił się więc między ludzi, wcześniej stając się niewidzialnym, podczas gdy energetyczny Montag usadowił się między uszami drugiej świni. Azureus zauważył, że Inferus narobił sporego zamieszania i protestujący zaczęli przedzierać się coraz dalej, chcąc zapewne osobiście zanieść skargi do Zarządcy. Gwardziści zagradzali im jednak drogę i za chwilę odetną ich od centrum placu. Na dodatek psionicy nie próżnowali i uspokajali tych co bardziej wzburzonych. Trzeba było działać natychmiast.
Demon szybko wypatrzył człowieka czynu, stojącego na tyłach strażników i wydającego rozkazy, z fajką wetkniętą w usta. Oto przywódca!
– Nie ma sensu bawić się z tymi leszczami – szepnął mu do ucha. – Oni i tak nie mogą nic zrobić Zarządcy... to przecież Płaszczyzna Pokoju. Ale ta piekielna świnia to co innego. To potwór! Może zrobić komuś krzywdę! Niepotrzebnie trzymasz tu swych ludzi – lepiej niech zapolują na tę bestię!
– Nie mogę opuszczać posterunku... – mruknął do siebie kapitan, święcie przekonany, że słowa, które usłyszał, były jego własnymi myślami. – Zarządca się wścieknie...
– E tam! Daj spokój! Jeśli będziesz działał zachowawczo, nigdzie nie zajdziesz! Tylko ludzie aktywni, z własną inicjatywą i pomysłami, wspinają się po szczeblach kariery! Wszyscy wiedzą, że Zarządca troszczy się tylko o siebie i jego nędznego wizerunku nic nie zmieni. Ale pomyśl o sobie! Jeśli teraz rzucisz się za tą świnią, ludzie cię pokochają!
– No nie wiem...
– A ja wiem! Pokochają cię i będziesz popularny! Wtedy Zarządca nie będzie mógł nic ci zrobić, nie będzie miał innego wyboru, tylko cię awansować! A w przyszłości... kto wie, może to ty zostaniesz Zarządcą?
Kapitan milczał długo, rozważając ten pomysł. W końcu jednak podjął decyzję.
– Kompania, za tą świnią!
To rzekłszy, pierwszy rzucił się w pogoń.
Gwardziści patrzyli przez chwilę za swoim przywódcą, zdumieni jego rozkazem, w końcu jednak wzruszyli ramionami i pobiegli za nim.
– Idioci! - krzyczał przerażony Zarządca. – Co wy robicie!? Co robicie? Wracać mi tutaj! Bronić mnie!
Jego piskliwy głosik nie przebił się jednak przez tumult panujący na placu. Żołnierze już rzucili się w pogoń za świnią, a protestujący – w kierunku Zarządcy. Azureus szybko ruszył na psioników, by i ich zneutralizować, oni bowiem byli teraz największym zagrożeniem.
Tymczasem Montag skierował się ku placowi, pędząc równocześnie przed sobą przestraszoną świnię. Uderzał ją w zad lekkimi wyładowaniami elektrycznymi i, mimo że ludzie nie widzieli jego energetycznej postaci, to jednak rzucali się do ucieczki – bali się, że mają do czynienia z kolejnym demonicznym zwierzem. Już po chwili maciora oczyściła Montagowi drogę do Zarządcy.
Psionicy jednak nie próżnowali i gniew protestujących zaczął wyraźnie przygasać. Wielu ludzi przestało już krzyczeć, a inni mieli mętne, rozmarzone oczy. Co gorsza, jeden z psionów musiał też wpłynąć na oddział gwardzistów, ten bowiem wracał do swego pana, gotowy do obronienia go przed potworem. A na dodatek Zarządca – choć blady jak ściana i cały spocony – pchnął dźwignię swego pojazdu, uruchamiając śmigła. Azureus nie znał zasady działania powietrznej machiny, zdawał sobie jednak sprawę, że za chwilę balon uniesie grubasa ku chmurom. Trzeba działać szybko.
Wiele nie myśląc, podleciał do psioników i zrzucił osłonę niewidzialności. Widok wyrazów ich twarzy był bezcenny.
Przestraszeni mężczyźni pisnęli jak małe dzieci i rzuciwszy się do tyłu, stracili równowagę i upadli na plecy. Ich koncentracja została złamana i gwardziści, nie słyszący już mentalnych rozkazów, zatrzymali się w miejscu, zdezorientowani. To wystarczyło świni, popędzanej przez Montaga, by przebić się do Zarządcy.
Niestety, powietrzna machina grubasa już oderwała się od ziemi.
Na mniej więcej metr.
Na więcej nie zdołała, bowiem w akompaniamencie ogłuszającego huku balon pękł, a maszyna runęła na ziemię. Zarządca jęknął, przerażony, a Azureus szybko stał się niewidzialny. Jego rola się skończyła.
Zapobiegliwie schował się za jednym z budynków, by skonfundowani psionicy zbyt szybko go nie zlokalizowali, i obserwował dalszy rozwój wydarzeń.
Świnia okrążyła uziemiony statek Zarządcy. Ten, widząc piekielne zwierzę z tak bliska, jęczał i trząsł się jak osika, na szczęście jednak dla niego maciora była tak samo przestraszona, jak on sam, i szybko pobiegła dalej. Azureus dostrzegł jeszcze jej racice, znikające w mroku jednego z zaułków, i tyle ją widział.
Wtedy do akcji wkroczył Montag. Ciągle niewidzialny, ciągle w formie błyskawicy, podpłynął ku Zarządcy i wepchnął swe energetyczne wici w grubasa. Demon dostrzegł, że jego pan odblokowuje niektóre ośrodki czuciowe swej ofiary. To była jedna ze zdolności Montaga – obok zamiany swej materialnej postaci w energetyczną – która wyróżniała go spośród innych ludzi. W ciele człowieka istniały strumienie energii, które – zależnie od charakteru – płynęły spokojnie albo były zablokowane. Montag potrafił otwierać zatory i zatykać inne kanały, zmieniając perspektywę patrzenia danej osoby na świat. Nie korzystał z tego daru często – tak naprawdę to drugi raz w życiu – bojąc się gniewu Kreatora, lecz teraz sytuacja tego wymagała.
Kreator znów nie zareagował.
Gdy Montag skończył swą robotę, odleciał za załom budynku i tu ponownie przyjął ludzką postać, podczas gdy Zarządca leżał na poduszkach, całkowicie zdezorientowany. Czuł się zapewne tak, jakby stało mu się coś niesamowitego, a on zupełnie nie wiedział, co. Każdy na jego miejscu czułby się tak samo. Niecodziennie ktoś ci przestawia kanały energetyczne.
Było to tak niezwykłe przeżycie, że nawet oblicze władcy się zmieniło; nie przypominał już grubego bufona, którym był chwilę wcześniej; nagle jego twarz stała się twarzą... poczciwca? Chyba tak. Wstał ze swego siedziska i przez plac przewalił się autentyczny, niewymuszony okrzyk zdumienia tłumu. Widok stojącego o własnych siłach Zarządcy był widokiem nietuzinkowym i zaprawdę zwiastował wielkie zmiany.
Grubas rozglądnął się wokół, zdezorientowany, jakby nie pamiętał, gdzie jest i jak się tu znalazł. Chciał coś powiedzieć, lecz wtem jego oczy dostrzegły obiekt, leżący tuż obok na ziemi, na wyciągnięcie ręki. Pochylił się, żeby go podnieść...
I oto w dłoni trzymał książkę, drugi przedmiot, który Montag i Azureus wynieśli z Labiryntu.
Potem stała się rzecz niesłychana – otworzył ją, z namaszczeniem, jak gdyby była to pierwsza książka, którą trzymał w ręku (a może tak było w istocie?), i zaczął czytać.
Tłum patrzył na niego w ciszy i skupieniu, nie poruszywszy się, albowiem widok oddającego się lekturze Zarządcy był jeszcze bardziej niesamowity niż stojącego. W niepamięć poszły niedawne rozruchy, dziwne wydarzenia z Demonami w rolach głównych i wściekłe świnie-potwory.
Czytał kilka chwil, podczas których wszyscy – tak gwardziści, jak i tłum – nie wydali ani jednego dźwięku. Przyglądali mu się tylko w skupieniu, nie bardzo wiedząc, co się dzieje i co oznaczało dziwne zachowanie władcy.
W końcu uśmiechnął się błogo, jak gdyby oto odkrył krainę wszelkiej szczęśliwości; zamknął książkę, uniósł głowę i rozejrzał się wokół. Oczy miał błyszczące od łez.
– Co za piękna rzecz! – rzekł czystym, dźwięcznym, drżącym z emocji, głosem. – Kto ją napisał? Czy ktoś wie?
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, do przodu wystąpił jeden człowiek, uśmiechając się szeroko i prężąc dumnie.
– Ja, panie – rzekł Montag.

* * * * *

– „Przypadki Thomasa Ravenwooda"... – Azureus przeczytał tytuł książki o czarnej okładce, takiej samej, jaką kilka godzin wcześniej w rękach miał Zarządca. – Co za szajs – mruknął, kartkując powieść.
Montag oparł się o prasę drukarską i wybuchnął śmiechem.
– To bez znaczenia. Ważne jest to, że niedługo całe Miasto będzie się w tym zaczytywać.
Azureus z obrzydzeniem rzucił książką o stół.
– I coś takiego, taki szajs, stanowił część skarbu Labiryntu? – mruknął, zniesmaczony. – Przecież to grafomania w czystej postaci! Rzecz dla prostaków! Głupia fabuła, opisy przedszkolaka, papierowi bohaterowie, żadnego przesłania, to nawet nie jest literatura śmietnikowa! Tylko się tłuką i...
– Ejże, uspokój się! – chichotał energomanta. – Zaraz wpadniesz w jakiś szał bojowy, czy coś...
– Denerwuje mnie coś takiego! Szkoda papieru, na którym to zostało wydrukowane! To w ogóle nie powinno ujrzeć światła dziennego! To mnie osobiście obraża! – Azureus w końcu przerwał, bo dostał zadyszki; westchnął ciężko, a potem spytał już spokojniej: – Myślisz, że ludzie będą chcieli coś takiego czytać?
– Pytasz, jakbyś nie widział, ilu jeleni rzuciło się na mnie, prosząc, żebym im sprzedał kilka egzemplarzy.
– Hm – zadumał się Demon. – No dobra, Zarządcę to rozumiem, bo nieco mu klepki poprzestawiałeś, ale inni? O co chodzi? Ludzie lubują się w durnej rozrywce? Może sami są durni? Im głupsza książka, tym większe uznanie?
– A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Montag. – Nie wiem jak jest w ogóle, ale w tym przypadku chodzi o coś innego.
– Tak?
– No wiesz... autorytet – energomanta zamyślił się. – Widzisz, zupełnie nie wiem, kto to napisał, po co, i dlaczego ta książka wylądowała w Labiryncie. Cholera wie. Jednego jestem jednak pewien – gdybyśmy próbowali sprzedawać kopie nawet jako powieści odnalezione w Labiryncie, nikt by ich nie chciał, nawet za darmo. Ale skoro pochwalił ją Zarządca...
Azureus westchnął ciężko.
– Smutna konstatacja – rzekł.
– Mnie to nie smuci – uśmiechnął się Montag. – Niech czytają. Możni po to, by podlizać się Zarządcy...
– Mistrzowie wazeliny. Banda lizusów.
– Tak. A ubodzy... no cóż, mogą nie lubić Zarządcy, który zupełnie nie interesuje się ich losem, który pozwala im żyć w biedzie i poniżeniu, ale to to jednak Zarządca, jedyny autorytet, jaki mają. Skoro ten gruby wieprz, który tak daleko zaszedł, poleca „Przypadki Thomasa Ravenwooda", to w tej książce coś musi być. I wypada ją znać, choćby nie wiem, jaka marna była.
Demon przez chwilę zastanawiał się nad słowami Montaga, próbując zrozumieć przedstawiony mu psychologiczno-socjologiczny mechanizm, ale zrezygnował. To nie na jego głowę.
– No dobra, ale może w końcu odpowiesz mi na zasadnicze pytanie – podjął po chwili. – Po co to zrobiliśmy? Po co ta cała szopka z powieściami, wściekłymi świniami i Demonami?
To mówiąc, rzucił pół bochna chleba na podłogę. Dwie świnie, które wyszły z wydarzeń na placu bez większego szwanku, rzuciły się na żarcie, kwicząc radośnie. Azureus uśmiechnął się, patrząc na półkę z książkami, znajdującą się za dwoma prasami drukarskimi, wypełniającymi niemalże całe niewielkie pomieszczenie. Stał tam słoik z Inferusem w środku. Demon był wściekły i zapewne snuł już plany ukatrupienia Montaga. Azureusa cieszyło, że jest ktoś, kto znalazł się w gorszym położeniu, niż on sam.
– Jak to, po co? – odparł energomanta. – Oczywiście po to, co zwykle – żeby zdobyć władzę.
– Nie nadążam.
–Zawsze byłeś nieco opóźniony.
– Ty za to jesteś lotny jak gaz z...
– Oj, jak niekulturalnie się wyrażasz! – roześmiał się Montag. – Czy przystoi to kulturalnemu Demonowi? No dobra, mój plan jest prosty. Po pierwsze, po dzisiejszym dniu miłośnikiem mego talentu został sam Zarządca.
– Dzięki twoim zdolnościom energomanty, a nie talentowi pisarskiemu.
– O tak, oczywiście, ale w ostatecznym rozrachunku to nieważne. Mam... mamy więc jego poparcie i możemy spokojnie w Mieście działać. Ale równocześnie nie jestem jego sługą; nie jestem nawet z nim kojarzony. Jestem skromnym pisarzem, którego Zarządca dostrzegł i docenił, lecz nie wziął pod swe skrzydła; najważniejsze jest to, że mnie czyta, a tym samym skłania innych ludzi, by mnie czytali.
– Tak, o tym już mówiliśmy. I...?
– Nie rozumiesz? Teraz jestem znany. Do tej pory znanymi wśród Mieszczan osobami byli ludzie z kręgu Zarządcy; ci, którzy starali się o ten tytuł, mieli zadanie bardzo utrudnione, bo obecny tak rozbudował biurokrację, że nawet złożenie swej kandydatury jest drogą przez mękę. Oczywiście nikogo to nie powstrzymało, bo być Zarządcą to największe marzenie każdego z nas, ale twarde przepisy prawne już na wstępie wyeliminowały większość chętnych – wszakże to przepisy regulują, kto w ogóle może się ubiegać o to stanowisko.
– O tak. A pozostali nie zdobyli uznania tłumów, bo byli albo za mało charyzmatyczni...
– ...albo za mało znani, tak. Tutaj też Zarządca nieźle to sobie obmyślił, delikatnie – acz stanowczo – nie pozwalając większości kandydatów się promować. A ci, którzy przez to wszystko przeszli, cóż... nie mają żadnych szans na zdobycie tego stanowiska.
– Chyba rozumiem, dlaczego. Oni po prostu wydają się tacy sami, jak obecny władca – są politykami, możnymi, znienawidzonymi przez prosty lud. A Mieszkańcy wolą zostać przy obecnym. Lepsze zło poznane, niż nowe, nieznane.
– Właśnie. Ale ja jestem kimś zupełnie innym. Nie jestem politykiem, nie chcę zdobyć władzy. Jestem pisarzem, którego książki dotrą do każdego zakątka Miasta...
Azureus w końcu zrozumiał.
– I w niedługim czasie staniesz się popularniejszy od samego Zarządcy!
– Właśnie. I wtedy być może lud poprosi mnie o opiekę nad nimi... a nawet jeżeli nie zostanę Zarządcą, wespnę się w hierarchii społecznej i tak, czy tak, zwyciężę. Zarządcy są Zarządcami – przychodzą, odchodzą, nikt ich potem nie pamięta, nikt ich nie lubi. A przede wszystkim – nikt nie chce ich znać. Mnie będą znać wszyscy i dlatego stanę się naturalnym kandydatem na tę funkcję. I w taki sposób, za pomocą książki, zmienimy zastany porządek.
Azureus dłuższą chwilę myślał nad słowami Montaga. Nie sądził, by plan energomanty wypalił. Uczynił on zbyt dużo założeń, zbyt dużo było czynników, nad którymi nie mieli żadnej kontroli, by mieć pewność powodzenia. Z drugiej jednak strony – Montagowi wszystko do tej pory wychodziło. Czemu teraz miałoby być inaczej? Tym bardziej, że jego pan podjął duże ryzyko, by zmusić Zarządcę do zainteresowania się tą nędzną powieścią – zmienił jego strukturę energetyczną. Kreator nie zareagował, tak więc największe niebezpieczeństwo było za nimi. Może nie będzie źle?
– Jeszcze jedno mnie zastanawia – rzekł, drapiąc się po głowie. – Po co zadaliśmy sobie tyle trudu, by wejść do Labiryntu? Po tę żałosną książeczkę? Sam czegoś nie mogłeś napisać?
Montag dłuższą chwilę myślał nad odpowiedzią.
– Cóż, i tak i tak potrzebna mi była Różdżka. Tej sam nie mogłem zrobić. A książka była takim dodatkiem do całości... nie szliśmy po nią, lecz po Różdżkę. I po Inferusa – dodał ze złośliwym uśmiechem.
– Więc wszystko to dla dwóch świń? - spytał zniesmaczony Azureus, patrząc na tuczniki.
Montag zachichotał.
– Widzisz, Knur nie zdołał użyć Różdżki. Świnie były nam potrzebne, ale żeby podarować taki potężny przedmiot magiczny temu grubasowi... cóż, to chyba za wiele.
– Co masz na myśli?
– No cóż, my się wywiązaliśmy z naszej części umowy. Nie nasza to wina, jeśli ktoś gwizdnie mu Różdżkę, prawda?
– Gwizdnie? Ale przecież to Różdżka, będzie jej strzegł jak oka w głowie...
– Me're'thul ma swoje sposoby.
Azureus zachichotał.
– A więc Różdżka nie była dla Knura, lecz dla niego!
– Tak, to była zapłata za pomoc. Jego ludzie dobrze się spisali i udało im się podburzyć tłum. Widzisz, ludzie nienawidzą Zarządcy, ale się go boją i żaden z nich nie chciałby przeciwko niemu wystąpić. Tym bardziej, że nie można go po prostu zabić ani obalić. To byłoby proste, tłum mógłby go zmiażdżyć. Ale skoro tutaj panuje pokój... Trzeba było odpowiednio ich zmotywować... a kult Pana Węży dobrze to zrobił – przerwał na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. – Widzisz, Me're'thul ma też ludzi w slumsach, nawet wśród sługusów Knura. Różdżka jest już jego. A co do książki... cóż, rzeczywiście, moglibyśmy napisać coś takiego sami, ale wolę nie pozostawiać materialnych śladów mojej działalności. Sam rozumiesz, łatwiej byłoby mnie wytropić, gdyby powieść była moim dziełem. A tak autor nie jest w żaden sposób ze mną powiązany. Na dodatek nie żyje od nie wiadomo jak długiego czasu, więc jego duch też się nie będzie mścił. Żadna nić energetyczna nie łączy tej powieści z nami. Jesteśmy czyści.
Azureusowi cisnęło się jeszcze wiele pytań na usta: na przykład, co będzie dalej, jakie są następne punkty wielkiego planu Montaga, ale się nie odezwał. Prawdę powiedziawszy, był trochę zmęczony. To był ciężki dzień, tyle się działo... Poza tym wstydził się, że wszystko musi mu tłumaczyć energomanta. Czuł się jak idiota. Nie, nie będzie już pytał, do wszystkiego dojdzie sam, gdy trochę odpocznie i gdy znów będzie miał rześki umysł.
Ale dziś mają jeszcze do wydrukowania kilkanaście nowych egzemplarzy „Przypadków Thomasa Ravenwooda". A trzeci drukarz jak zwykle gdzieś polazł i się pewnie obija. Ech.
Wtem drzwi magazynu Montaga otworzyły się i stanął w nich uśmiechnięty Atonus. Obibok jednak wrócił.
– No, nareszcie – ofuknął go Azureus. – Myślisz, że będziemy tutaj za ciebie robić, pijusie jeden?
– E, dajcie spokój! – „bard" nawet nie zamknął drzwi. – Nie marudźcie, tylko chodźcie ze mną. Najpierw musimy oblać nasze dzisiejsze zwycięstwo, prawda? Praca nie zając, nie ucieknie, a nie codziennie robi się parasola z Zarządcy, nie?
Montag podrapał się po głowie, niepewny.
– No nie wiem, Azureus ma rację. Mamy dużo roboty, a mało czasu.
Atonus chwycił swoją poobijaną gitarę i wydał z niej tak nieczysty dźwięk, że Demona uszy rozbolały.
– E tam, panowie, dajcie spokój! Montag, cały czas tylko planujesz i planujesz... a nie samą robotą człowiek żyje! Jeden dzień spokoju nie pokrzyżuje twych wielkich planów! A jakby co – ja ci pomogę! Chodźmy! Panowie, dziś idziemy do karczmy i chlejemy do ranaaaa!
I zagrał swoje słynne trzy akordy, nierytmicznie, nieczysto, ale z sercem i radością. Jego śpiew był jeszcze gorszy.
– Wódka za wódką leje się
Kto się nawali, a kto nie?
I choć Montag zataczał się ze śmiechu, dla biednego Azureusa było to za dużo. Zakrył obolałe uszy i po raz milionowy zadał sobie to pytanie, które dręczyło go od tak długiego czasu:
Co on tu, do cholery, robił?
I jak zwykle wydawało mu się, że słyszy szyderczy śmiech jakiegoś okrutnego boga z wyjątkowo kiepskim poczuciem humoru.
Bogowie to jednak wredne patafiany.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
środa, 08 kwiecień 2015 00:36

Nieskończoność

„Nieskończoność" to pierwszy tom „Kronik Nicka", chłopca któremu przyszło urodzić się w nietypowym otoczeniu. Jego życie z dnia na dzień staje się dziwniejsze, aż w końcu okazuje się, że nie otacza go zwyczajny świat, a pełna nocnych stworzeń, rodem z kiepskich filmów grozy, rzeczywistość. Czy będzie potrafił stawić jej czoła?

Czternastoletni Nick pewnego dnia znajduje się w sytuacji bez wyjścia. Jeżeli nie napadnie razem z kolegami na niewinnych turystów, to konsekwencje tej decyzji mogą być opłakane. Chłopak ryzykuje i gdyby nie niespodziewany ratunek, nie wiadomo co mogłoby się wydarzyć. Teraz jednak życie Nicka już nigdy nie będzie normalne. Tajemniczy wybawca odsłania przed chłopcem fantastyczny, pełen niebezpieczeństw świat rodem z „Buffy".

Bohaterowie książki wykreowani zostali w ciekawy sposób. Ich interakcją również nie można niczego zarzucić. Gorzej jest nieco z fabułą, która wydaje się być po prostu powtórzeniem fragmentów wielu innych pomysłów, zebraniem ich do kupy i złożeniem swojego własnego misz-maszu. Wydaje mi się, że jednak nie na tym polega tworzenie dobrej, nastrojowej powieści.

Tematem przewodnim pierwszego tomu są zombie (a raczej ich wirusowa, kłopotliwa moralnie odmiana). Akcja powieści z początku miarowa, dość szybko przyspiesza by aż do ostatnich stron pędzić na łeb na szyję. Uważam, że „Nieskończoność" to taki odpowiednik „paranormal romance" skierowany przede wszystkim do nastoletnich chłopców. Myślę, że tytuł nie jednemu z nich naprawdę bardzo się spodoba.

Zważywszy, że to dopiero pierwszy tom, myślę, że powstać może całkiem udana, niewymagająca seria. Lektura idealna dla młodszego pokolenia lub po to, żeby się odprężyć - zwłaszcza gdy ktoś przedkłada czytanie książek nad oglądanie różnego rodzaju seriali. Myślę, że pełen czarnego humoru Nick jest godnym następcą Buffy i liczę na to, że fabularna jakość historii również w kolejnych tomach się rozwinie.

„Nieskończoność" to książka, którą chętnie poleciłabym osom szukającym jakiejś niewymagającej lektury z wartką akcją. Czyta się ją równie szybko i przyjemnie co bezmyślnie. To jedna z takich pozycji nad którymi właściwie nie warto się zastanawiać. Sherrilyn Kenyon swoim czytelnikom dostarcza kilku chwil całkiem niezłej rozrywki i w tym celu zdecydowanie warto zapoznać się z powieścią. Jeżeli jednak szukasz poważnej lektury, która będzie potrafiła utopić Cię w morzu wartości, to „Nieskończoność" w tym wypadku zdecydowanie odradzam.

Dział: Książki
niedziela, 29 marzec 2015 19:52

Zły jednorożec

Jednorożce. Znamy je wszyscy. Kochamy i podziwiamy. Uważamy za niewinne, piękne i dobre. To wcielenie esencji magii, niemal świętość. Nawet Szeregowy (Pingwiny z Madagaskaru) kocha jednorożce, a małe dziewczynki bawią się ich różowymi, miniaturowymi podobiznami.

Jednak wystarczy spojrzeć na okładkę książki Platte F. Clarke'a, by wiedzieć, że po jej lekturze już nigdy nie spojrzymy na jednorożce tak bezkrytycznie, jak wcześniej. Pomijam sam fakt (tu ukłon w stronę autora ilustracji), że jednorożec na okładce bardziej przypomina wściekłego konia, a i sam tytuł nie zapowiada słodkiej bajki dla dzieci. Jedno jest pewne; przeczytanie historii o złym jednorożcu wiele zmienia.

Akcja tej niezwykłej historii toczy się na kilku płaszczyznach czasowych. Oto mamy jednorożca, a właściwie księżniczkę jednorożca, której jednak daleko do spokojnych i niewinnych stworzeń, za jakie dotychczas my ludzie, jednorożce uważaliśmy. Księżniczka jest okrutna, potężna i zmanierowana, ale najgorsze jest to, że jest niesamowicie żarłoczna i najbardziej na świecie uwielbia pożerać żywe stworzenia. Zjada, co się jej nawinie: krasnale, chochliki, frobbity, a nawet ludzi. To ostatnie wynika z faktu, że księżniczce znudziło się już wszystko, co jest skażone magią, a zamarzyło się jej coś zwyczajnego i, jak sama mówi, z duszą. Stąd podróż do świata ludzi, w towarzystwie maga niewolnika i postanowienie, by schwytać i zjeść chłopca,  który jednak tak do końca zwykły nie jest.

Nastoletni Max jest uczniem gimnazjum i raczej nie wyróżnia się z tłumu. Lubi komputery, ma zwariowanego przyjaciela i jest obiektem przykrych żartów i drwin ze strony szkolnego łobuza. Max nie jest jednak zwyczajny. Przypadkiem znajduje pod swoim łóżkiem książkę, o której dawno zapomniał i którą tylko on może otworzyć. Ta książka to Kodeks, przedmiot tak stary, jak legendarny i poszukiwany.

Niespodziewanie Max z przyjaciółmi trafi do przyszłości, gdzie dane mu będzie poznać opłakane skutki apetytu złej księżniczki. Czy mając do dyspozycji magiczną książkę, która otwiera się jak chce i nigdy na tej informacji, której bohater potrzebuje, można stanąć do walki z armią Robo-księżniczki? Czy pomoc ponurego krasnoluda, Sary - mistrzyni judo i Dirka, który umie porywać tłumy wystarczy? Naprawdę warto się o tym przekonać samemu.

Zły jednorożec, otwierający trylogię o tym tytule, to historia inna od wszystkich. Wszystko, co już znamy  z książek, baśni i filmów, tutaj autor przedstawia w zupełnie nowym świetle. Powieść jest zabawą motywami i swoistą grą z czytelnikiem. Ktoś, kto lubi książki, gry i filmy, będzie miał niezłą rozrywkę, poznając kolejne postaci i doszukując się odwołań do tworów współczesnej kultury masowej. Historia jest ciekawa i napisana z humorem (często czarnym), a dialogi aż skrzą błyskotliwością i ciętymi ripostami. Książkę czyta się naprawdę przyjemnie i aż chciałoby się od razu sięgnąć po drugą część o równie wiele mówiącym tytule Puchowy smok. Jeśli zatem lubicie gry słowne i nietypowe rozwiązania fabularne, to zachęcam do przeczytania Złego jednorożca. Nie będziecie się nudzić!

Dział: Książki
niedziela, 29 marzec 2015 01:31

Premiera: "Dom"

Już 10 kwietnia swoje miejsce będzie miała kinowa premiera filmu "Dom" opowiadającego przygodę pewnego kosmity oraz pewnej małej dziewczynki. 

Dział: Kids

Timothy Walter Burton, bo tak brzmi pełne nazwisko reżysera, urodził się 25 sierpnia 1955 roku. Wychował się w Burbank w stanie Kalifornia, tuż obok Hollywood. Od najmłodszych lat fascynował się kulturą popularną i największym uczuciem darzył filmy science fiction oraz horrory. Szczególny wpływ na jego późniejszą twórczość wywarł na tej płaszczyźnie Vincent Price – amerykański aktor filmowy znany przede wszystkim z filmów grozy.

Dział: Felietony
środa, 18 marzec 2015 23:23

Kłamca

Seria „Kłamca" rozpoczęła literacką drogę Jakuba Ćwieka, ostatecznie włączając go w nie tak znowu liczny szereg polskich pisarzy fantastyki. Debiutancki tom, dwudziestotrzyletniego wtedy autora, nie mógł zwiastować prędkości, z jaką rozwinęła się później jego kariera. Od premiery pierwszego „Kłamcy" minęło już dziesięć lat, a historia Lokiego doczekała się czterech tomów kontynuacji. Pomimo kreacji innych fabuł, Ćwiek nieustannie kojarzony jest przede wszystkim z opowieścią o nordyckim bogu. A zaczęło się tak niewinnie, od niezbyt obszernego zbioru opowiadań.

Za sprawą mniejszych lub większych zbiegów okoliczności oraz szeregu podjętych decyzji i ich konsekwencji, Loki, adoptowany syn Odyna, patron oszustów i zdrajców, zostaje wcielony do armii Niebios. No, może nie do końca. W rzeczywistości bowiem bliżej mu do anielskiego chłopca na posyłki, chociaż niezmiennie charakternego (jak na boga kłamstwa przystało), niż pełnoprawnego uczestnika odwiecznej wojny anielskich i demonicznych sił. Niezależnie jednak od hierarchii Loki staje się najemnikiem aniołów. Niekiedy jednak daleko jego czynom do anielskiej delikatności...

To chyba rodzaj niepisanej umowy, że spora część polskich autorów fantastyki rozpoczęła karierę od wydania zbioru opowiadań. Nie inaczej było z Jakubem Ćwiekiem. Pierwsza odsłona serii „Kłamca" pochwalić się może epizodycznym charakterem, chociaż kolejne opowiadania łączy nie tylko postać głównego bohatera – Lokiego –, ale również porządek chronologiczny, którego obecność wyznaczają kolejne dialogi postaci. Czy uniemożliwia to czytanie kolejnych fragmentów dowolnie? Myślę, że nie, ponieważ całość nie posiada wyraźnej, twardej osi fabuły, do której puenty mogłaby dążyć. Przyznaję jednak, że nie próbowałam rezygnować z podanej przez autora kolejności.

Brak zawiłej intrygi splatającej wszystkie opowiadania tomu rekompensuje kreacja głównej postaci. Loki to bohater wyjątkowo charyzmatyczny, o skomplikowanej moralności i zawiłej konstrukcji psychologicznej. Jest nieobliczalny zarówna dla czytelników, jak i towarzyszących mu na stronicach postaciach. Cięty język, oryginalne riposty i ogromny dystans Lokiego do samego siebie, tworzą mieszankę, która nie tylko wywołuje mimowolny uśmiech u czytelnika, ale także zachęca go do poznawania bohatera i podejmowania próby odkrycia tego, co skrywa się pod fasadą dowcipu i zbudowanego z ironii i sarkazmu muru. A skrywa się sporo.

Same opowiadania cechuje cała paleta różnorodności. Niektóre teksty noszą wyraźniejsze znamiona fantasy i wykorzystują motywy mitologiczne, angelologię i demonologię; w innych „nierealność" zdaje się ledwie namacalna, z pogranicza przywidzenia i snu, nasuwając skojarzenia z realizmem magicznym lub podobną formą o wątpliwym statusie ontologicznym. Większość z nich wykorzystuje motywy znane z popkultury, bardzo często wchodząc na wątłą linię odgradzającą kicz i kamp. Ćwiek zgrabnie lawiruje pomiędzy kolejnymi konwencjami i schematami, dając im drugie życie. Czytelnik dostaje jednocześnie to, co znane i lubiane oraz pełen ładunek kreatywności i odejścia od sztampy.

Język „Kłamcy" odbiega nieco od późniejszych tekstów autora, ale niezmiennie pozostaje lekki i przejrzysty. Kolejne zdania przesuwają się przed oczami, a czytelnik mknie wyznaczoną przez Ćwieka trasą słów z zaskoczeniem obserwując tempo, w jakim nieprzeczytane stronice zamieniają się w minioną lekturę. Barwna opisowość przeplatająca się z kolokwializmami, a nawet wulgaryzmami, dodaje całości kolorytu i czyni ją bardziej realistyczną (jakkolwiek może brzmieć to dość zabawnie w kontekście tekstu fantastycznego).

„Kłamca" przypadnie do gustu nie tylko fanom fantastyki, ale również uważnym obserwatorom codzienności oraz wielbicielom inteligentnego humoru i intertekstualnych nawiązań. Ćwiek rozpoczął najbardziej rozpoznawalną dla siebie serię z wysokiego C, proponując historię, od której nie sposób się oderwać przed skończeniem ostatniej strony. Jeżeli szukacie sposobu na wyrwanie sobie kilku godzin z życia, znacie już receptę.

Dział: Książki
środa, 11 marzec 2015 16:22

Mechaniczne pająki

Kocham steampunk. Uwielbiam klimat szeleszczących sukien, szum machin parowych i turkot kół zębatych. Połączenie wiktoriańskiej Anglii z wynalazkami inspirowanymi pomysłami Tesli czy Edisona, polane sosem intrygi przeciw koronie, jest pomysłem genialnym, który jeśli tylko dobrze wykorzystać, daje super efekt.
Londyn 1888 rok.
Nastoletnia Violet zamiast swoim towarzyskim debiutem, który pozwoliłby jej znaleźć bogatego kandydata na męża, bardziej interesuje się wynalazkami współczesnej techniki i projektowaniem bardziej wydajnej zmywarki, czy kopuły z błyskawicami. Jej rodzice oczywiście nie mają o tym bladego pojęcia i żyją w błogiej nieświadomości, że ich córka spokojnie śpi, podczas gdy Violet pod baczną opieką majordomusa Alfreda, pokonuje drogę przez kolejne dzielnice miasta, by w zaciszu od ciekawskich oczu prowadzić badania i ulepszać własne projekty.
Tym optymistycznym akcentem rozpoczyna się powieść Coriny Bomann; na samym wstępie otrzymujemy sympatyczną bohaterkę, która jest nie tylko bystra i wścibska, ale też pomysłowa, a w duecie z wiernym majordomusem Alfredem nie ma sobie równych.
W trakcie urządzanego przez rodziców Violet balu na oczach gości umiera jeden z członków parlamentu i to w dość drastyczny sposób. Wydarzenie to nie tylko kładzie się cieniem na reputacji rodziny dziewczyny, ale też budzi jej wątpliwości i ciekawość. Zdecydowana, by uratować dobre imię rodu Adair, a także zwyczajnie ciekawa co takiego się stało, Violet trafia na ślad spisku, zagrażającego samej koronie.
Znalezienie egzotycznego pająka w ciele zmarłego to zaledwie początek góry lodowej. Młoda badaczka szybko zdaje sobie sprawę, że celem tajemniczego zamachowca może być także jej ojciec, a czas umyka.
Fabuła powieści Coriny Bomann umiejętnie lawiruje między pełnym blichtru i przepychu życiem arystokracji, a ukazaniem, jak technicyzacja na to życie wpływa. Niekiedy ma to nawet wydźwięk humorystyczny, gdy na przykład mówi się o pracujących w domu wynalazkach, które są tak głośne, że mimo niewątpliwej wydajności przez tę głośność trudne do zniesienia.
Technicyzacja nie tylko ułatwiła życie i prace związane z domem. Pod względem medycznym też jest lepiej. Utracone w wyniku wypadku kończyny, można zastąpić mechanicznymi protezami, a nawet istnieje możliwość połączenia ze sobą części ciała człowieka i zwierzęcia, czego dowodem jest ukochana dyrektora cyrku dziwadeł, lady Siberia, a prywatnie lady Ośmiornica.
Świat stworzony przez autorkę jest ciekawy i barwny, co głównie jest zasługą postaci. Sympatię budzi nie tylko Violet, która na szczęście nie jest ckliwą pannicą, co to tylko umie wzdychać. Nie się nie lubić gotowego spełnić każde jej życzenie Alfreda, którego przeszłość jest daleka od kryształowej, generała Blacka, który skrywa bolesną tajemnicę oraz członków trupy cyrkowej.
Zagadka, którą skrywa fabuła, nie jest trudna do rozwiązania; gdy na scenę wchodzi jedna z postaci, już wiadomo, kto stoi za całym spiskiem, ale i tak nie psuje to przyjemności czytania.
Powieść jest zabawna, pomysłowa i lekka w odbiorze. Przyznam, że jestem mile zaskoczona lekturą Mechanicznych pająków i chętnie poczytałabym o kolejnych przygodach Violet i jej przyjaciół, gdyby takie miały powstać. Gdyby utrzymać poziom, a nawet nieco go podnieść, mogłoby z tego wyjść naprawdę coś fajnego, tym bardziej, że finał powieści daje niezłą pozycję wyjściową, zarówno jeśli idzie o postaci, jak i możliwości wydarzeń.
Tak czy siak, naprawdę jestem bardzo zadowolona z lektury.
Polecam Mechaniczne pająki, czytelnikom lubiącym pełen przygody steampunk.

