grudzień 22, 2024

piątek, 20 marzec 2015 11:22

Współczesność i pionierstwo. „Frankenstein” Mary Shelley jako stała inspiracja Tima Burtona.

By 
Oceń ten artykuł
(3 głosów)

Timothy Walter Burton, bo tak brzmi pełne nazwisko reżysera, urodził się 25 sierpnia 1955 roku. Wychował się w Burbank w stanie Kalifornia, tuż obok Hollywood. Od najmłodszych lat fascynował się kulturą popularną i największym uczuciem darzył filmy science fiction oraz horrory. Szczególny wpływ na jego późniejszą twórczość wywarł na tej płaszczyźnie Vincent Price – amerykański aktor filmowy znany przede wszystkim z filmów grozy.

Zainteresowania zwieńczył wybrany kierunek studiów - Burton studiował animację na CalArts i to właśnie tutaj został zauważony przez wytwórnię Disneya (CalArts to uczelnia wspierana przez Disneya właśnie). Został wybrany do pracy asystenta animatora, następnie animatora i rysownika. Zajmował się takimi produkcjami, jak: „Pies i lis" czy „Taran i magiczny kocioł". Niemniej artystyczna wrażliwość Burtona skłaniała się bardziej ku zerwaniu z konserwatywnym, domowym stylem, disneyowskich animacji.

Podczas studiów na CalArts szczególnym zainteresowaniem Burtona cieszyły się malarskie działa Courbeta, Goyi i postimpresjonistów. Ulubieńcem przyszłego reżysera był jednak Vincent Van Gogh, co można dostrzec w kreowanych przez niego scenografiach. Dlaczego akurat Van Gogh? Jak mówił sam Burton: Jeżeli patrzę na któryś z obrazów Van Gogha, to wiem, że nie jest prawdziwy, ale posiada w sobie taki ładunek energii, że czyni go to prawdziwym.

Podczas pracy w wytwórni Disneya, talent Burtona uwydatnił się w sposób tak oczywisty, że dostał on pozwolenia na realizację krótkometrażowej animacji. Najpierw powstał „Vincent", z kolei dwa lata później Burton ukończył pracę nad pierwszą wersją „Frankenweenie". „Vincent" mógł poszczycić się narracją bohatera z czasów dzieciństwa Burtona, czyli Vincenta Price'a. Sama animacja opowiada historię chłopca, który nie pragnie niczego więcej, jak być takim, jak Vincent Price właśnie. W produkcji pojawia się wiele przytoczeń Edgara Allana Poe, a scenografia to typowy „burtonowski" gotyk, przywodzący na myśl niemiecki ekspresjonizm.

Tym jednak, co najważniejsze, w kontekście prowadzonych przeze mnie rozważań, jest nie „Vincent" a „Frankenweenie". Inspiracją dla historii przedstawianej przez Burtona stała się XIX wieczna powieść autorstwa Mary Shelley – „Frankenstein". Nie jest to jednak wierne odwzorowanie historii szalonego naukowca i stworzonego przez niego monstrum, a przygoda chłopca, zwanego Vincentem Frankensteinem, który decyduje się na przywrócenie do życia ukochanego psa. Historia nie spotkała się jednak z aprobatą Disneya z powodu zbyt drastycznej treści i nie została pokazana młodej widowni, jednakże można ją znaleźć w bonusach na płycie DVD z filmem „Miasteczko Halloween".

O źródle inspiracji – gotyk, Mary Shelley i „Frankenstein"

