Maciej był modnisiem. Gdy w sklepie zobaczył długi fioletowy szal – i to nie byle jaki, bo z grubo tkanej wełny - wiedział, że bez niego nie wyjdzie.
Wychodząc owinął go luźno wokół szyi i dumnym krokiem ruszył do „mechanicznego rumaka", jak zwykł nazywać swój ukochany motocykl. Po chwili Maciej pędził ulicą, a jego nowy nabytek dumnie powiewał na wietrze.
Chłopak lubił duże prędkości więc jak zawsze wcisnął gaz do dechy.
Sto na godzinę...
dwieście...
dwieście pięćdziesiąt...
Maszyna gnała jak rozwścieczony byk, którego ktoś podkarmił dopalaczami.
Wiatr zwiał końcówkę długaśnego szala wprost między szprychy tylnego koła.
Macieja gwałtownie szarpnęło do tyłu. W mgnieniu oka tylne koło zmieliło mu głowę. Pozostała po niej tylko szkarłatna mgiełka.
Motocykl skręcił gwałtownie. Wykonał opętańcze salto, jakby był cyrkowym akrobatą i wylądował na przystanku; przystanku szczelnie wypełnionym przemarzniętymi ludźmi. Przez ułamek sekundy musiało im się zrobić naprawdę bardzo, ale to bardzo gorąco.
Motocykl eksplodował!
Następnego dnia prezydent jak zwykle ogłosił żałobę narodową. Internauci jak zwykle pomstowali, że robi to zbyt często. I jak zwykle, po kilkunastu dniach już nikt, prócz rodzin ofiar, o tej tragedii nie pamiętał.
A duch modnisia? - ktoś zapyta.
Cóż, biedaczek do dziś błąka się w tym miejscu lamentując, że zniszczył tak piękny szal...