Dział: Książki
środa, 18 luty 2015 18:14

Michalina Łuczak - Mistrz i uczennica

— Spróbuj jeszcze raz. Powoli.

Mistrz patrzył na uczennicę spod przymrużonych oczu, opierając dłonie o metalową po-dobiznę pandy, która wieńczyła starą, drewnianą laskę. Na bladej twarzy rysowało się zmęcze-nie, choć nie wyglądał na zniecierpliwionego. Czekał, aż jego podopieczna poprawnie wykona zlecone przez niego ćwiczenie: spali słomianą kukłę przy użyciu ognistej kuli. Starała się ze wszystkich sił, jednak od godziny udało jej się wykrzesać jedynie niewielki płomyk, który nadawał się do podpalania świeczek.
Wzięła głęboki wdech i przystąpiła do kolejnej próby. Zastosowała się do wskazówek mentora: po pierwsze – oczyścić umysł ze wszystkich myśli, po drugie – skupić całą moc w śródręczu, po trzecie – uformować z niej konkretny kształt, po czwarte – zranić lub w najgor-szym przypadku zabić cel. Przy uwalnianiu energii zamknęła oczy, bojąc się tego co nastąpi. Wymowny brak komentarza ze strony mistrza utwierdził ją w przekonaniu, że i tym razem coś poszło nie tak.
— Nie potrafię.
— Nie starasz się – odparł chłodno mistrz.
Dziewczyna nachmurzyła się, zaciskając dłonie w pięści. Czerwone iskierki mimowolnie uwolnionej mocy zaczęły sączyć się spomiędzy jej palców. Mistrz uśmiechnął się nieznacznie.
— Gdybyś stosowała się do moich wskazówek...
— A co robię, według mistrza? – spytała przez zaciśnięte zęby, hamując wybuch irytacji. Była bardzo niecierpliwa.
— Obijasz się zamiast ćwiczyć, a nie tego od ciebie oczekiwałem.
— Staram się jak mogę! – krzyknęła zdenerwowana.
— Zdecydowanie za mało, wnioskując po twoich licznych – tak, licznych – aczkolwiek nieudanych próbach.
Dławiona przez dwa miesiące złość w końcu znalazła swoje ujście. Zielone oczy młodej adeptki roziskrzyły się groźnie, a złote obwódki zrobiły się jeszcze bardziej wyraźne. Miała serdecznie dość kilkugodzinnych spotkań z aroganckim, często złośliwym nauczycielem. Nie-jednokrotnie doprowadzał ją do szału, jednak ze względu na prośbę matki tłumiła go w sobie jak najlepiej umiała. Konieczność zapewnienia chorowitej rodzicielce godnego bytu stała się priorytetem.
— Za mało? – warknęła. – Za mało?!
Krzyknęła i jakby odruchowo zamachnęła się prawą, silniejszą ręką. Nie wiedziała w jaki sposób ani dlaczego słomiana kukła stanęła w płomieniach. Zdumiona spojrzała na mentora, który niedyskretnie poprawiał okulary, żeby zamaskować cichy chichot. Jego reakcja jeszcze bardziej podziałała na nerwy dziewczyny. Sprowokował ją do uwolnienia kolejnej ognistej kuli, ukształtowanej równie instynktownie co pierwsza. I choć celowała w mentora — chybiła. Odsunął się w ostatniej chwili, pozwalając krzesłu spalić się doszczętnie. Wyszczerzył zęby do uśmiechu.
— Uwielbiam osoby, które bardzo emocjonalnie podchodzą do wszystkich kierowanych w ich stronę uwag. Nawet nie wiesz, jak łatwo sprowokować takich do działania. I, co ciekawe, zazwyczaj dobrze wykonują swoją robotę, choć często nie mają pojęcia, w jaki sposób tego dokonały.
— To znaczy, że... — zaczęła niepewnie. Gniew poszedł w chwilową niepamięć.
— Możesz sobie odhaczyć opanowanie ognistej kuli – dokończył spokojnie mistrz, gła-dząc opuszkami metalową pandę. Spojrzał na stary zegar, stojący w rogu przyciemnionej kom-naty. Zbliżała się godzina obiadu. – Na dzisiaj wystarczy, młoda damo. I tak poświęciliśmy zbyt wiele czasu na to jedno ćwiczenie, które jest podstawowym manewrem magicznym. Boję się, co będzie później, gdy przejdziemy do bardziej skomplikowanych rzeczy. Tymczasem – masz ochotę na ciepły posiłek?
Dziewczyna potaknęła ochoczo głową. Dopiero teraz poczuła doskwierający ból brzucha spowodowany brakami jedzeniowymi. Jedną z nielicznych zalet spędzania większości czasu z mentorem były bardzo smaczne posiłki. Pani Emilia – kobieta w średnim wieku, odpowiedzialna za kwestie kulinarne na dworze mistrza – przyrządzała przepyszną potrawkę z królika oraz wyjątkową zupę jarzynową. Dziewczyna z utęsknieniem wyczekiwała na jedno z tych dań.
Mistrz zaprowadził ją do podłużnej jadalni, pogrążonej w półmroku jak większość po-mieszczeń. Adeptka nie do końca rozumiała tę tendencję i przyzwyczajenie do przebywania w przyciemnionymi ścianami. Początkowo strasznie ją to męczyło, teraz podchodziła do tego z względną obojętnością, a niekiedy znajdowała nawet pewne korzyści. Często, tuż przed lek-cjami, bawiła się w gaszenie i zapalanie świec, tworząc różne kompozycje poprzez zmianę ko-loru płomienia. Sprzątaczki patrzyły na to z dezaprobatą, jednak ochmistrzyni nie krytykowała tego pomysłu tak jak reszta służby. Sam mentor nie zwracał na to w ogóle uwagi; miał ważniejsze sprawy na głowie niż wystrój wnętrz. Niewielkie uwolnienie mocy było dla niego co najmniej normalne, przez co nie zdarzyło mu się pochwalić uczennicy za tę prostą sztuczkę.
— Chciałbym cię o coś prosić – powiedział, kiedy zasiadł u szczytu dębowego stołu, a adeptka zajęła miejsce po prawej.
— Tak, mistrzu? – uniosła brwi, zastanawiając się nad tym, co może chcieć od niej men-tor.
— Muszę wyjechać pojutrze na kilka dni – oświadczył spokojnie, nalewając sobie i roz-mówczyni zupę rakową. – To dość pilna sprawa, która nie może czekać. Byłbym ci bardzo wdzięczny, jeśli w tym czasie odwiedzisz moją znajomą i pomożesz jej przy pracy.
— Co ma mistrz na myśli? – w jej głosie rozbrzmiała ciekawość. Była szczerze zaintere-sowana szczegółami.
— Jest miejską znachorką, prowadzi niewielką lecznicę nieopodal ratusza. Mogłabyś się nauczyć od niej ciekawych rzeczy podczas mojej nieobecności. Poza tym zielarstwo ma wiele wspólnego z magią, również tą, w której cię szkolę.
— Jak długo miałaby trwać praktyka?
— Aż wrócę z powrotem do miasta – odparł, wędrując wzrokiem z jednego półmiska na drugi. – Te udka wyglądają smakowicie, nałożysz mi kilka?
— Tak, oczywiście... — trochę zdezorientowana tak nagłą zmianą tematu wychyliła się, żeby sięgnąć po talerz. Zastygła, słysząc cykanie mentora.
— Siłą woli – sprostował, patrząc na nią z uwagą. Piwne oczy śledziły każdy jej ruch.
Dziewczyna usiadła prosto na krześle, przylegając plecami do wysokiego, całkiem wy-godnego oparcia. Oczyściła umysł, skupiając całą swoją uwagę na półmisku. Dzięki cienkiej fali energii uniosła nieznacznie trzy udka i przeniosła je nad talerz mentora. Opadły miękko, kiedy rozluźniła mięśnie. Momentami centrowanie myśli na jednym przedmiocie wymagało od niej sporego wysiłku. Ostatecznie była dopiero początkującą adeptką.
— Dziękuję – mistrz uśmiechnął się niezauważalnie, zabierając się za podane mięso. – Mam nadzieję, że jeszcze trochę i stanie się to twoim nawykiem, na który nie będziesz zwracać w ogóle uwagi.
— Coś na zasadzie oddychania?
— Otóż to – przytaknął. Zamilkł na chwilę, utkwiwszy bezwiedny wzrok gdzieś przed sobą. – Sesylia jest dość wymagającą osobą, jednak znam twoje nawyki i zachowania na tyle dobrze, by móc śmiało stwierdzić, że nie powinnaś mieć problemów ze spełnianiem jej oczeki-wań – spojrzał na powrót na uczennicę. Jego nieprzenikniony wyraz twarzy nie zdradzał żad-nych emocji. – Chyba nie muszę ci mówić, jak bardzo zależy mi na godnej reprezentacji?
— Oczywiście, że nie, mistrzu! – odpowiedziała natychmiast, wypinając dumnie pierś. Cieszyła się na samą myśl o tak poważnej misji i możliwości zdobycia nowej wiedzy z dotąd niepoznanej dziedziny nauki. W jej oczach iskrzyły się radosne ogniki. – Obiecuję, że nie zawio-dę!
Mentor potaknął głową na te słowa. Skończyli jeść obiad w ciszy – każde z nich poświę-ciło się innym myślom.
Adeptka wróciła do domu niedługo po posiłku. Do końca dnia zastanawiała się wyłącz-nie nad tym, jak będą wyglądać praktyki u pani Sesylii. I jak bardzo zatęskni za swoim mi-strzem – o ile w ogóle dojdzie do takiej sytuacji.

Kolejny dzień dłużył jej się niemiłosiernie. Od samego rana nie mogła usiedzieć w jed-nym miejscu, przez co trochę na siłę szukała jakichś zajęć do południa. Przynajmniej z pięć razy zaproponowała matce pomoc, chociaż ta zapewniała, że niczego jej nie trzeba. Odwiedziła paru sąsiadów, jednak nikt nie szukał dodatkowych rąk do pracy. Zajrzała do pobliskich sklepów, ale i tam nie znalazła nikogo, kto by jej potrzebował. Z utęsknieniem wyczekiwała słońca w zenicie. Kiedy zegar wybił dwunastą, porwała torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami, zarzuciła ją sobie przez głowę na ramię i czym prędzej pobiegła w stronę rezydencji mentora. Kilka razy musiała się zatrzymać, żeby przecisnąć się przez powiększający się tłum w ciasnych uliczkach oraz na mostach. Przyzwyczaiła się do nieumyślnych kuksańców wymierzonych przez przechodniów i nieodłącznych krzyków, dobiegających z placów targowych. Co rusz jakiś kupiec proponował jej wspaniałej jakości wyrób, który zachwalał na sto różnych sposobów; większość z nich zaledwie zahaczała lub całkowicie mijała się z prawdą. Przemierzenie drogi zajmowało jej kwadrans, jednak korki uliczne wydłużały ten czas o kolejne dziesięć minut. Mentor przymrużał oko na ewentualne spóźnienia, ponieważ znał miasto lepiej, niż większość mieszkańców. Wychował się tu, dorastał, uczył i pracował. Dziewczyna spytała go kiedyś, czy zdarzyło mu się opuścić mury na dłużej – w odpowiedzi otrzymała tylko tajemniczy uśmiech. Nurtowało ją to przez kilka dni, jednak widząc, że nie wyciągnie z mistrza niczego więcej, odpuściła sobie.
Mentor czekał na nią w ogrodzie. Siedział na drewnianej ławce pod łukowatym dachem niebieskiej altanki. Ręce opierał na lasce, przytupując nogą znany wyłącznie sobie rytm. Z ka-mienną twarzą obserwował rozciągający się u podnóża wzniesienia widok – różnobarwne pola kwiatów tworzyły przyjemną dla oka tęczę. Ponad nimi rozciągały się masywne góry. Ich szczyty — otulone śniegiem, który nie stopniał mimo doskwierających upałów — chowały się za puszystymi obłokami. Mężczyzna wyglądał na niewzruszonego tym pięknym widokiem; widział go codziennie od wielu lat. Jakkolwiek znudzony lubił tu przychodzić, żeby pomyśleć lub oczyścić umysł. Co dziwne, rzadko używał magii w tym miejscu. Traktował ogród jak coś świętego, nienaruszalnego. Tego samego oczekiwał od swojej podopiecznej.
— Dzień dobry... mistrzu – wydyszała, zatrzymując się przy altance. Biegła co sił w no-gach by zdążyć na czas, jednak mentor jak zwykle nie przejął się jej spóźnieniem. – Długo... — urwała na chwilę, próbując złapać oddech – długo mistrz czeka?
— Właściwie to nie. Czymże jest kwadrans wobec wieczności? – pytanie wypowiedział teatralnym głosem. Chwilę potem zmarszczył czoło. Ani razu nie zaszczycił uczennicy wzro-kiem; zapatrzył się w przepiękną dal.
— Co dzisiaj robimy, mistrzu? – spytała, siadając obok mentora. Zerknęła na niego wy-czekująco.
— Właściwie, w ramach kary, powinienem oddelegować cię do domu – mruknął cicho. Jego twarz pozostawała beznamiętna jak zwykle.
— Kary? Jakiej kary? – była szczerze zaskoczona tym stwierdzeniem. Myślami cofnęła się kilka godzin wstecz, jednak nie udało jej się znaleźć żadnego wspomnienia, w którym po-pełniłaby jakiś karygodny czyn. – Nie rozumiem, co takiego zrobiłam?
Mistrz rzucił na nią okiem, jakby pretensjonalnie. Milczał przez chwilę, aż w końcu wes-tchnął i wytłumaczył swoje słowa:
— Chodzi o to, czego nie zrobiłaś. Prosiłem, byś poćwiczyła przenoszenie przedmiotów z jednego miejsca w drugie. Gdybyś uczyniła to, co ci zleciłem, byłabyś co najmniej niewyspana lub nieskupiona. Zaś z tego co widzę – pokręcił głową na znak dezaprobaty – tryskasz energią jak po podwójnej porcji obiadu. Nie masz problemów z podzielnością uwagi, a i nie wyglądasz na zmęczoną. Nie wierzę, że po wczorajszym zaprezentowaniu swoich umiejętności dodatkowe ćwiczenia przyszłyby ci z zaskakującą łatwością.
Skończył, a w jego głosie dało się słyszeć nutę rozgoryczenia i... smutku. Zawód, który mu sprawiła, był szczery. Adeptka poczuła silne wyrzuty sumienia. Wstała i ze zwieszoną gło-wą skierowała kroki w stronę dziedzińca.
— Które z moich słów potraktowałaś jako synonim wyrazu „wyjdź"?
Zatrzymała się w pół kroku. Następne trzy godziny spędziła na ćwiczeniu tego, czego nie zrobiła w domu. Milczenie mistrza było dla niej jak nóż w plecy, który wbijany przez prze-szywające spojrzenie, tworzył głębokie bruzdy na psychice oraz sumieniu adeptki. Jakkolwiek bolesne przypominały jej, żeby nie popełniać dwa razy tego samego błędu. Zwłaszcza w obec-ności maga.

— Ile razy mówiłam, żebyś nie mieszała tego w wysokiej temperaturze?
Trwał trzeci dzień zmagań młodej adeptki z rygorem pani Sesylii. Ta starsza kobieta, prawdopodobnie rówieśniczka mentora dziewczyny, była chodzącym demonem, który nie znał litości nawet w skrajnych sytuacjach. Nie dopuszczała do siebie żadnych sprzeciwów, a każdą wymówkę kwitowała słowami: „co cię boli to amputuj", „dni księżycowe to nie choroba, możesz normalnie pracować", „jeśli tak cię przemęczam wracaj do domu – droga wolna". Po kilkudziesięciu godzinach spędzonych ze znachorką adeptka wycofała wszystkie złe słowa, skierowane niegdyś w stronę mistrza. Co stwierdziła z przerażeniem – przy pani Sesylii był niczym baranek. W wolnych chwilach – sporadycznie pozwalano jej odetchnąć na trzy minuty – modliła się o szybki powrót nauczyciela. Tęskniła za nim jak nigdy wcześniej.
— Zadałam ci pytanie.
Dziewczyna oderwała wzrok od miedzianego kotła, zatrzymując go na pociągłej twarzy pani Sesylii. Liczne zmarszczki przypominały pofałdowaną tkaninę, co w tym wypadku nie było przyjemnym widokiem. Puste spojrzenie białych oczu kobiety znowu wywołało u dziewczyny ciarki na plecach. Sesylia utraciła możliwość widzenia jeszcze za młodu, kiedy wraz z innymi studentami magii przeprowadzała dość niebezpieczny eksperyment. W przeciwieństwie do pozostałych udało jej się ujść z życiem, jednak bez wzroku. Niemniej jednak wada nie przeszkodziła jej w rozwoju i już po kilku latach stała się sławną i cenioną znachorką. Dziewczyna przeklinała Sesylię za jej metody nauczania, jednak umiejętności oraz doświadczenie wzbudzały szczery respekt. Jakkolwiek okrutna — znała się na rzeczy.
— Powtarzała pani co najmniej pięć razy, tak, wiem, znowu źle.
— Wyjaśnij mi sens takiego bezmyślnego działania – mimo wielu upomnień — bo zdaje się, że nie bardzo rozumiem.
— Zamyśliłam się.
— Ach, zatem o to chodzi. Najwyraźniej niezbyt jasno wyraziłam się przy pierwszym naszym spotkaniu. Powtórzę, byś tym razem dobrze przetworzyła informacje – nie toleruję głupoty oraz jej pochodnych. Takie rzeczy możesz ćwiczyć sobie z mistrzem, jednak póki prze-bywasz ze mną, oczekuję od ciebie pełnego skupienia i rozmysłu nad tym, co robisz.
— Przepraszam.
— Puste słowa zachowaj dla siebie. Powiem tylko tyle – nie chcesz poczuć na własnej skórze, jak to jest ucierpieć przez własną głupotę. Wylej tę karykaturę porządnej mikstury i zacznij od nowa. Wrócę za jakiś czas, żeby sprawdzić efekt.
— Wychodzi pani?
— Tak. Mam zamiar wypożyczyć ci książkę, która pomoże ci w dorosłym życiu.
— Jaką? – dziewczyna zmarszczyła czoło.
— Dedukcja oraz bezgłośne wyciąganie oczywistych wniosków.
Sesylia odwróciła się i opuściła izbę na piętrze, pozostawiając po sobie kwiatowy zapach własnoręcznie stworzonych perfum. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, kiedy pozostała sama. W lecznicy byli jeszcze inni pomocnicy, jednak ich obowiązki skupiały się wokół chorych, ulokowanych na parterze. Prócz Sesylii tylko młoda adeptka mogła poruszać się swobodnie po całym budynku, zarówno dolnej, jak i górnej części.
Spojrzała do kotła. Czerwona, klejąca się maź zaczęła niebezpiecznie bulgotać. Dziew-czyna zapomniała o zmniejszeniu płomienia, przez co mikstura nadawała się wyłącznie do usunięcia. Pociągnęła nosem, patrząc na katastroficzny efekt dwugodzinnej pracy. Wyraźnie niezadowolona machnęła ręką, mamrocząc coś pod nosem, a podejrzana substancja w kotle momentalnie zniknęła, pozostawiając nieskazitelnie puste dno. Zerknęła kątem oka na otwartą księgę, w której był przepis na miksturę uzdrawiającą – wiedziała, że to podstawa znachorstwa i że musi to opanować, jeśli nie przez wymóg Sesylii, to chociaż dla własnego dobra.
Wzięła głęboki wdech. Skupiła wewnętrzną energię w śródręczach. Unosząc dłonie nad kocioł, pozwoliła, by strumienie wody napełniły naczynie prawie po sam brzeg. Mogła to zrobić za pomocą zaklęcia, którego nauczyła ją Sesylia, jednak mentor prosił ją przed wyjazdem, by stroniła od tej metody i w miarę możliwości stosowała magię tlącą się w duszy.
Zanim zaczęła naukę, przeczytała dużo książek na temat dualistycznej naturze magii. Początkowo używano wyłącznie energii wewnętrznej (takiej, która wypływała bezpośrednio z magii w duszy), jednak wraz z rozwojem cywilizacji opatentowano prostsze i szybsze zastoso-wanie magicznej siły. Zauważono, że pewne gesty oraz słowa wykonane i wypowiedziane w tym samym czasie dają konkretny efekt w postaci materii. Późniejsze obserwacje wykazały, że w podobny sposób można wpływać na istniejące już przedmioty. Idea zaklęć rozpowszechniła się w zastraszającym tempie, co w konsekwencji doprowadziło do zapomnienia wcześniejszej, ogólnej metody używania energii wewnętrznej. W całym królestwie zostało zaledwie kilku magów, którzy praktykowali magię w taki sposób. Parę lat temu powstała specjalna lista, która miała na celu zidentyfikować oraz ustalić miejsce przebywania tychże staroświeckich czarowników. O ile sam pomysł mógł uchodzić za dobry, o tyle jego wykonanie było praktycznie niemożliwe. Wspomniani magowie albo często podróżowali, albo nie mieli stałego miejsca zamieszkania, albo po prostu ignorowali tak idiotyczne spisy, które dążyły do szufladkowania społeczności magicznej. Do jej mistrza wieść w ogóle nie dotarła, a przynajmniej udawał, że o niczym nie słyszał. Nawet uwierzyłaby w to zapewnienie, gdyby nie kpiący uśmiech, który mówił więcej, niż chciałoby się wiedzieć.
Swego czasu zapytała się mentora, dlaczego tak bardzo stroni od zaklęć. Ich rozmowa, a raczej to, co powiedział, wywarła na niej ogromne wrażenie. Długo jeszcze nad tym myślała.
— Wiesz, dlaczego powstały formułki, powszechniej znane jako zaklęcia? – spytał w od-powiedzi na jej pytanie.
— Nie mam pojęcia, mistrzu – odparła szczerze.
— Ludzie stali się leniwi, najprostsze czynności wymagały od nich dużego skupienia, przez co szybko tracili cierpliwość i chęć na cokolwiek. Zaklęcia rozpoczęły nowy rozdział w historii magii. Dały możliwość robienia wielu rzeczy jednocześnie, bez konieczności wysilania się. Wypo-wiadasz słowa, machasz dziwnie ręką, tracisz trochę mocy i bach! Naczynia pozmywane, stół nakryty, obiad podgrzany.
— To, co mistrz mówi, świadczy tylko o tym, że zaklęcia są naprawdę pożytecznym i eko-nomicznym rozwiązaniem.
— Doprawdy? Wokół jakiej materii skupiają się te prześmieszne formułki?
— Wokół materii nieożywionej.
— Wyobraź sobie taką sytuację. Całe życie uczyłaś się zaklęć, które mogą przydać ci się na co dzień. Wraz z rodziną mieszkasz na skraju miasta, tuż przy głównym trakcie. Nic nie mąci wa-szego szczęścia. Pewnej nocy grupa banitów napada na wasze domostwo, niszcząc cały dobytek. Trójka z nich zmierza w twoją stronę, by dokonać haniebnego czynu. Twój mąż zmaga się z pozo-stałymi w innym pomieszczeniu, dzieci chowają się za tobą, w rogu ściany. Co robisz?
— Używam magii, by...
— Jakiej magii, młoda damo? Znasz wyłącznie zaklęcia, które mogą wpłynąć na materię nieożywioną. Nie wiesz, jak wytworzyć kulę ognia. Nie masz pojęcia, jak odruchowo uformować barierę ochronną, która ochroniłaby ciebie oraz twoje dzieci przed atakiem bandytów. Jedyne, co mogłabyś zrobić w tej sytuacji to wypowiedzieć zaklęcie zamiatania podłogi, kierując je na zbi-rów. Pamiętaj jednak, że miotła jest dość słabą bronią, a talerzami nic nie wskórasz na dłużą me-tę. Przed dywanem również da się uchronić. Czy teraz rozumiesz, dlaczego tak bardzo potępiam to „wielkie odkrycie", jakim są zaklęcia? Czy rozumiesz, dlaczego uczę cię – jak to większość ma-gów określa – „staroświeckiej" metody stosowania magii?
— Chyba tak... Czy ludzie nadal tworzą zaklęcia?
— Tym bardziej ambitnym uda się czasami coś opracować, jednak zajmuje to dużo czasu. Zaklęcia są strasznie ograniczone, przede wszystkim dlatego, że – jak słusznie zauważyłaś — skupiają się wokół materii nieożywionej. Gdyby ludzie nie byli tak leniwi, świat byłby niezmiennie piękny. Energia wypływająca z magii jest jedyną słuszną, nieskrępowaną żadnymi barierami me-todą na wykorzystanie swojej mocy. W ten sposób możesz kontrolować zarówno materię nieoży-wioną, jak i istoty żywe.
— Kontrolować...?
— Faktycznie, to trochę przesadzone słowo. Wpływać – tak, wpływać brzmi lepiej. Z cza-sem zauważysz, że jest to równie proste, co wypowiadanie zaklęć.
Od tamtej pory w ogóle nie wypowiadała formułek i tylko od czasu do czasu pozwalała sobie na pewne odstępstwa. Chciała być posłuszna naukom mistrza, tym bardziej, że już raz go zawiodła. Dzięki tej rozmowie zrozumiała, jak bardzo zależy mu na poprawnym wyszkoleniu, które dojdzie do skutku tylko i wyłącznie poprzez zaangażowanie obu osób. Obiecała, że będzie go godnie reprezentować u Sesylii, niezależnie do tego, jaki rygor wprowadzi. Robiła wszystko, by dotrzymać słowa.
Nawet nie patrząc na kocioł, wysłała w jego stronę niewielką cząstkę energii, którą wcześniej uformowała w płomień. Tym razem zastanowiła się trzy razy nad jego wielkością. Kiedy była przekonana, że wszystko jest w porządku, zaczęła postępować zgodnie z przepisem odnotowanym w księdze. Kolejne etapy warzenia nie wykazywały żadnych odstępstw od in-strukcji – zdziwiła się, że całość przebiega jak najbardziej pomyślnie. Za pomocą siły woli wrzucała, a potem mieszkała składniki w kotle. Konsystencja nabierała powoli przyjemną dla oka barwę.
Po godzinie pozwoliła sobie zgasić ogień. Ogarnięta niepewnością przyjrzała się zawar-tości kotła. Delikatnie błyszczący, czerwony płyn spełniał oczekiwania, jakie zanotowano w księdze. W pełni zadowolona z siebie adeptka odruchowo sięgnęła po chochlę i fiolkę, jednak odłożyła je, kiedy przypomniała jej się prośba mentora o liczne ćwiczenia siły woli. Skupiła się na flakoniku, przenosząc go nad kocioł. Wytężając całą swoją moc, opuściła go nieznacznie, żeby płyn mógł dostać się do środka naczynka. Skoncentrowana, nie zwracała uwagi na kro-pelki zimnego potu spływającego jej wzdłuż policzków. Z powrotem uniosła fiolkę, teraz wy-pełnioną miksturą uzdrawiająco. Skierowała ją ku sobie i...
... Upuściła, widząc wchodzącą Sesylię. Zaczęło się w niej gotować, kiedy usłyszała pełen politowania głos kobiety:
— A ty znowu bawisz się tą twoją lewitacją? Żałosne. Mówiłam Nimodowi, żeby nie upierał się tak przy swoim. Jak zwykle wie lepiej.
— Owszem, wie – przyznała gwałtownie adeptka. – I zapewniam panią, że nie bez po-wodu potępia zaklęcia. Nie daje się ograniczyć, jak cała reszta.
— Och, doprawdy? – Sesylia uśmiechnęła się złowrogo. – Oszczędź mi monologu, jaki to twój mistrz nie jest wspaniały – pokręciła głową, a jej twarz wykrzywił grymas. — Znam go znacznie dłużej od ciebie, dziecko, i uwierz mi, serdecznie tego żałuję. A jeśli nie chcesz stracić dobrego zdania o Nimodzie, to szczerze ci radzę – wracaj do domu. W tej lecznicy nie ma miej-sca na niepotrzebną iluzję oraz fałsz. Żadne zaklęcie ani energia wewnętrzna nie są wstanie zmienić tego, co kiedyś zaszło.
— A co takiego zaszło?
Sesylia zamilkła, patrząc bezwiednie na zapełniony książkami regał przy ścianie. W końcu machnęła zbywająco ręką, kręcąc nieznacznie głową.
— Nieważne. Lepiej, żeby ta zbrodnia nie wyszła z powrotem na światło dzienne. Po-wiem ci tyle, dziecko. Nimod nie jest tak święty, za jakiego go uważasz. Miej oczy dookoła gło-wy i nie daj się zwieść jego staroświeckim gadkom.
— Nie rozumiem. O czym pani mówi, pani Sesylio? – adeptka była wstrząśnięta słowami znachorki. Jaka zbrodnia? Co się kiedyś wydarzyło? Po co te przestrogi?
— Może nie masz ręki do zielarstwa, jednak w przyszłości będzie z ciebie dobry mag. Lepiej zmień nauczyciela, nim będzie za późno, drogie dziecko. Tymczasem – wracaj do domu.
Dziewczyna zwiesiła głowę. Coś jej mówiło, że kolejne lekcje z mentorem nie będą już takie same. Tajemnica, którą skrywała Sesylia, a która dotyczyła Nimoda dała jej powód do zmartwień. Musiała się dowiedzieć, o co chodzi. Jeśli nie od znachorki to od mistrza.
— Ach, jeszcze jedno. Zachowaj sobie tę księgę. Może nie masz ręki do zielarstwa, ale i tak pokładam w tobie nadzieje. Każda źle uwarzona mikstura lecznicza jest dobrą trucizną. Pamiętaj o tym.
— Dziękuję... Dziękuję, pani Sesylio! – nie mogła uwierzyć własnym uszom. Sesylia wie-rzy w nią! Ten szatan w kobiecej skórze pokłada w niej nadzieje! Przed wyjściem chciała spytać o coś jeszcze. – Pani Sesylio? Mam pytanie.
— Tak? – kobieta nie odwróciła się do niej, dotykając brzegi starych ksiąg, jakby w po-szukiwaniu tej jednej, konkretnej.
— Czy w razie kł... problemów mogę zwrócić się do pani o pomoc?
— Całkowicie zapomniałam! – krzyknęła nagle.
— O czym? – spytała zdezorientowana adeptka.
— Miałam przynieść ci książkę o bezgłośnym wyciąganiu oczywistych wniosków.

Kiedy dziewczyna opuściła lecznicę, Sesylia w końcu znalazła księgę, której szukała. Doskonale znała jej kształt i zapach. Wiedziała również, gdzie szukać konkretnej rzeczy. Ze środka woluminu wyciągnęła zniszczony przez upływ czasu kawałek pergaminu. Ktoś narysował na nim pięć młodych postaci, jakby studentów. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych – obejmując się, uśmiechali się szeroko. Pod spodem skreślono teraz już ledwo widoczny napis: „Dla najlepszych przyjaciół – Henry".
Sesylia zacisnęła pięści, pochylając się nad obrazkiem. Kręcone włosy, białe niczym śnieg, opadły na wątłe ramiona, pojedynczymi kosmykami wchłaniając spływające łzy. Kobieta zaczęła cicho szlochać w zaciszu swojej lecznicy.
— Pani Sesylio? – dobiegł ją głos zza drzwi, a zaraz po tym delikatnie pukanie. – Pani Sesylio! Potrzebujemy pomocy. Pacjent wybudził się ze śpiączki i dostał dziwnych drgawek.
— Już... Już idę... — odpowiedziała załamanym głosem, ocierając twarz o rękaw sukni. Zanim wyszła, jeszcze raz „spojrzała" na obrazek.
Ktoś narysował na nim pięć młodych postaci, jakby studentów. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych – obejmując się, uśmiechali się szeroko. Każdy adept był podpisany swoim imie-niem; od lewej: Zaja, Bret, Kytia, Sesylia, Nimod. Pod spodem skreślono teraz już ledwo wi-doczny napis: „Dla najlepszych przyjaciół – Henry".
Fotografia została zrobiona tuż przed nieszczęsnym eksperymentem.
Nikt, prócz Sesylii nie przeżył.
Nikt.
Przybrała maskę niewzruszonej, obojętnej znachorki i z zaciśniętymi zębami zeszła na dół.