Latem 1816 roku, w wynajętej przez lorda Byrona willi Diodati nad Jeziorem Genewskim, spotkało się grono przyjaciół. Wśród nich znajdowali się: John Willliam Polidori (lekarz i biograf autora „Giaura"), Percy Shelley oraz Mary Shelley. Pod wpływem dyskusji, której tematem były siły nadprzyrodzone, monstra i wszelkiego rodzaju bohaterowie powieści grozy, gospodarz spotkania zaproponował, aby każdy z jego uczestników stworzył opowiadanie gotyckie. Z powstałych tamtego dnia prac, znane są dziś dwie: „Wampir" Polidoriego, wydany w 1819 roku oraz „Frankenstein albo Współczesny Prometeusz" Mary Shelley, ogłoszony rok wcześniej. Utwór z 1818 roku opowiada historię Wiktora Frankensteina, który będąc w posiadaniu tajemnej wiedzy o życiu i śmierci, pragnie stworzyć nową, doskonalszą wersję człowieka. Niestety, jego zamierzenia nie zostają zrealizowane. Twór Frankensteina okazuje się potworem. Jego wygląd przyprawia o dreszcze samego Wiktora, który niemal natychmiast pozostawia Demona samemu sobie. W wyniku takiego obrotu sytuacji, ten postanawia odnaleźć swojego stwórcę i ukarać za powołanie go do życia. Przerażający wygląd dzieła szalonego naukowca budzi agresję wśród każdego napotkanego człowieka, co jest przyczyną rodzenia się w nim nienawiści: do świata i ludzi. Odtrącony potwór zemsty dokonuje przede wszystkim na Frankensteinie. Po kolei pozbawia życia osoby, na których doktorowi zależy najbardziej: brata, przyjaciela, narzeczoną.

Powieść Mary Shelley to pierwsze paradygmatyczne dzieło literackie poruszające temat nowoczesnej techniki - stawia ważne pytania na temat istoty człowieczeństwa, kompetencji człowieka i granicy eksperymentów naukowych. Angielska pisarka przedstawia historię bohatera, który nie dość, że odrzuca władzę Boga, to jeszcze przejmuje przypisaną mu zdolność kreacji. Idea „Frankensteina" opiera się na pozornie ewolucyjnym poglądzie, według którego Bóg jest niezwykle oddalony od dzieła stworzenia, a może nawet nie ma z nim nic wspólnego. Człowiek, więc może swobodnie kreować nowe sub-życie. Jest to w zgodzie z teorię Erasmusa Darwina, według której ewolucja, mająca gdzieś swój początek postępuje naprzód tylko dzięki własnej aktywności, a nie z boską pomocą. Mary Shelley przedstawia obraz badań ludzkiego ciała w celu jego przemiany. Frankenstein nie marzy tylko o kontrolowaniu przyrody, pragnie jej udoskonalenia, dokonania skoku jakościowego i pokonania wpisanych w nią ograniczeń. Rozwój technologiczny ma doprowadzić do możliwości kierowania procesami do tej pory niedostępnymi
dla ludzkości, na które nie mieli wpływu. Daje im możliwość tworzenia życia i to życia doskonałego, zgodnego z ich własnym projektem i wolą. Tym fantazjom towarzyszy jednak lęk, przerażająca wizja, w której dochodzi do uniezależnienia się nowych, doskonalszych od ludzi istot i przejęcia przez nich władzy. Powołane do życia przez doktora Frankensteina monstrum jest oczywistym następstwem zerwania owocu z drzewa wiadomości. Budząc w sobie pragnienie posiadania wiedzy, doprowadza się do akceptacji jej skutków ubocznych: potworów, budzących przestrach kreatur i bestii. Czy w obliczu takich przerażających konsekwencji należy zaniechać dalszych badań nad przyczyną życia ludzkiego i możliwościami jego udoskonalenia? Bynajmniej. Shelley zwraca uwagę na ryzyko, ale akcentuje także, iż jest to ryzyko towarzyszące społeczeństwu od początków jego powstania, lecz dopiero teraz staje się wszechobecne i zauważalne. Odrzuca, w przeciwieństwie do swoich następców, przekonanie jakoby stworzona przez człowieka istota skazana była na chęć czynienia zła i siania spustoszenia. Pisarka analizuje wpływ społeczeństwa na wykreowane przez Frankensteina monstrum - opowieść potwora o jego życiu od chwili „narodzenia się" i ucieczki z laboratorium Frankensteina
jest opowieścią o odrzuceniu przez zbiorowość ludzką, zaczynając od samego Wiktora, będącego przecież jego „ojcem", a kończąc na osobach podziwianych z ukrycia jak Agata i Feliks. Kto wie, jak potoczyłyby się losy owego potwora, gdyby świat nie narzucił mu zła – a to właśnie zrobił, pokazując, iż zamiast na szczęście, zasługuje wyłącznie na potępienie.

