Zło zstąpiło na ziemię – powiedział mu wiatr, szum drzew i błyskawica, a leśny strumyk przekazywał tę pieśń dalej i dalej. Bezimienny Szaman ocknął się ze snu, który trwał tysiące lat.
Snu, którego nie przerwała żadna z wojen światowych, żadna inkwizycja, żaden potop, ani żadna inna krzywda, o których sumiennie donosiły drgania ziemi, mętne fale powodziowe, czy nawet pożary, najbardziej dosadne i żądne wysłuchania...
Bezimienny Szaman ocknął się i opuścił kryjówkę. Na północnej półkuli, w tym dziwnym kraju, gdzie morze jest na północy, a góry na południu, w jakimś zakamarku miejskiej aglomeracji ktoś ją przywołał. Prędzej czy później musiało to nastąpić. Ktoś został zwabiony i wykorzystany, a ona – jak to ona – nieśpiesznie zaczynała obrastać w siłę.
Mogło by to trwać latami, wiekami nawet, ale zaczęło się i Bezimienny Szaman otrząsnął się ze snu.
Przemierzył cały świat jako wicher, tornado, dotarł do Indii, rozbił się o brzeg jako tsunami, sunął dalej, ogniem trawiąc stepy, a nim dotarł do granic owego dziwacznego kraju, rozsypał się w miliardy śnieżnych gwiazdeczek i śnieżynek., zimowych puszków, które sparaliżowały zwyczajne życie mieszkańców. Nie tylko dla odwrócenia uwagi, musiał wyzbyć się energii, w końcu ostatni raz wyżył się tak, gdy tonęła Atlantyda.
Zło było zuchwałe, choć jeszcze słabe. Potrzebowało ofiar i kolejnych wcieleń. On też potrzebował wcielenia, by nie zorientowała się, zła. Potrzebował ciała, któremu nieobca jest magia, by nie obróciło się w proch przy pierwszej okazji. Musiał się spieszyć. Ona już wyciąga szpony po kolejną duszę...
Nastoletnia Cyganeczka, która spojrzeniem potrafiła spopielić byle włókno, a pstryknięciem palców ukraść serce chłopaka, któregoś razu opuściła swój pełen pieśni i czarów dom. Coś ją chwyciło i porwało. Bezimienny Szaman znalazł wcielenie i poprowadził ją tam, gdzie zło – które już spodziewało się jego przyjścia. Ale niekoniecznie w tej postaci. Niekoniecznie o tej porze. Nastoletnia Cyganeczka nie bawiła się w drzwi pukanie...