Dziewczyna wślizgnęła się do środka, starannie – nie wydając przy tym żadnego dźwię-ku – zamykając drzwi. Jej wzrok szybko przyzwyczaił się do panującej w komnacie ciemności, jednak nie wyobrażała sobie szukać czegokolwiek po omacku. Uformowała przed sobą jasną kulę światła, która pomogła jej rozeznać się na dotąd niepoznanym terenie.
Znajdowała się w bibliotece, gdzieś na tyłach rezydencji mistrza. Doszła do wniosku, że jeśli miałaby coś znaleźć w związku z tą dziwną tajemnicą, to znajdzie to albo w bibliotece, albo w sypialni mentora. Wolała zacząć od tego pierwszego, biorąc pod uwagę fakt, że zawsze chciała odwiedzić tutejszą skarbnicę wiedzy. Nimod nigdy jej tego nie zaproponował, toteż sama musiała się w końcu zaprosić. Poza tym, jak można być tak samolubnym? Tyle książek ukrytych w ciemnych, zimnych ścianach rezydencji. Toć to prawie wandalizm!
Nikt nie wiedział o jej obecności. Pod osłoną nocy przemknęła się do ogrodu, a stamtąd przez taras weszła do środka głównego budynku. Wrażenie, że ktoś ją obserwuje towarzyszyło jej podczas całej eskapady i nie dawało spokoju nawet w bibliotece. Słyszała o magicznych czujkach, jednak wątpiła, by ktokolwiek wysłał za nią takiego szpiega. Chociaż...? Może mistrz chciał się upewnić, że dobrze wypełnia swoje obowiązku u Sesylii? Albo sama znachorka po-stanowiła mieć na oku młodą adeptkę, którą wyrzuciła z lecznicy? Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.
Na bibliotekę składały się kilkunastometrowe, wysokie prawie pod samo sklepienie regały, tworzące sześciokąt na samym środku komnaty. Wszystkie wypełniono po brzegi książkami, które różniły się od siebie pod wieloma względami. Każdy regał poświęcony był innej dziedzinie. Dziewczynie trudno było określić choć jedną z nich. Stanęła przy najbliższej półce, oświetlając kulą tytuły książek. Większość z nich albo była nieczytelna, albo napisana w dziwnym, nieznanym języku — dotychczas nie spotkała się z takimi literami. Pożerana przez ciekawość zajrzała do jednego z tych tajemniczych woluminów. Kiedy dotknęła poniszczoną, brązową okładkę z wyrytymi znakami, poczuła mrowienie w palcach. Nim zdążyła zareagować, wypływający z książki prąd przeszył całe jej ciało. Krzyknęła, szybko odrzucając od siebie tomiszcze. Nie dość, że nie wiedziała o co w tym wszystkim chodzi, to jeszcze jakieś dziwne księgi karały ją za to, że włamała się w nocy do rezydencji mentora. Poza tym — na co komu elektryzująca lektura?!
Nagle dobiegł ją odgłos czyichś kroków tuż za drzwiami i jakieś stłumione szepty. Czym prędzej zgasiła kulę światła, cofając się pod ścianę, gdzie było szczególnie ciemno. Modliła się w duchu, by nikt nie zauważył jej obecności, a leżącą na posadzce książkę potraktowali jako dziwny zbieg okoliczności, ewentualnie nagłe pojawienie się Białej Damy czy innych nocnych mar.
— Słyszałem czyjś głos! — powiedział jakiś mężczyzna, który akurat wszedł do biblio-teki. Trzymał w ręku świecę, z której skapywał wosk. Za nim czaiła się jakaś inna postać, prawdopodobnie kobieta. Odpowiedziała mu coś, jednak była na tyle daleko, że adeptka nie dała rady dosłyszeć. — Nie, nie wydawało mi się, jestem pewien!
— Och, dajże spokój. Jest noc, a pan Nimod wyjechał kilka dni temu. — tajemniczą po-stacią okazała się jedna z pokojówek. — Kto wpadłby na pomysł, żeby akurat dzisiaj i to o ta-kiej porze włamywać się do biblioteki?
— Może złodziej? — zasugerował bardzo bystrze mężczyzna. Adeptka rozpoznała w nim lokaja. Serce jej zamarło, kiedy zaczął zbliżać się w jej stronę ze świecą. Liczyła na to, że jego towarzyszka odwiedzie go od pomysłu dalszego przeszukiwania komnaty.
— Złodziej książek? Dobre sobie! — pokojówka pociągnęła mężczyznę za kołnierz. Ten jęknął, prawie wywracając się do tyłu. — Chodźże, nie ma czasu na pierdoły! Mieliśmy dokoń-czyć partię w karty.
— Już idę, idę... — mruknął niezadowolony, obrzucając podejrzliwym spojrzeniem naj-ciemniejsze kąty. — Przysięgam, że coś słyszałem!... — powiedział coś jeszcze, jednak w tym samym momencie zamknął za sobą drzwi i jego słowa zostały przytłumione.
Zdjęta trwogą adeptka odetchnęła z ulgą. Dla pewności odczekała kwadrans — dopiero później czmychnęła niepostrzeżenie z rezydencji. Postanowiła, że wróci tam jutro w porze obiadowej. Pani Emilia z pewnością nie będzie miała nic przeciwko takiej wizycie, a tym bar-dziej nie powinna robić problemów z wpuszczeniem jej do biblioteki. Sypialnię mentora pozo-stawiła sobie na później.

Nimod siedział na szczycie jednego z regałów, ocierając twarz z krwi, kiedy usłyszał otwierające się drzwi. Jego wyczulone zmysły nie dawały się oszukać nawet skrytobójcom. Sędziwy wiek w żaden sposób nie pogorszył jego kondycji, zarówno fizycznej, psychicznej i magiczno—duchowej. Mimo pewnych problemów z nogą czuł się naprawdę młodo. Za powód obierał pewną przypadłość, o której wiedział tylko on sam. I Sesylia, niestety. Głupi zbieg oko-liczności doprowadził do daleko idących komplikacji... O ile tak można nazwać śmierć przyja-ciół.
— A ta panna co tu robi? — mruknął do siebie, wręcz niesłyszalnie. Szybko zaczerpnął trochę energii, by okryć się przezroczystą peleryną niewidzialności. Miał teraz dobry pogląd na to, co zamierzała zrobić jego uczennica.
Spod nieprzeniknionej maski obojętnego mistrza zaczęły wypływać niechciane emocje. Nimod wyraźnie się zdenerwował, kiedy adeptka rozpoczęła poszukiwania igły w stogu siana. Zaczęła od regału oznaczonego na samym szczycie rzymską "V". Zacisnął pięści. Nie mógł po-zwolić na to, by któraś z ksiąg wpadła w jej niepowołane ręce.
Dziewczyna wyciągnęła poniszczony wolumin, jednak w tym samym czasie stary mistrz posłał w jej kierunku delikatny impuls elektryczny, który miał ją tylko nastraszyć. Nie spodziewał się, że krzyknie. Cóż — kolejny nieprzewidziany wypadek przy pracy.
Poczekał, aż lokaj z pokojówką wyjdą, a adeptka wymknie się z rezydencji. Zdjął z siebie niewidzialną powłokę, która teraz stała się co najmniej zbędna.
— A więc zachciało ci się grzebać w moich rzeczach, tak? — mamrotał do siebie, powracając do wycierania twarzy. Biała chustka stała się już prawie cała czerwona od wchłoniętej krwi. — Świetnie, młoda damo. Świetnie.

Dziewczyna obudziła się cała spocona. Spojrzała w stronę okna – na dworze było jesz-cze ciemno, choć delikatne barwy fioletu pojawiające się tu i ówdzie na niebie zwiastowały niedaleki świt. Oddychała głęboko. Koszmar, z którego udało jej się rozbudzić, na długo utkwił jej w pamięci.
W sennej wizji widziała Nimoda, który z zimną krwią poświęca niewinnych ludzi w jakimś mrocznym rytuale. Ulatujące dusze działały korzystnie na jego magię oraz ciało – stawał się sil-niejszy i bardziej odporny, zaś pochłonięta energia odejmowała mu kilkanaście lat, dzięki czemu wyglądał na znacznie młodszego. Stojąc po środku wyrysowanego okręgu runicznego, który był charakterystyczny dla czarnych magów, śmiał się głośno, a jego głos – niczym piekielny rechot – roznosił się po całej wieży, przeszywając na wskroś nielicznych, którzy zachowali swoje życia.
Dwóch ubranych na czarno mężczyzn wprowadziło wyrywającą się kobietę. Dziewczyna patrzyła na to wszystko z perspektywy trzeciej osoby — szybko rozpoznała w udręczonej postaci Sesylię. Rozglądała się dookoła i chociaż nie mogła nic zobaczyć, nasłuchiwała z wytężoną uwa-gą, próbując sobie wyobrazić obecną sytuację. Śmiech Nimoda, zapach siarki i zgnilizny oraz wzburzona magia pozwoliły jej na bezbłędne rozpoznanie; wiedziała, że nie ma szans na przeży-cie.
— Sesylio... Droga Sesylio... — zaczął Nimod, jednak kobieta nie pozwoliła mu dokończyć. Napluła mu prosto na twarz.
— Zamknij się, pomiocie demonów. Plugawy mieszaniec!
— Po tylu latach cały czas żywisz do mnie urazę – mistrz adeptki pokręcił głową z dez-aprobatą. Machnął ręką na trzymających Sesylię mężczyzn. – Puśćcie ją. I przyprowadźcie mój skarb.
Dziewczyna zaczęła zastanawiać się, co mentor miał na myśli, mówiąc „mój skarb", jednak szybko otrzymała odpowiedź. Ci sami panowie przyprowadzili do wieży jeszcze jedną kobietę – ją samą, tylko trochę starszą. Beznamiętne spojrzenie oraz puste oczy mogły wskazywać na jakieś opętanie – czyżby Nimod posunął się do tak haniebnego czynu?
— Spełniłem twoją prośbę, Sesylio, ale nie wykorzystałaś swojej szansy – ciągnął, podcho-dząc do uczennicy. Dziewczyna z przerażeniem patrzyła na samą siebie. – Teraz jest takim sa-mym... Jak to określiłaś? Ach, tak – plugawym mieszańcem. Jest takim samym plugawym mieszań-cem co ja.
— Jak... JAK ŚMIAŁEŚ?! – Sesylia wydała z siebie potworny krzyk. Poczucie niewybaczalnej winy oraz wyrzuty sumienia zaczęły zżerać ją od środka. Upadła na kolana, dysząc ze wściekłości. – Przyrzekam ci, Nimodzie, że zapłacisz za swoje wszystkie grzechy. Zabije cię twoja własna broń... — wycedziła przez zaciśnięte zęby.
— Może. A może nie? – Nimod spojrzał na Sesylię z politowaniem. – Nie liczę na huczny pogrzeb, ani nawet wieniec pożegnalny.
Pokręcił smętnie głową, kładąc ręce na ramionach uczennicy. Wyszeptał jej coś do ucha, na co zareagowała pojedynczym skinieniem. Wzięła posłusznie nóż, który leżał na ziemi przy ostatniej ofierze i podeszła z nim do Sesylii.
— Co on z tobą zrobił, dziecko? – kobieta była bliska rozpaczy. Czując obecność adeptki, zaczęła płakać. – Dlaczego mnie nie posłuchałaś?!
Nie odpowiedziała na pytanie znachorki. Złapała ją białe, poniszczone włosy, odchylając głowę do tyłu. Jednym, pewnym ruchem podcięła jej gardło.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętała ze snu była duma malująca się na twarzy mentora. Duma z dobrze wykonanej roboty, na której wypełnienie czekał od dawna. Coś na zasadzie egzaminu końcowego.
Zaliczyła test – stała się taka jak jej mentor.
Wygrzebała się z łóżka i nie dbając o żadne nakrycie na spocone ciało, podeszła do okna. Otworzyła je na oścież, by odetchnąć nieco świeżym powietrzem.
Stała się taka jak jej mentor... Czyli czarnym magiem.
Pokręciła głową. Nie, to z pewnością było tylko głupie, bezpodstawne wyobrażenie wy-kreowane przez wulkan skrajnych emocji. Przecież ktoś taki jak Nimod nie mógł pałać się naj-plugawszą ze wszystkich rodzajów magii. To tak jakby powiedzieć, że pani Sesylia była po go-dzinach demonem straszącym małe dzieci. Chociaż nawet mogło uchodzić za bardziej prawdo-podobne.
Czuła, że natłok myśli zaczyna ją zupełnie przerastać. Co gorsza, nie miała nikogo w po-bliżu, komu mogłaby zwierzyć się z tych dziwnych przemyśleń oraz historii. Matka była zbyt chora, żeby zrozumieć powagę sytuacji, zaś ojciec przebywał gdzieś daleko na wojnie.
Odetchnęła głęboko.
— To tylko zły sen... — wyszeptała, próbując uspokoić zszargane nerwy. — Tylko zły sen...
Zamknęła okno i przy zapalonej kuli światła położyła się z powrotem spać. Tym razem wyśniła błogą pustkę.

Coś natarczywego, szamotającego jej ramię, zmusiło ją do otwarcia oczu. Stał nad nią ja-kiś rudy chłopiec, którego rozpromieniona twarzyczka usypana była piegami. Zielone oczy patrzyły na nią bystro, czekając, aż da znak życia.
— Co się stało? — spytała niepewnie, siadając na łóżku. Chłopczyk odsunął się, dając dziewczynie trochę przestrzeni osobistej.
— Nazywam się Tedor, ale wszyscy mówią mi Teddy. Jakiś starszy pan z pandą kazał ci to przekazać — młokos wręczył adeptce zalakowaną kopertę. Dziewczyna poczuła ciarki na całym ciele.
— Jak dawno go widziałeś? — dopytywała, przerażona samą myślą, że mentor powrócił do miasta.
— Bo ja wiem... Może kwadrans temu. Lepiej szybko mu odpowiedz — wyglądał, jakby ktoś nadepnął mu na odcisk!
Chłopiec ukłonił się i w pośpiechu opuścił dom młodej adeptki. Dziewczyna wyskoczyła z łóżka, próbując drżącymi rękoma otworzyć kopertę. Udało jej się dopiero przy trzecim podejściu.
W środku znajdował się kawałek pergaminu, na którym drobnymi literami skreślono kilka zdań:

Młoda damo,
wróciłem i oczekuję Cię jeszcze przed obiadem. Terminowanie u Sesylii możesz uznać za zakończone — mam nadzieję, że wiele się nauczyłaś.
PS. Pani Emilia przygotowała dzisiaj potrawkę z królika — Twoją ulubioną.
Twój mentor.

— Świetnie... Ciekawe czy już wie, że Sesylia wyrzuciła mnie z lecznicy? – mruknęła, gniotąc pergamin w pięści. Nieświadomie spaliła go na popiół, jednak jej uwaga skupiona była na czymś innym i w ogóle tego nie zauważyła.
Ubrała się, przekąsiła coś na szybko i nie odwlekając nieuchronnego wyszła z domu, po drodze zabierając ze sobą torbę z notatkami i księgą od pani Sesylii. O ile zazwyczaj gnała co sił w nogach, o tyle dzisiaj w ogóle się nie spieszyła. Wtopiła się w tłum przechodniów, ponownie ogarnięta przeczuciem, że ktoś ją obserwuje. Myśl, że próbuje odkryć jakąś wielką tajemnicę powoli wpływała na jej psychikę, wywołując niemal skrajnie paranoiczne emocje i złudzenia.
Kiedy przebrnęła przez zatłoczony most, ktoś wbiegł na nią z impetem i przewrócił. Nim zdążyła jakoś zareagować, nieznajomy zabrał jej torbę i puścił biegiem przed siebie. Dziewczyna pozbierała się i prędko ruszyła w pościg za złodziejem, ale ten okazał się zbyt szybki — zniknął z pola widzenia. Zrezygnowana adeptka bez słowa pogodziła się ze stratą i chcąc nie chcąc wróciła na główną ulicę.

— Co tam masz, Zedrick?
Złodziej, upewniwszy się, że adeptka zrezygnowała z pogoni, spokojnie zmienił trasę i wpadł do gildyjnej rudery, która mieściła się w jednej z karczm. Nie zajmował wysokiego sta-nowiska w hierarchii, jednak jak nikt inny potrafił szybko uciekać. Z taką zdolnością łatwo przychodziła mu grabież na zamyślonych przechodniach.
— Jeszcze nie zaglądałem, Hebe — odpowiedział na pytanie kolegi po fachu. Przysiadł się do niego oraz pozostałych trzech mężczyzn. Cała czwórka sączyła leniwie ciemne piwo. — Torba jest dość ciężka, ale nie słyszałem, żeby coś w niej pobrzękiwało.
— Jeśli to znowu jakieś śmieci Neya może się wkurzyć — zauważył siedzący obok Zed-ricka kompan. Był z nich wszystkich najstarszy, co samo w sobie dawało dobry powód do nie ignorowania jego uwag.
— Och, daj spokój, Vetusie — Zedrick miał zupełnie inną klasyfikację priorytetów niż dowódczyni gildii oraz większość złodziei. — Może to nie było złoto, ale!...
— Pokażesz, co tam masz, czy nie? — Hebe wyglądał na zniecierpliwionego.
— Już, już.
Zedrick wysypał zawartość torby na stół, przy którym siedzieli. Jakieś przybory do pi-sania, pojedyncze arkusze pergaminu oraz duża, stara księga nie zbudziły wielkiego entuzja-zmu wśród złodziei. Cała czwórka spojrzała z politowaniem na kolegę.
— Czyli jednak śmieci... Brawo, Zedrick. Okradłeś uczonego! — Crud, siedzący między Vetusem a Hebe, zaczął głośno rechotać.
— Bardzo zabawne, bardzo! — złodziej wyraźnie się obruszył. Wrzucił wszystko z po-wrotem do torby i zarzucił na ramię. — Neya oceni, czy to śmieci, czy nie. Później będzie wam łyso!
— To żeś dowalił, stary... — mruknął Vetus, zerkając kątem oka na czwartego towarzy-sza. Łysy Ilo zmarszczył czoło. Powoli docierało do niego znaczenie słów Zedricka.

Zedrick zostawił kolegów w głównej izbie karczmy i udał się na górę. Pierwsze piętro zajmowali zwykli członkowie gildii, druga kondygnacja należała do mistrzów fachu, zaś poddasze oddano pod wyłączny użytek dowódczyni, powszechnie znanej jako Trawiastooka. Wejścia do jej "królestwa" strzegli prywatni ochroniarze, dwójka osiłków, którzy wbrew wszelkim stereotypom grzeszyli bystrością.
Złodziej zatrzymał się na drugim piętrze, ogarnięty niepewnością co do słuszności po-mysłu. Wiedział, że Neya interesowała się magią, jednak nie był przekonany, czy warto zawra-cać jej głowę jakimiś notatkami i księgą. Ostatnio, kiedy przyszedł pochwalić się zdobytym łupem zbeształa go na oczach całej gildii i kazała wyrzucić wszystkie fanty, bo okazały się co najmniej bezwartościowe.
— Co jest, Zedrick?
Mężczyzna odwrócił się, słysząc za sobą znajomy głos.
— O, cześć, Viki.
Młoda złodziejka, znana z wyłudzania informacji, wyszła akurat z pokoju swojego mi-strza fachu. Musiała odwalić kolejną dobrą robotę, bo przy pasku od spodni zawiesiła dużą sakiewkę wypełnioną monetami. Spojrzała pytająco na Zedricka, który wyraźnie borykał się z jakimś problemem.
— Wszystko w porządku? — spytała. W oczekiwaniu na odpowiedź przeczesała palcami rude, sięgające ud włosy. Mówi się, że rude nie ma duszy, jednak wielu panom nie przeszkadzało to w komplementowaniu dziewczyny. — Wyglądasz, jakby ci Neya dokopała – zaśmiała się, krzyżując ręce na piersiach. Niewiele pań z gildii dorównywało jej rozmiarem tej części ciała.
— Co?... A, nie. Dopiero do niej idę.
— Cóż... W takim razie powodzenia! — z normalnej tonacji przeszła w konspiracyjny szept. — Radzę ci uważać. Mistrz Nigro mówił, że ma dziś podły humor.
Mrugnęła do niego znacząco i wyminęła, żeby zejść na dół.
— Dzięki, zapamiętam — odparł cicho Zedrick, zwieszając głowę. Teraz nie był już ni-czego pewien.
— A, Zedrick? — Viki zatrzymała się na schodach, nie odwracając do kolegi. — Lepiej się pospiesz. Chyba zaraz gdzieś wychodzi.
— Mhm, postaram się.

Pokój na poddaszu był jedynym pomieszczeniem w całej karczmie, gdzie nie dobiegał dźwięk z zewnątrz, zaś ktoś, kto stał pod drzwiami nie był w stanie usłyszeć rozmowy toczącej się w środku. Neya zadbała o to osobiście, eliminując ryzyko podsłuchu. Postarała się również o specyficzny klimat panujący wewnątrz pokoju. Dwa kandelabry ustawione po bokach solid-nego biurka oświetlały centralną część izby, co w efekcie skupiało uwagę wchodzącego wy-łącznie na Neyi. Kryjący się w cieniu ochroniarze pozostawali niezauważeni, dzięki czemu mieli znaczną przewagę, gdyby ktoś zamierzał zamachnąć się na życie Trawiastookiej.
Krępi panowie pilnujący drzwi wpuścili Zedricka do środka. Za każdym razem, kiedy przekraczał próg pokoju na poddaszu przechodziły go ciarki. Już na wejściu uderzał go inten-sywny zapach drogich kadzideł, który wbrew pozorom nie wróżył nic dobrego.
Za biurkiem, które było zawalone różnymi papierami, a na które padało światło kande-labrów, w obszytym puchatą skórką jakiegoś zwierzęcia fotelu siedziała Neya. Pochylała się nad jakąś mapą, rozłożoną w połowie na blacie. Zaznaczała coś na niej, mamrocząc do siebie pod nosem. Zignorowała pojawienie się Zedricka, pochłonięta pracą umysłową.
Złodziej doskonale wiedział, że musi czekać i milczeć, dopóki Trawiastooka nie da mu wyraźnego znaku lub sama nie podejmie rozmowy. Raz zdarzyło mu się przysnąć na stojąco w oczekiwaniu na jakąś akcję ze strony dowódczyni. Był wtedy po bardzo męczącej misji i gdyby nie dobry humor Neyi, z pewnością wyleciałby z karczmy z pominięciem drzwi.
— Mmmmm, powinno być dobrze — wymamrotała, uśmiechając się kątem ust. — Mo-rie!
Z cienia, jak na komendę, wyłonił się jeden z ochroniarzy. Chudy, aczkolwiek umięśnio-ny, przypominał trochę skrytobójcę. Stanął po prawicy Trawiastookiej, poruszając się całkowicie bezszelestnie. Większość złodziei mogła pochwalić się tą przydatną zdolnością.
— Zaniesiesz to na drugie piętro, do Nigro. Przekaż mu, że do jutra chcę mieć informacje — powiedziała to takim tonem, który nie znosił sprzeciwu. Złożyła mapę i wręczyła ją Moriemu. — Pamiętaj, do jutra.
Mężczyzna skinął posłusznie głową i czym prędzej opuścił poddasze. Kiedy mijał Zed-ricka uśmiechnął się do niego zadziornie. Taki niemy gest był często odbierany jako "masz przejebane".
— Podejdź, Zedricku.
Neya skupiła się w końcu na złodzieju, który czekał już prawie pół godziny na audiencję. Zbliżył się nieznacznie do biurka, pamiętając o zachowaniu odpowiedniego, wyliczonego dystansu.
Rozmowa z Neyą przebiegała zawsze tak samo, według pewnych ustalonych zasad. Każdy, kto przychodził do pokoju na poddaszu, musiał wytrzymać przeszywający wzrok do-wódczyni, której oczy były co najmniej nietypowe, jednak nie ze względu na kolor tęczówek. Coś drapieżnego, jakby głęboko skrywana dzika natura, kłębiło się w jej spojrzeniu. Nie zdarzyło się, żeby taki wzrok zwiastował coś dobrego.
Podczas rozmowy nie należało przerywać dowódczyni, kiedy już coś mówiła. Zazwyczaj ograniczała się słuchania, jednak były kwestie, w których konieczny był jej komentarz. Inna istotna sprawa dotyczyła zabierania głosu przez osoby, które starały się o audiencję. Każdy nieoczekiwany odzew kończył się wyrzuceniem z pokoju. Na początku większość lekceważyła przestrogi starszych złodziei, teraz wszyscy dbali o nienaruszanie zasad zarówno tych panują-cych w gildii, jak i tych obowiązujących podczas rozmowy.
— Co nowego? Masz coś dla mnie? — spytała, przekrzywiając ciekawsko głowę.
— Jakąś godzinę temu zdobyłem kolejny łup. Nie wiem jednak, czy jest czegoś warty, dlatego chciałem się upewnić... — wydukał cicho, podając Trawiastookiej torbę adeptki. Kobieta przejrzała jej zawartość, nie wykazując żadnego zainteresowania. Zedrick tracił już nadzieje, kiedy Neya ni stąd ni zowąd położyła księgę na biurku i zaczęła ją wertować. W zielonych oczach rozbłysnęło zaciekawienie.
— Wszystkie te rzeczy skupiają się wokół znachorstwa, zwłaszcza notatki, jednak ta księga... Nie powiem, nietypowe znalezisko — mruczała, uśmiechając się nieznacznie. Jej niski głos stał się dziwnie przyjemny dla ucha, jakby nuta pogardy zniknęła bezpowrotnie. Zedrick zrozumiał, że naprawdę dobrze trafił. Podły humor poszedł w zapomnienie, robiąc miejsce desperackiej radości. — Ile za nią chcesz? Sto? Dwieście sztuk złota?
Złodziej wytrzeszczył oczy, niepewny tego, co usłyszał. Tyle pieniędzy za jakąś książkę?! To jak wygrać życie.
— Ja... Sam nie wiem. Nie znam się na tym, ale chyba sto sztuk złota wystarczy... — spróbował szczęścia, chociaż coś mu mówiło, że powinien oddać ją za darmo.
— W porządku. Po pieniądze zgłoś się do swojego mistrza. — orzekła, nie odrywając wzroku od książki. Była nią naprawdę zainteresowana. — Komu ukradłeś tę torbę?
— Jakiejś dziewczynie. Szła zamyślona przed siebie. Zaczęła mnie gonić, kiedy porwa-łem zdobycz, ale szybko jej uciekłem i nawet się zdziwiłem, że zrezygnowała z pościgu.
— Pamiętasz, jak wyglądała? — Neya spojrzała na Zedricka uważnie. Złodziej starał się utrzymać kontakt wzrokowy.
— Nie przyjrzałem się. Ciężko mi powiedzieć, czy była zwykłą uczoną, czy magiem.
— Hmm... Zauważyłeś w jej zachowaniu coś szczególnego, że ją napadłeś?
— Właściwie to tak. Była czymś naprawdę zmartwiona i wyglądała, jakby szła na skaza-nie, jakby odebrano jej wszystkie chęci do życia.
— Gdzie ją spotkałeś?
— Na głównej ulicy, tuż za mostem. Szła po lewej stronie, więc zakładam, że zaraz chciała odbić do bogatej dzielnicy.
— Rozumiem... — Neya pokiwała zadowolona głową. — Chyba nawet wiem, gdzie ją znaleźć. Dziękuję ci, Zedricku. Tym razem naprawdę dobrze się spisałeś. Przekaż Rothowi, że ma ci wypłacić dodatkowe pięćdziesiąt sztuk złota. Zignoruj wszelkie bunty, a najlepiej poproś Moriego o potowarzyszenie. Wtedy nie powinno być problemu.
— Dziękuję, Neyo! — Zedrick ukłonił się nisko, nie wierząc we własne szczęście. Opuścił poddasze w wyśmienitym nastroju.

Adeptka dotarła do rezydencji na krótko przed zenitem. Lokaj powitał ją ciepło, pytając o samopoczucie i wyrażając głęboką tęsknotę za jej osobą. Dziewczyna starała się uśmiechać, jednak monosylabiczne odpowiedzi zdradziły informacje o jej nienajlepszym humorze. Męż-czyzna nie zadawał więcej pytań i tylko zaprowadził dziewczynę do gabinetu mistrza. Ten cze-kał na nią już od jakiegoś czasu, umilając sobie czas lekturą. Siedział w jednym z foteli obok rozpalonego kominka.
— Miło cię widzieć po tylu dniach rozłąki — rzekł, wskazując jej miejsce naprzeciwko. Uczennica usiadła posłusznie, kładąc splecione dłonie na podołku. — Co słychać w wielkim świecie?
— Niewiele się działo, mistrzu. Właściwie to wszystko pozostało bez większych zmian — odpowiedziała cicho, nie patrząc mu w oczy.
— A jednak coś się stało, sądząc po twoim nastroju. — uniósł brew, przyglądając się dziewczynie z pełną uwagą. — Czy powodem jest Sesylia?
— Nie, nie, nic z tych rzeczy, mistrzu... Po prostu... A zresztą — nieważne.
— Powiedz, może wspólnie znajdziemy rozwiązanie twojego problemu.
— Okradli mnie w drodze do rezydencji. Wprawdzie miałam przy sobie tylko notatki i książkę od pani Sesylii, ale... Zależało mi na nich.
— Rozumiem. Faktycznie, nieprzyjemna sprawa. Postaram się zasięgnąć języka tu i ów-dzie — pokiwał głową na znak współczucia, jednak twarz nadal pozostawała niewzruszona. — Póki co, obawiam się, że nie damy rady dzisiaj poćwiczyć.
— Dlaczego, mistrzu? — dziewczyna podniosła głowę, zerkając na mentora z pewnym oporem.
— Używanie energii wewnętrznej nie idzie w parze z podłym humorem. Jednak, co się odwlecze to nie uciecze — jutro też jest dzień! — uśmiechnął się zdawkowo. — Mimo to był-bym rad, gdybyś została na obiedzie i opowiedziała co nieco o terminowaniu w lecznicy. Jestem ciekaw twoich wrażeń i nowych umiejętności.
Adeptka mruknęła coś pod nosem, co miało oznaczać zgodę. Wnet przyszedł jej do gło-wy pewien pomysł.
— Mistrzu? — po raz pierwszy w tym dniu spojrzała mu prosto w oczy. Nie ujrzała sza-leństwa, które iskrzyło się w jego spojrzeniu z nocnej wizji. Odetchnęła z ulgą.
— Tak, młoda damo?
— Czy będę mogła korzystać z biblioteki przed lub po skończonych zajęciach? — spyta-ła, w napięciu wyczekując odpowiedzi.
— Oczywiście...
— Och, dziękuję, mistrzu! — pozytywne rozpatrzenie wniosku porwało ją na równe no-gi.
— ... jednak pod moim nadzorem. W moim zbiorze znajdują się książki, które są nieod-powiednie dla takich panien, jak ty, młoda damo.
— Czy ma mistrz na myśli książki, które pisze pana sąsiad, a które stały się ostatnio bardzo popularne?
— Te pełne przesadnej namiętności lektury, w których nie brak banalnych wyobrażeń dawania rozkoszy oraz precyzyjnych opisów pewnych części ciał, zwłaszcza kobiecych? Nie, nie o takich książkach myślę, chociaż nie zaprzeczę, że kilka z nich znajduje się w bibliotece.
— Czy mistrz?... — szybko ugryzła się w język.
— Nie czytam takich rzeczy, jeśli o to chciałaś spytać. Nasz kochany sąsiad dał mi kilka egzemplarzy w nadziei, że kiedyś przełamię się ze swoimi staroświeckimi zwyczajami. Chcia-łem je spalić, jednak personel — zwłaszcza pokojówki — zaklinały mnie, bym tego nie robił. Znalazły swoje miejsce na półce, którą naznaczyłem specjalną magią.
— To znaczy?
— Tylko osoby, które nie posiadają magii w swojej duszy mogą po nie sięgnąć. Ty zaś, młoda damo, nie będziesz nawet w stanie ich dotknąć, ponieważ rozpłyną się w powietrzu.
— Mistrzu?
— Tak?
— Czy książki mogą porażać prądem?
— Nie spotkałem się z takim przypadkiem... — uniósł wysoko brwi. W głębi duszy do-skonale wiedział, do czego dąży jego uczennica. — Ale to naprawdę ciekawe. Chociaż szczerze wątpię, by była taka możliwość. Nie chcę nawet pytać, skąd taki pomysł.
— A, tak tylko myślałam... Chciałam zrobić żart koledze.
— Mhmmm.

Opuściła rezydencję późnym wieczorem. Przy obiedzie konwersacja z mistrzem rozwi-nęła się na dobre, a humor wrócił mniej więcej do normy, dzięki czemu lekcja jednak się odby-ła. Nauczyła się wytwarzać małe przedmioty użytkowe, które w połączeniu z magią żywiołów tworzyły naprawdę piękne kompozycje. O ile nie spłonęły.
Zapomniała o wszystkich wątpliwościach i nawet tajemnica Sesylii nie mąciła jej w gło-wie, kiedy przebywała w domu mistrza. Czas jakby stanął, a problemy kilku ostatnich dni stra-ciły znaczenie.
Mimo to, schodząc ze wzgórza w bogatej dzielnicy, znowu napadły ją szalone myśli. Po-stanowiła, że uporządkuje je w liście do bliskiej osoby, która przebywała w sąsiednim króle-stwie z przyczyn niezależnych. Jeśli ktoś miał jej pomóc w ogarnięciu tego wszystkiego to był to właśnie Diego. Znali się wielu lat i nie było sytuacji, w której nie mogła na niego liczyć.
Zatrzymała się przy moście, który przypomniał jej o kradzieży. Przeklinała się w my-ślach, że nie posłała wtedy żadnej czujki za złodziejem. Największą stratą była księga, choć miała cichą nadzieję, że mistrzowi w jakiś cudowny sposób uda się ją odzyskać. Może nie bę-dzie znachorką, to fakt, ale ten i inny przepis na miksturę na pewno się przyda. Poza tym, Sesy-lia wpadłaby w furię, gdyby dowiedziała się o stracie.
Sesylia...
"Zamknij się, pomiocie demonów. Plugawy mieszaniec!"
Plugawy mieszaniec? To określenie często padało podczas koszmarnej wizji. Czy miało ono jakieś znaczenie, czy był to tylko wymysł wyobraźni?
"Spełniłem twoją prośbę, Sesylio, ale nie wykorzystałaś swojej szansy. Teraz jest takim sa-mym plugawym mieszańcem co ja."
Czyżby prośbą było pozwolenie na terminowanie w lecznicy? I o co chodzi z tym mie-szańcem? Czy tak określa się czarnych magów? A może coś znacznie gorszego?...
— Miau.
Wróciła myślami do rzeczywistości. Cały czas stała przy moście, bezwiednie wpatrzona w dal. Spojrzała pod nogi. Czarny kot kręcił się wokół niej jak sęp nieopodal padliny. Uśmiech-nęła się. Nigdy nie miała zwierzątka, a koty darzyła szczególną miłością. Przykucnęła, wyciągając rękę w stronę czworonoga. Nawet nie obwąchał jej dłoni — po prostu wspiął się po ramieniu i usiadł na głowie.
— Ejże! — krzyknęła. Kot zaczęł ocierać zimnym nosem o policzek adeptki. Ciche mru-czenie podziałało uspokajająco na jej zszargane nerwy; chcąc nie chcąc uległa. — Och, w po-rządku. Chcesz iść ze mną do domu? Przyda mi się towarzysz podróży! — zdjęła futrzaka z głowy i objęła mocno. Znowu wydał z siebie przyjemny pomruk. — Tylko nie wiem, jak cię na-zwać.
— Miau!
— A może...

Spojrzała za okno. Okrągły księżyc chował się za chmurami, dając sposobność czarnym charakterom na wyjście z ich kryjówek. Podobno podczas pełni dochodziło do największej ilości zbrodni. Zastanawiała się, ile w tej plotce było prawdy, a ile mało wiarygodnych oszacowań i domysłów. Mimo że nie dawała wiary takim przypuszczeniom, wolała nie kusić losu. W najgorszym wypadku trafiłaby na maga uzależnionego od opium. Pokręciła głową. W zupełnie najgorszym przypadku trafiłaby na swojego mistrza.
Podeszła do stolika, który służył jej jako biurko. Przez kilka miesięcy uzbierał się na nim stosik notatek oraz kilka książek, co w porównaniu do szkolnych lat z powodzeniem uszłoby za porządek. Usiadła na krześle, chcąc odruchowo sięgnąć po świecę. W jej umyśle rozbrzmiał karcący głos mentora:
— Pamiętaj, że każde ćwiczenie przybliża cię do perfekcji — powiedział podczas ostat-niej lekcji.
Uśmiechnęła się, biorąc głęboki wdech. Oczyszczanie umysłu szło jej coraz lepiej, choć miewała problemy przy comiesięcznych wahaniach nastroju. Zaczerpnęła trochę energii we-wnętrznej i za pomocą imaginacji utworzyła z niej świecę. Wbrew pozorom nie wyszło jej tak źle. Twór nie był tak duży, jak go sobie wyobrażała, jednak wystarczył, by móc napisać przy nim list. Z resztek magii, która ostała się w śródręczu, wyczarowała niewielką kulę ognia, by podpalić nią knot. Zadowolona z efektu, zaczęła przelewać swoje myśli na pergamin.