Monstrum samo opowiada o swoim powinowactwie z biblijnym Adamem. Znajduje się jednak w położeniu o wiele bardziej przygnębiającym – jego stwórca ucieka jak najdalej „Od ohydnego dzieła, zdjęty grozą" , a i aktu kreacji frankensteinowej wersji Ewy ostatecznie nie dokonuje. Podobieństw między Adamem i monstrum można jednak dostrzec sporo: potwór zostaje stworzony (a nie, narodzony), wyposażony jest w świadomość świata, w którym funkcjonuje i na pierwszym etapie życia przekonany jest, że wszędzie wokół panuje dobro. Pod wpływem późniejszych zdarzeń jednak ulega własnej wersji upadku – „szalała we mnie wściekła żądza zemsty".

Kolejne wydarzenia tylko pogłębiają ten stan – potwór otrzymuje etykietkę „czarta", staje się coraz mniej ludzki, aż w końcu staje się symbolem bestialstwa
i nieludzkości – „(...) schodził z góry z taką szybkością, że prześcignąłby orła w locie, po czym prędko znikł mi z oczu wśród pofałdowań lodowego morza" . Stwór bardzo często określa siebie w kategoriach miltonowskich, a ostatecznie, wygłaszając mowę nad ciałem zmarłego Frankensteina, mówi o sobie: „upadły anioł stał się demonem zagłady". 

Do lat 30 XX wieku niemałą sławą cieszyła się teatralna wersja „Frankensteina", jednak prawdziwy rozgłos historia młodej, angielskiej pisarki zyskała, gdy na arenę wkroczyło kino. Film spopularyzował obecny już mit, niwecząc niestety jego pierwotny sens. „Frankenstein" doczekał się kilku krótkich, niemych ekranizacji, ale prawdziwy rozgłos zyskał dopiero w 1931 roku obrazem James'a Whale'a, gdzie odtwórcą roli monstrum był Boris Karloff. Od tej chwili nic nie mogło zatrzymać rosnącej sławy żądnego zemsty potwora. Płodził on synów i córki, posiadał kochanki, stworzył kobietę, spotkał się (co było nieuniknione) z Drakulą i Wilkołakiem, doświadczył zła, horroru i zemsty, a także klątwy, raz nawet spotkał się z Abbottem i Costello. Przede wszystkim jednak w kontekście rozważań nad tematem pracy, stał się inspiracją i podstawą dla niejednego dzieła Tima Burtona – zarówno filmowego, jak i malarskiego.

Wizja Tima Burtona

Jak zostało już wspomniane pierwsza wersja filmu Tima Burtona, opartego na powieści Mary Shelley, pojawiła się w 1984 roku i trwała zaledwie 27 minut. Najprostszy sposobem na to, by dostrzec punkt wariacji pomiędzy pierwowzorem a tworem burtonowskim, jest zapoznanie się z zarysem fabuły tego drugiego.
Victor Frankenstein mieszka wraz z rodzicami i ukochanym psem Sparkym. Pewnego dnia podczas zabawy Victora i Sparkiego, psa potrąca samochód. Chłopiec długo nie może po tym zdarzeniu dojść do siebie, do czasu, gdy na lekcji fizyki dowiaduje się jak można, choć na chwilę, przywrócić życie zmarłym zwierzętom. Victor natychmiast bierze się do pracy.

Powyższe streszczenie odnosi się zarówno do pierwszej, jak i drugiej wersji filmu Burtona. Od razu można dostrzec, jeden z najczęściej stosowanych przez reżysera sposobów nawiązywania do rzeczy, czy postaci już istniejących – nazwisko głównego bohatera. Jest to bezpośrednie odniesienie do nazwiska noszonego przez kreatora monstrum w powieści Mary Shelley. Jeżeli zaś chodzi o sam motyw kreacji, to w wersji Burtona zmienia się bardzo dużo. Profesor, który w powieści powołuje do życia monstrum, robi to z pychy i przesadnej pasji poznawczej. Ma się za Boga, albo kogoś mu dorównującego, jeżeli nie posiadającego jeszcze większego zakresu umiejętności. Victor z „Frankenweenie" to jednak nie - zakochany w sobie naukowiec, ale cierpiący po stracie przyjaciela, chłopiec. Motywem kreacji w tym przypadku, na potrzeby dostosowania produkcji do wieku jej widzów, jest miłość. Owa miłość zresztą szczególnego znaczenia nabiera w nowej, pełnometrażowej wersji filmu. Tutaj okazuje się, że dokonywanie kreacji bez zaangażowania uczuciowego, kończy się wielką porażką, bo twór okazuje się być niewdzięcznym i destrukcyjnym. Może tutaj właśnie powinno się upatrywać przyczyn okrutnych czynów pierwowzoru z powieści? Chociaż to raczej mało prawdopodobne.