Drogi Diego,
wybacz mi, że nie dawałam znaku życia od kilku miesięcy. Wbrew pozorom mam tu wiele do roboty, a lekcje z mistrzem zajmują większość mojego czasu. Nawet nie wiesz, ile zdążyłam się nauczyć odkąd wyjechałeś z Tyrei. Mam nadzieję, że Ty również nie próżnowałeś! Obiecałeś mi, że przy naszym następnym spotkaniu będziesz władał mieczem jak kompani z Zakonu Ostrzy! Wiem, że jako czeladnik kowala ciężko jest się wybić, ale wierzę w Ciebie!
Mówiąc szczerze, nie tylko tęsknota zmusiła mnie do napisania tego listu. Wydarzenia ostatnich dni spędzają mi sen z powiek, a przez mętlik w głowie nie mogę skupić się podczas zajęć z mistrzem. Jesteś jedyną osobą, która mogłaby mi pomóc w utworzeniu planu działania lub cho-ciaż zrozumieniu całej sytuacji. Liczę na Ciebie, Diego.
Wszystko zaczęło się parę dni temu, kiedy mistrz oświadczył mi, że musi wyjechać. Nie po-dał konkretnej przyczyny, jednak zapewniał mnie, że to bardzo pilna sprawa. Zapobiegając przedwcześnie nudzie zaproponował mi terminowanie u znajomej Sesylii na czas jego nieobecno-ści. Pani Sesylia, ślepa rówieśniczka mentora, prowadzi lecznicę toteż od razu przyjęłam ofertę, żądna znachorskiej wiedzy. Mistrz prosił mnie, żebym go godnie reprezentowała, a ja wzięłam to sobie do serca, zwłaszcza po tym, jak go zawiodłam przez swoje lenistwo.
Sesylia była naprawdę bardzo wymagająca wobec mnie i gdyby nie dane słowo oraz oso-bista ambicja opuściłabym lecznicę już drugiego dnia. Spięłam się w sobie, myśląc, że najgorsze mam już za sobą. Teraz wiem, że byłam w naprawdę wielkim błędzie. Od tego momentu zaczyna się historia, która nie daje mi spokoju.
Mentor kazał mi ćwiczyć stosowanie energii wewnętrznej, prosząc jednocześnie o jak naj-rzadsze używanie zaklęć. Sesylia, która preferowała ten powszechniejszy sposób stosowania ma-gii, wyśmiała metody nauczania mistrza Nimoda. Wdałam się w nią w dość burzliwą dyskusję, podczas której wspomniała coś o zbrodni, jaką popełnił niegdyś mój nauczyciel. Jej słowa wska-zywały na to, że nie wybaczyła mu tego, co zrobił i do dziś żywi urazę. Dopytywałam ją o szczegó-ły, jednak nie chciała niczego powiedzieć. Przestrzegała mnie przed Nimodem, sugerując, bym zmieniła mentora póki nie jest za późno. Kazała mi opuścić lecznicę, jednak zanim wyszłam, dała mi w prezencie księgę znachorską. Pech chciał, że dzień później ktoś mi ją ukradł.
Jeszcze tego samego dnia włamałam się do biblioteki w rezydencji mistrza, mając nadzieję znaleźć jakieś wskazówki związane z tą wielką tajemnicą. Dotąd nie pozwalał mi tam wchodzić, więc musiałam przeprowadzić całą eskapadę tuż po zmroku. Niestety, nie znalazłam niczego, co mogłoby mi pomóc. Książki były posegregowane według nieznanych mi kategorii, dlatego nie miałam pojęcia, od czego zacząć.
Prawie bym zapomniała! Na jednej z półek natrafiłam na jakieś dziwne księgi. Były na-prawdę stare, a język, w którym zostały napisane, nie przypominały mi żadnego z tych, które funkcjonują w obrębie Trzech Królestw. Mogę się mylić, ale to prawdopodobnie co najmniej rzad-ko używana lub całkiem zapomniana mowa. Co gorsza, gdy dotknęłam losowo wybraną księgę poraził mnie prąd. Nie mam pojęcia, jak to w ogóle możliwe, ale mistrz powiedział mi później, że nie spotkał się z takim przypadkiem, żeby ktoś nałożył zaklęcie na książkę lub naznaczył ją magią rażącą.
Może uznasz mnie za nienormalną, ale podejrzewam, że nie byłam wtedy sama. Od jakie-goś czasu nie mogę odpędzić się od wrażenia, że ktoś śledzi każdy mój krok. Z początku myślałam, że to mistrz, jednak teraz sama już nie wiem.
Szybko ulotniłam się z biblioteki, cały czas myśląc o przestrodze Sesylii. Nocą miałam na-prawdę przerażający koszmar, który powinien cię zainteresować. W największym skrócie — znajdowałam się w jakiejś wieży, gdzie regularnie przeprowadzano rytuał czarnej magii. Nad odpowiednim przebiegiem całego zdarzenia czuwał mistrz Nimod — co chwilę zabijał kogoś na środku wyrysowanego kręgu, pochłaniając jego energię. W pewnym momencie słudzy przypro-wadzili Sesylię, która zdawała się rozumieć swoją sytuację. Mimo to zaczęła wyzywać mentora od plugawych mieszańców i demonów. Wytknęła mu zbrodnię z przeszłości, jednak wziąć nie powie-działa, czego dotyczyła. Nimod wyglądał na niewzruszonego; śmiał się głośno z beznadziejnego położenia starej znajomej.
Najgorsze stało się później... Polecił swoim sługom przyprowadzenie mnie do wieży. Pa-trzyłam na swoją starszą wersję z przerażeniem — mentor musiał przejąć władanie nad moim umysłem, bo wszystkie polecenia wykonywałam bez żadnego oporu, prawie jak zaczarowana marionetka, zdana na tego, kto pociąga za sznurki. Nimod kazał mi zabić Sesylię. Powiedział jej, że teraz jestem jak on, że stałam się plugawym mieszańcem. Wciąż nie rozumiem, co to oznacza, jednak znachorka była wyraźnie przerażona. Spytała mnie, dlaczego jej nie posłuchałam. Właśnie wtedy podcięłam jej gardło. Na twarzy mistrza pojawiła się duma. To ostatnia rzecz, którą pamiętam.
Wiem, że to wszystko brzmi niedorzecznie, ale chcę poznać prawdę za wszelką cenę. Intu-icja podpowiada mi, że jeśli się nie pospieszę to wizja ze snu przestanie być tylko wytworem wy-obraźni. Mistrz wrócił nazajutrz i zachowywał się zupełnie normalnie. Zezwolił na to, bym pod jego nadzorem mogła odwiedzić bibliotekę.
Diego... Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo mi Cię brakuje. Oddałabym wszystko, żebyś mógł przyjechać do miasta i pomóc mi odkryć sekret zbrodni mistrza Nimoda. Robię się prze-wrażliwiona, a w takiej sytuacji powinnam być naprawdę twarda.
Czekam na Twoją odpowiedź. Mam nadzieję, że zobaczymy się niebawem.
Kocham Cię.

PS. Lepiej, żebyś dowiedział się o naszym wspólnym dziecku. Jest małe, czarne, ma cztery łapy i ogon, a nazywa się Paskuda. Bardzo lubi ryby i mleko, choć podejrzewam, że po prostu nie wybrzydza tym, co poda się na tacy.

Przed zapieczętowaniem przeczytała list dwa razy, dla pewności, że niczego nie pomi-nęła. Zastanawiała się, jak długo zajmie posłańcowi dostarczenie go z Tyrei do Antarii. Pięć dni to zdecydowanie za mało... Tydzień? Półtora? Pewnie tak.
— Miau!
— Co jest, Paskudo?
Dziewczyna wzięła najedzonego kota na kolana. Szybko zwinął się w kłębek, wydając z siebie cichy pomruk. Martwił się tylko o znalezienie wygodnego miejsca do spania.
Adeptka jeszcze nie wiedziała, jak bardzo się myli.

— Aby na pewno dobrze się czujesz, młoda damo?
— Oczywiście! Czemu mistrz pyta?
— Przyszłaś punktualnie na czas.
Następnego dnia wstała z zaskakująco dobrym humorem. Świadomość, że uporządko-wała w głowie pewne sprawy pozwoliła jej na głęboki oddech ulgi. Zerwała się na równego nogi wczesnego ranka, by móc spokojnie zrobić zakupy na targu i odwiedzić Dom Posłańców. Paskuda przez całą drogę nie odstępował jej ani na krok, co było naprawdę nietypowe dla ko-cich nawyków. Jego obecność dodawała dziewczynie otuchy i pozwalała zapomnieć na chwilę o pewnych zmartwieniach. Tym bardziej zdziwiła się, gdy tuż przed rezydencją mistrza Paskuda gdzieś zniknął. Nie dramatyzowała z tego powodu, żywiąc nadzieję, że jej nowy towarzysz szybko się znajdzie. Poza tym, nie miała pewności, co mentor sądzi na temat zwierząt, a zwłaszcza tak nieprzewidywalnych istot jak koty. Zapamiętała, że musi go kiedyś o to spytać.
— Próbowałem dowiedzieć się, kto może być w posiadaniu twojej księgi. Nie bez powodu podejrzenia kierowano na Gildię Złodziei, jednak jeśli to ich sprawka, wątpię, że dasz radę odzyskać swoją własność. — Nimod podszedł do komody, gdzie trzymał zapas pustych arkuszy pergaminów. Wyjął jeden z nich i za pomocą magii naskrobał kilka słów. — Mimo to postaram się zrobić coś jeszcze w tej sprawie. Przy okazji odnowię stare znajomości...
— Nie trzeba, mistrzu. To i tak wystarczająca pomoc, naprawdę dziękuję.
— Och, dajże spokój. Tu nie chodzi o ciebie czy książkę. Sam fakt, że ktoś ukradł cokol-wiek MOJEJ uczennicy jest nie do przyjęcia. Ucierpiałaby na tym moja duma, a do tego nie mogę dopuścić! — zaśmiał się cicho. — W porządku, dość tego dobrego. Dzisiaj musimy wziąć się porządnie do roboty, żeby nadrobić stracony czas.
— Co będziemy dziś robić? — spytała, patrząc na niego z zaciekawieniem.
— Pójdziemy na spacer — odparł beznamiętnie, wsuwając zapisany pergamin do kie-szeni szaty. — Ile czasu zajmie zależy od tego, jakie będziesz robić postępy.
Opuścili lewe skrzydło rezydencji, kierując się powoli do głównego holu. Tuż przy drzwiach ubiegła ich pokojówka — ta sama, która podczas pamiętnej nocy kłóciła się z loka-jem. W rękach trzymała czarnego kota.
— Paskuda! — młoda adeptka szybko porwała futrzaka w swoje ramiona. — Nie wolno ci tak nagle znikać, słyszysz?
— Kręcił się przy rezydencji, a potem zaczął drapać w drzwi. Nie widziałam go tutaj wcześniej, więc domyśliłam się, że należy do panienki — służąca uśmiechnęła się szeroko, za-zdroszcząc adeptce tak ślicznego towarzysza.
Dziewczyna spojrzała kątem oka na mistrza i zamurowało ją. Na jego twarzy malowała się podejrzliwość wymieszana z irytacją. Wyglądał, jakby kojarzył trzymanego przez uczennicę kota. Jak gdyby znał go od wielu lat.
— Mistrzu, wszystko w porządku? — uniosła zdawkowo brwi, obserwując z uwagą jego zachowanie.
— Wolałbym, żebyś nie przyprowadzała tu tego futrzaka. Nie chcę go widzieć ani we-wnątrz ani na zewnątrz rezydencji. Czy to jasne? — powiedział przez zaciśnięte zęby. W jego oczach rozbłysła niespotykana dotąd złość.
— Ale mistrzu... — dziewczyna nie rozumiała reakcji swojego mentora. Nie miała poję-cia, dlaczego tak bardzo gardzi Paskudą.
— Nie będę powtarzać. Wyjdź pierwsza i wypuść go gdzieś. Zaraz do ciebie dołączę.
— Mistrzu...
— Pospiesz się, czas ucieka, a życia coraz mniej.
Dziewczyna zwiesiła głowę. Chcąc nie chcąc musiała wypełnić polecenie; tuż za murami rezydencji postawiła Paskudę na ziemi.
— Nie wiem, o co mu chodzi. Mam nadzieję, że trafisz do domu.
— Miau! — usłyszała w odpowiedzi. Czarny kot szybko zniknął między nogami prze-chodniów. Chwilę później do uczennicy dołączył jej mistrz. Na powrót przybrał beznamiętną maskę. Bez słowa ruszyli w stronę głównej ulicy.

Paskuda dość szybko pokonał trasę dzielącą go od starej karczmy. Przeskoczył przez płot na podwórko, gubiąc zachwycone nim dzieci, które nie chciały dać mu spokoju. Kiedy upewnił się, że nie ma nikogo w pobliżu, stanął powoli na tylnych łapach. Zaczął nabierać ludz-kich kształtów, aż w końcu całkowicie przybrał postać człowieka. Kobiety.
Nie tracąc czasu zapukała trzykrotnie do tylnych drzwi karczmy. Otworzył je wysoki mężczyzna, który na widok znajomej twarzy uśmiechnął się kątem ust. Szybko spoważniał, gdy zobaczył niebezpieczny błysk w trawiastych oczach.
— Powiedz Moriemu, że dzisiaj wieczorem będzie mi potrzebny — mruknęła Neya, prawie w ogóle nie poruszając ustami.
— To coś poważnego?
— Sprawy przybrały niewłaściwy obrót. Jest gorzej niż myślałam. Muszę wyciągnąć ko-goś z wielkiego gówna.

Przez całą drogę mistrz Nimod nie odezwał się ani słowem, mimo licznych prócz nawią-zania konwersacji ze strony uczennicy. Zrezygnowana dotrzymywała mu kroku, nabierając kolejnych podejrzeń. Przypuszczenie, że zareagował tak na Paskudę z powodu alergii wydawa-ło jej się co najmniej banalne i mało prawdopodobne. Uczulenie rzadko wzbudzało agresję, a zachowanie mistrza było naprawdę nietypowe. Doszła do wniosku, że zastanowi się nad tym po powrocie do domu.
— Jesteśmy na miejscu — mruknął Nimod, zatrzymując się nieopodal dużego placu tar-gowego. Tłumy ludzi tłoczyły się przy różnorakich kramach — niektórzy przekrzykiwali się z kupcami, inni po prostu oglądali towar, zaś pozostali nieliczni próbowali skorzystać z nieuwagi sprzedawców i podkraść coś niezauważenie. — Przyjrzyj się im. Co widzisz?
— Zwykłych mieszkańców, którzy jak co dzień próbują wytargować niższą cenę — od-parła bez zastanowienia. Zaskoczyło ją tak oczywiste pytanie.
— Błąd. Powtórzę jeszcze raz: co widzisz?
— Rynek.
— Kogo widzisz?
— Ludzi.
— Czy umiesz na podstawie zachowań rozpoznać ich nastroje?
— Z większą lub mniejszą dokładnością.
Mistrz skinął głową, po czym wskazał na jeden z kramów. Młody chłopiec w poniszczo-nych ubraniach rozmawiał o czymś z grubym kupcem, sprzedającym piękne, ale drogie tkani-ny. Młokos musiał żebrać od wielu godzin, bo jego postawa świadczyła o dużym zmęczeniu. Smutek i przygnębienie malowały się wychudzonej twarzy, dając dowód biedy, której musiał doświadczać.
— Skup się na tej dwójce. Użyj magii, żeby wytężyć słuch — polecił uczennicy Nimod.
Zrobiła to, o co prosił, z zaskoczeniem odkrywając, jak łatwo można kogoś podsłuchi-wać za pomocą energii wewnętrznej. Nie spuszczając wzroku z kramu, wsłuchała się w wymianę zdań.
— Błagam pana... Moja młodsza siostra nie ma czego jeść od kilku dni... — chłopiec płaszczył się przed kupcem, a ten mimo wszystko nie ulegał.
— Myślisz, że nabiorę się na takie ckliwe gadki? Myślisz, że nie spotkałem dotąd takich, co zarabiają na cudzych pieniądzach?
— Miejże litość! Mogę odpracować, jeśli pan chce! — chłopak nie dawał za wygraną.
— A niech cię szlag! Bierz tę cholerną monetę i nie pokazuj mi się więcej na oczy! — ku-piec rzucił żebrzącemu sztukę złota, patrząc na niego z odrazą.
— Dziękuję, naprawdę, dziękuję! — chłopak ukłonił się i pobiegł w swoją stronę. W tym samym momencie mistrz Nimod dotknął ramienia uczennicy, wskazując drogę, którą pognał obiekt podsłuchu. Szybkim krokiem ruszyli za nim.
— Zauważyłaś coś dziwnego w zachowaniu tego młokosa? — spytał, kiedy przedostali się na drugą stronę placu.
— Nie, wyglądał na zwykłego, biednego chłopca.
— Doprawdy? Jego zleceniodawcy z pewnością będą z niego dumni — twarz mentora wykrzywił grymas. — Naiwność od zawsze była — i jest — słabością kobiet. Tędy.
Skręcili w jedną z bocznych uliczek, która okazała się ślepym zaułkiem. Nimod pokręcił głową, zerkając kątem oka po dachach. Zgubili cel.
— Wiesz już na czym polega wyostrzanie słuchu. Zrób to samo, skupiając magię w oczach. Niech twoją jedyną myślą będzie wizerunek tamtego młodocianego przestępcy. Dzięki temu powinniśmy bez problemu wrócić na jego trop.
I tym razem wypełniła słowa mentora. W jednym momencie straciła możliwość rozróż-niania barw — świat nabrał odcieni szarości. Pierwszą myślą było to, że zrobiła coś nie tak, jednak błyszczące na biało ślady stóp wyprowadziły ją z błędnych przekonań. Ruszyła za nimi, szybko odnajdując poprawną drogę. Zatrzymała się dopiero przy podwórku, otoczonym drew-nianym płotem, gdzie doszedł ją głos rzekomego zbrodniarza przed mutacją. Mistrz dotrzy-mywał jej kroku, a kiedy przystanęła, znowu położył jej rękę na ramieniu. Jego głos rozbrzmiał w umyśle adeptki:
— Spróbuj wysłać magiczną sondę. To tak, jakbyś trzymała w dłoni pył i chciała go zdmuchnąć. W ten sposób będziesz mogła zobaczyć aurę każdej osoby w pobliżu.
Wyczarowała przed sobą niewielką cząstkę energii, nadając jej kształt niewidzialnego proszku. Dzięki delikatnemu podmuchowi magii objęła otaczające ich miejsca w zasięgu dwóch metrów. Dziewczyna w końcu pojęła słowa mistrza — ludzie zaczęli świecić się w różnych kolorach. Jej aura podchodziła pod granatową barwę, zaś nad płotem dostrzegła dwa różne odcienie — jaskrawożółty oraz ciemnobrązowy. Spojrzała na mistrza i momentalnie skamieniała.
Nimod nie miał żadnej aury.
Zmrużył oczy, domyślając się, czego brak właśnie stwierdziła. Westchnął ciężko, konty-nuując swój wywód na temat aur.
— Żółty kolor oznacza kłamstwo lub zdradę. Jak widzisz, ten chłopiec miał tylko odwrócić uwagę kupca bzdurnymi bajeczkami, dając sposobność do kradzieży swojemu koledze. Jestem pewien, że w ogóle tego nie zauważyłaś. Wspomniany złodziejaszek ma ciemnobrązową aurę — kolor złodziei, przestępców, wykluczonych spod prawa ludzi. Twoja barwa — granatowa — oznacza skupienie. Większość magów ma na co dzień błękitną aurę, lecz często zmienia swój od-cień w zależności od tego, czy korzystają właśnie z energii magicznej, czy nie. Zwykli mieszkańcy posiadają białą, neutralną barwę, jednak kiedy są pod wpływem silnych emocji lub oszukują, ko-lor może ulec zmianie.
Bez słowa chwycił uczennicę za rękę i wyprowadził z powrotem na plac. Kiedy znaleźli się w bardziej ustronnym miejscu, z dala od uszu ciekawskich, wyrwała mu się i z poirytowa-niem w głosie spytała wprost:
— Dlaczego nie dostrzegłam u mistrza żadnej aury?
Wywrócił teatralnie oczami, wzdychając z dezaprobatą.
— Z tego samego powodu, dla którego nazywasz mnie mistrzem — powiedział chłodno. Obserwując uczennicę z widocznym zażenowaniem, dodał: — Wystarczy wiedzy na dzisiaj. Jak zwykle chciałbym, żebyś poćwiczyła nowe zdolności przy każdej możliwej okazji. — Odwrócił się, rzucając na odchodnym jakieś krótkie pożegnanie.
Adeptka zacisnęła pięści, odprowadzając mentora wzrokiem. Nie miała już żadnych wątpliwości — dalsza nauka u Nimoda może być fatalna w skutkach. Spojrzała na niebo; słońce było jeszcze w zenicie. Sesylia rzadko gdzieś wychodzi o tej porze, pomyślała. Bez wahania puściła się biegiem w stronę lecznicy.

— Sesylio?
Pokonanie drogi od placu targowego do lecznicy zajęło jej mniej więcej kwadrans. Zwy-kli pomocnicy znachorki mieli pełne ręce roboty, przez co nawet nie zauważyli, kiedy adeptka wślizgnęła się do środka i pomknęła schodami na górę. Dziewczyna, mimo wielkich nadziei, nie znalazła nigdzie Sesylii. Rozejrzała się dookoła. Nie, to niekulturalne grzebać komuś w rze-czach. Poza tym, nie miałaby dobrego wytłumaczenia, gdyby kobieta wróciła nagle do lecznicy.
Chciała już wyjść, jednak w tym samym momencie coś zwróciło jej uwagę — leżący na biurku, złożony w pół stary pergamin. Zaciekawiona wzięła go do rąk i rozprostowała. Co naj-mniej pięć minut przyglądała się narysowanym postaciom, szczególnie dwóm z nich — Sesylii i Nimodowi.
A więc są rówieśnikami... Tak jak podejrzewałam. Pomyśleć, że mistrz wyglądał kiedyś tak młodo...
— Co ty tu robisz, dziecko? — usłyszała za sobą niski głos Sesylii. Wydawała się nie być zaskoczona obecnością adeptki. Tak jakby spodziewała się, że przyjdzie.
— Chciałam porozmawiać o moim mistrzu — powiedziała wprost, pamiętając, że kłam-stwa nie są mile widziane w lecznicy. — Kiedy zrobiono ten rysunek? — spytała, patrząc wprost na znachorkę. Kobieta uśmiechnęła się smutno.
— Kończyliśmy właśnie naukę w Szkole Magii. Byliśmy naprawdę zgraną grupą, wszy-scy dopełniali się nawzajem... Do czasu niefortunnego eksperymentu. — Dziewczyna jeszcze nigdy nie widziała takiego przygnębienia na twarzy Sesylii.
— Co się stało? Czy to wtedy straciła pani wzrok?
— Straciłam nie tylko wzrok, moje dziecko. Straciłam również przyjaciół. Wszystkich.
— Jak do tego doszło?
Sesylia spojrzała niewidzącym wzrokiem na pergamin, który trzymała adeptka. Walczy-ła ze sobą, mając wyraźny opór przed opowiedzeniem tej historii, jednak w końcu uległa i za-częła opowieść:
— Nie chciałam ci tego mówić, bo wiem, jakie masz zdanie o swoim mistrzu. Jestem pewna, że moje słowa nie dały ci spokoju, jednak to było jedyne słuszne rozwiązanie. Teraz... Teraz już wiem, że dawno powinnam podzielić się z tobą tą smutną historią. Tylko mi nie prze-rywaj.

Czwórka świeżo upieczonych studentów – Zaja, Sesylia, Nimod oraz Henry – wylegiwała się w cieniu potężnego dębu nad brzegiem Kryształowego Jeziora. Letnie upały coraz bardziej dawały się we znaki, przez co każde chłodne miejsce okazywało się wybawieniem dla umęczonych gorącem magów. Dziewczęta, ignorując drzemiących towarzyszy, podjęły żywą dyskusję na temat typowo znachorski. Czas upływał im w leniwej atmosferze i nim się obejrzeli, słońce zaczęło zniżać się ku horyzontowi.
Z sielskiego nastroju wyrwali ich Kytia oraz Bret, którzy rozmawiając o czymś głośno, roz-siedli się obok reszty. Sesylia urwała w połowie zdania, zwracając się do nowo przybyłych:
— Gdzie byliście? – spytała, marszcząc brwi. – Martwiliśmy się!
— Mój wujek przyjechał do miasta, chciałam się z nim przywitać – odpowiedziała Kytia, uśmiechając się szeroko. Miała pięć lat, kiedy jej rodzice zginęli w Drugiej Bitwie pod Flumeną. Od tamtej pory pieczę nad wychowaniem dziewczyny sprawowała siostra matki – nauczycielka sztuk pięknych i jej mąż – górnik. Szybko zaczęli traktować ją jak własną córkę. Kiedy Kytia rozpoczęła naukę w Szkole Magii musieli naprawdę ciężko pracować, żeby pozwolić sobie na odwiedziny.
— A Bret całkowicie przypadkiem poszedł z tobą?... – Zaja spojrzała na nich wymownie, chichocząc pod nosem. Jako pierwsza zauważyła, że Kytia i Bret mają się ku sobie.
— Och, daj spokój! – chłopak oblał się rumieńcem, wykrzywiając usta do grymasu. – Spo-tkaliśmy się przy targu, więc zaproponowałem Kytii, że jej potowarzyszę!
— Cicho, to teraz mało istotne! – dziewczyna uniosła rękę, dając znak Bretowi, by zamilkł na chwilę. – Mam dla was niesamowite wieści. Sesylio, obudź tych dwóch – skinięciem głowy wskazała na Nimoda oraz Henry'ego.
Sesylia dźgnęła obu śpiących w bok. Wyrwani z przyjemnej drzemki zaczęli głośno maru-dzić, przecierając oczy. Kytia zignorowała ich, przechodząc do sedna sprawy.
— Wujek jakieś pół roku temu podjął się pracy w kopalniach przy Mglistej Górze. Tak, tej Mglistej Górze – pradawnej siedzibie magów! Znaleziono tam bardzo rzadkie złoża, przez co nie brakowało chętnych do wydobywania. Wszystko przebiegało naprawdę spokojnie aż do zeszłego tygodnia. Nagłe trzęsienie ziemi otworzyło sieć tuneli w kopalni. Górnicy podejrzewają, że pro-wadzą do świątyń wzniesionych stulecia temu przez ówczesnych mistrzów magii. Jestem pewna, że do dzisiaj nikt nie miał okazji ich zwiedzić, a tym bardziej splądrować.
— Chcesz przez to powiedzieć, że... — Henry zmrużył oczy, podchodząc trochę sceptycznie do tego pomysłu.
— Wyruszamy jutro z samego rana! Nie mamy czasu do stracenia, tym bardziej, że Ma-giczna Trójca nic jeszcze nie wie. Taka szansa nadarza się tylko raz w życiu! – fiołkowe oczy Kytii rozbłysły na samą myśl o wyprawie.
— A co na to górnicy? – spytała Sesylia, która również nie wyglądała na przekonaną. – Tak po prostu pozwolą nam wejść do tuneli?
— Oczywiście, że nie – wtrącił Bret, wywracając teatralnie oczami. – Na razie wstrzymali dalsze wydobywanie, więc mamy możliwość dostania się do kopalni niezauważeni. Pomyśl o skar-bach, które na nas czekają!
— Jestem za – odezwał się Nimod, przerywając przepełnione niepewnością milczenie to-warzyszy. – Kytia ma rację, to jedyna taka okazja!
— Nie wiesz, co może nas zaskoczyć – mruknął Henry.
— Tchórzysz? – Bret często prowokował kolegę do kłótni, co wbrew pozorom nie dopro-wadziło do uszczerbków na ich przyjaźni. – Sześcioro magów na pewno da sobie radę z ewentu-alnym przeciwnikiem. Poza tym, w razie niebezpieczeństwa, możemy szybko się stamtąd wynieść.
— Jeden dzień to za mało, żeby się przygotować – zauważyła Sesylia, patrząc bezwiednie na zachodzące słońce. – Przydałyby się co najmniej trzy dni.
— Nie mamy tyle czasu – jęknęła Kytia, załamując ręce. – Górnicy niedługo powiadomią Trójcę, a wtedy wszystko przepadnie. Błagam cię, Sesylio. Z Zają dacie radę ogarnąć wszystko w dzień, góra dwa.
— Otóż to, siostro! – Zaja zdawała się podzielać zdanie młodszej o kilka miesięcy przyja-ciółki.
— Jak dostaniemy się do Mglistej Góry? – dopytywał nadal nieprzekonany Henry.
— Nic prostszego, użyjemy kręgu teleportacji. – Bret był wyraźnie zaskoczony tak banal-nym pytaniem.
— Do tego potrzeba naprawdę dużej ilości energii wewnętrznej. Jedna osoba nie da sobie rady – odparł sucho Henry. Wiedział, że jest na straconej pozycji.
— Zaja i Sesylia skompletują ekwipunek, a ja z Nimodem ogarniemy krąg.
— Co ze mną i Kytią?
— To chyba oczywiste! Musicie się porządnie wyspać. Potrzeba nam magów, którzy będą w pełni sił podczas całej eskapady.
— Gdzie się spotykamy? – zapytała Zaja, kiedy zaczęli zbierać się znad Kryształowego Je-ziora. – Tutaj?
— Tak – odpowiedziała krótko Kytia, szybko dodając: — Jutro przed zachodem słońca. Nimod i Bret będą na nas czekać.
— Mam tylko nadzieję – powiedział Henry na odchodnym – że nie będziemy tego żałować.

— Wszystko gotowe?
— Tak.
Spotkali się nazajutrz w umówionym miejscu, na wpół podenerwowani, na wpół podekscy-towani. Zaja i Sesylia poświęciły wiele godzin, żeby skompletować zestaw mikstur wzmacniają-cych oraz uzdrawiających, zadbały również o inne specyfiki, które mogłyby pomóc w ewentual-nym leczeniu w razie sytuacji kryzysowych. Kytia zadała sobie trud, żeby dowiedzieć się co nieco o miejscu ekspedycji, zaś Henry – tuż przed długim snem – oddał się głębokiej medytacji, która wzmocniła jego energię wewnętrzną. Tak jak było postanowione, Bret wraz z Nimodem stworzyli krąg teleportacji tuż przy brzegu Kryształowego Jeziora. Nie musieli się martwić wykryciem – miejsce było na tyle oddalone od centrum, że rzadko kto zapuszczał się w te rejony. Poza tym, na krótko po użyciu magiczny twór wygasał.
— Najważniejsze, o czym należy pamiętać – zaczęła Zaja, w której w takich momentach odzywała się natura silnego przywódcy – idziemy w szóstkę i wracamy w takim samym składzie. Cokolwiek by się nie działo... pomagamy sobie nawzajem. – Wyciągnęła rękę przed siebie, wędru-jąc wzrokiem po twarzach przyjaciół. – Za ekspedycję życia!
— Za ekspedycję życia! – krzyknęli chórem, a każde z nich położyło dłoń na ręce Zai. Pewni siebie stanęli wewnątrz kręgu, który błyszczał na fioletowo.
— Gotowi? – spytał Bret, a widząc potwierdzenie ze strony kompanów, skinął głową na Nimoda. – Możemy zaczynać.
Obaj zamknęli oczy, pozwalając na uwolnienie się magii skupionej w kręgu. Dziwne uczu-cie, zapierające dech w piersiach, ogarnęło całą szóstkę. Uczucie teleportacji było porównywalne do energicznego kręcenia się wokół własnej osi. Większość miała zawroty głowy, a tylko niektórzy odruch wymiotny. Jakkolwiek nieprzyjemny, był to najszybszy sposób przemieszczania się między daleko usytuowanymi od siebie miejscami. Bardziej wprawieni magowie nie odczuwali żadnych przykrych dolegliwości.
Kiedy pojawili się przed wejściem do kopalni był już środek nocy. Osoby korzystające z kręgu teleportacji musiały liczyć się z czasem, który w tym wypadku pędził dwa razy szybciej. Do świtu, a co za tym idzie do przyjścia górników, pozostało im mniej więcej pięć godzin. Mieli na-dzieję uwinąć się jak najszybciej, biorąc pod uwagę fakt, że nie mogą pozwolić sobie na ewentual-ną wpadkę.
Bez słowa ruszyli do przodu, zawczasu tworząc w powietrzu kilka kul światła. Przed wej-ściem do kopalni spojrzeli po sobie. Na twarzach wszystkich malowało się skupienie – byli gotowi do rozpoczęcia ekspedycji w głąb tuneli.
Szli gęsiego ciasnym korytarzem, co potęgowało wrażenie, że zanim dojdą do jego końca będą zmuszeni wracać z powrotem. Korowodem kierowała Zaja, za nią podążał Henry, którego nie odstępowała Sesylia. Kytia oraz Bret trzymali się nieco z tyłu, zaś na samym końcu człapał zafascynowany Nimod. Świadomi tego, czym kończy się rozmowa w niepewnych kopalniach, nie wydawali z siebie żadnych dźwięków. Wszyscy oczyścili umysły, gdyby nagle coś wyskoczyło zza rogu, spod ziemi lub ze ściany.
— Widzę coś... — wyszeptała Zaja, kierując światło przed siebie. Jasny blask padł na wiel-kie, żelazne wrota. – To chyba jakieś drzwi.
Podeszli bliżej, przyglądając się uważnie wyrytym na wrotach symbolom oraz napisom. Żadne z nich nie rozpoznało w tym powszechnie stosowanych języków, co znacznie utrudniło po-prawne odczytanie starożytnej mowy. Bret dotknął zimnego metalu, mając nadzieję, że w ten sposób uda mu się otworzyć przejście.
— Co robimy? – spytał bardzo cicho, patrząc po towarzyszach. Wyglądali na bezradnych.
— Może naprzemy na skrzydła silnym wiatrem? – zaproponowała Kytia, stając obok Bre-ta. Sesylia zauważyła kątem oka, jak dziewczyna chwyta przyjaciela za rękę i mocno ściska.
— To mogłoby uszkodzić ściany tunelu – Nimod pokręcił głową, wodząc wzrokiem po wro-tach. Od dawna interesował się zapomnianymi, magicznymi świątyniami. W wolnym czasie czytał co nieco o odkrytych już miejscach. – Prawdopodobnie zwykła magia nie będzie w stanie ruszyć, a raczej aktywować tych drzwi. Potrzebny jest inny sposób.
— Jaki? Jakieś tajne zaklęcie? – Henry uśmiechnął się pobłażliwie. – Coś w stylu „Sezamie, otwórz się!"?
— To nie jest zabawne, Henry – Sesylia uszczypnęła chłopaka w ramię. – Jeśli nie pomyśli-my, równie dobrze możemy zacząć wracać.
— Odsuńcie się! – wtrąciła nagle Zaja, stając w pozycji bojowej.
— Co ty robisz? – Bret, podobnie jak reszta, wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
— Z buta wjeżdżam! – wymamrotała przez zęby, biorąc długi rozbieg. Z impetem kopnęła starożytne, nieużywane od setek lat wrota.
Ku zdziwieniu wszystkich – otworzyły się i nawet nie zaskrzypiały.
— Idziemy – rozkazała Zaja, jakby nigdy nic.
Korytarz znacznie się rozszerzył, dając im trochę więcej swobody. Solidne, choć niejedno-kształtne ściany były pokryte prawie wyłącznie pajęczynami; gdzieniegdzie na brudnej posadzce walały się całe szkielety lub tylko ich pojedyncze części. Co jakiś czas pojawiały się symbole po-dobne do tych, które zauważyli na wrotach. Nie byli otoczeni ziemią, więc mogli spokojnie roz-mawiać, bez obawy przed zasypaniem.
Co rusz skręcali lub schodzili po pękniętych schodach, by znowu iść prosto. Grobowa cisza, otaczająca ich niczym prastary kurz, mroziła krew w żyłach, dając poczucie piętrzącej się trwogi.
Kytia trzymała kurczowo rękę Breta, który rozglądał się dookoła, utrwalając w głowie jak najwięcej szczegółów. Nie należał do grona najprzystojniejszych, jednak swoje braki w wyglądzie aż nadto nadrabiał ponadprzeciętną inteligencją, bystrością i doskonałą pamięcią. Niejednokrot-nie wyratował grupę z poważnych opałów krótką, aczkolwiek bardzo ciętą ripostą oraz trzeźwo-ścią umysłu. Niektórzy mówili, że nadawałby się na władcę, jednak on wyraźnie stronił od tego pomysłu; nie mieszał się w politykę, a do wszystkiego, co było związane z luksusem, podchodził z wyraźną pogardą. Wynikało to z odizolowywania się od bogatej rodziny, do której wolał się nie przyznawać. Przez wiele lat skrywał informacje o swoich rodzicach oraz majątku, jaki posiada. Przyjaciół zdobył własną osobowością, nie zaś górą pieniędzy.
— Hej, czy my tędy nie przechodziliśmy? – rzucił, zauważając jakiś charakterystyczny punkt, który mijali całkiem niedawno.
— To niemożliwe, przecież cały czas idziemy prosto! – Zaja wyglądała na podenerwowa-ną. Przystanęła, żeby móc się naradzić z innymi.
— Prawdopodobnie to błędna trasa – stwierdziła obojętnie Sesylia, rozglądając się dooko-ła. – Przejście do dalszych części świątyni muszą być gdzieś ukryte.
— Czyli mówisz, że zrobiliśmy kółko? – Henry zaśmiał się bez wesołości. – Ci prastarzy magowie mieli naprawdę duże poczucie humoru.
— Wydaje mi się, że to raczej zabezpieczenie przed nieproszonymi gośćmi – wtrącił Nimod, krzyżując ręce na piersi. Był zdegustowany sytuacją, w której się znaleźli. – Znalezienie dalszej drogi może nam zająć wieczność.
— Mogę się mylić, ale chyba widziałam jakieś wgłębienie w jednej z ścian – powiedziała Kytia, mrużąc oczy.
— To chyba nasz jedyny trop... — Zaja wzruszyła bezradnie ramionami. – Pamiętasz, gdzie to było?
— Tak, to całkiem niedaleko – Kytia skinęła głową.
— Prowadź. Idziemy tuż za tobą.
Kytia pociągnęła za sobą Breta, przechodząc na sam przód korowodu. Reszta ruszyła żwawo, żeby zrównać się z nimi krokiem. Zaja, korzystając z okazji, przyłączyła się do Nimoda, który wciąż obstawiał tyły.
— Jak uważasz, ile kondygnacji ma ta świątynia?
— Sądząc po samym tym kolistym korytarzu, co najmniej trzy. To dość znany trik, który niejednokrotnie się sprawdził. Magowie tworzyli kilka przejść, przy czym tylko jedno prowadziło na piętro, w którym znajdowała się główna sala lub też pomieszczenia. Reszta sprowadzała po-dróżników na trzecią lub czwartą, a niekiedy nawet piątą kondygnację, gdzie aż roiło się od róż-norodnych pułapek, często magicznych.
— Czy w tym prawidłowym przejściu również występowały jakieś haczyki?
— Zazwyczaj jeden, może dwa, tak na wszelki wypadek. Znalezienie odpowiednich „drzwi" wymagało nie lada wysiłku i zdolności. – Nimod spojrzał smutno przed siebie. – Wgłębienie, o któ-rym wspomniała Kytia, jest prawdopodobnie zgubną drogą, choć mam nadzieję, że się mylę.
Zaja zasępiła się, myśląc nad czymś intensywnie. W końcu spytała:
— Nimodzie, czy jest możliwość przedostania się z niższych kondygnacji na tę właściwą?
— Zapewne tak, o ile przeżyjesz wszystkie zastawione pułapki.
— To tutaj! – krzyknęła Kytia. Zaja i Nimod szybko dołączyli do reszty.
Nisza, którą zauważyła dziewczyna, faktycznie rzucała się w oczy. Z powodzeniem mogła uchodzić za ukryte przejście, co tym bardziej zmartwiło dwójkę pilnującą tyłów korowodu. Podej-rzewali, że znalezienie drogi powinno być znacznie cięższe, jednak nie zdążyli podzielić się swoimi obawami z przyjaciółmi. Kytia dotknęła wgłębienie w ścianie, która nagle drgnęła.
— Co do...
— PODGŁOGA!
— UWAŻAAAAAJ—

— CIEEEEE...
Wylatując przez zapadnię, wylądowali z impetem na twardej ziemi. Znowu znaleźli się w tunelu, choć już nie takim, jak na samym początku kopalni. Glebowe ściany były równie szerokie, co w prastarym, kolistym korytarzu. Bret wylądował na plecach Kytii i tylko dzięki wyćwiczone-mu refleksowi udało mu się w ostatniej chwili przetoczyć na bok wraz z dziewczyną, robiąc tym samym miejsce Sesylii, Henry'emu, Nimodowi i Zai. Wszyscy sobie coś obili, jednak nikt bardziej nie ucierpiał – stosowanie medykamentów nie było konieczne.
— Światło... — wyszeptała Zaja, wspierając się na ramieniu Nimoda.
— Już – mruknął chłopak, wyczarowując przed sobą jasną kulę. Henry i Kytia zrobili do-kładnie to samo, dzięki czemu mogli się swobodnie rozejrzeć: za nimi wznosiła się ściana ziemi, co znacznie ułatwiało wybór dalszej drogi.
— Wszyscy cali? – Kytia spojrzała po przyjaciołach. Potaknęli głowami.
— Nie jestem pewien, która to kondygnacja, ale najlepiej będzie, jeśli przygotujemy się na najgorsze. – Nimod skinięciem głowy wskazał na prostą drogę przed nimi. — Niech jedno z nas wytęży wzrok, inne węch, a jeszcze inne słuch. Bardzo możliwe, że zaraz natrafimy na jakąś pu-łapkę.
— Trzymajmy się blisko – dodała Sesylia, biorąc Henry'ego pod ramię. Chłopak nie prote-stował, a nawet uśmiechnął się lekko. Od dawna darzył dziewczynę głębokim uczuciem, jednak nie był świadomy, że jego miłość została odwzajemniona. Miał pewne podejrzenia, choć za każ-dym razem brakowało mu odwagi, by wprost zapytać o to Sesylię. Kiedyś opowiedział rodzicom o swojej przyjaciółce, jednak gdy wspomniał o jej znachorskich planach na przyszłość, strasznie się zawiedli. Uważali, że to zawód bez większych perspektyw, przeznaczony dla słabych, nieumiejęt-nych magów, zaś Henry'emu wróżyli świetlaną karierę jako spec od magii bojowej, który wykła-dałby w Szkole Magii lub naradzałby się z generałami w armii króla. Chłopak, wbrew oczekiwa-niom rodziców, chciał poświęcić się sztuce. Miał ogromny talent do rysowania, a jeszcze większy do rzeźbienia. Chyba właśnie tę wrażliwość na piękno pokochała w nim Sesylia.
Ruszyli przed siebie, idąc praktycznie ramię w ramię w ciasnej grupie. Zaja, która wróciła do roli prowadzącej, wyostrzyła zmysł wzroku, by w razie czego jako pierwsza zareagować. Idąca za nią Sesylia położyła magiczny nacisk na węch, Bret zaś na słuch. Reszta skupiała się na utrzy-maniu światła. Taki podział wydawał się najlepszą taktyką, którą mogli zastosować w niezna-nym, podziemnym miejscu.

— Czuję jakiś dziwny zapach... — ostrzegła pół godziny później Sesylia, zatrzymując się w pół kroku. Rozglądając się dookoła, poruszała delikatnie nozdrzami. Wszyscy czekali, aż doprecy-zuje swoje obawy. W następnej chwili, nie spodziewając się niczego złego, wytrzeszczyła oczy. – To gaz ziemny! Ulatnia się, ale nie mam pojęcia skąd.
— Henry, uda ci się utworzyć jakąś tarczę? – zapytała Zaja, wyraźnie zmartwiona słowa-mi Sesylii. – Coś, co oddzieliłoby nas od tego gazu?
— Wedle życzenia, pani! – chłopak uśmiechnął się zawadiacko, wyciągając ręce przed sobą. Nie mogli tego zobaczyć, jednak od razu poczuli – gaz ustąpił czystemu powietrzu. – Zawsze lubiłem bawić się bańkami.
— Czy to normalne, że w takim miejscu jak to zaskakuje nas gaz ziemny? – spytała Kytia, drżąc lekko na całym ciele. Zaczęła tracić entuzjazm, z którym podchodziła do tej całej wyprawy.
— Prawdopodobnie to jedna z pułapek, choć nadal ciężko mi powiedzieć, na której kondy-gnacji się znajdujemy – Nimod wzruszył ramionami; był tak obojętny, jakby mówił o pogodzie.
— Sądzę, że mimo wszystko dobrze trafiliśmy. Patrzcie! – Bret wskazał palcem na rysujące się przed nimi łukowate przejście, a zaraz za nim potężne schody. Chcieli rzucić się do przodu, jednak w porę przypomnieli sobie o Henrym, który przez podtrzymywanie bańki powietrznej nie mógł biegać. Ograniczyli się do nieznacznego przyspieszenia kroku.
Dziesięć minut zajęło im dojście do celu. Schody doprowadziły ich pod kolejne, tajemnicze wrota, tym razem lekko uchylone. Mimo że opuścili podziemny tunel gaz ziemny nadal krążył w powietrzu, choć nic nie wskazywało na to, że Henry'emu kończył się zapas energii magicznej. Pewnym krokiem weszli do środka. Przestrzeń, która składała się na Salę Główną w zapomnianej świątyni, była niewyobrażalnie wielka. Bez problemu zmieściłoby się tutaj około pięć tysięcy osób.
Na samym środku znajdował się długi, masywny ołtarz, ustawiony na niewielkim podeście. Tuż za nim rysowała się wysoka, łukowata ściana, pokryta licznymi symbolami oraz napisami; niektóre z nich przypominały te, które znaleźli na pierwszych wrotach. Przed ołtarzem, zachowu-jąc dość sporą odległość, stało kilka złączonych ze sobą stołów, przy których poustawiano krzesła – było ich w sumie pięćdziesiąt. Wszystko utrzymywało się w naprawdę dobrym stanie, tak jakby magia, wyczuwalna w powietrzu, dbała o nienaganny wystrój Sali Głównej przez setki lat. Poje-dyncze kamienne otwory w ścianach prowadziły do pomieszczeń gospodarczych oraz mniejszych lub większych sypialni. Tam również panował nieposzlakowany porządek.
— Wypadałoby się rozdzielić, co wy na to? – Zaja spojrzała po towarzyszach.
— Jakaś obca magia nie dopuszcza do tej komnaty gazu ziemnego – wtrącił Henry, opusz-czając ręce. Nie wyglądał na zmęczonego. – Możemy swobodnie oddychać.
— W porządku, dziękujemy ci za pomoc, Henry! – Kytia uśmiechnęła się szeroko. – To może dwoje z nas poszuka wyjścia, dwoje zbada pomieszczenia poboczne, a pozostała dwójka zostanie tutaj i poszpera przy ołtarzu?
— Słusznie – Zaja potaknęła głową. Wzięła Nimoda pod pachę i pociągnęła w stronę cen-tralnej części Sali Głównej. – My zajmiemy się tą ostatnią kwestią!
— Chodź, Sesylio – Henry mrugnął do przyjaciółki. – Poszukamy wyjścia.
— Cóż, Bret, znowu jesteśmy na siebie skazani! – Kytia odwróciła się do chłopaka, zaciera-jąc ręce. – Zobaczmy, jak spali ówcześni magowie!
W jednej chwili rozeszli się w swoje strony. Jakkolwiek interesujące rzeczy można było znaleźć w całej komnacie, te najbardziej ciekawe znajdowały się w samym jej centrum. Nimod zaczął kręcić się wokół ołtarza, podczas gdy Zaja oddaliła się, by zbadać dokładniej zapierającą dech w piersiach łukowatą ścianę. Odwrócona plecami do przyjaciela, nie zauważyła jego poczy-nań, a jedno z nich było warte uwagi – zaczął drżeć na całym ciele, jakby przeszył go prąd, ni stąd ni zowąd wytrzeszczył oczy i chciał krzyczeć, jednak coś odebrało mu mowę. Trwało to może trzy minuty. Kiedy dziwne objawy ustały, wrzucił jakieś trzy stare książki do torby, z trudem łapiąc oddech. Cokolwiek mu się stało, wolał to przemilczeć.
— Nimodzie, możesz podejść? – Zaja nie mogła oderwać się od tajemniczych symboli.
— Mmm? – mruknął chłopak, podchodząc do dziewczyny. – Co jest?
— Spójrz tutaj – skinieniem głowy wskazała na szereg wyrytych obrazków przed sobą. – To wszystko składa się na jakąś historię, jednak nie umiem jej do końca zrozumieć. Na przykład tutaj! Mogę się mylić, ale magowie, którzy tutaj przebywali, odprawiali jakieś dziwne rytuały. Te kręgi... Pierwszy raz widzę coś takiego. O, a tutaj jest smok. Nie przypominam sobie, żeby w historii starożytnych magów pojawiała się jakaś wzmianka o tych przerażających bestiach.
— Smoki prawdopodobnie już wtedy zaliczały się do zagrożonego wyginięciem gatunku – Nimod podrapał się po głowie. – Możliwe, że pokazywały się w okolicach Mglistej Góry znacznie częściej, niż zanotowali historycy. Magowie z pewnością zauważyliby ich nagłe pojawienie, a kto wie, do czego wtedy dochodziło. – Spojrzał uważnie na ilustracje. Jedna z nich przedstawiała przemianę człowieka w smoka. Lustrował ją wzrokiem przez dłuższą chwilę, czując dziwne swę-dzenie w okolicach łopatek. Zaja najwyraźniej przeoczyła tę scenę, bo w żaden sposób jej nie sko-mentowała. Wędrując wzrokiem po ścianie, spojrzała kątem oka na Nimoda. Wnet odskoczyła, prawie jak poparzona.
— Na bogów, co ci się stało?! – krzyknęła, zasłaniając usta rękoma.
— O co ci chodzi? – Nimod zmarszczył brwi.
— Twoje oczy... Są czerwone. I mają strasznie wąskie źrenice, jak u kota.
— Co?!... – chłopak odruchowo potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się podejrzanych skutków jakiejś tajemniczej mocy.
— Zgaduję, że to przez magię, która się tu kłębi. Znalazłeś coś ciekawego przy ołtarzu? – Zaja patrzyła niepewnie na przyjaciela. Jego widok napawał ją swego rodzaju obrzydzeniem... A może strachem?
— Nie – skłamał Nimod. – Co najwyżej jakąś stertę pergaminów, zapisanych w tej staro-żytnej mowie.
— Weź je, a ja poszukam reszty – zarządziła dziewczyna, wyraźnie zbita z tropu. – Nie po-doba mi się to miejsce.
Zaja zostawiła Nimoda przy ołtarzu, kierując swe kroki w stronę pomieszczeń pobocznych. Miała nadzieję na szybkie znalezienie Kytii i Breta. Dalsza ekspedycja nie była najlepszym pomy-słem. Żeby ułatwić sobie poszukiwania, zaczęła wykrzykiwać głośno imiona przyjaciół. Dopiero po jakimś czasie uzyskała odpowiedź w podobnym tonie.
W tym samym czasie Nimod pakował do torby wszystkie zapiski, jakie znalazł na stole ofiarnym. Jakaś dziwna, nieznana energia zaczęła ogrzewać go od wewnątrz, co było naprawdę przyjemne. Korzystając z chwilowej samotności, zerknął do jednej z książek, którą wcześniej schował. Przewertował energicznie kartki w poszukiwaniu jakiegoś wyjaśnienia tak nienormal-nego stanu. Znalazł.
I w końcu zrozumiał wszystkie sceny, wyżłobione na łukowatej ścianie.
— Nimodzie! – Zai w końcu udało się znaleźć dwójkę przyjaciół. Wszyscy troje zmierzali właśnie w jego stronę. Chłopak wrzucił szybko książkę z powrotem do torby, czego na szczęście nikt nie zauważył. – Zbieramy się stąd, natychmiast. Widzieliście Sesylię i Henry'ego? – Zaja zwró-ciła się do Kytii i Breta.
— Tak, kręcili się przy tamtej ścianie – Bret wskazał na lewą część Sali Głównej. – Chyba coś tam znaleźli.
— Idziemy.
Pobiegli czym prędzej w tamtym kierunku, nawołując pozostałą dwójkę towarzyszy. Nie musieli długo szukać – Sesylia i Henry na tyle zbadali ścianę, że udało im się otworzyć przejście, prowadzące prawdopodobnie na zewnątrz kopalni.
— I jak? Macie coś? – spytała Sesylia, patrząc niecierpliwie po czwórce przyjaciół. Spo-dziewała się co najmniej góry złota albo chociaż zapomnianej wiedzy.
— Nimod znalazł jakieś stare papiery, przyjrzymy się im potem.
— Chłopie, co się stało z twoimi oczami? – Henry prawie zaniemówił na widok chłopaka, który wciąż miał czerwone oczy.
— Nie wiem – przyznał smutno. – To prawdopodobnie działanie magii, zaszczepionej w ścianach tej sali. Widzę bez zarzutów, więc nie marnujmy czasu!
Prześlizgnęli się przez przejście, zbiegając po schodach na dół. Niestety, gaz ziemny znowu utrudnił im przemarsz. Zatrzymali się w prastarym korytarzu, zerkając wyczekująco na Hen-ry'ego. Chłopak już unosił ręce, jednak w tej samej chwili Nimod wtrącił się słowami:
— Wystarczająco energii straciłeś. Pomożesz Bretowi stworzyć krąg teleportacji, kiedy się stąd wyniesiemy. Teraz ja stworzę bańkę.
Wszyscy potaknęli głowami, trochę zdziwieni taką nagłą zamianą ról.
Nimod wzniósł ramiona ku górze i ku przerażeniu wszystkich wytworzył płomienny pier-ścień. Jedna iskra wystarczyła do sprowokowania wybuchu, a co dopiero taka ilość ognia. Na krótko przed tym Sesylia ujrzała szaleńczy błysk w czerwonych oczach przyjaciela. Zdążyła wy-czarować tarczę, zanim eksplozja pożarła wszystko dookoła. Słyszała krzyki swoich towarzyszy – lament Kytii i Zai oraz przekleństwa Breta i Henry'ego.
A potem nastała już tylko ciemność.

— Obudziłam się w domu jednego z górników. Byłam praktycznie cała połamana, ale żyłam... — Sesylia spuściła głowę, zbierając myśli. Tak traumatyczne wspomnienie zawsze doprowadzało ją do łez. Pojedyncze krople zaczęły skapywać na blat biurka. – Nie widziałam niczego, poza ciemnością. Kobieta, która się mną zaopiekowała, a która była siostrą wspomnianego robotnika, nie chciała mnie okłamywać, bo zawód medyka jej tego zabraniał. Doznałaś poparzenia rogówki, a obrażenie jest na tyle głębokie, że nie będziesz widzieć już do końca życia — powiedziała wtedy. Na początku ciężko było mi się z tym pogodzić, jednak czas, który spędziłam na kuracji, pomógł mi się oswoić z myślą, że jestem ślepa.
— Pani Sesylio, ja...
— Kazałam ci nie przerywać – warknęła ostro, kontynuując opowieść. – Górnik powie-dział mi, że znaleźli mnie dwa dni temu pięćdziesiąt metrów przed kopalnią. Nie mam pojęcia, jak się tam dostałam, jednak wszystkie podejrzenia skłaniały się ku sile wybuchu. Niestety, nie natrafili na nikogo z mojej grupy, choć prosiłam ich co najmniej pięć razy o dokładniejsze po-szukiwania. Oto cała historia. Wszystko dla jakichś papierów...
— Co się potem stało? To znaczy... Jak to możliwe, że mistrz Nimod przeżył?
— Odnalazł mnie trzy lata później. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaka ogarnęła mnie wściekłość na jego widok. Chciałam go zabić gołymi rękoma za to, co zrobił naszym przyjacio-łom. Za to, że zabił ich z zimną krwią. Jego głupie tłumaczenia w ogóle do mnie nie docierały, a udawana skrucha tylko bardziej działała na nerwy.
— Co mówił?
— Wmawiał mi, że to przez tę magię, która krążyła w Sali Głównej, dopuścił się do ta-kiego czynu. Opętała mnie... Nie wiedziałem, co robię! Sam nie wiem, czemu przeżyłem, to musia-ła być jakaś tarcza ochronna ¬– zarzekał się na bogów. Minęły lata, a ja wciąż nie potrafię wyba-czyć mu tej zbrodni, nieważne, czy nieumyślnej, czy w afekcie. Świadomość, że straciłam ludzi, których kochałam, że straciłam Henry'ego... — Sesylia zacisnęła dłonie w pięści, dysząc ciężko. – Mam nadzieję, że ta opowieść da ci możliwość spojrzenia na twojego mistrza z zupełnie innej perspektywy.
Adeptka zamilkła, próbując przetworzyć wszystkie informacje. Historia, którą opowie-działa jej znachorka, całkowicie nią wstrząsnęła. Nie spodziewała się takiego aktu okrucień-stwa ze strony mentora. Nie wierzyła też, że niekontrolowana przez nikogo magia mogła do-prowadzić go do takiego stanu. Coś leżało na rzeczy, a ona chciała się dowiedzieć całej prawdy.
— Co się stało z zapiskami, które zabrał mistrz Nimod?
— Cały czas je ma. Nigdy nie miałam odwagi, żeby w ogóle na nie spojrzeć. – Sesylia westchnęła głęboko, prostując się. Zwróciła niewidzące oczy na dziewczynę. – Idź już. Dowie-działaś się wystarczająco wiele, by mieć powód do zmiany mentora. A w razie gdybyś nie po-słuchała mojej rady — nie przychodź do mnie potem z płaczem.
— Dziękuję, pani Sesylio – dziewczyna odłożyła rysunek Henry'ego, który cały czas ści-skała w ręce i ukłoniła się kobiecie, by następnie szybko opuścić lecznicę. Wracała do domu w blasku zachodzącego słońca, pełna nadziei na odkrycie całej tajemnicy.

Od natłoku myśli zakręciło jej się w głowie. Zatrzymała się na moście, opierając o ka-mienną balustradę. Wciągała głęboko świeże powietrze. Już dobrze... Już.
Nie, wcale nie było dobrze. Ktoś zaszedł adeptkę od tyłu, korzystając z chwili nieuwagi. Wielkie łapsko, które przysłoniło jej usta, odebrało możliwość wydania jakiekolwiek dźwięku. Cios w bok szyi zmiótł ją z nóg. Utraciła przytomność, a chciała tylko zaczerpnąć trochę tlenu.

— Przyniesiesz mi coś do jedzenia? Umieram z głodu.
Z pulsującym bólem głowy oraz szyi w końcu wróciła do świata żywych. Otworzyła po-woli oczy, zdezorientowana wobec swojego położenia, stanu i ryzyka śmierci. Jako pierwszą ujrzała kobietę, siedzącą przy niej na niskim krześle. Przeglądała jakąś księgę, która zdawała się być dziwnie znajoma. Adeptka zlustrowała obcą od stóp do głów, choć szczególną uwagę zwróciła na oczy. Je też już gdzieś widziała!
— Świat pomiędzy snem a jawą musi być naprawdę ciekawy, skoro postanowiłaś do nas wrócić dopiero po pięciu godzinach – wymruczała, uśmiechając się prawie niezauważalnie.
— Gdzie... Gdzie jestem? – spytała dziewczyna, masując się po głowie.
— W miejscu, które zwykłam nazywać domem – odparła obojętnie, mrużąc dziko błysz-czące oczy. – Przynajmniej tutaj jesteś bezpieczna. Póki co.
— Bezpieczna? Grozi mi jakieś niebezpieczeństwo?!
— Zbyt wielkie, żebyś mogła teraz wrócić do swojego gniazdka. Zostaniesz u nas na jakiś czas, później się zobaczy.
— Kim ty w ogóle jesteś? – adeptka była jeszcze bardziej zdezorientowana niż po prze-budzeniu.
— Nazywam się Neya, choć ludzie obracający się w moim środowisku mówią na mnie Trawiastooka. Ty zaś, jeśli dobrze zapamiętałam, zwracałaś się do mnie per Paskuda.
— Co?!... O czym ty...
— Należę do gatunku zmiennokształtnych. Mogę przybrać postać dowolnego zwierzę-cia, które kiedykolwiek widziałam na własne oczy. – Na twarzy Neyi pojawiła się duma. – Poruszanie się po mieście jako kot jest najbardziej optymalne.
— Jesteś magiem, tak?
— Tak, aczkolwiek moje umiejętności magiczne są dość ograniczone. Nadrabiam to swoją zdolnością gatunkową – Neya zaśmiała się cicho. – Jeszcze jakieś pytania?
— Dzisiaj – dziewczyna przypomniała sobie o sytuacji w rezydencji mistrza. – dlaczego mentor tak agresywnie zareagował na twój widok? Znacie się?
Trawiastooka potaknęła niechętnie głową. Wymowny wyraz twarzy wskazywał na to, że nie lubiła opowiadać o relacjach łączących ją z Nimodem. Od konieczności wyjawienia swo-jej historii uratował ją Morie, który wszedł do pokoju z dwoma porcjami jeszcze gorącego ste-ku. Z zawadiackim uśmiechem podsunął jeden talerz adeptce, a drugi podał Neyi, po czym bez słowa usiadł koło swojej towarzyszki.
— Jedz. Musisz odzyskać siły.

Ktoś zapukał do drzwi w charakterystyczny, znany wśród złodziei sposób. Neya, która siedziała w fotelu z opartymi o biurko nogami, otworzyła oczy. Jej wzrok szybko oswoił się z ciemnością otulającą pokój na poddaszu. Zanim pozwoliła gościowi wejść, westchnęła ciężko.
— Wejdź, Morie – mruknęła od niechcenia.
Złodziej—skrytobójca wślizgnął się do środka, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Ubrany na czarno, z łatwością wtapiał się w otoczenie, jednak teraz nie było to konieczne. Uśmiechnął się kątem ust, rad, że może porozmawiać z kobietą w cztery oczy. Nie obowiązywała go większość zasad panujących w gildii, toteż bez skrępowania zaczął mówić jako pierwszy:
— Zasnęła. Dodałem jej trochę proszku nasennego do obiadu, tak na wszelki wypadek.
— Świetnie... — odparła beznamiętnie Neya, przedłużając ostatnie samogłoski. Wyglą-dała na co najmniej znudzoną, choć to właśnie dzięki niej Morie zrozumiał, jak mylne mogą okazać się pozory. Krótkie, niekiedy monosylabiczne odpowiedzi przywódczyni gildii wynikały z dużego zmęczenia, które starała się zamaskować obojętnym wyrazem twarzy.
— Posłałem kilka czujek pod rezydencję. Nikt nie opuści jej niezauważony. – W głosie Moriego dało się słyszeć dumę z dobrze obmyślonej taktyki; nawet flegmatyzm Trawiastookiej nie był w stanie go zrazić.
— Lepiej, żeby nie dowiedziała się, co to za miejsce i czym się naprawdę zajmujemy – rzekła Neya, patrząc na Moriego spod przymrużonych oczu. Widział, jak co chwilę zaciska i rozluźnia szczękę.
— Co mam jej wmawiać? – mężczyzna uniósł pytająco brew.
— Bo ja wiem... — wzruszyła ramionami. – Gildia Najemników brzmi lepiej, niż Gildia Złodziei – uśmiechnęła się prawie niezauważalnie.
— Należałem kiedyś do jednej – przyznał Morie, wykrzywiając usta.
— A teraz jesteś tutaj. Czy to naprawdę ma jakieś znaczenie?
— Nie, tak tylko wspominam.
— Przynajmniej będziesz bardziej przekonywujący.
Zamilkli, co dało Moriemu czas do wyciągnięciu kilku wniosków. Zamierzał już wyjść, jednak w tym samym momencie wpadło mu do głowy jedno pytanie.
— Neyo?
— Mmmm?
— Wciąż go nienawidzisz?
Kobieta po raz kolejny westchnęła ciężko, zbierając niepoukładane myśli. Zmęczenie nie działało na jej korzyść.
— Kiedyś powiedział mi, że magia jest tym, czego nie wiesz. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że im więcej wiesz, tym gorzej śpisz. Dla mnie było już za późno, wszak nie chcia-łam do końca życia walczyć z koszmarami.
— To było dawno temu.
— Hmmm... Zrobiłam coś, co chyba każdy uczyniłby na moim miejscu. Dobranoc, Morie.
— Dobranoc, Neyo.
— Morie?
— Tak?
— Zajrzyj do jej domu przed snem. Mam złe przeczucie.
Kiedy Morie opuścił pokój na poddaszu, Neya wstała powoli, przeciągając się leniwie. Podeszła do okna, otwierając je na oścież — światło księżyca padło wprost na znużoną twarz kobiety.
Nie była głupia. Dobrze wiedziała, że dziewczyna skorzysta z pierwszej lepszej okazji do ucieczki.
— Morie... Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Znowu dałeś się nabrać.
Uśmiechnęła się pod nosem.
Opuściła pokój na poddaszu jako kruk. Pod osłoną nocy skierowała się do rezydencji dawnego mistrza.

Złodziej zszedł na dół, bez słowa wymijając krzątających się po budynku kolegów. Jeden z nich coś do niego powiedział, drugi klepnął w ramię, jeszcze inny zaczął zadawać setkę pytań – wszystkich troje zignorował z niewzruszoną miną. Znał Neyę od dzieciństwa i wiedział, że jeśli coś złego szepcze jej instynktowi, to nie jest to tylko podświadoma ostrożność.
Wypadł z karczmy, biorąc głęboki oddech. Był przygotowany na najgorsze. W końcu... Nie takie rzeczy już w życiu zrobił. Przeszedł podwórko, przeskoczył niski murek i skręcił w wąską uliczkę, by w mgnieniu oka znaleźć się na głównej ulicy.
Rozejrzał się. Do domu adeptki miał mniej więcej dziesięć minut – pięć, jeśli przyspie-szyłby kroku. Zastanawiał się chwilę, aż w końcu pokręcił głową, śmiejąc się na głos.
— Neyo... Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Znowu nie dałem się nabrać.
Uśmiechnął się pod nosem.
Pod osłoną cienia pobiegł do rezydencji Nimoda.

Młoda adeptka szybko dotarła do rezydencji swojego mistrza. Informacje, które zdobyła dały jej w końcu jasny obraz tego, co tak naprawdę ukrywał Nimod – brakowało jej tylko kilku szczegółów, które wyjaśniłyby ostatnie niedopowiedzenia. Rozmowa z Sesylią pozwoliła jej odgadnąć, co tak naprawdę znalazła tamtej pamiętnej nocy w bibliotece mentora i dlaczego nie była w stanie rozszyfrować tajemniczego języka. Cokolwiek oznaczały podejrzane napisy na książkach, musiała poznać prawdę i dowiedzieć się, z jakiego powodu Nimod dopuścił się tak haniebnego czynu na własnych przyjaciołach. Jeśli był pod działaniem starożytnej magii, z pewnością nadal go kontroluje.
Przemknęła się dziedzińcem na tyły posesji, chowając się za wysokimi krzakami oraz drzewami, które rzucały największy cień. Tym sposobem znalazła się całkiem blisko tarasu, z którego miała bezpośrednią drogę do biblioteki.
Zauważyła, że w środku – zarówno na korytarzu, jak w pojedynczych pomieszczeniach – palą się świece. Czyżby służący zapomnieli zgasić ostatnie płomienie? A może machnęli na nie ręką, wmawiając sobie, że prędzej czy później same znikną? Takie zachowanie było co najmniej dziwne. Postanowiła, że poczeka jeszcze chwilę, zanim rzuci się do przodu. Drżąc na całym ciele schowała się za krzewami azalii.
— Ciekawość nie daje ci spokoju, co?
Słysząc za sobą cichy szept, odwróciła się gwałtownie. Prawie krzyknęła, widząc groźnie błyszczące trawiaste oczy. Neya stała nad nią, całkowicie zlewając się z nocnym tłem. Wyglądała na porządnie wkurzoną, co przyprawiło dziewczynę o jeszcze większe dreszcze. Odpowiedziała jej jęknięciem:
— Skąd wiedziałaś, gdzie jestem?
— Ponieważ zrobiłabym to samo na twoim miejscu – odparła ponuro Neya. – Kiedy mówiłam o niebezpieczeństwie, jakie ci grozi, chciałam cię odwlec od pomysłu przychodzenia tu – złapała ją za rękę, ciągnąc w swoją stronę. Kiedy napotkała wyraźny opór, warknęła chłodno: — Wracamy.
— Nie! – dziewczyna wyrwała dłoń z uścisku. Spojrzała wyzywająco prosto w oczy roz-mówczyni, mając nadzieję, że chociaż raz wygra z nią wzrokową potyczkę. Przegrała. – Nigdzie nie idę. Chcę to wszystko wyjaśnić.
— Co chcesz wyjaśnić? Dlaczego jeszcze żyje, choć powinien był zginąć lata temu? – Neya parsknęła mimowolnie, marszcząc nos. – Chyba sama nie wierzysz w to, co chcesz zrobić. Nie puszczę cię na pewną śmierć.
— Dlaczego?
— Wystarczy, że ja dałam się na to nabrać – Neya była coraz bardziej zniecierpliwiona. Zaczęła przestępować z nogi na nogę.
— Nabrać na co? – dziewczyna nie ustępowała.
— Nieważne; idziemy.
— Nie! Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiesz mi prawdy.
— Tutaj?! Do końca postradałaś zmysły? – Neya pociągnęła ją za ramię, jednak szybko musiała odskoczyć. Adeptka wyczarowała kulę ognia, którą wycelowała wprost w pierś kobie-ty.
— Chcę poznać prawdę... Czy to tak wiele? – dziewczynie łamał się głos, jednak nie opu-ściła ręki.
— Ech. Tylko nie wiń mnie za to, co zobaczysz.
Neya poczekała, aż uczennica Nimoda zrezygnuje z kuli ognia, by bez obawy przed spa-leniem położyć ręce na jej głowie. Korzystając z dawno nieużywanej energii wewnętrznej prze-słała dziewczynie wspomnienie sprzed kilku lat.

— Jak zwykle przed czasem...
— Myślałam, że już rozmawialiśmy na ten temat, mistrzu.
Młodsza o jakieś dziesięć lat Neya siedziała na parapecie, gdy Nimod pojawił się w gabine-cie. To tutaj zazwyczaj odbywały się wszystkie lekcje, które udzielał dziewczynie już kilka miesię-cy. Była bystra i szybko się uczyła – pokładał w niej duże nadzieje. Nie miał też nic przeciwko te-mu, że prowadzi Gildię Złodziei. Zdarzało mu się korzystać z ich pomocy.
Podszedł do uczennicy, patrząc znad jej ramienia na roztaczający się za szybą widok. Jego rezydencja mieściła się na wzgórzu, dzięki czemu mógł podziwiać sięgające po horyzont różno-kształtne budynki oraz mniej lub bardziej zadbane ogrody. Mężczyzna spojrzał uważnie na Neyę. Patrzyła bezwiednie w dal, pogrążona w całkowitej zadumie. Nie należała do energicznych czy gwałtownych osób, jednak rzadko widział ją nieskoncentrowaną na otaczających ją szczegółach. Może mu to umknęło? A może po prostu nigdy dotąd nie pozwoliła sobie na zamyślenie w jego obecności.
— Neyo? – spytał spokojnie, uśmiechając się lekko.
— Mmmmm? – wymruczała, nie odrywając wzroku. To, że odpowiadała nie było jedno-znaczne z wróceniem myślami do rzeczywistości.
— Muszę wyjechać. Na kilka dni.
— Szerokiej drogi – odparła obojętnie, co szczerze zaskoczyło starego mistrza. Jeszcze nigdy nie odpowiedziała mu z taką ignorancją.
— Nie cieszysz się? – spytał pół żartem, pół serio. Próbował zwrócić na siebie jej uwagę.
— A powinnam?
— Będziesz miała trochę wolnego.
— Stoję na czele gildii, mistrzu. – Spojrzała na niego beznamiętnym wzrokiem, unosząc lekko brew. – Jeśli zrobię sobie wolne... Cóż. Długo nie postoi – wzruszyła ramionami, wracając oczami do poprzedniego widoku.
— Tylko się nie przemęcz siedzeniem na parapecie – odparł równie obojętnie co jego uczennica.
— Dziękuję za troskę – potaknęła zbywająco głową, po czym westchnęła głęboko i sku-piwszy się na mentorze, rzekła: — Muszę się zbierać. Vetus kręci się pod rezydencją i udaje nie-zauważalnego. Kiedy mistrz wraca? – spytała od niechcenia.
— Za kilka dni, jak mówiłem – odpowiedział spokojnie, niezrażony tym, że musi się powta-rzać.
— Słyszałam za pierwszym razem. Kilka dni to dość nieprecyzyjne określenie, nie sądzi mistrz? – wymamrotała, schodząc z parapetu. – Ile? Dwa dni? Pięć? Osiem?
— Kilka. – Nimod nie dawał za wygraną.
— Dobrze. Postaram się być przed czasem, jak zwykle. Choć niczego nie obiecuję.
Skierowała bezszelestnie kroki w stronę wyjścia, kiedy Nimod postanowił ją zatrzymać.
— Neyo... — zaczął. Dziewczyna zatrzymała się, czekając na dalsze słowa. Nie spojrzała w jego stronę. – Uśmiechnij się. Vetus nie kręciłby się tutaj, gdyby miał złe wieści.
— Człowiek się codziennie czegoś uczy, prawda, mistrzu?
— Tak. Mówiłem ci to tydzień temu.
— Mistrz też ma jeszcze czas na naukę – powiedziała sucho i wyszła bez słowa pożegna-nia. Nimod przez chwilę zastanawiał się nad jej słowami. Jak zwykle nie zwiodło ją wymuszone chwilą pocieszenie. Zerknął za okno.
Vetus, który nie ukrywał się już za krzakami, opuścił rezydencję w towarzystwie czarnego kota.