Burton bawi się z konwencją również na płaszczyźnie samego dzieła stworzenia. Sparky, chociaż z pozoru początkowo wydaje się być tym samym radosnym psiakiem, to z czasem uświadamia sobie własną „potworność". Przeraża go własne odbicie i emocjonalne zachowania ludzi. W pewnym momencie wraca nawet na cmentarz, jakby chcąc zasygnalizować widzom, że może jednak śmierć byłaby dla niego właściwym wyjściem – bo na co komu życie w ten sposób? Nie jest trudnym zauważenie tutaj podobieństwa do powieści Mary Shelley. Niemniej Sparky, mimo ludzkiej niechęci, nie staje się demonem. W decydującej scenie, gdy młyn staje w płomieniach, ratuje ukochanego Victora i tym samym zyskuje uznanie lokalnej społeczności. Owa społeczność z resztą, decyduje się na wspólny wysiłek, by Sparkiego do życia przywrócić po raz kolejny. Ożywiony pies staje się spoiwem ludzi, bodźcem do naprawienia relacji między nimi, a nie jak w przypadku powieści Mary Shelley – źródłem jej zagłady.

Bajkowość i nie bajkowość nowej wersji „Frankeweenie"

Pierwsza wersja filmu Burtona nie spotkała się z uznaniem ze względu na charakter zbyt daleki od tego, jaki zwykło się prezentować dzieciom. Nic, więc dziwnego, że za drugim razem (chociaż może nie bez znaczenia jest też tu odstęp czasowy, a więc okres oswajania się z prawami kina) reżyser postanowił się popełniać już tego samego błędu. W wersji „Frankenweenie" z roku 2012 można spotkać się z wieloma bajkowymi i bardzo stereotypowymi, rozwiązaniami. Tym, co rzuca się w oczy w pierwszej kolejności jest sam moment ożywienia Sparkiego przez Victora. W pierwszej, filmowej wersji chłopcu wystarcza jedynie potęga energii elektrycznej. W drugiej okazuje się, że to za mało – dopiero łza stęsknionego za przyjacielem dziecka – jak łza Gerdy z „Królowej śniegu", która topi zamrożone serce Kaja – budzi Sparkiego do życia i pozwala na jego ponowne machanie ogonem.

W produkcji Burtona, co również jest dla bajek typowe, pojawia się wiele morałów i nauk. Pierwsza, o charakterze etycznym bądź moralnym, dotyczy sumienia, którym nieustannie należy się kierować. Druga to rodzaj krytyki nazbyt konserwatywnego systemu edukacji i zamyka się w stwierdzeniu, że zdarzyć się może, iż zbyt duża wiedza wpakuje cię w tarapaty. Trzecia, to niewielka doza rewolty względem tradycyjnej pedagogiki, dość często w bajkach prezentowana – dorosłość nie oznacza wszechwiedzy, dorośli także mogą się mylić i nie zawsze wiedzą, co mówią. Najważniejszą jednak pointą, która wypływa zarówno z powieściowego pierwowzoru oraz pojawia się w pierwszej, jak i drugiej wersji produkcji Burtona, jest ta dotycząca samego motywu kreacji życia. Między światem żywych i umarłych istnieje granica, której nie należy przekraczać. Nie należy powoływać do życia stworów, które mogą okazać się niebezpieczne dla ludzi, grozić całemu środowisku. Podsumowując – lepiej nie igrać z prawami natury.

Właściwie można by pokusić się o stwierdzenie, że tylko tyle typowej bajkowości w produkcji Burtona się znajduje. Oczywiście, wersja „Frankenweenie" z 2012 roku to animacja, a tę utożsamia się z młodszymi widzami, ale czy rzeczywiście jest to typ obrazu dla nich przeznaczony? Wystarczy spojrzeć na same postaci, tak dla reżysera typowe – wielkie głowy osadzone na wątłych ciałkach, z których zwisają wiotkie kończyny. Tak samo pies (bulterier), jak i poszczególni bohaterowie, mają wyłupiaste i podkrążone oczy – szczególnie wyróżnia się na tej płaszczyźnie postać dziewczynki z kotem, która na podstawie odchodów pupila przepowiada przyszłość; jej oczy są wyjątkowo hipnotyzujące i przerażające. Charakterystyczne dla świata Burtona jest także uzębienie postaci, które krzyczy niejako do widza: będziesz zły i niedobry, to i twoje zęby się prezentować dobrze nie będą.

Pojawiają się w „Frankenweenie" sceny rzeczywistej grozy i smutku. Przykładem może tu być moment śpiewu Elsy Van Helsing (skąd inąd jej nazwisko to także odniesienie do znanej postaci literackiej – nieco szalonego antropologa i pogromcy wampirów, bohatera książki „Dracula" Brama Stokera). Dziewczynka stoi na akademii, wykonując hymn ku czci, a wosk ze świec na rondzie jej kapelusza kapie – kap, kap. Buduje to nastrój grozy, grozy nieoczywistej, ale jakże głębokiej. Wzbogaconej poczuciem samotności i bezmiarem dziecięcej rozpaczy.

Do tej pory styl gotycki i sama konwencja horroru była adresowana wyłącznie dla widzów dojrzałych. No może nie do końca jest to prawdą, bo „Koralin i tajemnicze drzwi", również animacja (reżyseria Henry Selick), przez widzów została okrzyknięta horrorem, zbyt dla dzieci przerażającym. Trudno jest mi się z tym zgodzić, ale jako zwolenniczka nieugrzecznionych wersji baśni braci Grimm, mogę nie mieć prawa głosu. Niemniej, przyjmijmy, że do tej pory horror był gatunkiem przeznaczonym dla widzów dojrzałych, zdolnych do odróżnienia fikcji i fantazji od rzeczywistości, czy dystansowania bądź racjonalizowania. Innymi słowy – dla osób z kompetencjami kulturowymi i, nazwijmy to umownie, zwyczajnie życiowymi. Dorośli są przygotowani na strach i wyposażeni w intelekt, doświadczenie oraz poczucie humoru. A dzieci? Dzieci nie. Świat przedstawiony w „Frankenweenie" jest po prostu przerażający. Ponure przedmieścia, cmentarz dla zwierząt, domy rodem z „Psychozy" Hitchcocka albo „Żon ze Stepford", noc, zacinający deszcz, burze, grzmoty i błyskawice, świst wiatru oraz czarno – biała taśma, obraz skąpany w sinej poświacie. Dorośli mogą dostrzec w tym jedynie gotycki horror, rodzaj zabawy z konwencją, dzieci z kolei raczej nie są przygotowane na ten rodzaj dans macabre. Sam Burton twierdzi, że „nigdy nie odczuwał tego w ten sposób", ale jak mógłby odczuwać to człowiek, o którym krążą plotki, że w dzieciństwie był zamykany przez rodziców w pokoju z pozalepianymi oknami?

Więcej „Frankensteina" u Tima Burtona

Chociaż wie o tym niewielu, to Tim Burton poza filmami i animacjami tworzy także całkiem zręczne szkice i obrazy. Zdecydowałam się na umieszczenie wybranych elementów jego dzieł malarskich ze względu na fakt, że w nich także uwydatnia się motyw Frankensteina.

Tim Burton 2

Rysunek 1. Blue Girl with Wine, 1997, Oil on canvas, 71.1 x 55.9 cm

Na powyższym obrazie doskonale widać typową dla Tima Burtona makabrę. Znajduje się na nim kobieta, która mogłaby uchodzi za narzeczoną monstrum stworzonego przez Frankensteina – jej ciało naznaczone jest licznymi szwami, a spojrzenie jest absolutnie puste. A może dwa czarne punkty na jej twarzy, to wcale nie oczy z nieprawdopodobnie wielkimi źrenicami, ale właśnie puste oczodoły? Na czerwono nakrytym stole stoi do połowy napełniony kieliszek, obok znajduje się butelka oznaczona czaszką ze skrzyżowanymi piszczelami. Czy niedoskonała kreacja postanawia zakończyć swój karykaturalny żywot? Czy może jest to alternatywna wizja świata, pełna podobnych monstrów, a niebieskoskóra kobieta czeka właśnie na kochanka? Możliwych interpretacji jest wiele, niemniej widać tutaj z pewnością wzorowanie się Burtona na wykreowanej przez Marry Shelley postaci potwora stworzonego z pozszywanych elementów ciała ludzkiego.

Tim Burton 3

Rysunek 2. The Green Man, 1996-1998, Oil and acrylic on canvas, 25.4x20.3 cm

Kolejny z serii obrazów Burtona nawiązując do powieści „Frankenstein". Tym razem skóra przedstawionej postaci nie jest już sino niebieska, a zielona, jakby wskazująca na bardziej zaawansowaną formę rozkładu. Na to samo wskazuje trójkąt zlokalizowany z okolicach nosa, jest jak maska, jak substytut tego, co powinno się tam znajdować (nos). Nienaturalność podkreślają jeszcze okulary. Czyżby widok oczu przedstawionej postaci mógłby napawać zbyt wielkim przerażeniem, by pokazywać je światu? A może potwór pragnie dostosować się do miejsca, w którym przyszło mu egzystować, do ludzi, i stara się zatuszować wszystko to, co go od nich odróżnia? Na taką interpretację mógłby wskazywać jego strój, zakrywający możliwie największą część powierzchni ciała. Wyraz twarzy postaci wskazuje jednak na to, że podjęte próby nie przyniosły właściwego skutku.

Tim Burton 1

Rysunek 3. Untitled (Blue Girl with Skull), 1992-1999, Polaroid, 83.8 x 55.9 cm

Ostatnie obraz, a właściwie fotografia, przywoływana przeze mnie w kontekście prac Tima Burtona, opierających się na motywie zapoczątkowanym przez Mary Shelley. Niezwykle intrygująca, przytłaczająca i przerażająca wizja matki – monstrum i dziecka – monstrum. Gra kolorami – chłodnym błękitem i granatem, kojarzonymi ze śmiercią oraz zabarwiona na czerwono czaszka (tak samo jak włosy matki). Wykorzystanie barw nasuwa wiele konotacji i pytań – włosy i szkielet łączą się, jakby sugerując, że jedno i drugie jest już martwe. Trzymane w ręku niemowlę jest nienaturalnie sztywne, posiada także atuty kojarzone z monstrum – różnego rodzaju szpilki powbijane w ciało oraz pokrywające je szwy. Kobieta trzyma głowę uniesioną do góry, ale rękę kieruje jakby w stronę czaszki. Czyżby utknęła, czyżby nie mogła się zdecydować? Wygląda to, jak wahanie między obecną, wątpliwą egzystencją, a prostą, choć (jak to zazwyczaj bywa) przerażającą wizją zupełnego unicestwienia. Ułożenie ręki może wskazywać także na czary, czy szamańskie rytuały i czerpanie siły ze śmierci. A może czaszka upadła kobiecie, po znamiennym pytaniu „być albo nie być"?

Podsumowanie

Nie będę ukrywała, że w pierwszej wersji „Frankenweenie" zakochałam się od pierwszego wejrzenia i na wersję pełnometrażową czekałam z napięciem podobnym do dziecka nasłuchującego dzwonka zbliżającego się z prezentami Mikołaja. Tim Burton wykorzystał znany od wieków motyw, zachował jego najdoskonalsze cechy i dodał własny charakter, przez co uczynił produkcję dziełem niezwykłym i intrygującym. Powieść Mary Shelley wielokrotnie stawała się również źródłem innych jego inspiracji i pozwalała na tworzenie obrazów z wieloma możliwościami interpretacyjnymi.

"Frankenstein" zdaje się trwać pomimo wszelkich przeszkód. Powieść, która już w czasie swojej premiery była uważana za przełomową w treści, ale naiwną i niedoskonałą w formie, przetrwała wieki. Wykorzystało ją kino, chociaż w chwili, gdy wkraczało na arenę świata, tekst Shelley funkcjonował już w ogólnej świadomości jako wiekowy. Co więcej wykreował jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy Hollywood (Boris Karloff) oraz odcisnął piętno na kolejnych interpretacjach "Frankensteina" oraz skojarzeń go dotyczących. Bo czyż nie jest tak, że powszechnie Monstrum nazywa się Frankensteinem? Ubiera się je w garnitur? Nadaje sztywnego kroku? Montuje śruby w jego czasce i ożywia prądem? Tymczasem w oryginale nic z tego nie ma miejsca. Nie wierzycie? Sięgnijcie do literackiego źródła.