Neya siedziała przy wysokim barze w karczemnej izbie gildyjnej speluny. Ze znudzeniem wysłuchiwała raportu Vetusa, czekając cierpliwie, aż będzie mogła mu zadać jedno, zasadnicze pytanie.
— ... i wtedy ich zaatakowaliśmy, ale nie mieli niczego cennego. Jeden z nich był chyba szlachcicem, ale nie dam głowy. Kilka gróźb i puściliśmy ich wolno.
— Nie rozpoznają was? – spytała Neya, bawiąc się pustym kielichem.
— Nie, co do tego nie mam żadnej wątpliwości – odparł pewnie Vetus. Spojrzał niepewnie na przyjaciółkę, marszcząc czoło. – Co jest, kocie?
— Morie wciąż nie dał znaku życia – odparła, wykrzywiając usta do grymasu. Chciała w ten sposób ukryć wybrzmiewającą z jej głosu troskę.
— To duży chłopak, na pewno nic mu nie jest! – Złodziej poklepał dziewczynę po plecach. Był od niej o siedem lat starszy, co dawało mu powód do traktowania Neyi jako młodszej siostry. Dziewczyna nie miała nic przeciwko – cieszyła się z obecności Vetusa, tym bardziej, że był jedną z dwóch osób na które zawsze mogła liczyć.
— Obyś miał rację... — mruknęła cicho.
Poznała Moriego na ulicy, kiedy miała siedem lat. Był jej rówieśnikiem, więc wspólnie przeżyli dzieciństwo oraz młodzieńcze bunty. Szybko policzyła, że znają się już ponad dekadę, prawie dwie. Vetus dołączył do nich kilka lat temu, kiedy uratowali go spod zawalonego budynku. Cała trójka szybko zacieśniła więzy i założyła Gildię Złodziei, choć za oficjalne przywództwo od-powiadała Neya. Ich wspólnota obchodziła niedawno piątą wiosnę.
— Idę się położyć – powiedziała w końcu po długim milczeniu. Zanim udała się na górę, spojrzała przenikliwie na przyjaciela. – Nie ma mnie dla nikogo, dobrze?
— Mnie nie musisz dwa razy powtarzać, kocie – Vetus wyszczerzył się na swój łobuzerski sposób. Był naprawdę dobrym, starszym bratem.
Dziewczyna zaszyła się w pokoju na poddaszu, który od niedawna stał się jej królestwem. Położyła się w fotelu, głowę opierając o jeden, a nogi przewieszając przez drugi podłokietnik. Mi-nęła prawie godzina, zanim udało jej się zasnąć. Vetus zadbał o to, by nikt jej nie przeszkadzał – wszystkich awanturujących się wyrzucał na zewnątrz. Neya usłyszała nawet krzyki jednego z nich.
Uśmiechnęła się pod nosem, zamykając oczy.
Kochana rodzina...

Minęły trzy dni i ani Morie, ani Nimod nie pojawili się z powrotem w mieście. Neya zrobiła się jeszcze bardziej posępna, a jej stosunek do gildyjnych złodziei znacznie się ochłodził. Nie prze-siadywała z nimi w karczemnej izbie, nie żartowała sobie z władz, nie chwaliła dobrze wykona-nych zleceń i nie komentowała ani nie wściekała się z powodu tych nieudanych. Rzadko opuszczała pokój na poddaszu, co budziło wśród złodziei różne podejrzenia. Vetus tłumaczył wszystkim, że Neya źle się czuje i nie życzy sobie żadnych odwiedzin, jednak nikt nie był skłonny uwierzyć w wyssaną z palca historyjkę o domniemanej chorobie przywódczyni – odkąd powstała gildia nie zauważono u Neyi żadnych oznak złego samopoczucia. Krążyły plotki, że otaczała się magicznym polem siłowym, które chroniło ją od wszelkich wirusów, bakterii i idiotów.
Vetus jako jedyny otrzymał oficjalne pozwolenie na wejście na poddasze. Korzystał z tego przywileju przy każdej możliwej okazji, kiedy nie był zajęty nowym zleceniem lub pilnowaniem porządku, jako zastępca Neyi. Wyprosił przemiłą kucharkę o ciepły posiłek dla przyjaciółki i szyb-ko, by nie zdążył ostygnąć, zaniósł go do najwyżej położonego pokoju. Nie bawił się w pukanie, bo doskonale wiedział, że nawet jeśli Neya się wścieknie, to i tak nie będzie miała ochoty zrobić mu większej krzywdy.
— Zobacz, co upolowałem! – powiedział wesoło na wejściu, zamykając drzwi mocnym kopniakiem, ponieważ w dłoniach trzymał tacę. – Jeszcze ciepła! Twoja ulubiona potrawka z kró-lika.
— Najlepszą potrawkę robi pani Emilia – odparła beznamiętnie Neya, siedząc na parape-cie, czego nie czyniła wyłącznie u swojego mistrza.
— Nie wybrzydzaj – zacmokał Vetus, wywracając oczami. Postawił tacę na biurku, które – o dziwo! – nie było zagracone. Najwyraźniej Trawiastooka wzięła się za porządki. – Siadaj i jedz! – zachęcił ją, uśmiechając się szeroko.
— Nie jestem głodna – mruknęła chłodno, nawet nie rzucając okiem na przyjaciele. Wy-raźnie wypatrywała czegoś za oknem. Vetus nachmurzył się.
— Znowu przesiedzisz tam cały dzień... To niezdrowe, wiesz? – zauważył oburzony, pod-chodząc do Neyi. Położył jej ręce na ramionach i zaczął delikatnie masować. – Nawet nie wiesz, jaka jesteś spięta. Szczerze żałuję, że ten twój mistrzunio wyjechał. Przynajmniej miałaś jakieś zajęcie.
— Zajęcie? Nauka kolejnych sztuczek magicznych to żadne zajęcie, bracie – spojrzała na niego przelotnie. Zauważył zaczerwienienia wokół trawiastych oczu, jakby od łez. – Poza tym, mistrz jest najmniejszym problemem.
— Wiesz w ogóle, gdzie wyjechał? – spytał zatroskany Vetus.
— Nie. A powinno mnie to obchodzić?
— Powinno – odparł natychmiast, przypominając sobie, co miał przekazać przyjaciółce. Odwróciła głowę w jego stronę, unosząc pytająco brwi. – Wróciłem wczoraj w nocy z misji, pa-miętasz?
— Pamiętam, ale nie rozumiem, co to ma do rzeczy?
— Ano sporo! – uśmiechnął się dumnie, ciesząc się, że wie więcej od przyjaciółki i może ją czymś zaskoczyć. — Nie opowiem ci niczego, dopóki nie zjesz potrawki! – dodał, wskazując ge-stem ręki w stronę biurka.
— Ech... — Neya postawiła nogi na ziemi, kręcąc z dezaprobatą głową. – Niech ci będzie – wymamrotała przez zaciśnięte zęby i poczłapała do fotela. Usiadła na nim i powoli zaczęła jeść ciepły posiłek.
— To teraz słuchaj – Vetus oparł się tyłem o parapet i patrząc na jedzącą Neyę, zaczął opowiadać: — Kiedy wracałem wczoraj z misji, przejeżdżałem obok takiej starej wieży. Prawdo-podobnie pozostałość po jakimś garnizonie, nikt już tam raczej nie stacjonuje. Zatrzymałem się na chwilę, by nakarmić konia, ale szybko musiałem usunąć się w cień, bo ktoś podjechał wozem. Jakiś mężczyzna, łudząco podobny do tego twojego nauczyciela, został przywitany przez dwóch podej-rzanych typków w kapturach. Jeden z nich odprowadził powóz na tyły wieży, gdzie z nikt nie miał prawa go zobaczyć, przejeżdżając głównym traktem, zaś drugi zaprowadził przypuszczalnie twojego mentora do środka. Nie wiem, czy cię to jakoś zainteresuje, ale lepiej, żebyś wiedziała.
— Jaką masz pewność, że to był on? – spytała Neya, marszcząc czoło. Wysłuchiwała słów przyjaciela z najwyższą uwagą.
— Jak mówiłem, był naprawdę łudząco podobny, a wbrew pozorom mam dobrą pamięć do twarzy.
— Czy wiesz, co znajdowało się w wozie?
— Nie mam pojęcia, ale kiedy znaleźli się dość blisko, to usłyszałem niemrawe jęki. Ludzkie jęki.
— Niewolnicy?
— Szczerze wątpię. W Tyrei niewolnictwo jest przecież zakazane, a poza tym – po co komu niewolnicy w opuszczonej strażnicy?
— Możliwe, że ktoś urządził sobie w niej dom – Neya parsknęła mimowolnie, sama nie wierząc w to, co mówi.
— Nie wiem... Co nie zmienia faktu, że całość wydaje się naprawdę podejrzana.
— Gdzie dokładnie jest ta wieża? – Neya odsunęła tacę, rozkładając na biurku dość szcze-gółową mapę Tyrei.
— O, tutaj – Vetus potrzebował chwili, żeby znaleźć omawiane miejsce. Strażnica była zbyt daleko, żeby dojść do niej pieszo, jednak konno droga zajęłaby może dwie godziny.
Neya skinęła powoli głową, zaznaczając ołówkiem wskazany punkt. Złożyła mapę i włoży-ła do torby przewieszonej przez oparcie fotela, po czym przysunęła z powrotem tacę, żeby dokoń-czyć pieczeń. Wprawdzie nie smakowała tak dobrze jak w rezydencji mistrza, ale była naprawdę niezła. Cały czas czuła na sobie uważny wzrok Vetusa, który zdawał się myśleć nad czymś inten-sywnie.
— Zamierzasz się tam udać? – spytał w końcu, marszcząc czoło.
— Owszem – odparła krótko, odetchnąwszy z zadowolenia. Ciepły posiłek dobrze jej zrobił, a przynajmniej polepszył nastrój i przywrócił energię. – Jeszcze dzisiaj.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł, Neyo...
— Mój mistrz zrobił się niedyskretny... Czemu miałabym tego nie wykorzystać? – uśmiech-nęła się leniwie, co nie wróżyło nic dobrego. – Poza tym, to naprawdę niepokojące, że sprowadza jakichś ludzi do opuszczonej strażnicy. Nasuwa mi się tylko jedno rozwiązanie.
— Co masz na myśli? – Vetus szczerze pożałował, że zadał to pytanie. Odpowiedź Neyi prawie zrzuciła go z nóg.
— Nieużywana wieża, zamaskowani mężczyźni, mój mistrz z wozem wypełnionym ludź-mi... Z pewnością nie umówili się na wspólną herbatkę przy ciastkach orzechowych! – zaśmiała się bez wesołości, wstając od biurka. Krzątała się chwilę po pokoju, ubierając się oraz kompletując ekwipunek. Złodziej patrzył na to bezradnie.
— Przyprowadzić Nocarza? – spytał, przypominając o swojej obecności.
— Nie będzie potrzebny.
— Idziesz na piechotę? – Vetus wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
— Skądże! — Przewiesiła lnianą torbę przez ramię, uśmiechając się szeroko do przyjacie-la. – To strata czasu! Polecę o własnych skrzydłach.
— Zapomniałem... — mężczyzna uderzył się w czoło. – Jak zwykle.
— Już dobrze, przyzwyczaiłam się – machnęła lekceważąco ręką, zatrzymując się przed swoim przyjacielem. Stając na palcach, ucałowała go w policzek. – Nie czekaj z kolacją. Mam na-dzieję, że szybko się uwinę.
Zamurowanym taką nagłą wylewnością Neyi Vetus nie zdążył nic odpowiedzieć. Trawia-stooka szybko wyleciała przez okno.

Bycie ptakiem miało swoje plusy, co Neya niejednokrotnie przyznawała, jednak nic nie równało się z samą umiejętnością zmiennokształtności. Wiele zalet, wypływających z tej rzadko spotykanej genetyki, stanowiły wystarczającą rekompensatę niedużych pokładów energii we-wnętrznej. Wpadła na Nimoda całkiem przypadkiem i początkowo daleka była od przyjęcia pro-pozycji nauczania, jednak perspektywa rozwinięcia talentu magicznego okazała się silniejsza od jej dumy. Podchodziła do nauczyciela z dystansem, co czyniła za każdym razem przy zawiązywa-niu nowych znajomości. Cieszyła się, że dość szybko zrozumiał po jakim lodzie stąpa. Zwracał uwagę na jej zachowania oraz nawyki, by w miarę możliwości dostosować się do nich. Początko-wo doprowadzał ją tym do szału, później zaczął bawić, jednak koniec końców udało mu się osią-gnąć zamierzony cel – zdobyć zaufanie Trawiastookiej. I choć nie doszło do głębszych zwierzeń to zaszły duże zmiany w atmosferze, jaka panowała podczas lekcji. Coraz częściej pozwalała sobie na żarty w towarzystwie mistrza, już nie tak rzadko okazywała emocje, a i dobrze się z nią roz-mawiało nawet o banalnych rzeczach. Mniej kpiła, mniej ironizowała. Stała się zupełnie inną oso-bą.
Nic jednak nie działało tylko w jedną stronę. Nimod również zrobił się bardziej otwarty i rozmowny i nawet często proponował pomoc Gildii Złodziei. Co jakiś czas oczekiwał czegoś w zamian, zazwyczaj drobna robota, która nie sprawiała podopiecznym Neyi większych problemów.
Opowieść Vetusa wywołała u niej mieszane uczucia – z jednej strony coś jej podpowiada-ło, że powinna udać się na przeszpiegi, zaś z drugiej strony głośno odradzało jakąkolwiek eska-padę ze względu na ewentualne niebezpieczeństwo i naruszanie cudzej prywatności. Z reguły ignorowała wszelkie narzucone z góry zasady, toteż ogarnięta ciekawością patrzyła to w prawo, to w lewo, wypatrując opuszczonej strażnicy. Co jakiś czas musiała wylądować, żeby upewnić się co do kierunku lotu. Ciemność niezbyt utrudniała jej widoczność, jednak Vetus nie opisał dokład-nie owego miejsca. Wieża, równie dobrze, mogła być przysłonięta gęstymi koronami drzew.
W pewnym momencie zauważyła w oddali dziwny, czerwony blask. Podleciała bliżej, żeby zbadać tajemniczą poświatę, jednak nie spodziewała się, że tym samym trafi do celu podróży.
Światło wylewało się ze szczytu kamiennej wieży, która była częścią ruin niegdysiejszego fortu strażniczego. Niewielki fragment muru, który nie uległ zniszczeniu, zasłaniał przejezdnym przejście na tyły baszty, zaś dziko rosnące krzewy od razu utwierdzały w przekonaniu, że nie ma tam nic godnego uwagi.
Neya wylądowała za murem, szybko przybierając postać czarnego kota. Zielone ślepia błyszczały intensywnie w gęstym mroku. Zminimalizowała ryzyko wykrycia chowając się w cieniu starego dębu. Rozejrzała się dookoła, dokładnie lustrując każdy szczegół otoczenia. Wóz, o któ-rym wspomniał Vetus, stał tuż przy murze, przykryty grubą płachtą. Po głębszych oględzinach Neya skupiła swoją uwagę na kamiennych schodkach, które – jak zakładała – prowadziły na sam dół wieży. Zeszła po nich, jednak drewniane drzwi niemal natychmiast zastąpiły jej drogę. Chcąc nie chcąc wróciła do ludzkiej postaci.
— Hmm... — wymruczała pod nosem, nachylając się nad zamkiem.
Skupiła część energii wewnętrznej na zmyśle wzroku, co uniemożliwiło jej widzenie w ciemności. Przyjrzała się mechanizmowi, który zabezpieczał wejście: był stary, ale ostatnio dość często używany. Otworzenie go nie sprawiło Trawiastookiej żadnego problemu; zawsze nosiła ze sobą kilka wytrychów.
Uporawszy się z drzwiami, wślizgnęła się do środka pogrążonej w półmroku izby. Parę za-palonych świec zaczęło już przygasać, rzucając słabe światło na dwa okrągłe stoliki i stojące przy nich krzesła, rozłożone w kącie prowizoryczne posłania oraz siano, którym usłana była kamienna podłoga. Wstępna rewizja wskazała na niedawną obecność ludzi w tym pomieszczeniu. Neya nie była zaskoczona. Wiedziała, że zanim obierze sobie na cel zbadanie dziwnego, czerwonego blasku na szczycie wieży, będzie musiała poszukać wspomnianych przez Vetusa ludzi dla samej pewno-ści, że nikt nie został skazany na cierpienie.
Drzwi na wprost kierowały do izby na tej samej wysokości, w przeciwieństwie do prowa-dzących na dół schodów, umieszczonych tuż za kamiennym, łukowatym przejściem po prawej stronie. Neya przypuszczała, że dojdzie nimi do lochów albo czegoś, co służyło za więzienie. Wy-ciągnęła sztylet zza pasa, a następnie w stanie pełnej gotowości zeszła na niższą kondygnację. Znalazła się w dużym pomieszczeniu, którego większą część zajmowały liczne klatki, oddzielone wąskim korytarzem. Nieznacznie uchylone drzwi po drugiej stronie lochu jako pierwsze rzuciły jej się w oczy – wydobywało się stamtąd jasne światło. Prawdopodobnie ktoś niedawno – jeśli nie przed chwilą — odwiedzał to miejsce.
Powiodła wzrokiem po klatkach— większość z nich była pusta, jednak w niektórych, może siedmiu, znajdowali się ludzie. Żywi, prawie lub całkowicie nadzy ludzie, kulący się w kątach cel. Ten widok napełnił ją obrzydzeniem i potwierdził przypuszczenia, że nie odbywa się tutaj spotka-nie czysto towarzyskie.
— Co tu się dzieje? – Neya skierowała pytanie do młodej kobiety, która została uwięziona najbliżej wejścia. Leżała przy ścianie, zwinięta w kłębek, szlochając cicho. Miała na sobie jakąś lnianą szmatę, która niegdyś była pewnie sukienką. Słysząc nowy głos, podniosła głowę i natych-miast rzuciła się do krat. Złodziejka odruchowo odskoczyła, unosząc brwi ze zdumienia. Kobieta patrzyła na nią, dysząc ciężko. W szeroko otwartych oczach kryło się szaleństwo.
— Błagam, wypuść mnie stąd... — szeptała, wyciągając rękę w stronę Neyi. – BŁAGAM!
— Cii... — Neya przyłożyła palec do ust, a później, unosząc ręce w uspokajającym geście, zaczęła mówić dalej: — Wypuszczę cię, jeśli powiesz mi, co się tu dzieje i co to za miejsce.
— Ja... Ja nie wiem... Zabrali mojego męża na górę... Ja... — potrząsnęła głową, wracając do zdesperowanego szeptu. — Błagam cię, zabierz mnie stąd.
— Kto go zabrał? – Neya nie dawała za wygraną. W międzyczasie przyjrzała się dokładnie zamkowi. Kolejny prosty mechanizm. Najwyraźniej nowi mieszkańcy nie zadbali o wzmocnienie zabezpieczeń. – I jak dawno temu?
— Jacyś ludzie w maskach... Chyba kwadrans temu, nie wiem...
— Dobrze, spokojnie – Neya widziała, że kobieta jest coraz bliższa histerii. Za pomocą wy-trycha otworzyła zamek. – Zaczekaj! – złapała ją za ramię, bo już chciała uciekać. – Uwolnię two-jego męża, jeśli pomożesz mi z resztą – wskazała głową na pozostałe klatki – i wyprowadzisz ich na zewnątrz. Schowacie się w wozie i poczekacie tam na mnie, dopóki nie wrócę.
Kobieta znowu zaczęła płakać, jednak pokiwała głową na znak zgody. Neya szybko zajęła się pozostałymi zamkami, robiąc tym samym nieznaczne zamieszanie w lochu. Musiała co naj-mniej trzy razy uciszać więźniów. Kiedy w końcu zrozumieli, że ktoś przyszedł im z pomocą, za-częli wykonywać polecenia bez większego oporu. W dziesięć minut zdołali uspokoić się i wyjść na zewnątrz. Zgodnie z prośbą Neyi ukryli się w wozie. W tym samym czasie, rozbudzona wściekło-ścią złodziejka ruszyła prędko w stronę jasnego światła, wbiegając po krętych schodach na górę. Okazało się, że to bezpośrednie przejście z lochu do komnaty na szczycie wieży, skąd sączyła się czerwona poświata, zauważona wcześniej z lotu ptaka.
— ... A co z tymi? – usłyszała, zbliżając się do celu. Momentalnie przystanęła, by podsłu-chać czyjąś rozmowę. Niektóre słowa zdołały jej umknąć.
— ... jego kolej. Ilu zostało w lochu?
— Pięciu i ..., ale nie sądzę, żeby to robiło różnicę.
— Zejdź po kolejną dwójkę.
— ..., panie.
Neya przywarła do ściany, słysząc czyjeś kroki na schodach. Szybki refleks pozwolił na błyskawiczną zmianę w pająka w tej samej chwili, w której jeden z rozmówców wyminął miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała. Nie tracąc czasu wróciła do swojej człowieczej postaci, by zbiec za nieznajomym i zdecydowanym ruchem podciąć mu gardło, kiedy ten nie był niczego świadomy. Zrobiła to z zimną krwią – była przygotowana na taką ewentualność.
Wróciła z powrotem na górę, zatrzymując się na zwieńczeniu schodów. Przed sobą miała krótki korytarz, a na jego końcu zamknięte drzwi. Wylewało się spod nich czerwone światło, choć to nie ten widok zbił Trawiastooką z nóg.
— Morie?... – wyszeptała, z przerażeniem patrząc na leżącego u progu przyjaciela. Był rozebrany od pasa w górę, a z licznych ran – jakby od bata — na klatce piersiowej i plecach są-czyła się krew. Koło młodzieńca siedział równie mocno poharatany mężczyzna, przypuszczalnie mąż znalezionej w lochu kobiety. Przez poniesione obrażenia stracił przytomność.
— Ne... Neya... — wymamrotał Morie, podnosząc niemrawo głowę. Łzy zebrały się w ciemnych oczach. – U—ucie... Uciekaj stąd.
— Zwariowałeś? – Złodziejka pomogła przyjacielowi wstać, łapiąc go w pasie i przewie-szając sobie jego rękę przez szyję. – Dasz radę iść?
— Mhm... — Morie wsparł się ręką o ścianę, żeby nie upaść. – Trzeba... Trzeba go stąd za-brać – wskazał palcem na nieprzytomnego mężczyznę.
— Zajmę się nim. Idź na dół, dogonię cię! – Neya podeszła do więźnia, dokładnie spraw-dzając jego stan. W tym samym czasie Morie zaczął schodzić powoli po schodach, cały czas pod-pierając się dłonią.
— Błagam, obudź się! – Trawiastooka to klepała mężczyznę po twarzy, to potrząsała nim w miarę delikatnie.
Ocknął się dopiero po dłuższej chwili, jednak nie był w stanie nic powiedzieć. Neya zdawa-ła sobie sprawę, że nie ma dużo czasu, toteż musiała zdać się na własne umiejętności. Z trudem postawiła więźnia na nogi. Ruszał się bezwładnie, uwieszając się dziewczyny jak worka. Ograni-czał jej tym pole manewru.
— Przyprowadziłeś kolej... — drzwi otworzyły się z hukiem. Dziewczyna zobaczyła w nich swojego mistrza... całego we krwi. Zauważyła dziwny krąg za jego plecami oraz stertę trupów. Czerwone światło ogarnęło całą komnatę. – Neya?!
Wykorzystała jego chwilowe zaskoczenie, by oślepić go wiązką białego światła. Korzysta-jąc z zyskanego czasu, odwróciła się plecami do więźnia, kładąc jego ręce na swoich barkach. W takiej pozycji przybrała postać tygrysa, co znacznie ułatwiło wydostanie stąd leżącego na grzbie-cie mężczyzny.
Zbieganie po schodach nie było takie proste, jak się wydawało, tym bardziej, że ostrożność stała się priorytetem. Neya cieszyła się w duchu, że „pasażer" pojął wagę sytuacji i nie robił do-datkowych problemów. Zacisnął ramiona wokół tygrysiego łba, zmniejszając ryzyko ześlizgnięcia się na ziemię. Okazało się to naprawdę przydatne, biorąc pod uwagę goniącego ich maga, który chyba nie był zadowolony z odwiedzin uczennicy.
Po męczącym biegu miała w końcu prostą drogę do wyjścia. Słyszała za sobą wściekłe okrzyki Nimoda i czuła, jak próbuje ją spowolnić ognistymi pociskami. Kiedy znaleźli się w lochu, wydał z siebie nieludzki ryk, który nie przypominał żadnego znanego jej zwierzęcia, a tym bardziej człowieka. Zanim rzuciła się schodami na górę, obejrzała się. Mistrz stał przy jednych z ostatnich klatek, drżąc na całym ciele. Mimo sporej odległości, która ich dzieliła, bez problemu udało jej się dostrzec czerwoną barwę oczu mentora, której nigdy dotąd u niego nie widziała.
Na zewnątrz czekali na nią więźniowie oraz... Vetus. Siedział na przedzie wozu, gotowy do natychmiastowej drogi. Widząc wybiegającego tygrysa z mężczyzną na grzbiecie, spiął konie. Neya wskoczyła do środka w tej samej chwili, gdy pojazd ruszył. Więzień odstąpił od złodziejki w momencie, gdy na powrót przybrała kobiecą postać. Spojrzał na nią z przerażeniem, tak jak po-zostali więźniowie, po czym rzekł:
— Dz... Dziękuję, nieznajoma.
— Nigdy więcej nie biorę cię na pasażera – mruknęła, odgarniając mokre od potu włosy do tyłu. Powędrowała wzrokiem po twarzach więźniów. Morie uśmiechnął się do niej słabo.
— Coś czuję, że twoja jutrzejsza lekcja z mistrzem nie odbędzie się.

Tydzień później po przerażających wydarzeniach cała trójka spotkała się w pokoju na poddaszu, by porozmawiać o tym, co zaistniało. Neya poświęciła swój wolny czas, żeby przywró-cić okaleczonego Moriego do względnej normy. Vetus, posłuszny jej zaleceniom, zadbał o bezpie-czeństwo i opiekę nad mniej lub bardziej pokrzywdzonymi więźniami z opuszczonej strażnicy. Mężczyzna, którego Trawiastooka wyniosła na własnym grzbiecie, postanowił odwdzięczyć się swojej wybawczyni, przyłączając się do Gildii Złodziei. Okazał się naprawdę przydatny, jeśli cho-dziło o wyłudzanie informacji. Jego żona nie była najszczęśliwsza z takiej pracy, ale miała przy-najmniej pewność, że jest w dobrych rękach. Pozostali pokrzywdzeni utrzymywali dobry kontakt ze złodziejami, pomagając im od czasu do czasu w drobnych sprawach.
Co się tyczyło rytuału i nauczyciela Neyi... Wolała o tym nie mówić. Morie oraz Vetus tylko raz ośmielili się poruszyć ten temat.
— Nie chcesz tego wyjaśnić? – spytał rówieśnik złodziejki, patrząc na nią kątem oka. Stała za nim, nacierając jego plecy jakąś podejrzaną maścią.
— Nie widzę powodu, żeby cokolwiek wyjaśniać. Mój mistrz bała się zakazanymi rytuała-mi, którym oddawali się czarni magowie – odparła chłodno, przerywając na chwilę. Spojrzała na niego karcąco. – Poza tym, szczerze wątpię, żeby chciał mnie widzieć.
— Dziwię się, że powstrzymał się od wyrównania rachunków – wtrącił Vetus, opierając się o ścianę. Obserwował swoich przyjaciół spod zmrużonych oczu.
— Zwróciłby na siebie zbyt dużą uwagę – stwierdziła beznamiętnie. Za maską obojętności ukrywała prawdziwe, zżerające ją od środka emocje. Była naprawdę wściekła.
— I tak uważam, że przydałaby ci się dodatkowa ochrona – zauważył Morie, patrząc wprost na Vetusa, jakby szukał u niego poparcia. – Mogę ci towarzyszyć przez cały czas, ale ktoś musi pilnować drzwi od zewnątrz. Nie, Vetusie – widząc, że starszy złodziej chce coś powiedzieć, uciszył go ręką – jedno z nas powinno siedzieć z resztą gildii na dole. Najmiemy kogoś do roli ochroniarza i tyle.
— Nimoda nic nie zatrzyma, jeśli będzie chciał mnie dorwać – Neya westchnęła ciężko, wysłuchując z dezaprobatą słów Moriego.
— Będziemy po prostu spokojniejsi, Neyo.
— To bardzo wygodnie, czyż nie? – odsunęła się od Moriego, wyraźnie poirytowana. Mło-dzieniec odwrócił się do niej, rozkładając pytająco ręce. – Wy będziecie spokojni, że nic mi nie grozi. A co ja mam powiedzieć? Gdybym zignorowała opowieść Vetusa nie rozmawialibyśmy teraz w trójkę – wycedziła, zaciskając dłonie w pięści. – Wy będziecie spokojni... Świetnie! Wiecie co? Wypierdalać! – krzyknęła, wskazując im drzwi. – Nie zgadzam się na żadną ochronę!
Morie i Vetus spojrzeli po sobie zdezorientowani, jednak bez słowa opuścili pokój na pod-dasz.
Neya zaczęła płakać. Wszystkie złe emocje w końcu znalazły ujście.
Miesiąc później dwaj krępi złodzieje dostali ważną misję na czas nieokreślony. Mieli pilno-wać Neyi jak oka w głowie, nawet jeśli zamierzała ich za to zabić. Razem z Moriem musieli znosić najgorsze humory oraz kaprysy Trawiastookiej, pocieszając się świadomością, że tylko ona utrzymuje gildię przy życiu.

Adeptka odskoczyła od Neyi, patrząc na nią z przerażeniem. Kobieta stała bez ruchu ze spuszczoną głową, oddychając ciężko. Milczała długo, regenerując siły. Przesyłanie wspomnień wymagało od niej zużycia dość sporej ilości energii wewnętrznej.
— Zadowolona? – powiedziała w końcu, zerkając na dziewczynę spode łba. Okrutny śmiech, na który się zdobyła, wywołał u adeptki dreszcze na całym ciele. Nigdy dotąd nie sły-szała czegoś podobnego. – Poznałaś prawdę. Nadal chcesz z nim porozmawiać? – Neya ni stąd ni zowąd spojrzała rozmówczyni prosto w oczy. Kipiała ze wściekłości, a żądza mordu, która przez nią przemawiała, odebrała uczennicy Nimoda głos.
— Ja... — urwała natychmiast, kuląc się pod groźnym wzrokiem Trawiastookiej. – Prze-praszam, Neyo... — dziewczyna wyciągnęła rękę przed siebie, skupiając w niej część swojej energii.
Oślepiające światło otoczyło Neyę ze wszystkich stron. Złodziejka zaczęła się miotać, co dało adeptce trochę czasu. Zapamiętała tę sztuczkę ze wspomnienia, które jeszcze chwilę temu prawie zwaliło ją z nóg. Pobiegła w stronę tarasu, nie dbając o konsekwencje nagłego wtargnięcia. Szarpnęła drzwi, wpadając do środka rezydencji. Płomienie świec zamigotały od silnego podmuchu powietrza, które dostało się na korytarz.
Nie zobaczyła nikogo w zasięgu pola widzenia, co wprawiło ją w lekkie zdziwienie. Nie marnowała jednak cennego czasu i pognała w stronę sypialni mistrza na piętrze. Po drodze, głównie w pojedynczych korytarzach, ale także na parterowym holu, dostrzegła wiele śladów krwi, choć trudno było stwierdzić, do kogo należała.
„Urso?"
Zatrzymała się u szczytu schodów. Nie była pewna, czy to jej podświadomość, czy na-prawdę ktoś ją wołał.
„Urso... Chciałbym się pożegnać."
Wytrzeszczyła oczy, chwytając się za głowę. Słyszała głos mistrza, ale... Ale jak? Czyżby czytał jej w myślach? I dlaczego brzmiał tak nienaturalnie?
„Proszę, przyjdź do biblioteki. Ja nie mam już siły."
Szybko obrała nowy cel, wracając się do punktu wyjścia. Kiedy przebiegała obok wyjścia na taras, z przestrachem zauważyła zniknięcie Neyi w ogrodzie. Albo poszła jej śladem, albo zostawiła ją na pastwę losu. Jedno było pewne – z pewnością nie tryskała radością.
Korytarz prowadzący do biblioteki obfitował w kałuże krwi. Makabryczny widok i przypuszczenia, które momentalnie uformowały się w jej umyśle, napełniły ją strachem. Pomyśleć, że cały horror zaczął się przez użycie energii wewnętrznej na oczach Sesylii... Nikt normalny nie uwierzyłby w tak banalną przyczynę.
Otworzyła drzwi, jednak to co zobaczyła w środku, zmusiło ją do ich szybkiego za-mknięcia. Oparła się o nie plecami, dysząc ciężko. Czuła, że jej serce wali jak opętane.
„Urso... Wróć proszę."
Znowu usłyszała głos mistrza, rozprzestrzeniający się po całym umyśle. Mówił łamią-cym głosem, zżerany przez wstyd i skruchę. Chyba to w ostateczności przekonało ją do wejścia. Zacisnęła zęby i naciskając klamkę, przekroczyła próg biblioteki.
Wewnątrz sześciokąta, utworzonego przez wysokie regały, klęczał Nimod. Krąg rytual-ny stracił swój intensywny, czerwony blask, choć nadal tliła się w nim magia. Adeptka zauwa-żyła ciała pokojówek, lokaja, kucharzy, ochmistrzyni... Wszystkich tych, którzy od lat wiernie służyli staremu magowi, a który teraz ociekał ich krwią. Podniósł głowę, żeby spojrzeć na swo-ją uczennicę. Płakał.
— Urso... — wyszeptał żałośnie, drżąc na całym ciele. Dziewczynie zrobiło się go żal. Chciała podejść, ale zatrzymał ją głośnym protestem: — Nie! Nie zbliżaj się! Krąg jeszcze dzia-ła... Nie chcę odbierać więcej żyć.
— Mistrzu... — wyjąkała, padając na kolana. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. – Dlaczego? Dlaczego ich zabiłeś?
— Ja... — przełknął łzy, które spływały po jego wychudzonej twarzy. Wyglądał fatalnie. – Nie miałem innego wyjścia. Umieram, Urso.
— Nigdy nie mówiłeś do mnie w ten sposób... — zauważyła. Krąg zaczął całkowicie przygasać. Kiedy resztki magii zupełnie z niego uleciały, uczennica podbiegła do swojego mi-strza i nie zważając na nic, przytuliła go mocno. – Mistrzu...
— Należą ci się wyjaśnienia – rzekł cicho, trochę zdziwiony taką reakcją dziewczyny. – Chociaż Neya z pewnością wiele ci już powiedziała – zaśmiał się pod nosem, zerkając w stronę drzwi. – Wejdź, zła kobieto.
Ursa zmarszczyła czoło, lekko zdezorientowana. Nim się obejrzała, Trawiastooka weszła do biblioteki. Dygotała z wściekłości, obracając nerwowo sztylet między palcami.
— Powinnam cię zabić. Za to, co zrobiłeś tamtym ludziom i Moriemu...
— Odkupię wszystkie swoje grzechy, jeśli pozwolisz mi wyjaśnić – Nimod patrzył na dawną uczennicę z lekkim uśmiechem. Właśnie taką ją zapamiętał.
— Złodzieje już wiedzą, że mnie nie ma. Pospiesz się.
— Zacznijmy od tego, że się przedstawię... — odsunął od siebie Ursę, stając na równych nogach. – Nazywam się Ibrido.

Regały przewróciły się z ogromnym hukiem na ziemię, usypując posadzkę setką starych ksiąg. Krąg rytualny oraz ciała służących zniknęły pod ciałem potwora, który ledwo zmieścił się w czterech ścianach biblioteki. Neya oraz Ursa musiały cofnąć się pod same drzwi, żeby nie zostać przygniecionymi. Obydwie straciły mowę; stały wryte z wytrzeszczonymi oczami. Młoda adeptka w końcu zrozumiała znaczenie słów Sesylii, która określała Nimoda „plugawym mieszańcem". Nie chodziło o pałanie się czarną magią. Chodziło o bycie smokiem.
— Fakt, nie jest to najlepsze miejsce na takie prezentacje – powiedział pół żartem, pół serio, starając się choć na trochę rozprostować skrzydła. Niestety, pomieszczenie nie było przystosowane do stworzeń jego rozmiaru. – Ex semine viri cum draconis... Tak określa się isto-ty mojego pokroju. Mieszańców.
— Czy do przemiany doszło w ruinach świątyni? – spytała Ursa, chowając się za Neyą. Złodziejka stała spokojnie, przyglądając się smoczej formie Nimoda z widocznym zaintereso-waniem. Podziwiała szare, trudne do zniszczenia łuski, ostre kły, solidne skrzydła oraz ma-sywny ogon. Zaczęła się zastanawiać, czy w takich okolicznościach sama potrafiłaby przybrać postać smoka.
— Owszem. Z początku nie wiedziałem, co się stało, jednak bliższa rewizja pozwoliła mi zrozumieć sens symboli zapisanych w książkach – jasnozielone ślepia śledziły każdy ruch obu uczennic. – Neyo, możesz spróbować, ale wolałbym, żebyś zrobiła to na zewnątrz.
— Umiesz czytać w myślach – to było raczej stwierdzenie niż pytanie. Głos Neyi był pe-łen wyrzutów.
— To tylko jedna z nielicznych umiejętności, którą zyskałem po przemianie... — urwał, kręcąc łbem. – Wszystko jednak ma swoją cenę. Gdybym wiedział, ile będzie mnie to koszto-wać, nigdy nie zgodziłbym się na tę eskapadę. Henry od początku miał rację... A ja odebrałem go Sesylii.
— Dlaczego zabiłeś swoich przyjaciół? – Ursa podeszła bliżej smoka, niepewnie dotyka-jąc jego łapy. Ibrido nawet nie poczuł.
— Ta magia... Starożytni magowie, którzy znani byli ze swojej dualistycznej natury, nie umieli opanować do końca smoczej natury. Wymagała od nich zbyt wiele energii, a ta – jak sa-ma wiesz – nieszybko się regeneruje. Znaleźli zasadniczo prosty sposób na odnowę mocy – zaczęli przeprowadzać rytuały na niewinnych osobach, z zimną krwią wysysając z ich dusz całą życiodajną energię. Jakkolwiek obrzydliwa metoda, pozwalała na minimalne przedłużenie żywota. Przez cały czas szukałem innej drogi na przyspieszenie regeneracji, ale nic nie było równie skuteczne. Magia z tamtej świątyni zaczęła mnie wyniszczać. Musiałem zabijać, żeby przeżyć.
— Ale teraz coś poszło nie tak, prawda? – zauważyła Neya, krzyżując ręce na piersiach. Uspokoiła się, mówiła ze zwykłą dla siebie beznamiętnością: — Potrzebowałeś coraz więcej energii, a to oznaczało większą liczbę ofiar.
— Tak, zgadza się. Musiałbym wybić całe miasto, żeby zyskać szanse na dalsze życie – odpowiedział cicho, pochylając łeb. Ursa zacząła gładzić go po łapie.
— A zabiłeś służących, ponieważ?... – Neya zmrużyła lekko oczy.
— Chciałem zdobyć trochę czasu, żeby się z wami pożegnać. Po tym, jak zobaczyłem cię pod rezydencją, nie miałem wątpliwości, że Ursa prędzej czy później pozna prawdę. Wiedzia-łem, że przez nienawiść do mnie będziesz próbowała powstrzymać ją od powrotu do rezyden-cji.
— Przez te dziesięć lat nie dałeś mi powodu do wybaczenia. Chciałeś zabić Moriego! – była uczennica Nimoda krzyknęła z wściekłością.
— Nie miałem pojęcia, że to on. Zawsze kontaktowałem się albo z tobą, albo z Vetusem. Na Moriego natknąłem się całkowicie przypadkiem, chciał mnie ograbić, jednak sprawy szybko przyjęły zupełnie inny obrót. Gdybym wiedział... — Ślepia Ibrida zrobiły się szklane. – Neyo... Gdybym wiedział...
— Zawsze wszystko wiesz! – ryknęła, gestykulując energicznie. – Zawsze!
— Nawet taki stary ignorant jak ja nie jest w stanie posiąść całej wiedzy – odpowiedział spokojnie. – Dowiedziałem się dopiero po fakcie. Nie masz pojęcia, jak było mi wstyd. Od dzie-sięciu lat słuchałem tylko o twoich poczynaniach, jednak kiedy zobaczyłem cię pod kocią po-stacią w rękach pokojówki... Ogarnął mnie szał. W jednym momencie zapomniałem, kto jest naprawdę winny. Byłem po prostu wściekły, że przerwałaś mi wtedy rytuał.
Ibrido skrzywił się nagle, czując wewnętrzne ukłucie bólu. Wydał z siebie potworny ryk, któremu towarzyszył powrót do ludzkiej postaci. Dzięki szybkiej reakcji Ursy zdołał utrzymać się na nogach.
— Mistrzu, wszystko w porządku? – spytała niepewnie.
— Tak... Nie mam już tyle energii, żeby utrzymać smoczą formę – machnął lekceważąco ręką, zatrzymując wzrok na Neyi. Westchnął ciężko, po czym powiedział niemal błagalnie: — Ufam, że mi kiedyś wybaczysz.
Trawiastooka nie zdążyła nawet zmarszczyć brwi. Niewiarygodnie silny atak magiczny odrzucił ją z impetem do tyłu. Momentalnie straciła przytomność, opadając bezwładnie wzdłuż ściany.
— Co ty robisz?! – Ursa krzyknęła głośno. Podbiegła do ogłuszonej złodziejki, jednak ta nie dawała żadnego znaku życia.
— To zła kobieta – parsknął pod nosem. — Zakłócałaby rozmowę, a mam jeszcze kilka rzeczy do wyjaśnienia – odpowiedział, starając się utrzymać równowagę. Słabł z minuty na minutę. – Spokojnie, niedługo się ocknie. Nigdy w nią nie wątpiłem... Żałuję, że nie mogłem liczyć na to samo.
— Magia ze świątyni wcale cię nie opętała, prawda? – Ursa spojrzała z powrotem na mi-strza.
— Nie nazwałbym tego opętaniem. Po prostu coś kazało mi pozbyć się świadków. Świątynia musiała pozostać zapomniana... Nie przewidziałem jednak, że Sesylii uda się przeżyć – przyznał, uśmiechając się kątem ust. – Nigdy nie darzyła mnie szczególną sympatią, a mimo to zgodziła się przyjąć cię do lecznicy. – Westchnął ciężko, śmiejąc się cicho. — Proszę, powiedz jej wszystko miesiąc po pogrzebie. Szczerze żałuję, że eskapada skończyła się w taki sposób.
— Jak to możliwe, że przeżyłeś?
— To chyba proste? Ogień nie jest w stanie zabić smoka.
— Co się stanie z tą rezydencją po twojej śmierci? – spytała, pokazując gestem głowy na otaczającą ich przestrzeń.
Nie dano mu czasu na odpowiedź. Zza zasłon, które przysłaniały okna biblioteki, wybie-gła zakapturzona postać. W jednej chwili podbiegła do ledwo utrzymującego się na nogach Ni-moda, by przebić mu serce ostrzem półtoraka. Mag wydał z siebie stłumiony jęk, po czym padł bezwładnie na ziemię. Dusza ostatniego mieszańca uleciała w nicość.
— Jak dobrze, że nie był odporny na stal.
Nieznajomy mimowolnie odsłonił twarz, kiedy wyjmował miecz z pleców martwego mistrza.
Morie w końcu wyrównał rachunki.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
środa, 04 luty 2015 11:36

Kroniki Amberu

Roger Zelazny znany jest każdemu miłośnikowi literatury fantasy – jeśli ktoś dopiero raczkuje w tej dziedzinie i o nim nie słyszał, niech lepiej natychmiast zapisze sobie jego nazwisko. Nie bez przyczyny zaliczany jest on do grona pisarzy, których powieści przeszły do kanonu literatury fantasy, a na ich czele plasują się Kroniki Amberu.

Nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka ukazało się właśnie wznowienie pierwszych pięciu części (Dziewięciu książąt Amberu, Karabiny Avalonu, Znak Jednorożca, Ręka Oberona, Dworce Chaosu) zebranych w jeden, naprawdę pokaźny tom. Co więcej, prezentujący się o niebo lepiej niż wydanie z 2010 roku, którego koszmarna okładka powodowała spazmy u wielu fanów Zelazny'ego. Nowa wersja wygląda świetnie i zapowiada intrygującą lekturę. I nie jest to obietnica bez pokrycia.

Narratorem i głównym bohaterem tej opowieści jest mężczyzna, który pewnego dnia budzi się w szpitalu – nie pamięta, jak się tam znalazł, ale czuje, że musi go jak najszybciej opuścić. Nie wie, kim jest, ale dzięki wrodzonej przebiegłości dość szybko odkrywa, że padł ofiarą wypadku i nie może nikomu ufać, a już najmniej swojej rodzinie. Równie szybko dowiaduje się, że nie jest zwykłym człowiekiem, lecz księciem Amberu, nie może jednak do niego powrócić, bo oznacza to dla niego wyrok śmierci.

Dzięki wykorzystaniu amnezji głównego bohatera, autor wprowadza nas stopniowo w zbudowany przez siebie z ogromnym rozmachem świat. Sam Corvin nie wie nic o tym, kim jest, ani jakie prawa panują w otaczającej go rzeczywistości, zdecydowanie dalekiej od tej, jaką znamy na codzień. Z tego też względu, towarzysząc mu krok po kroku, czytelnik nie jest rzucany od razu na głęboką wodę, a raczej odkrywa magię Amberu krok po kroku, dając sobie czas na poukładanie sobie w głowie, kto jest kim i co potrafi, a także kto jest prawdopodobnym zdrajcą i spiskowcem, a komu można zaufać.

Czym jest więc Amber? Jedynym prawdziwym światem, którego centrum stanowi Wzorzec, rządzonym przez dynastię obdarzoną zdolnością tworzenia i przekształcania tzw. światów-cieni lub jak kto woli rzeczywistości alternatywnych, do których należy zarówno arturiański Avalon, jak i nasza Ziemia. A także setki (o ile nie tysiące) innych miejsc, mniej lub bardziej do siebie podobnych, zamieszkałych przez ludzi lub antropomorficzne stworzenia. Na przeciwstawnym biegunie znajdują się Dworce Chaosu, druga – obok Amberu – prawdziwa rzeczywistość. Aby świat mógł istnieć, musi zostać zachowana między nimi równowaga, jednak działania części rządnych władzy amberyckich książąt znacząco ją zaburzają. A kiedy bestie Chaosu zostają spuszczone ze smyczy, wtedy następuje, no cóż... chaos.

Zelazny stworzył niesamowity świat, niemal na każdym kroku pobudzając wyobraźnię czytelnika, a jednocześnie czarując go słowem. Zachował doskonałe proporcje między sugestywnymi opisami, a pełną ironii i humoru narracją prowadzoną przez wspomnianego już Corvina. Właśnie ten lekki styl, brak pompatyczności i puszczanie oka do czytelnika sprawiają, że lektura Kronik... jest naprawdę przyjemna, a ponad 600-stronicową cegiełką łyka się w ciągu dwóch-trzech dni.

Kroniki Amberu nie są czystym fantasy, wręcz przeciwnie – stanowią wybuchową mieszankę wielu gatunków, z których prym wiedzie wypełniona magią kombinacja fantasy i science fiction. Nie brak tu jednak wątku kryminalnego, morderstw, intryg i tajemnic, dramatycznych scen walki i ucieczek oraz filozoficznych rozważań nad ludzką naturą. Jednym słowem, każdy znajdzie tu coś dla siebie. Są też wspaniale opowiedzianą historią, która porywa i trzyma w swoich kleszczach od początku do końca. Gorąco polecam!

Katarzyna Chojecka-Jędrasiak

Dział: Książki
środa, 04 luty 2015 09:53

Zuzanna Marciniak - Stal i złoto

Część pierwsza

Darron
1

Księżniczka krzyczała bardzo głośno dopóki Darron jej nie zakneblował. Gwałcił ją szybko, mocno, całkowicie nie przejmując się faktem, że skradł dziewictwo najstarszej córki króla Casterii. W sumie to nawet był tym uradowany. Zrobił to z dwóch powodów. Po pierwsze: nienawidził tego starego skurwiela, który swoją tłustą dupą zasiada na tronie i potrafi tylko pić wino lub krzyczeć na służbę, że chce więcej owego trunku. Po drugie: zawsze chciał to w końcu jej zrobić. Zwykły seks go nie interesuje. Lubi, jak robi to mimo woli dziewcząt, czuje wtedy nad nimi władzę. W dodatku, księżniczka była ładna i ciasna. Nie dość, że zatruł krew króla, to jeszcze czerpał z tego przyjemność.
Głośno jęknął i skończył w niej. Nasienie zmieszało się z jej dziewiczą krwią spływającą po jej udach .
Byłoby wspaniale, gdybym spłodził bękarta. Dałbym tej tłustej świni w koronie kolejny powód do hańby- pomyślał, a na ustach Darrona zawitał uśmiech, który był odzwierciedleniem jego okrucieństwa.
Wyciągnął szmaty z ust księżniczki, a ta od razu swoim krzykiem podniosła alarm w zamku.
Mężczyzna uderzył ją mocno w twarz. Dziewczyna wypluła dwa zęby. Na ten widok znowu się uśmiechnął.
Do komnaty weszli strażnicy zaalarmowani głośnym krzykiem dziewczyny. Błyskawicznie skrępowali gwałciciela i zaprowadzili go prosto do lochów.
Darron nigdy nie był tak szczęśliwy jak teraz.

2

Darron jest już uwięziony od trzech dni. Karmią go dwa razy dziennie czerstwym chlebem i solidnym kubkiem wody. W celi panował fetor fekaliów i niemytego ciała. Chociaż jest tu stosunkowo krótko, to już zdążył złapać wszawicę. Zapewne przez tę brudną pryczę, na której spał.
Szczęście, które miał w sobie zaraz po zgwałceniu księżniczki całkowicie ustąpiło uczuciu wściekłości na króla, który wciąż nie pojawił się w jego celi w celu przesłuchania go. Jakby ta sprawa w ogóle go nie obchodziła.
Dziś rano dowiedział się od strażnika, niegdyś kumpla od kielicha, że jutro odbędzie się jego egzekucja, bez żadnego procesu. W dodatku będzie ona miała miejsce na małej polanie niedaleko zamku, na której na pewno nie zmieszczą się tłumy, o jakich marzył Darron.
W sumie, to nawet bym się nie zdziwił, gdyby zmieniono mi zarzuty z gwałtu księżniczki na kradzież drogiego wina z królewskiej spiżarni. Stanę się kolejnym głupcem, który chciał wypić coś bardziej luksusowego. A suma sumaru to każdy kończy zarzygany pod biesiadnym stołem- i ci, co pili gorzałę, i ci, co konsumowali te cholerne wina. Nie będzie procesu, nie będzie tłumu, nie będzie sławy i upokorzenia świniaka.
-Dostanę chociaż kielich wina lub czegoś mocniejszego w ostatnią noc mojego życia?- Zapytał strażnika, jednak pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Wieczorem do posiłku dostał kielich czegoś, co w zapachu było raczej szczynami, a nie winem.
Mógłbym to wypić, udając, że to złote wino wprost z Archipelagu Lynx
Jednak nie wypił nawet kropli. Uznał, że swoim myśleniem może i oszuka mózg, ale na pewno nie język, a tym bardziej żołądek.
Mieliby ze mnie niezły ubaw gdybym w drodze na ścięcie srałbym co trzeci krok.
O suchym gardle poszedł spać, bo jak nie będzie jutro wypoczęty, to jego plan, który ułożył jeszcze przed zgwałceniem księżniczki może nie wypalić.
To musi wypalić. Po prostu musi. Nie po to potajemnie ćwiczyłem przez pół roku, by tak po prostu zginąć.
Te słowa wypowiadał w myślach raz za razem, jak mantrę. Jak kołysankę, która sprawiła, że wyjątkowo szybko zasnął.

3

Dzień egzekucji. O świcie przyszło wyjątkowo dwóch strażników z balią wypełnioną lodowatą wodą, w której Darron musiał się umyć, a potem ją wypłukać podłogę z wszelkich nieczystości, które tam zostawił. Następnie odwiedziła go jedna z tych służących, które lubił klepać w tyłek gdy szły przed nim po schodach. Drżącymi rękami podała mu strój, w którym przypadło mu zginąć. Chociaż słowo „strój" w tym momencie jest zbyt wyszukane. Określenie „szmata", „łachmany" lub „worek po ziemniakach" byłoby lepsze. Mężczyzna się nie poskarżył, jednak na widok łachu, w którym miał iść na stryczek wyrwało mu się długie westchnięcie. Gdy się rozbierał, zauważył minę służącej pełną odrazy i zażenowania widokiem nagiego ciała.
-Tak w ogóle, to ten kutas był w cipce księżniczki, wiedziałaś o tym? Zgwałciłem ją i spuściłem się w niej. Darła się jakby jej rękę ucinali. Dlatego tu wylądowałem. Zabawna historia, prawda?
Przerażona dziewczyna wzięła poprzednie ubranie Darrona i uciekła z celi, zapewne po to, by powiedzieć swoim koleżankom po fachu, co się tutaj wydarzyło.
Przynajmniej coś po mnie zostało. Jak już mnie tu nie będzie, to skurwiel będzie musiał się też zmierzyć z plotkami, które roznoszą się w zamku jak grzyby po deszczu.
Mężczyzna skrzywił się ubierając łachmany. Potem jednak się uśmiechnął. Nie mógł się doczekać, aż strażnicy przyjdą po niego, a on zrealizuje swój plan.
W końcu! Więzień usłyszał głośne tupot strażniczych butów. Szybko podciągnął się na gzyms zdobiący ścianę nad drzwiami i używając siły swoich muskularnych rąk wspiął się tam i czekał, aż wejdzie pierwszy z nich.
Darron wiedział z czasów, kiedy sam bym strażnikiem w tym zamku, że najpierw do celi więźnia wchodzi jeden strażnik, który sprawdza, czy więzień nie zastawił jakieś pułapki (zdarzyły się już takie przypadki, gdzie więźniowie używali kałuży własnej krwi, której sobie utoczyli aby strażnicy się poślizgnęli i upadli dając czas na ucieczkę), a gdy jest wszystko w porządku, to wchodzą pozostali.
Strażnik wszedł do środka. Mężczyzna na niego skoczył i użył swojej mocy, którą ukrywał przed wszystkimi, kiedy tylko się narodził. Potrafił nakładać iluzje. Mógł sprawić, że ludzie widzieli i słyszeli zupełnie inne rzeczy, niż są w rzeczywistości. Tym razem sprawił, że on stał się strażnikiem, a strażnik nim samym.
-Chłopaki, chodźcie tu, szybko! Ten chyba zemdlał!- Krzyknął gwałciciel, a pozostali strażnicy weszli do środka. Jeden z nich wymierzył leżącemu siarczysty policzek, który go wybudził z omdlenia.
-Dobrze, że tu jesteś. Już myśleliśmy, żeś wykitował. Wstawaj, prowadzimy cię na egzekucję- Powiedział Darron do strażnika, który według pozostałych był właśnie Darronem. Tym, który miał być skazany na śmierć.
-Chłopaki, o co wam chodzi?! Przecież to nie ja mam być skazany na śmierć, tylko ten gwałciciel!- Krzyknął strażnik z czerwoną od wymierzonemu mu policzka plamą.
-Darron, cztery dni w lochach i już postradałeś zmysły? Myślałem, że jesteś twardszy. Dobrze, że już dzisiaj będziemy maczać twoją głowę w smole. Tak naprawdę, to nigdy cię nie lubiłem- Powiedział dowódca straży w swoim mniemaniu patrząc z rozbawieniem na strażnika będącego w ciele więźnia.
Też cię nie lubiłem, gnoju. Jednak lubiłem z tobą pić. W dodatku ty też lubisz gwałcić.
-Dowódco, o co chodzi?! Co ja zrobiłem?! Jestem niewinny! Niewinny!- Krzyczał strażnik, który został wzięty za Darrona. Wzięto go pod pachy i dźgając włóczniami zmusili do pójścia na polanę, na której przyszło mu zginąć.
To się robi zabawne. Jednak czy ja wytrzymam? Ta iluzja zabiera mi naprawdę dużo siły, a jeszcze wiele mnie czeka.
Miejsce egzekucji. Fałszywy Darron posłusznie nadstawił karku na pieńku. Z oczu łzy lały się strumieniami.
Mógłbym się założyć o całą spiżarnię Króla Świnki, że zaraz pójdzie kolejny strumień, tym razem nie z jego oczu.
Faktycznie, na spodniach strażnika pojawiła się plama. Szkoda, że wszyscy oprócz Darrona widzieli go w luźnej szmacie, która zakrywała tego typu rzeczy.
Nie wiedzą co tracą nie widząc tego żałosnego widoku. Ale jeszcze chwila...
Strażnika pozbawiono głowy jednym, płynnym cięciem wprawionego kata. W tym czasie mężczyzna wykorzystał okazję, że ludzie byli wpatrzeni w scenę śmierci i ukradł konia dowódcy straży. Tego, który prowadził rzekomego Darrona na egzekucję.
Zbieg ledwo powstrzymał się od przygadania dowódcy straży. To zapewne zrujnowałoby wszystkie plany zbiega.
Iluzja się skończyła, mały tłum z niedowierzaniem wpatrywał się w odciętą głowę niewinnego człowieka, przekleństwa dowódcy o dotyczące złodzieja jego konia wybijały się przez ciszę.
Darron cicho opuścił polanę wraz z lekko nieposłusznym koniem. Gdy tylko znaleźli się w lesie to zmusił ogiera do galopu.
Zaraz rozpocznie się za nim pościg.

Keith
1
Keith poprosił kelnerkę o kolejny kufel piwa. Po chwili upił łyk gorzkiego trunku i głęboko westchnął. Właśnie wydał swoje ostatnie pieniądze. Pokój na świecie nie sprzyja interesom najemników wyszkolonych na Białych Zabójców. Jeśli dzisiaj nie dostanie żadnego zlecenia to znów będzie musiał spać w lesie, a jego kolacją będzie niedoprawiona, żylasta sarnina.
-Keith! W końcu jest robota!- Krzyknęła Azalie, wysoka, długowłosa blondynka, która jest właścicielką tej gospody i to właśnie ona przydziela najemników do zadań. Mężczyzna akurat był jej dobrym przyjacielem, więc dostał jedyne zlecenie, które pojawiło się tego tygodnia.
Najemnik wziął kartkę z napisanym zadaniem od Azalie i zapoznał się z jego szczegółami. Nieszkodliwy demon. Nie dostanie za niego wiele, ale przynajmniej dzisiejszą noc spędzi w gospodzie na puchowym łóżku.
Uśmiechnął się i wybiegł z gospody wprost na oślepiające, letnie słońce.

2
Stał na wzgórzu i obserwował las znajdujący się tuż pod nim. Światło słońca rozświetlały jego złote oczy, które teraz były skryte pod powiekami. Gdy mężczyzna zrobił wdech wyczuł i usłyszał wszystkie głosy natury.
Wtem usłyszał trzask łamanych gałęzi. Gwałtownie się odwrócił w stronę niespodziewanego dźwięku. Z górnego skraju lasu wychodził demon, dokładnie ten, którego najemnik na szczęście nie musiał długo szukać.
-Oto nadchodzi moja spokojna noc i parę kufli piwa...
Po tych słowach Keith rzucił się do biegu. Demon wcale nie miał zamiaru uciekać, czekał na nadchodzący atak, który nastąpił bardzo szybko lecz wystarczająco wolno, by go mógł uniknąć.
Zaklął i zrobił szybki zwrot mieczem by przeprowadzić kolejny cios. Tym razem potwór nie był w stanie uniknąć bezlitośnie nadchodzącego ostrza. Miecz najemnika pozbawił demona wielkiego, potężnego ramienia, z którego trysnęła krew. Tak Keith myślał i pozwolił, aby na część jego barku skapała odrobina czarnej posoki demona. Jednak bardzo się pomylił. Otóż demon, z którym właśnie walczy najemnik jest jednym z niewielu, w których żyłach płynie kwas, a nie zwykła krew. Mężczyzna krzyknął z bólu i przeturlał się na bezpieczną odległość.
Jednak teraz nie było czasu na opatrywanie ran. Trzeba najpierw załatwić demona i wykonać zlecenie.
Keith przypuścił kolejny szturm na demona, tym razem bardziej uważając. Pomimo utraty ręki i silnego bólu kreatura była cały czas tak samo szybka jak wcześniej. Rozpoczęła się walka na szybkość. Każdy unik i każdy atak był niesamowicie szybki po obu stronach. Jednak strata ramienia przeważyła szalę zwycięstwa. Najemnik zaatakował z lewej strony- tej demon nie miał jak ochronić. Wbił demonowi miecz w bok a potem skoczył i szybko pozbawił go głowy. Następnie prędko użył specjalnego magicznego wynalazku, który powoduje, że głowa demona nie znika w przeciwieństwie do jego krwi czy ciała.
Włożył głowę do worka i zawiązał na supeł. Potem przywiązał go do siodła swojej klaczy i owinął sobie zraniony bark kawałkiem starej koszuli, którą nosił ze sobą na takie wypadki jak te.
Nieco otępiały wsiadł na konia i ruszyli stępa w kierunku gospody.
Parę minut później spadł z konia i stracił przytomność.

3
Otworzył oczy i natychmiast poczuł ból w barku i z tyłu głowy. Gdy obraz widziany przez niego zaczął się wyostrzać, zamiast znanego krajobrazu lasów Casterii ujrzał twarz pięknej dziewczyny znajdującą się ledwie parę cali od jego.
-Nie mam pieniędzy, nie jestem na sprzedaż.- Powiedział szybko.
Chryste zemdlałem, ktoś mnie znalazł i chce mnie okraść. Na pewno. Już słyszałem takie historie. Albo gorzej. Chce zrobić ze mnie męską...
- Już się obudziłeś... Dzięki Bogu. Spałeś przez całe wczorajsze popołudnie, całą noc i pół dzisiejszego dnia. Nie martw się, nie chcę cię okraść ani robić z ciebie niewolnika. Złota mam dużo, a służących jeszcze więcej.- Odparła dziewczyna i odsunęła się od niego.
Keith gwałtownie usiadł i zaczął rozglądać się po otoczeniu. Zupełnie go nie rozpoznawał. Za to zauważył, że jego rana na barku została opatrzona. Podobnie jak te rany, których się nabawił kiedy spadł z konia.
-Gdzie jestem?
-W rezydencji Księcia Lasów Casterii, więc sama nazwa wskazuje na to, że znajdujemy się w lesie.
-Faktycznie, logiczne. Jednak powiedz mi proszę jak mnie znalazłaś?
-To nie ja cię znalazłam tylko moi...
Rozmowę przerwało nagłe otworzenie się drzwi i wtargnięcie do komnaty wysokiego mężczyzny, który dumnie dźwigał swoją koronę. Spojrzał na dziewczynę, która właśnie chciała zmienić Keithowi opatrunek i jego wyraz twarzy przybrał niemiły wyraz.
-Kyra, co ty tu robisz? Tyle razy ci mówiłem, żebyś nie zajmowała się każdym rannym, który się znajdzie w naszym zamku. Wyjdź proszę, chcę porozmawiać z naszym gościem sam na sam. Z tobą porozmawiam później.
-Dobrze ojcze.- Rzekła Kyra i ze spuszczonym wzrokiem wyszła z komnaty.
Kiedy księżniczka opuściła pomieszczenie, mężczyzna podjął rozmowę.
-Witaj w naszych skromnych progach. Czujesz się dobrze?
-Nawet bardzo. Dziękuję, ale możecie mi powiedzieć dlaczego mnie tak ugościliście?
-Miałeś szczęście, że akurat byłem na polowaniu. Mam miękkie serce i nie mogę patrzeć na cudze cierpienie dlatego cię wziąłem ze sobą. Tylko nie mów o tym nikomu, bo mogą tego użyć przeciwko mnie.
-A jaki jest prawdziwy powód, jeśli można spytać?
Książę zaśmiał się krótko.
-Przejrzałeś mnie. Na początku kazałem moim ludziom zajrzeć do twojego bardzo skromnego dobytku i znaleźliśmy głowę demona. Dziwnym zbiegiem okoliczności to ja dałem to zlecenie w pobliskiej gospodzie. W sumie to zaoszczędziłbym trochę pieniędzy gdybyś zginął, ale ja wolę załatwiać sprawy złotem niż mieczem.
-Naprawdę, wielki zbieg okoliczności Wasza Miłość. Jeszcze raz dziękuję za gościnę. Czy mogę jeszcze poprosić o niewielki posiłek dla mnie i mojego konia? Obiecuje, że zaraz potem upuszczę Waszą rezydencję.
-Ależ nie, nie! Właśnie chciałem cię poprosić, byś został z nami do jutra! Dziś są urodziny mojej starszej córki i z tego powodu wydawane jest wielkie przyjęcie. Będzie dużo jedzenia, tańce, pokazy. Oczywiście jesteś zaproszony.
-Czuję się zaszczycony Wasza Miłość. Chętnie skorzystam z waszego zaproszenia.
4
Noc była ciepła i gwieździsta. Północ już dawno minęła jednak dla Keitha i większości gości zabawa trwała w najlepsze. Stoły uginały się pod ciężarem pieczonego mięsa, egzotycznych owoców i dzbanów luksusowego wina, które co chwile były wymieniane przez służących. Wszędzie były porozstawiane wielkie pochodnie, a krzesła wokół stołów zastąpiły wygodne poduszki. Orkiestra grała nieprzerwanie, ale to nie oni byli główną atrakcją tego przyjęcia.
Gdy muzyka po przerwie znów zaczęła grać tylko zamiast zwykłych, skocznych biesiad wykonywała coś bardziej bitewnego, najemnik odwrócił głowę w stronę sceny, gdzie wcześniej była orkiestra. Jednak teraz zespół grał na trawie na lewo od podwyższenia, które teraz zajmowały cztery wielkie pochodnie, po jednej na każdy róg sceny. I pięć kobiet, które były ubrane tylko w sięgające kolan obcisłe spodnie i przepaski na piersi, a w dodatku były całe usmarowane błotem. W dłoniach trzymały po jednej pochodni. Najemnik, który siedział w pierwszym rzędzie ze zdumieniem uznał, że kobieta o najlepszym ciele stojąca najbardziej z przodu to Kyra.
Czas na główną atrakcję wieczoru.
Kobiety zaczęły tańczyć i jednocześnie bawić się ogniem. Ich biodra poruszały się płynnie i równo, a ich spojrzenia wywołały dreszcze u całej widowni. Dzierżyły pochodnie pewnie, w ogóle nie przejmując się żarem pochodni ani ich zdradliwymi płomieniami. Kyra wygięła plecy w tył i jednym wdechem wciągnęła płomień, by zaraz potem go gwałtownie wypluć.
Rozległy się głośne oklaski, jednak to jeszcze nie był koniec przedstawienia. Kobiety odrzuciły pochodnie i zeskoczyły ze sceny by wybrać sobie mężczyzn, którzy dokończą z nimi wojowniczy taniec. Niektóre pary skończą dzisiaj w łożu. Wybór księżniczki padł na Keitha. Zaczęli tańczyć, jednak to nie był zwykły taniec jaki się wykonuje na weselach. Księżniczka stała tyłem do najemnika, a on objął ją w pasie. Ich ciała balansowały w tym samym rytmie, ich twarze były tak blisko, że ich oddechy zaczęły się ze sobą mieszać. Ręce najemnika błądziły po ciele dziewczyny, a ona swoimi palcami przeczesywała jego włosy.
Wojownicza pieśń nagle się skończyła. Kyra ze smutkiem podziękowała mężcczyźnie za taniec i odeszła zostawiając go samego ze swoimi uczuciami.
Całą tą sytuację obserwował pewien jasnowłosy zbieg, który właśnie upatrzył sobie kolejną zdobycz.

5
Nadszedł następny dzień, czyli czas rozstania. Pomimo tego, że był tu tak krótko już zdążył przywiązać się do tego miejsca, a zwłaszcza do księżniczki. Jednak on przecież jest tylko najemnikiem, nie dość, że nie ma szans u księżniczki, to jeszcze nie może nawet przebywać w tej samej rezydencji co ona.
Nastało południe. Keith osiodłał swoją klacz i wyjechał z terenów należących do rezydencji.
Nagle usłyszał znajomy głos, który wykrzykiwał jego imię. Zatrzymał się i obrócił się za siebie.
Ku jego zaskoczeniu, to naprawdę była Kyra, która razem z dwoma swoimi służącymi próbowały go dogonić Zeskoczył z konia i poczekał na ich przybycie.
-Dobrze, że nie musiałam biec dłużej bo moje pantofelki wtedy by się kompletnie rozleciały!- Zawołała dziewczyna, która miała bardzo dobrą kondycję i nie dostała nawet zadyszki. Nie można było tego powiedzieć o jej służących, które ze zmęczenia musiały aż usiąść.
-Pani. Czym ja zawdzięczam nasze tak nagłe spotkanie? Czyżbym czegoś zapomniał?
-Daruj sobie te formalności Keith. Jestem Kyra. Dla ciebie jestem zwykłą dziewczyną a nie księżniczką Lasów. A tak na marginesie to tak, zapomniałeś. Swojej zapłaty. W imieniu księcia Lasów Casterii i całego poddanego ludu dziękujemy za unicestwienie demona. Przyjmij jako dowód wdzięczności ten oto woreczek z pieniędzmi.
-Przecież mieliśmy sobie darować formalności... Więc dlaczego dwa ostatnie zdania wypowiedziane przez ciebie brzmią tak oficjalnie?
Księżniczka zaśmiała się, a wkrótce i mężczzyna jej zawtórował. Oddalili się o paręnaście metrów dalej od służących i odtąd zaczęli rozmowę wyciszonymi głosami.
-Ojciec kazał mi to powiedzieć, więc spełniłam jego zachciankę. Szkoda, że już odchodzisz. Pamiętaj, że w mojej rezydencji zawsze będzie dla ciebie miejsce.
-Jeszcze tu wrócę, obiecuję. Ale do tego czasu proszę cię, przyjmij ten dar.- Ściągnął z palca sygnet i wręczył go dziewczynie- Jeśli będziesz naprawdę za mną stęskniona, to idź do gospody „Pod starym dębem" i pytaj o Azalie. To taka wysoka blondynka o długich włosach. Powiesz kim jesteś i pokażesz jej pierścień jako dowód. Ona powie ci, gdzie jestem albo powie mi, gdzie będziesz na mnie czekać.
Kyra uśmiechnęła się szeroko i włożyła pierścień do kieszeni. Następnie ściągnęła z szyi swój naszyjnik, którym była niebieska perła zawieszona na złotym łańcuszku.
-Skoro ty mi coś podarowałeś, to pozwól, że i ja ci coś dam. Tak żebyś o mnie pamiętał, dobrze?
-Nie zapomnę o tobie, obiecuję.
-Ja zawsze będę pamiętać o tobie.
Po tych słowach Kyra odwróciła się, a Keith odjechał.

Część druga
Kyra
1
Miesiąc później.
Kyra razem z młodszą siostrą wyruszyły na krótką przejażdżkę konną. Książę zgodził się by tym razem nie towarzyszyły im podczas wyprawy podstępne służki. Czyli jest okazja by zobaczyć się z Keithem. Księżniczka ufała swojej siostrze bezgranicznie i powiedziała jej wszystko co się wydarzyło pomiędzy nią a najemnikiem. Młodsza dziewczyna uznała, że to jest niezwykle romantyczne i Kyra musi koniecznie zobaczyć mężczyznę.
Wyruszyły wczesnym rankiem, a do gospody „Pod starym dębem" dotarły w południe. Zostawiły konie w stajni i weszły do środka w poszukiwaniu owej Azalie.
-Przepraszam, czy ty może jesteś Azalie?- Zapytała dziewczyna jedyną kobietę za barem, która odpowiadała opisowi podanemu przez najemnika.
-Tak, coś podać? Dla takich panienek mamy wino. Dobre. Może nie z Lynx, bo z lokalnej winiarni ale naprawdę smaczne.
-Właściwie to szukam Keitha, najemnika. Słyszałam od niego, że jesteś tak jakby jego szefową. Wiesz może gdzie on teraz jest? To bardzo ważne.
-A z kim mam przyjemność? Chłopaczek ma dużo wrogów i wiesz... Nie mogę zdradzać miejsca jego pobytu na prawo i lewo.
-Jestem Kyra. Keith powinien o mnie coś wspomnieć.- Powiedziała księżniczka i położyła pierścień na stół.
-Ach, to ty. Faktycznie, jesteś tak piękna jak o tobie mówił. Słuchaj, niestety dostał zlecenie, ale powinien niedługo wrócić. To miejsce nie jest raczej dobre na schadzki, wiesz... Dużo ludzi księcia. Idź nad jezioro, chyba wiesz gdzie ono jest, prawda? Wiesz? To dobrze. Zaopiekuję się twoją towarzyszką, nikt jej nie zgwałci, daję słowo. A teraz leć, jak się pojawi Keith to na pewno mu powiem gdzie jesteś.
Księżniczka serdecznie podziękowała i wybiegła z gospody.

2
Gdy dotarła nad jezioro było już późne popołudnie. Zbiornik ten, pomimo tego, że był naprawdę duży oficjalnie nie miał żadnej nazwy, jednak miejscowi nazwali go „Okiem lasu", ponieważ ze wszystkich stron otacza ciemny, nieprzenikniony bór Casterii.
Kyra dosyć się zmachała po galopie nad jezioro, więc postanowiła, że chłodna kąpiel dobrze jej zrobi. Rozebrała się do naga i powoli weszła do wody. Zanurkowała, a gdy się wynurzyła, ujrzała przed sobą Keitha, który uśmiechał się do niej i gestem ręki kazał jej się do siebie zbliżyć, co wykonała z przyjemnością.
Gdy tylko do niego podpłynęła, najemnik złożył na jej ustach gwałtowny, namiętny pocałunek. Księżniczka odwzajemniła go i objęła mężczyznę, wplatając palce w jego włosy i wpijając się w jego usta z jeszcze większą siłą. Nie przestawali się całować, a ręce Keitha zaczęły błądzić po jej nagim, zimnym od wody ciele. Potem przestał całować jej usta i zszedł niżej, do szyi i linii obojczyka. Kyra westchnęła i zamknęła oczy pragnąc by ten moment trwał wieczność.
Nagle dziewczyna poczuła, że pieszczoty zniknęły. Otworzyła oczy i zobaczyła, że obraz Keitha rozpada się na kilkaset kawałków.

Keith
1
Keith wszedł do gospody i zamówił sobie kufel piwa płacąc pieniędzmi, które były jego wynagrodzeniem za ostatnie zlecenie.
Jeśli bym przestał pić piwo, to byłby mnie stać na nowy płaszcz albo lepszą osełkę. Jednak co może bardziej ugasić pragnienie, zszargane nerwy i rozpaczliwą tęsknotę niż piwo? Gorzała. Ale gorzała jest jeszcze droższa, więc z dwojga złego piwo jest lepsze.
-Gołąbeczku!- Zawołała najemnika Azalie stojąca za barem. Wymachiwała przed nim pierścieniem, który dał Kyrze na pożegnanie. To może więc oznaczać tylko jedno.- Najbliższe jezioro. To, które zwą „Okiem Lasu". Nie martw się o piwo. Akurat to był darmowe.
Najemnik wyszedł z gospody. Jego twarz promieniała ze szczęścia.

Kyra
1
Kyra wyszła z wody dopiero wtedy, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. W jej głowie panował chaos. Jak to się stało, że on tak nagle zniknął?
Założyła halkę na mokre ciało i czekała. Po kilku minutach wstała i postanowiła się trochę przespacerować.
Nagle otoczyło ją pięciu jeźdźców. Zdezorientowana próbowała uprzejmie się wydostać, jednak skończyło się to tym, że jeden z nich zeskoczył z konia i uderzył ją w twarz z taką siłą, że upadła na ziemię. Po tym pozostali jeźdźcy również zeskoczyli z koni i zaczęli się do niej niebezpiecznie zbliżać.
Dziewczyna krzyknęła i próbowała uciekać, jednak dwóch z nich złapało ją za ręce i nogi uniemożliwiając to. Podszedł do niej jeden z pozostałych jeźdźców- wysoki blondyn o oczach zimnych jak stal, którą miał przytwierdzoną do pasa. Szybkim ruchem włożył jej rękę między nogi. Kyra krzyknęła i zaczęła się jeszcze bardziej rzucać jednak żelazny uścisk ramion zbirów stał się jakimś cudem jeszcze mocniejszy. Po momencie mężczyzna wyciągnął rękę spod jej halki.
-Iluzja zadziałała. Jest gotowa jak dziwka w burdelu.- Rzekł stalowooki uśmiechając się szyderczo.
Po tych słowach księżniczka już wszystko zrozumiała. Zaczęła jeszcze głośniej krzyczeć i walczyć o swoje życie i cnotę.
-Proszę, nie! Jestem naprawdę bogata, zapłacę wam ile tylko zechcecie, ale puśćcie mnie! Proszę! Puśćcie mnie teraz! Zostawcie mnie!
-Przykro mi księżniczko ale mnie to nie interesuje- Rzekł blondyn, prawdopodobnie przywódca grupy- Twoja cipka jest sto razy bardziej warta od twych włości. A wiesz co mnie jeszcze bardziej nakręca? Fakt, że ty tego nie chcesz i dopiekę tym samym facetowi, którego nie lubię.
-Ej, my też ją chcemy wziąć!- Krzyknął obleśny grubas, członek grupy.
-Jak spróbujesz ją chociaż dotknąć, to wbiję ci włócznię w dupę. Jest za piękna, za bogata i za wysoko urodzona dla ciebie, szmaciarzu- Odparł stalowooki, a potem zwrócił się do reszty swojej grupy- Rozbierzcie ją, rzućcie na pieniek i trzymajcie kiedy będę ją gwałcił.
Mężczyźni podeszli do niej i dwoma szybkimi ruchami rozerwali halkę, którą miała na sobie. Pod nią była naga. Kyra wciąż płakała, rzucała się i błagała o przebaczenie, jednak oni byli głusi na jej prośby. Brutalnie położyli ją na pieńku o metrowej średnicy twarzą do dołu.
Przywódca grupy wszedł w nią i tym samym pozbawić ją cnoty. Dziewczyna krzyknęła głośno, jednak potem nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Łzy już dawno wyschły, a kończyny były zbyt obolałe na kolejne próby uwolnienia się i zaprzestania tej gehenny.
Dziewczya myślała, że trwa to całe wieki. Ból i wzrok pełen ohydnego pożądania tych pozostałych mężczyzn... Na szczęście nie widziała twarzy tego, który był w niej. Chociaż go słyszała. Pojedyncze stęknięcia pełne ekstazy, której ona nie podzielała.
Zawsze myślała, że to jest wspaniałe uczucie, którym powinno się dzielić z osobą, którą się kocha, że ten pierwszy raz powinien się zdarzyć dopiero podczas nocy poślubnej z dopiero co poślubionym mężczyzną, z którym się potem jest szczęśliwym i któremu rodzi się dzieci.
Dopiero teraz zrozumiała jaka była głupia.
W końcu on skończył głośnym stęknięciem i mocniejszym pchnięciem. Kyra krzyknęła, ale z bólu i odrazy a nie z rozkoszy.
Potem wymierzył jej kilka policzków i razem z wspólnikami odjechali galopem, najwidoczniej czymś przestraszeni. Usłyszała brzęczenie stali i krzyk agonii. Nie był jej dane ujrzeć kto krzyczał ani kto przybył, gdyż wtedy jej oczy przysłoniła mgła ciemności.

Keith
1
To, co zobaczył gdy dotarł nad jezioro było najpotworniejszą i najboleśniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek ujrzał. A przecież widział tyle makabrycznych rzeczy... Zmasakrowane zwłoki, śmierć matki czy chłopaka po torturach. Jednak żaden z tych widoków tak bardzo nie zhańbił zarówno jego, jak i osoby, którą kochał.
Zareagował błyskawicznie. Wyciągnął miecz i zabił najbliższego jeźdźca zanim on zdążył się zorientować. Pozostali uciekli w popłochu zostawiając na ziemi Kyrę. Nieprzytomną, zakrwawioną, pobitą. I z pewnością zgwałconą.
Z jego gardła wydobył się pojedynczy szloch będący oznaką bezradności i żalu. Ściągnął swój długi płaszcz i owinął nim ciało swojej ukochanej. Wiedział, że żyje; czuł jej krótki, urywany oddech i szybkie bicie serca. Wziął ją na ręce i najszybciej jak tylko mógł wsiadł na swoją klacz.
Akurat wtedy musiała rozpętać się burza. Deszcz lał strumieniami, jakby niebo opłakiwało dziewczynę, a pioruny, które rozświetlały niebo były furią najemnika.
Keith jechał cwałem, jednocześnie skupiając się na drodze i na bezpieczeństwie swojej miłości, która bezwładnie leżała przerzucona przez konia, częściowo w objęciach najemnika.
Azalie, gdzie jest twoja cholerna gospoda? Czemu wydaje mi się, że to jest tak daleko? Boże, pomocy. Uratuj Kyrę i pozwól mi się zemścić na jej oprawcach.

2
Otworzył drzwi wpuszczając deszcz do gospody. Wszyscy goście, choć było ich niewielu zwrócili na niego uwagę. Przemoczony, z księżniczką na rękach zawołał głośno Azalie, która zaprowadziła go do jednego z wolnych pokoi gospody. Ułożyli dziewczynę na łóżku i ich spojrzenia się spotkały. Ze strony blondynki- współczucie, a ze strony Keitha- rozpacz i gniew.
Właścicielka gospody szybko zeszła na dół a po chwili wróciła z gorącym napojem, który bezzwłocznie podała nieprzytomnej dziewczynie do ust. Kyra wypiła napar, choć nie otworzyła oczu.
-Dałam jej zioła usypiające. Będzie spać, kiedy będę ją opatrywać. W niektórych miejscach byłoby to dla niej zbyt bolesne- Wyjaśniła dziewczyna, a potem rozpoczęła proces oczyszczania i opatrywania jej ran.
Na początku razem delikatnie włożyli ją do drewnianej balii pełnej gorącej wody. Umyli ją a potem przenieśli z powrotem na łóżko. Azalie zabandażowała poważniejsze rozcięcia, nałożyła specjalną maść na połamane paznokcie, z których wciąż leciała krew i kazała najemnikowi trzymać chłodzący okład na jej policzkach, które od bicia strasznie spuchły i nabrały fioletowej barwy. W tym czasie bandażowała całą wewnętrzną stronę ud, które były tak poranione, że przypominały jedną wielką krwawą ranę. Zajrzała nawet pomiędzy jej nogi jednak tam nic nie mogła już zrobić. Potem zabandażowała cały jej tułów kiedy okazało się, że dziewczyna ma połamane trzy żebra. Upewniwszy się, że Kyrze nic nie zagraża, z pomocą najemnika ubrała księżniczkę w krótką, białą koszulę nocną wyciągniętą z szafy właścicielki gospody.
-Już nic więcej nie mogę zrobić. Reszta zależy od niej samej. Tylko pamiętaj Keith, że prawdopodobnie Kyra przez długi czas będzie odczuwała skutki gwałtu, nie tylko fizycznie ale i psychicznie. Trzeba będzie ją wspierać bo inaczej już nigdy nie będzie taka jak wcześniej.
-Wiem. Jednak to, co jej zrobili nie dotyczy jednak tylko jej ale odbiło się także i na mnie. Nie zostawię tak tego. Oni nie będą dalej czuć się bezkarnie. Zemszczę się za pozbawienie jej honoru, szczęścia oraz cnoty. Nie wiem jeszcze co im zrobię ale będą cierpieć o wiele bardziej niż cierpiała ona.
-Porozmawiaj o tym jeszcze z Kyrą jak będzie czuła się lepiej. Na pewno ci pomoże ich schwytać. Teraz jednak bądź przy niej, aktualnie ona potrzebuje bardziej twojego wsparcia niż głów jej oprawców.
-Nie opuszczę jej, przysięgam.
Nagle Keith i Azalie usłyszeli cichy jęk wydobywający się z ust księżniczką. Dziewczyna niepewnie otworzyła oczy a następnie rozejrzała się po pomieszczeniu.
-Gdzie ja jestem?- Zapytała drżącym głosem.
-Cii, jesteś w pokoju znajdującym się nad gospodą Azalie. Już nic ci nie grozi, śpij spokojnie najdroższa.
Jej zielone oczy zaszły łzami.
-To jednak nie był sen, nie sen... Byłam pewna, że to koszmar, a to się zdarzyło. Boże, co ja teraz zrobię? Co teraz?!- Dopadła ją histeria.
Keith delikatnie ujął dłoń płaczącej dziewczyny i wycałował wszystkie palce.
-Wszystko będzie dobrze, teraz śpij spokojnie, wszystko się ułoży.
-Nie ułoży się dopóki on żyje. Zrobił to tylko jeden, reszta mu pomagała mnie trzymać. Miał stalowoszare oczy, tylko tyle pamiętam. Zabij go, proszę!
Polowanie się rozpoczęło.

Część trzecia
Keith
1
Trzy miesiące później.
Opuszczona chata w środku nieprzeniknionego lasu Casterii. Kryjówka szajki gwałcicieli. Keith nareszcie ją znalazł, po trzech miesiącach poszukiwań, podczas których zdobył wystarczająco wiele informacji by znienawidzić ich jeszcze bardziej.
Godzinę temu najemnik w końcu dopadł ową grupę, która właśnie wybierała się na poszukiwania kolejnej ofiary. Zgwałciliby ją, obrabowali a na końcu może by nawet zabili. Unieszkodliwił ich szybkimi i precyzyjnymi strzałami z łuku w ramię, po jednym na każdego. Jednak strzały te były niezwykłe, gdyż były one niewielkiego wzrostu, a Keith nasączył ich groty w substancji usypiającej, która zadziałała błyskawicznie. Gdy mężczyźni padli nieprzytomni na ziemię, najemnik zaciągnął ich do chaty, rozebrał do naga i przywiązał każdą kończynę do kołków, które przymocował do ściany.
Teraz najemnik rozsiadł się przy biurku, kładąc nogi na blacie. Im dłużej czekał tym jego gniew stawał się większy. Uśmiechnął się i wyciągnął ze swojej sakwy cygaro, które trzymał specjalnie na tę okazję. Zapalił je i zaciągnął się głęboko co spowodowało serię niekontrolowanego kaszlu. Szybko się rozejrzał czy czasem aby nikt się nie obudził i nie zauważył tej żenującej sceny. Na szczęście zbrodniarze wciąż spali, choć trochę trzęśli się z zimna, bo przecież byli nadzy a jedynymi źródłami ciepła byli zapalone cygaro i gorący gniew ich przyszłego kata.
Mężczyzna zaciągnął się po raz kolejny tym razem bardziej uważając. Wypuścił dym z ust delektując się każdą zarówno upływająca jak i nadchodzącą sekundą.
Jeszcze trochę... Jeszcze tylko chwila i rozpocznę początek zemsty. Początek, lecz nie koniec. Przywódcy, głównego winowajcy o stalowych oczach tu nie ma. Jednak ja go znajdę. Przecież ci idioci na pewno wiedzą, gdzie on jest.
W końcu pierwsza osoba zaczęła się wybudzać. Mężczyzna otworzył oczy i pierwszą rzecz, jaką zobaczył był Keith palący cygaro uśmiechającego się w taki sposób, że po jego ciele przeszły ciarki. Próbował ruszyć kończynami, jednak okazało się, że ma je związane. Spojrzał w dół i odkrył, że jest nagi. Obrócił głowę i spostrzegł swoich towarzyszy, którzy byli w takiej samej sytuacji jak on. Role w końcu się odwróciły. Już nie był oprawcą, którego krzyki gwałconych kobiet były muzyką dla jego uszu. Stał się ofiarą i błagał cicho Boga by dał mu odwagę i zesłał na niego jakiś cud.
-Bóg ci nie pomoże. Bo wiesz... Bóg bardzo rzadko komuś pomaga a jak już to robi, to udziela pomocy tylko dobrym osobom. A czy ty, złodzieju, morderco i gwałcicielu jesteś dobrą osobą? Uważasz się za taką?- Rzekł Keith i po raz kolejny zaciągnął się cygarem. Cała izba cuchnęła zapachem dymu.
Kiedy nie usłyszał żadnej odpowiedzi, najemnik zgasił cygaro i szybko podszedł do modlącego się przed chwilą mężczyzny. Stanął z nim twarzą w twarz i spojrzał swojej ofierze w oczy, był to wzrok błagającego o litość, której nie otrzyma.
-Zadałem pytanie! Uważasz się za osobę dobrą czy nie?!- Krzyknął gwałcicielowi w twarz pozwalając by drobinki śliny tryskały na policzki ofiary.
-Nie! Nie uważam się za osobę dobrą!
-I bardzo, kurwa dobrze! Bo jakbyś odpowiedział inaczej to musiałbym cię ukarać za kłamstwo. To, czy przeżyjesz zależy teraz tylko i wyłącznie ode mnie, więc radziłbym ci odpowiadać na moje pytania szybko i zwięźle. A, i wiadomo, masz mówić prawdę. Będę wiedział kiedy kłamiesz. A jak skłamiesz, to zginiesz, rozumiemy się?
Mężczyzna skinął głową w odpowiedzi.
-Rozumiemy się czy nie?! Nie usłyszałem odpowiedzi!
-Tak!
-Dobrze, więc zacznijmy przesłuchanie... Czy waszym przywódcą jest blondyn o stalowoszarych oczach, Darron?
-Nic nie wiem.
-Tak się nie będziemy bawić. Skoro teraz mi nie chcesz odpowiedzieć, to zobaczymy co powiesz jak pozbawię cię tego i owego...
Mężczyzna zaczął drżeć ale nie powiedział ani słowa. Keith wyciągnął z kieszeni mały nożyk i zaczął wkładać go pod paznokcie zbrodniarza. Rozległ się krzyk bólu, kiedy najemnik odrywał każdy paznokieć, raz za razem, a robił to powolutku by dłużej nacieszyć się bólem swojej ofiary. Gdy pozbawił gwałciciela paznokci u jednej ręki schował scyzoryk i spojrzał w oczy nagiemu mężczyźnie.
-Powtarzam pytanie. Czy waszym przywódcą jest blondyn o stalowoszarych oczach, Darron?
Tym razem mężczyzna tylko zacisnął usta. Keith głęboko westchnął i zaczął zrywać paznokcie z palców u kolejnej ręki, a kiedy to robił to uśmiechał się niczym diabeł.
Rozległ się kolejny wrzask bólu.
-Przestań!- Krzyknął inny zbrodniarz, który zdążył już się wybudzić.
Keith zareagował błyskawicznie. Podszedł do drugiego i wymierzył mu mocny prawy sierpowy, który na pewno by zwalił z nóg ofiarę gdyby nie to, że wszystkie jego kończyny były przywiązane do ściany. Mężczyzna bezwładnie zawisł i wypluł cztery zęby.
-Przez was Kyra straciła dwa zęby, miała połamane paznokcie do krwi i trzy żebra! Oddam wam z nawiązką to, co żeście jej zrobili!- Krzyknął Keith pogrążony w furii i z całej siły kopnął ostatniego z więźniów w żebra aż ten zawył z bólu.
-Jeszcze druga strona!- Po tych słowach najemnik kopnął po raz drugi. Rozległ się trzask i kolejny okrzyk bólu.
-Teraz widzicie, że nie żartuję! Odpowiadajcie na moje pytania albo zginiecie, wasz wybór.
Więźniowie spojrzeli na siebie i naradzali się bez słów. W końcu ten, któremu Keith wyrwał paznokcie:
-Tak, to on.
Na twarzy Keitha zawitał uśmiech triumfu.
-Czyli mówisz mi, że Darron, ten Darron, który był oficjalnie skazany na śmierć za kradzież wina a nieoficjalnie za zgwałcenie najstarszej córki króla Casterii? Ten Darron, który cudem uciekł i szukają go w całym kraju i połowie Albionu? Ten stalowooki Darron jest waszym przywódcą?! Czy to on zgwałcił Kyrę, tę dziewczynę, którą dorwaliście nad Okiem Lasu?!- Keith z każdym następnym pytaniem podnosił głos.
Kolejna odpowiedź twierdząca.
-Gdzie on jest?! Gdzie jest Darron?!
-Wyjechał wczoraj rano spotkać się z kupcami. Mamy mnóstwo damskich cennych bibelotów ale nie mamy złota. Szef powiedział, że jak wszystko sprzeda to wróci.
-Jak osoba, która jest poszukiwana królewskim listem gończym mogła spokojnie pojechać do miasta i handlować klejnotami?!
Wtedy z ust tego, któremu najemnik wybił zęby wydobył się złowieszczy śmiech, który bardziej przypominał rechot.
-On nie jest zwyczajny! Potrafi używać magii! Nakłada iluzję z taką wprawą, że nigdy się nie zorientujesz, czy to prawdziwy on czy tylko iluzja! Jak my zginiemy, to Darron z pewnością pośle cię do grobu!
Keith trzęsąc się ze złości podszedł do biurka, na którym leżała jego sakwa i wyciągnął z niej sztylet. Podszedł do więźnia i przyłożył sztylet do jego przyrodzenia.
-A, zapomniałem powiedzieć jeszcze o jednej sprawie. Mianowicie rozmawiałem z kobietami, które zgwałciliście i wszystkie miały do mnie jedną, tą samą prośbę. Prosiły abym odciął wam wasze ptaszki, którym pozwoliliście za dużo.
Wtedy mężczyźni zaczęli wyć w niebogłosy.
Zabawne. Nie wyli tak kiedy odrywałem im paznokcie, łamałem zęby czy kopałem w żebra. Ale kiedy tylko powiedziałem, że mam zamiar pozbawić ich członków, to przerazili się ogromnie. Chyba właśnie tam mają swoje mózgi. Zresztą zaraz to sprawdzę.
Mężczyzna powolutku odcinał członka pierwszego z nich, napawał się chwilą częściowego zwycięstwa. Przeraźliwy krzyk nie ustępował. Podobnie było z pozostałymi dwoma. Następnie, wziął każdego członek, pozamieniał je, włożył każdemu do ust a potem związał je liną by nie mogli ich wypluć.
-Teraz, kiedy mam upragnione informacje możemy się pożegnać. Możecie umrzeć na dwa sposoby: albo się wykrwawicie, albo udusicie przez cudze ptaszki. Wy sobie tutaj czekajcie na śmierć, bo przykro mi ale nie będę wam towarzyszył do samego końca. Żegnajcie!
Po tych słowach Keith odszedł a pierwszy z mężczyzn stracił przytomność.

Kyra
1
-Jak mogłaś mi to zrobić?! No jak?!- Pytała a raczej krzyczała Kyra do siostry, którą widziała pierwszy raz od trzech miesięcy. Pierwszy raz od dnia, w którym „to" się stało. Dzień, który odmienił jej życie. Dzień, który ją zniszczył, pozbawił godności i szans na szczęśliwe życie. Stara się o nim zapomnieć ale niestety się nie da. Po tym nie ma już odwrotu.
Siostra przyszła do niej dopiero po trzech miesiącach. Z obstawą. Po wielu listach powiedziała w końcu dziewczynie w twarz, że nie może ona powrócić do domu i została wydziedziczona.
-Gdybyś nie chodziła na schadzki z jakimś podrzędnym najemnikiem, gdybyś nie traciła z nim dziewictwa i gdybyś była rozsądna nie byłoby tej rozmowy a ty byś leżała na sofie w naszym pałacu, ubrana w suknię z jedwabiu i piłabyś kieliszek wina z archipelagu Lynx. A ty to wszystko straciłaś. Za głupotę się płaci.
-Głupotę?! Czy ty słyszysz co ty mówisz?! Może i Keith to najemnik, może i planowałam z nim schadzkę, może i go kocham ale powiem ci to po raz setny- to nie on pozbawił mnie dziewictwa, zgwałcono mnie, rozumiesz?! A ty jesteś moją siostrą i powinnaś mi pomóc zamiast odwracać się ode mnie.
-Takie kłamstwa to możesz sobie wmawiać temu zabójcy, nie mnie. Widziałam jak na niego patrzysz, słuchałam tego, jak o nim mówisz. Wiedziałam, że jesteś w nim zakochana...
-To dlaczego mnie nie powstrzymałaś? Bo tak planowałaś od samego początku, tak? Przez siedemnaście lat byłaś młodszą córką, nie miałabyś takiego posagu jak mój, nie poślubiłabyś tak dobrej partii jak ja... Jesteś podłą, zazdrosną żmiją. Potrzebuję pomocy a ty mnie wystawiłaś. Wiesz co? Wiem o twojej zazdrości już od dawna. Zanim tutaj przyszłaś to chciałam się wyrzec wszelkich tytułów byleby tylko wrócić do domu. Ale to już nie będzie potrzebne. Masz to, czego chciałaś. Ty teraz będziesz grać pierwsze skrzypce. Idź stąd. Nie chcę cię więcej widzieć.
Po tych słowach siostra Kyry i jej straż wyszli zostawiając ją samą z Azalie.
-Mogłam się domyśleć. Po co ja jej mówiłam o Keithu? Jestem taka głupia. Przez moją głupotę cierpię ja, Keith i jeszcze ty. Przepraszam cię, Azalie, naprawdę cię przepraszam.
-Nic się nie stało ptaszynko. To nie twoja wina. Ten, który jest winny zostanie osądzony. Uwierz w Keitha. Co jak co, ale walczyć to on potrafi. Wszystko będzie dobrze.
Dziewczyna uśmiechnęła się. A potem rozpłakała się chowając twarz w poduszkę.

Keith
Dwa miesiące później. Kwietniowe południe. Jak na kapryśny klimat Casterii to był wyjątkowo pogodny dzień. Idealny na walkę na śmierć i życie.
Darron stał spokojnie pośród polnych kwiatów i czekał na pierwszy ruch przeciwnika stojącego naprzeciwko niego.
Najemnik aż się gotował ze złości. Każda komórka jego ciała domagała się walki. Źrenice były rozszerzone od przypływu adrenaliny. Jego dłoń automatycznie powędrowała do rękojeści miecza i mocno ją zacisnęła. W końcu go znalazł. W końcu ma okazję by pomścić honor ukochanej.
Najemnik zaatakował bez żadnego ostrzeżenia. Zamachnął się mieczem używając do tego całej swojej siły. Darron tanecznym krokiem uniknął jego ciosu i wykonał kontratak celując w bok przeciwnika. Keith odbił cięcie swoim mieczem. Przez kilkadziesiąt minut wymieniali się ciosami i unikami czekając tylko aż któryś z nich w końcu popełni błąd.
Byli już zmęczeni. Ich ruchy stały się wolniejsze a pot zalał im oczy, które były przysnute czerwoną mgiełką żądzy krwi. W końcu Darron się zawahał a Keith to wykorzystał. Wykonał śmiertelny cios jednak przeciwnik wykonał rozpaczliwy unik i został tylko głęboko zraniony w ramię. Trysnęła krew a najemnik w końcu uwierzył, że może wygrać...
...Jednak nagle przed oczami stanęła mu Kyra. Długie brązowe włosy powiewały na wietrze i wyciągnęła do niego rękę. Mężczyzna stał sparaliżowany tym widokiem pragnąć tylko widzieć go już zawsze.
I wtedy miecz Darrona przebił serce mężczyzny na wylot.

Kyra
Leżała w łóżku. Przez ostatnie pięć miesięcy to praktycznie jedyne co robiła. Czuła się z tym źle, bo nadużywała gościnności właścicielki gospody, ale nie miała gdzie się podziać. Zresztą Azalie i Keith kazali jej tu zostać więc została. Uznała, że nie warto się sprzeciwiać, nie warto walczyć. Jej najważniejsza walka była pół roku temu i ją przegrała. Jej życie zostało zniszczone i tylko najemnik wierzy, że mogą jeszcze żyć normalnie.
Ale nie mogą. Kyra uświadomiła sobie to wczoraj, kiedy wyczuła pierwsze ruchy swojego nienarodzonego dziecka. Owocu gwałtu. Bękarta człowieka, który zniszczył jej życie.
Wiedziała, że jest w ciąży ale nikomu o tym nie powiedziała. Sama nie chciała w to wierzyć. Ale przez te delikatne kopnięcia, które teraz czuje nie może się dalej oszukiwać. Cała bańka ochronna utworzona z jej własnych kłamstw została właśnie przebita. Ta rzeczywistość jest jeszcze gorsza niż była wcześniej.
Postanowiła, że to dziecko nie może się narodzić nawet kosztem jej własnego życia. Żyć bez dziecka albo nie żyć wcale.
Nie kochała go, nie ekscytowała się tym, że niedługo zostanie matką. Kyra przez chwilę próbowała zaakceptować fakt, że będzie miała dziecko ale to się jej nie udało. Nie kochała, nie kocha i nigdy go nie pokocha. Nie będzie darzyć miłością dziecka, które spłodził mężczyzna, który ją zgwałcił. Nie będzie go wychowywać, nie ma takiej opcji.
Uznała, że ten płód nie ma nawet prawa do tego, aby się narodził. Jednak ma wyrzuty sumienia, że tak myśli.
Długo się wahała, ale w końcu popełniła decyzję.
Wyciągnęła spod poduszki długi nóż, który ukradła z kuchni wczoraj wieczorem. Wstała z łóżka i podeszła do dużego lustra, by jeszcze raz spojrzeć na swój zaokrąglony brzuch. Nie zniesie tego, nie wytrzyma dłużej.
Usiadła na zimnej podłodze i wyciągnęła lewą rękę. Zaczęła podcinać sobie żyły- jedno cięcie po drugim. Bolało jak diabli, Kyra musiała przegryźć rąbek swojej koszuli by nie krzyczeć z bólu.
Kiedy było po wszystkim, cała podłoga była śliska od krwi.
Dziewczyna dała radę jeszcze wstać. Odwróciła się do lustra.
Przepraszam, Keith. Musiałam...
I wtedy użyła całej siły jaka jej pozostała by wbić sobie nóż w brzuch by raz na zawsze pozbyć się piętna, które wypaliła na niej przeszłość.

Epilog
Darron

Krew już dawno przeciekła przez opatrunek. Od jej utraty Darron czuł, że zaraz zemdleje. Musi znaleźć pomoc. I to szybko.
Pomimo strasznej rany na ręce to był szczęśliwy. Iluzja zadziałała i udało mu się zabić Keitha. Ta rana to naprawdę nic wielkiego. Ważne jest to, że w końcu czuł się bezpieczny, bo po tym, jak najemnik torturował i zabił jego towarzyszy to nie mógł spać spokojnie.
W końcu dotarł do jakiejś gospody. Ostrożnie zsiadł z konia i chwiejnym krokiem wszedł do środka. Tam powitała go sympatyczna blondynka, która skrzywiła się na widok jego rany.
-Skarbie, proszę pomóż mi. Jestem strasznie ranny. Jak mnie opatrzysz, dasz jakąś strawę i miejsce do spania to będę bardzo wdzięczny. I zapłacę. Nie tylko pieniędzmi.
Pokazał dziewczynie pewną rzecz, którą zerwał z ciała Keitha- niebieską perłę na złotym łańcuszku. Blondynka jak go zobaczyła to otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.
-Podoba ci się? Będzie twój jak zrobisz to, o co cię poproszę. A, i przydałby się buziak.
-Widzę, że nawet teraz poczucie humoru cię nie opuszcza.- Odparła dziewczyna a potem wyciągnęła do niego rękę- Chodź na górę. Tam nikt nie będzie nam przeszkadzał.
Darron uśmiechnął się szelmowsko i dał się zaprowadzić po schodach prowadzących na pierwsze piętro. Wszedł za dziewczyną do pokoju i od razu położył się na łóżku czekając na to, aż go opatrzy. Albo pocałuje. W sumie to bardziej chciał, aby nastąpiło to drugie. Ręka może jeszcze poczekać.
Nie musiał długo czekać. Blondynka usiadła na nim okrakiem i złożyła na jego ustach długi pocałunek.
-Skąd masz ten naszyjnik?
-Zabiłem takiego jednego kolesia, który na mnie polował. Długa historia. Na szczęście już wszystko jest w porządku. Rozpuść włosy skarbie, wolę kiedy dziewczyna ma...
Nie dokończył, bowbiła mu nóż w brzuch po samą rękojeść. Na jednym ciosie nie poprzestała. Dźgała, dźgała dopóki nie dostała zadyszki.
-Za Kyrę, za Keitha, za wszystkie dziewczyny, którym to zrobiłeś, pierdolony potworze!
Po tych słowach skończyła. Zeszła z niego i usiadła na podłodze koło łóżka. Wypuściła nóż z ręki i wzięła w dłonie naszyjnik Keitha. Wtedy dopiero pozwoliła sobie na płacz.

Kyra
Stała na zielonym wzgórzu. Delikatny powiew wiatru muskał jej skórę. Była zdezorientowana.
Gdzie ja jestem?
Pomacała swój brzuch ale on okazał się płaski. Nie było także ran po cięciach.
Czy ja umarłam?
Rozejrzała się. Zielone wzgórza, błękitne niebo. Nic więcej.
Ja umarłam.
Wtedy usłyszała jak ktoś woła jej imię. Odwróciła się i zobaczyła Keitha biegnącego w jej stronę. Ona również zaczęła biec by jak najszybciej znaleźć się w jego ramionach.
Gdy tylko ich drogi się spotkały to wtuliła się w niego chcąc poczuć jego zapach. Potem uniosła głowę i ich usta złączyły się w pocałunku.
Nigdy nie była tak szczęśliwa.

Azalie
„Keith i Kyra
Połączeni ze sobą dopiero po śmierci"

Taki był napis na ich wspólnym nagrobku. Azalie zorganizowała cały pogrzeb, powiadomiła kogo trzeba jednak i tak przyszło bardzo mało osób. Tylko kilku przyjaciół Keitha z gospody i parę koleżanek Kyry z czasów gdy była księżniczką. Siostra ani rodzice nie przyszli.
Azalie stała samotnie nad grobem swoich przyjaciół, których pochowała zaledwie tydzień temu. Zginęli w ten sam dzień. On został zabity przez osobę, którą on sam chciał zabić a Kyra popełniła samobójstwo zabierając też do grobu swoje nienarodzone dziecko.
Dziewczyna wyciągnęła z kieszeni łańcuszek z niebieska perłą i powiesiła go na pomniku. Potem zrobiła coś, co ukrywała przed wszystkimi dla ich dobra- użyła magii. Za jej pomocą przytwierdziła na stałe łańcuszek do pomnika.
Wiatr zawiał mocniej. W tym momencie Azalie uznała, że już nie może się ukrywać w cudzym ciele. To trwało za długo.
Nad grobem nie stała już blondynka o sympatycznym wyrazie twarzy ale wysoka brunetka o kocich niebieskich oczach.
-Do widzenia. Już raczej was nie odwiedzę- Powiedziała i zmieniła się w sokoła by odlecieć jak najdalej stąd...


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania