Rezultaty wyszukiwania dla: własne
Antologia Opowiadań - Labirynt
Opowiadanie I
Joanna Pokrywka
Labirynt szaleńca
O tym, czym jest labirynt, wie niemal każdy człowiek na naszym kontynencie. Jeśli zaś jakimś cudem takiej wiedzy nie posiadł, łatwo może ten brak nadrobić, korzystając chociażby z powszechnie dostępnego źródła wiedzy, zwanego Wikipedią.
Mirek jednakowoż nie tylko nie wiedział, czymże ów labirynt jest, ale w ogóle nie znał takiego słowa, a gdyby nawet je znał – nie mógłby sprawdzić jego znaczenia. Nie bądźmy jednak zanadto surowi dla niego. Jego straszna niewiedza nie utrudniała mu wcale życia, a żył, jak się zapewne domyśliliście, w labiryncie. Dodajmy, że był to żywot całkiem wygodny.
Mirek urodził się, dorastał i wiele wskazuje na to, że również przyjdzie mu dokonać żywota w labiryncie, który przed wieloma laty zaprojektował jego nie do końca zrównoważony psychicznie dziadek. Dziadek ten miał córkę piękną jak marzenie, dorodną i pozytywnie nastawioną do świata Eulalię. Jedyną jej wadą było to, że w całej swojej dobroci była strasznie naiwna, o czym zresztą wkrótce się przekonacie. Matka Eulalii miała naturę lekkoducha (lekkoduszki?), wciąż pragnęła nowych wrażeń i nigdzie nie potrafiła zatrzymać się na dłużej. Gdy na swojej drodze spotkała przystojnego cieślę Albrechta, rozkochała go w sobie tak, że biedak stracił dla niej rozum. Owocem tego związku była właśnie cudna Eulalia. Jej matce szybko jednak znudziła się rodzinna sielanka i pewnego dnia zniknęła bez śladu. Albrecht oszalał z rozpaczy, do tego osiwiał, a jakby tego było mało, schudł tak, że niejedna anorektyczka pozazdrościłaby mu figury. Jedynym skarbem, jaki mu pozostał, była jego ukochana córeczka. Niemal jej nie odstępował, z obawy, że i ona kiedyś go zostawi. Dziewczynka oczywiście śmiała się z tego, twierdząc, że gdy będzie duża, zostanie jego żoną. Chyba wszystkie małe kobietki przechodzą przez taki etap miłości do tatusia, czyż nie?
Lata mijały, Eulalia powoli dorastała, i co tu dużo mówić, coraz bardziej zwracała uwagę okolicznych kawalerów (a i żonaci się oglądali). Początkowo tylko ją to zawstydzało, ale przychodzi taki moment w życiu każdej kobiety, gdy dają o sobie znać hormony. Dziewczyna nie rozbijała się może po wiejskich dyskotekach, ale nie żyła też w próżni, nadszedł więc w końcu czas, gdy po raz pierwszy się zakochała. A że urody była nieprzeciętnej, to nie dziwota, że uczucie było odwzajemnione. Otumaniona tą miłością, ze swojego szczęścia nieopatrznie zwierzyła się ojcu. Ten momentalnie sposępniał i kategorycznie zabronił dalszych spotkań z „tym plugawym pomiotem szatana", jak raczył się wyrazić. Dziewczę zalało się łzami, ale że posłuszne z niej było stworzenie, ze złamanym sercem postanowiła po raz ostatni spotkać się z ukochanym. Nocą potajemnie się wymknęła i wywabiła swego chłopca z domu. Opowiedziała mu o wszystkim, co się wydarzyło. I tu właśnie objawia się jej naiwność, bo uwierzyła w zapewnienia ukochanego, że jest sposób, by ojciec go zaakceptował. Nie opiszę tu szczegółowo, co nastąpiło tej nocy, ale co bystrzejsi domyślą się związku między tymi wydarzeniami a rosnącym brzuchem Eulalii.
Gdy po kilku miesiącach ojciec dziewczyny zorientował się w sytuacji, wpadł w szał, jakiego nie widzieli najstarsi mieszkańcy Ziemi. Gdy przeszła mu furia, sprzedał dom i razem z córką (choć raczej nie pytał jej o zdanie) wyruszył do miejsca, o którym śmiało można powiedzieć, że sam Bóg dawno o nim zapomniał. Kraina z wszystkich stron otoczona była lasami i wydawało się, że w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nigdy nie stanęła ludzka stopa. Tam, z dala od cywilizacji, własnymi rękami wybudował drewniany dom, w którym planował spędzić resztę życia. Oczywiście w towarzystwie Eulalii. Dziewczyna, wiedziona tęsknotą za ukochanym, kilkakrotnie podejmowała próbę ucieczki, za każdym razem jednak ojcu udawało się ją udaremnić. Bał się jednak, że w końcu plan córki się powiedzie. Wiedziony rozpaczliwą potrzebą zatrzymania jej przy sobie, wyłupił jej oczy, by nie potrafiła odnaleźć drogi. Nie powstrzymało to jednak Eulalii, która bojąc się własnego rodzica, wolała już zginąć w lesie, a w pewnym momencie wręcz zaczęła marzyć o śmierci. Wtedy Albrecht przypomniał sobie słyszany w dzieciństwie mit o labiryncie Minotaura. Poświęcił kilka kolejnych dni i nocy, by zaprojektować skomplikowany system korytarzy, a następnie przez długie tygodnie wcielał plan w życie. Był człowiekiem bardzo pracowitym, a przy tym znał się na obróbce drewna, jako materiału użył więc tego, czego wokół było pod dostatkiem. I tak Eulalię od ukochanego dzieliły długie kilometry, ściana lasu i skomplikowany labirynt.
Albrecht wraz z Eulalią i jej rosnącym brzuchem mieszkali więc w chatce w samym środku labiryntu. Żywili się głównie tym, co urosło w ich ogródku, ale że Albrecht znał doskonale drogę na zewnątrz, czasami zdarzało mu się wychodzić na polowanie do lasu. Można ironicznie powiedzieć, że niczego im nie brakowało.
Po jakimś czasie urodził się owoc zakazanej miłości, Mirek (choć trudno powiedzieć, po co w ogóle trudzili się z nadawaniem mu imienia, bo życie w tej dziwnej osadzie upływało im właściwie w milczeniu).
Minęło kilkanaście lat, dziś Mirek jest nastolatkiem. Jednak mimo jego niewątpliwej urody, żadna z współczesnych dziewcząt nie wyraziłaby nim zainteresowania. Określenie go mrukiem byłoby sporym niedopowiedzeniem. Mając do towarzystwa zaciętą w swoim milczeniu, na wpół oszalałą matkę i dość gadatliwego, całkowicie szalonego dziadka, większość dzieciństwa spędził na zabawie z zającami, które jakimś sposobem znalazły drogę do ich chatki. Prawdziwym cudem jest, że opanował kilka podstawowych zwrotów, które zdawały się zadowalać Albrechta, ale z pewnością nie zadowoliłyby żadnej dziewczyny.
Prawdziwa szkoda, że od tygodnia Mirek nie ma kogo poinformować, że „pora jeść". Jakiś czas temu dziadek udał się na jedno ze swoich polowań, jednak najwyraźniej niemłodemu już przecież mężczyźnie zabrakło sił i z myśliwego sam stał się zwierzyną. Co stało się z matką – tego Mirek nie wie. Pozostaje mieć nadzieję, że zanim trafi do zakątka, w którym Eulalia w końcu uskuteczniła marzenie o samobójstwie, do tej pory zawsze udaremniane przez Albrechta, jej kości obrócą się w proch.
Nie wątpię, miły Czytelniku, że serce masz dobre i żal ci biednego chłopaka skazanego na samotne życie. Radzę ci jednak szczerze – nie próbuj odnaleźć Mirka, bo to może się skończyć tylko tragedią. Ma on co prawda za jedynych kompanów stado strachliwych zajęcy, ale nie wie przecież, że za murem żyją ludzie tacy (no dobra, mniej więcej tacy) jak on. Nie tęskni wcale za naszym towarzystwem, bo i nie wie, że mógłby je mieć. Nagłe spotkanie z cywilizacją mogłoby być dla niego prawdziwym szokiem, którego skutków nie sposób dziś przewidzieć. Miej też proszę na uwadze genetyczne uwarunkowania. Kto wie, czy nie odziedziczył po dziadku skłonności do szaleństwa? Najlepsze co w tej sytuacji można zrobić, to modlić się, by Mirek nigdy nie odnalazł wyjścia z labiryntu, bo to z pewnością dla kogoś skończy się tragicznie.
***
Opowiadanie II
Aleksandra Olender
Pewien czas temu zginął mąż Anki. Wcześniej, czy później, każdego to czeka- powiedzielibyście. Jednak ona tracąc go straciła cząstkę siebie, więc takie bezduszne stwierdzenie nic by jej nie pomogło. Każdy kogoś traci w przeróżny sposób, ale nie tak. Nie przez te pieprzone góry.
Wyjechał, ostatnio jak zwykle, po ostrej awanturze i złożeniu setek obietnic, że to już ostatni taki wypad. Nawet zadzwonił, gdy dojechał na miejsce, nadał cholerną pocztówkę do niej. Dalej: lawina, akcja ratunkowa, kondolencje, tysiące organizacyjnych spraw związanych ze sprowadzeniem ciała i pogrzebem i cisza. Cisza, której dotąd nie było. Okrutna, dusząca cisza.
Dlaczego pojechał? Dlaczego jej nie posłuchał? Egoistyczny dupek. Zawsze tylko góry i góry. Nawet głupią sesję ślubną mieli na jakimś szczycie. Nienawidziła gór tak bardzo, jak bardzo go kochała. Ta zazdrość zabijała ją. On nie widział jej cierpienia. Ciągle organizował wyprawy i wyjeżdżał. Niby za każdym razem tęsknił do bólu. To po co jechał?! Czy zawsze musiała być na drugim miejscu?! Może robił to na złość? Nienawidziła go wtedy szczerze.
Siedząc z kubkiem gorącej herbaty samotnie we wspólnym łóżku dużo myślała o Nim, o ich relacji. Nagle ukazał jej się dziwny obraz: łagodne zbocze góry, a w dolinie gęsty ciemny, miejscami kolorowy las. Niebo nad lasem przybrało kolor atramentu. Padał śnieg, padał deszcz, błyskały błyskawice. Wszystko to, wbrew pozorom, wydawało się nader spokojne.
Wzięła ze sobą swój bagaż i ruszyła w dół zbocza. Przedarła się przez ścianę lasu. I, choć ręce krwawiły jej od cierni, włosy skołtuniły się do niemożności, to nie było to tak trudne, jak wydawało się ze wzgórza. Przeszła parę kroków i spojrzała za siebie, a tam czerń liści, gałęzi, cierni. Czy to możliwe, że zrobiła zaledwie kilka metrów? Nie miała wyjścia- musiała ruszyć przed siebie.
Szła i szła, wytyczając ścieżkę. Raz po raz dostawała w twarz jakąś gałęzią, a kolce jeżyn szarpały nogawki jej spodni. Nie zatrzymywała się- wiedziała skądś, że musi iść- inaczej jak miałaby znaleźć wyjście? Gdy jej oddech odrobinę się uspokoił, zaczęła dostrzegać miękką fakturę liści na drzewach, piękne barwy małych kwiatuszków rosnących w cieniu pni, a także słyszeć bajeczny śpiew ptaków- gdzieś ponad konarami.
Wsłuchując się w te nieziemskie trele ruszyła, by znaleźć ich źródło. Nagle wzbił się wiatr, temperatura otoczenia gwałtownie spadła, ale ona nie przestawała iść w wyznaczonym przez siebie kierunku. Ujrzała pole różnokolorowych poziomek, a gdzieś pod nimi jakiś złoty błysk. Zwróciło to jej uwagę, postanowiła sprawdzić, co tak pięknie migocze. Nie zrobiła nawet jednego kroku, a zza drzewa wyskoczył wielki dzik. Anka nigdy żadnego w swoim życiu nie widziała, ale była święcie przekonana, że to jakiś monstrualny okaz. Ułamek spojrzenia w jego ogromne, czerwonawe ślepia wystarczył jej do co najmniej zbliżenia się do rekordu świata Usaina Bolta.
Po dłuższym czasie ucieczki sprintem, padła na ziemię bez tchu. Już jej było wszystko jedno- czy to zwierzę goni ją, czy nie. Minęło trochę czasu, a ona wciąż żyła niezjedzona przez żadnego potwora. Fakt ten wystarczył jej, by podnieść się i ruszyć ponownie szukać wyjścia z tego gęstego lasu.
Tym razem nie było to łatwe. Chyba skręciła sobie kostkę w trakcie lądowania na twardej ziemi pełnej mniejszych i większych kamieni. Była w nieciekawej sytuacji, nie mogła zrobić nic, jak tylko solidnie utykając starać się zakończyć tę męczącą wędrówkę. Ostrożniej stawiając kroki eksplorowała okolicę. Powoli przemieszczała się na przód. Wtem, zaskoczona, zderzyła się z grubą ścianą utkaną z cierni, gałęzi, kamieni i mchu. Z oddali wydawała jej się zwykłą gęstwiną, którą da się pokonać paroma kopniakami. Za tą ścianą, w prześwitach, była w stanie ujrzeć polankę z jeziorkiem oraz bliżej niezidentyfikowanym źródłem złotego blasku. Swoimi dłońmi starała się więc wymacać jakieś słabsze miejsce, którym mogłaby się prześlizgnąć na drugą stronę. W efekcie jedynie rozorała sobie wcześniejsze rany. Wzięła kamień leżący w pobliżu i zaczęła rzucać nim w przeszkodę, ale na nic zdały się jej wysiłki. Zmarnowana odeszła, raz po raz oglądając się za siebie.
Gdy nie widziała już za sobą niczego poza czarną gęstwiną, usiadła na omszałym głazie, wzięła głęboki wdech i głęboki wydech, i postanowiła znaleźć rozwiązanie. Dwukrotne pojawienie się złotego blasku w trakcie jej wędrówki wydawało się nie być przypadkowe. Nabrała przeświadczenia, że koniecznie musi poznać jego źródło- bez względu na dziki i ciernie. Nie wiedziała, jak to zrobi, ale miała pewność, że to jedyne słuszne rozwiązanie jej patowej sytuacji. Zabrała się więc po raz kolejny do spaceru. Szła wyjątkowo długo nie widząc nic szczególnego. Mogłaby uznać, że nadeszła już noc, gdyby tylko widziała niebo między konarami nad sobą. Zaczęło dopadać ją znużenie, ale nie mogła przestać iść. Nagle spośród drzew wyłonił się rwący potok, a po jego przeciwnej stronie to, czego szukała- maleńkie, słabo widoczne z jej odległości źródełko blasku. Zebrała parę gałęzi, aby stworzyć kładkę, lecz prąd wody był zbyt wartki i pociągnął ze sobą wszystkie mizerne twory. Anka w tym momencie zrozumiała, że nie ma wyjścia- nie może już uciekać przed tymi wszystkimi przeszkodami. Cokolwiek by się nie działo musi stawić im czoła. I tak wzięła solidny rozbieg i skoczyła. Lecąc zdała sobie sprawę, że poważnie przeceniła swoje umiejętności. Wpadła jak kamień w lodowatą wodę. Zaczęła się kotłować z prądem rzeki, ale nie poddała się. Po dłuższym czasie udało jej się wydostać na brzeg. Potok poniósł ją znacznie dalej od jej miejsca docelowego. Wyczerpana, ale szczęśliwa, że jest już tak blisko celu, ruszyła.
W końcu udało jej się! Znalazła błyszczącą złotą szkatułkę leżącą pod wielkim muchomorem. Dookoła było pełno robaków i jadowitych węży (a przynajmniej tak jej się wydawało, bo na zoologii nie bardzo się znała). Uznała, że i tak zaszła daleko, więc może uda się jej wyjąć ten przedmiot nie doznawszy śmiertelnego ukąszenia. Wyciągnęła rękę i... Tak! Nareszcie trzymała bezpiecznie to, czego szukała. Otwarła wieczko, po czym jej twarz zalała się łzami. Płakała z całego wnętrza siebie widząc co ono zawiera.
Anka otworzyła oczy i siedziała znów na swoim małżeńskim łożu. Już nie płakała. Była szczęśliwa, że w tym labiryncie myśli znalazła tę jedną najważniejszą informację. Cieszyła się, że wyruszając z bagażem swoich doświadczeń w tę dziwaczną podróż w głąb swego umysłu nie zlękła się. Labirynt jej myśli był zwodniczy. Omal w natłoku tych złych, niepotrzebnych cierni- uraz żywionych w kierunku męża, nie zgubiła złotej szkatułki zawierającej świadomość, że była całym światem swojego męża. Teraz wiedziała, że kochał ją ponad wszystko, a idąc w ostatnią wyprawę wywiązywał się jedynie ze swych zobowiązań wobec sponsorów. W jednej chwili wybaczyła mu jego domniemany egoizm, zrozumiała wszystko.
Pokonując labirynt samej siebie odnalazła szczęście, spokój i ukojenie, a znajdując jego serce znalazła przyzwolenie na rozpoczęcie nowej wędrówki- swojego nowego- równie szczęśliwego życia, choć tym razem już bez męża.
Ukojona poszła spać. Wiedziała, że to będzie już tylko dobry sen.
***
Opowiadanie III
Dagmara Koytko
Siedzieli wszyscy razem, jak zawsze w piątkowe wieczory. Tata Dave'a zawsze był temu przeciwny, ale jego słowa często były ignorowane przez syna. Czasami Dave mocno przez to obrywał, ale nigdy się nie skarżył. Dla niego, spotkania były warte wszystkich krzywd, kar i nadprogramowych obowiązków, którymi obarczał go ojciec, za każdym razem po takim spotkaniu. Zdarzało się, że zamykał chłopaka w izolatce, żeby tylko przestał zadawać się z plebsem, jednak nawet to nie hamowało Dave, aby wymykać się wieczorami spotkać z PRZYJACIÓŁMI, tymi prawdziwymi, nie tymi których, przedstawiał mu ojciec, snobistycznych arogantów. Dave z trudem znosił wszystkie spotkania w których musiał towarzyszyć tacie. Całym sobą tego nienawidził, nienawidził być błękitnokrwistym, szlachcicem. Z rozmyślań wyrwali go przyjaciele, a w zasadzie ich milczenie. Chłopak rozejrzał się po wszystkich i zobaczył załamane twarze.
Co się stało? Przepraszam, znowu odleciałem...- powiedział niepewnie
Pruliczerwilak - Steff odpowiedziała przygnębiona - Za późne stadium. Został mi rok przy dobrych wiatrach, jak będę żyła w ciepłym miejscu z opieką, ale jak wszyscy dobrze wiemy, jest to niemożliwe.
Życie Dave'a właśnie się rozpadło. Popatrzył po zgromadzonych niezdecydowanie, jakby właśnie się przesłyszał, mając nadzieję, jednak ich miny mówiły mu co innego. Steff, jego Steff jest chora... Nagle uderzył go taki ból, że nie mógł oddychać. Zaczęło mu robić się słabo. Jego Steffani jest chora, ta która opiekowała się nim, ta, która w trudnych momentach zawsze była dla niego oparciem, dzięki której nie spadał na samo dno przy byle porażce, tą, która była całym jego światem, tą którą kochał.
Spotkali się, kiedy Dave miał 5 lat. Było ciepłe wiosenne popołudnie, jego ojciec zorganizował piknik dla szlachty na terenie swojej posiadłości. Jak zawsze, Dave był potwornie znudzony nie umiał się bawić z innymi dziećmi. Wydawały mu się takie odległe i zimne. Postanowił wyjść poza obszar świętowania. Poszedł w głąb lasku. Nie wiedział jak długo idzie, już miał zawrócić, gdy ją zobaczył. Biegała i śmiała się promiennie. Chłopak nigdy nie widział tak prawdziwego śmiechu. Przez jakiś czas nie mógł oderwać oczu od małej dziewczynki w niebieskiej, ubłoconej i lekko podartej sukience. Po chwili zauważył przyczynę jej ucieczki. Chłopak, trochę starszy od Dave'a, w równie ubłoconych ubraniach co dziewczynka gonił ją wraz z małym psem.
Uważaj, zaraz cię złapiemy!
Ani mi się śni! Nigdy mnie nie złapiecie!
A właśnie, że tak! Na tym polega zabawa w kotka i myszkę! A w zasadzie w pieska i kotka. - W pewnej chwili blondwłosa nagle stanęła i zaczęła mu się przyglądać.
Hej, co się stało? - spytał chłopak i po chwili zauważył przyczynę przerwanej zabawy- Zgubiłeś się mały?
Nie, już sobie idę, przepraszam, że wam przeszkodziłem- odpowiedział zmieszany Dave
Pobaw się z nami- Dave usłyszał ciche słowa.
Steff nie zatrzymuj go, pewnie się śpieszy- Czarnowłosy chłopak popatrzył na ubrania Dave'a ozięble i prychnął- Nie nasze progi, a może przyszedł tu pośmiać się z nas?
Nagle dziewczynka podbiegła do Dave'a i pociągnęła go na małą polankę. Od tego się zaczęło. Spotykali się tam, jak tylko Dave mógł uciec z domu i bawili się całymi dniami. Rodzeństwo zawsze z uśmiechem przyjmowało go do swoich zabaw. To były najlepsze chwile w jego życiu. Gdy miał około 10 lat, Kali i Steff przyszli z nowymi osobami. Livia była w wieku Kali'ego, czyli miała 12 lat, a Bran miał 11. Od tamtej pory stworzyli swój mały klub. A teraz miało się to skończyć. Dave nie mógł sobie poradzić z tą myślą. Pruliczerwilak był chorobą nieuleczalną, na którą kilka lat temu zaczęli chorować mieszczanie. Nie wiadomo było, skąd ona się bierze, ale nie była zaraźliwa przez zwykły kontakt. Objawem początkowym były czerwone swędzące plamy, później całe płaty skóry odchodziły, dochodziło do infekcji i się umierało.
Wrócił do domu jak we śnie. Tata nie zauważył jego zniknięcia, ale teraz było mu już wszystko jedno. Przechodząc obok jego gabinetu usłyszał urywek rozmowy i gdyby nie to jedno słowo, wcale by się nie zatrzymał, a jego losy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Pruliczerwilak.
-... Masz rację, ale jak temu zapobiec? Nie odnaleziono dotąd lekarstwa- Henryk, ojciec Dave'a podniósł głos
- Słyszałeś kiedyś o piórze gryfa? To wcale nie był mit. Wiem kto je ma. Wiedźma. Ona wcale nie jest tym, za kogo się podaje. Jedna z największych czarownic starego pokolenia, pilnująca skarbu w takiej dziurze jak Dea, kto by mógł na to wpaść, że potężna wiedźma będzie udawała z taką wprawą swoją niekompetencję? Plan prawie idealny i ... - Dave już nie słuchał. Miał rozwiązanie. Ocali Steff.
~~~~~
Zostaw to chłopcze! Tylko ci to zgubę przyniesie! - Hermina krzyczała ile sił, ale chłopak biegł dalej, nie chciał słuchać. Była już za stara, nie dogoni go, a na magii już nie mogła polegać. Próbowała ich tylko chronić. To pióro przyniosło na tym świecie tylko nieszczęście, już dawno powinno być zniszczone. Patrzyła bezradnie jak niebo zaszło ciemnymi chmurami, porywisty wiatr zrywał liście z drzew. Usłyszała huk. "Zaczęło się, zawiodłam" pomyślała i z niepokojem obserwowała oddalającego się chłopaka. Piorun uderzył. Znowu została sama w tym pustkowiu, bez śladu młodzieńca.
~~~~~
Tak, był tutaj niedawno chłopak, podobny do waszego opisu, ale już go nie ma. - Hermina spokojnie popijała herbatę.
Jak to go nie ma? To gdzie poszedł? Proszę nam powiedzieć! - Steff wykrzyczała.
Już powiedziałam. Nie ma go. Tu nie chodzi o to, że gdzieś poszedł. Jego już nie ma na tym świecie. - powiedziała spokojnie wiedźma obserwując, jak zmieniają się ekspresje przyjaciół. Nadzieja, strach, niedowierzenie, mieszały się ze sobą.
G..Gdzie?? - głos Livi drżał
Teraz? W labiryncie. A później? Pewnie w zaświatach.- powiedziała lekkim tonem, jednak na jej twarzy była powaga - przy wielkim szczęściu uda mu się wyjść stamtąd żywym, ale zostanie w krainie nazwanej Nivevi, cóż, ale nawet tam, nie dawałabym mu dużych szans na przeżycie. Wiecie coś o Elfach? Tak? No to świetnie, to teraz wyobraźcie sobie ich wzmocnione, złe wersje. Nivevi jest ich domem, a także różnych stworzeń począwszy od gryfów i smoków, na jednorożcach i skrzatach skończywszy.
To.. chyba dobrze no nie? - zapytał Brandon. - Przecież jednorożce i skrzaty są raczej dobre??
Powiedział dziewiętnastolatek - skomentowała Steff - Przecież oni nawet nie istnieją! Owszem, magia istnieje, Elfy też, ale skrzaty, gnomy smoki i jednorożce? Przecież to zawsze rodzice opowiadali nam bajki na dobranoc o nich, w dodatku zawsze byli uosobieniem dobroci! - histeryzowała Steff - Jak to Dave trafił do labiryntu ?
Uspokój się dziewucho! jak mówię, że trafił do miejsca, gdzie istnieją, to na pewno nie kłamię! To nie jest temat do żartów. A wracając do ciebie chłopcze, te stworzenia nie są, nigdy nie były i nie będą dobre. To są najgorsze kreatury jakie można było spotkać we wszechświecie. Kiedyś próbowali wywołać wojnę, ale, na szczęście, znaleźli się bohaterowie, którzy im to udaremnili. Stworzyli świat gdzie wysłali wszystkie złe stwory i zabezpieczyli tajemnymi przejściami. Niestety, kiedyś pióro gryfa przeniknęło do naszego świata. Stanowiło ono łączność do Nivvi, ten kto trzymał pióro w momencie uderzenia błyskawicy został wysyłany do labiryntu. Krąg wiedźm powierzyło mi ochronę pióra, ale zawiodłam.
Jest jakieś inne przejście do labiryntu?! Niech nam je pani pokaże! musimy tam iść- Brandon i Steff niemal w tym samym czasie powiedzieli to samo zdanie.
Ogłupieliście?! To pewna śmierć! Nie pozwolę wam!
Niech się wiedźma o nas nie martwi, poradzimy sobie. My zawsze sobie radzimy- Kali po praz pierwszy dzisiejszego dnia się odezwał. Hermina popatrzyła na twarz każdego, po czym niechętnie skinęła głową.
~~~~~
Nie wiedział gdzie jest. Rozglądał się, szukając jakiegoś znajomego obrazu. Nie było nic, pustka. Ostatnie co pamiętał, to uciekał przed wiedźmą, z piórem gryfa. Później nagle niebo się zachmurzyło i nastała ciemność.
Nagle, ukazała się postać. Kobieta, cała ze złotego pyłu. Ubrana w wielką suknię balową, z falbanami, włosy spływały jej kaskadą po lewym ramieniu sięgając pasa. Oczy... Dave nie umiał oderwać wzroku od oczu kobiety. Był jak zahipnotyzowany przez lodowate spojrzenie.
Witaj, u nas, w świecie Nivevi, w labiryncie - powiedziała kobieta słodkim głosem - Oczekujemy cię. Przyjdź do nas, przyjdź do mnie, królowej, a zostaniesz sowicie nagrodzony.
Cały pył tworzący kobietę eksplodował, rozpierzchnął się we wszystkich kierunkach. Młodzieniec zamknął oczy, a gdy je otworzył ujrzał kamienne ściany otaczające go zewsząd, trzy rozgałęzienia. Dave popatrzył na siebie, schował trzymane pióro pod kaftan i ruszył przed siebie.
Od kilku dni jadł zabite przez siebie potwory. Miał już dość. Udało mu się już ujść z życiem trzy razy walcząc i trzy używając umysłu. Pokonał chimerę lwa, zająca, jaszczurki i nie wiadomo co jeszcze, Minotaura i jednorożca, zawsze tylko o włos zachowywał swoje życie. W zagadkach Dave usłyszał pytanie "Jakie stworzenie ma rano cztery nogi, w południe dwie a wieczorem trzy" ? "Dlaczego człowiek im ma więcej nóg, to się gorzej porusza" "„Są dwie siostry – jedna rodzi drugą a druga pierwszą."* <*zagadki sfinksa>Z trudem odpowiedział na pytania, ale przeżył i to jest najważniejsze. W pierwszej zagadce zdobył miecz, dzięki któremu udało mu się zabić kreatury. Szedł naprzód włócząc nogami po ziemi . Stanął przed kolejnym rozgałęzieniem. Wtem usłyszał niepokojące dźwięki. Szybko wbiegł w tunel przed sobą, ale było już za późno. Wielki centaur biegł rozpędzony na Dave'a trzymając w ręku włócznie. Dave szybko uskoczył w bok i próbował ciąć potwora w tylną nogę, lecz chybił o kilka centymetrów. Szybko obrócił się na pięcie biorąc szeroki zamach mieczem, udało mu się rozciąć końską skórę na zadzie, dobrze wiedział, że to tylko rozwścieczy potwora. Biegł z impetem na mieszańca, który właśnie się odwracał. Potwór ryknął głośno i zaczął szarżę. Dave uchylił się lekko pod jego pachę i wbił mocno miecz w żebra szybko odskakując. Centaur próbował go jeszcze dosięgnąć swoją włócznią, ale chłopak był za zwinny. Potwór padł martwy. Dave'owi znowu się udało. Podszedł i wyjął miecz z żeber. Wytarł go o sierść potwora. Poszedł dalej, gdzieś musi być koniec. Idąc przed siebie zatracał się w ciszy. Już nie pamiętał, po co zdecydował się ukraść pióro wiedźmie. W głowie miał tylko jedno. Jak najszybciej zobaczyć kobietę którą zobaczył po raz pierwszy na granicy snu i jawy w labiryncie. Doszedł do kolejnego rozstaju dróg, gdzie jedna z nich prowadziła schodami w dół, którymi zdecydował się pójść. Po kilku schodach zaczęło się przejaśniać. Ciemność towarzysząca mu przez te wszystkie dni odeszła w niepamięć i zaczął szybciej zbiegać w dół. Po chwili pojawił się przed nim krajobraz, polany rozciągające się aż po widnokrąg. Soczysta, mocno zielona trawa przyciągała wzrok, w oddali pasające się dzikie konie ze skrzydłami, pegazy. Po niebie latają ptaki we wszystkich kolorach tęczy. To był pierwszy raz kiedy Dave zobaczył coś tak niesamowitego. Chciał na zawsze zapamiętać tą chwilę, więc stał jak słup soli i wpatrywał się we wszystko co było dla niego nowe.
Panie, z jakiej rasy pan podchodzisz ?
Jak to z jakiej rasy?- Dave rozglądał się ale nie mógł zidentyfikować skąd ten głos pochodzi.
Tutaj na dole. Jak widzisz ja jestem gnomem, a moje imię to Karol
Jestem Dave. Człowiek.
Żartujesz? Masz niesamowite poczucie humoru. Toż to powszechnie wiadomo że ludzie nie występują w tej krainie. Wybierasz się na dwór?
Tak. Idę w kierunku dworu
To postanowione. Idziemy razem. Może przejdziemy przez Drere? Tam chyba najspokojniej będzie.
Tak zaczęła się wspólna podróż. Gnom był bardzo rozmowny. Dave szybko się dowiedział ważniejszych informacji o nowym świecie. Okazało się, że obecna królowa, która jest elfem, doszła do władzy przez obalenie poprzedniego władcy. Od tamtej pory nie było żadnych przewrotów, a panuje od 80 lat, co według Dave było bardzo dziwne, gdyż kobieta, która mu się ukazała, nie miała więcej niż 25 lat. Na tym świecie żyją tysiące ras, o których chłopak nie miał pojęcia. O jednorożcach, smokach, krasnoludach i wszystkich innych młodzieniec tylko słyszał opowieści, które niania opowiadała mu do snu. Dave słuchał gnoma, który tak narzekał na inne rasy, że bardzo szybko dowiedział się o tutejszych rasach. Podróżowali razem przez kilka dni, zachowując jak największą ostrożność. Z każdym dniem Dave czuł coraz bardziej nieodpartą chęć zobaczenia elfiej królowej, wszystko mógłby zrobić, aby tylko ją zobaczyć. Gdyby ktoś mu powiedział, że jest na dnie wulkanu wypełnionego lawą, skoczyłby bez wahania. To już była obsesja. Podróż przebiegała bezproblemowo, dlatego Dave bardzo zachwycał się nowo poznaną krainą.
Kiedy wreszcie dotarli do stolicy, Dave'owi zaparło dech w piersi. Na lekkim wzniesieniu górował wielki zamek. Był on zbudowany z czarnego materiału, którego nie rozpoznawał. Nie był on taki, jak widział w swoim świecie, kiedy podróżował z ojcem. Zamki wtedy były bardzo zwyczajne. Otoczone grubym solidnym kwadratowym murem, masywny zamek z kamienia, który bardzo dobrze nadawał się na wojny, ale z pewnością nie dopełniał piękna krajobrazu, tak jak robił to ten. Wysokie strzeliste wieże, były nie tylko na kantach konstrukcji, ale tworzyły całkiem osobne budowle połączone ze sobą tylko tunelami, które znajdowały się w powietrzu, na różnych poziomach konstrukcji. Dave nie mógł zrozumieć, dlaczego te tunele się nie zawalają, kiedy wiszą w powietrzu. Budowle były okrągłe, nie licząc głównej części, służącej za pałac. Okna były wysokie i delikatne. W górnej części wszystkie zakręcały, tworząc łuki. Szybki tworzyły kolorowy obraz, kiedy słońce w nie przyświeciło, Dave pomyślał, że doznał mistycznego olśnienia. Kolory dopełniały się jak jeszcze nigdy nawet sobie tego nie wyobrażał.Poniżej znajdowało się miasto. Tworzyły je różne chaty z drewna i kamienia, niektóre na obrzeżach miały jeszcze słomę zamiast drewnianego dachu, jednak bardzo wkomponowały się w cały krajobraz.
Pięknie co? - Gnom odezwał się cicho, patrząc na zachwyt młodzieńca- Chodźmy, królowa nas oczekuje.
Przeszli przez całe miasto, nie widząc w nim żywej duszy. Dave to trochę zdziwiło, no bo w końcu to stolica i powinna być najżywszym miejscem w całym królestwie, handlowym,
i miejscem spotkań, ale wcale na to nie wyglądało. Po chwili porzucił te myśli, zdecydował, że to jest inne królestwo i pewnie panują tu inne zasady. Posłusznie szedł za gnomem.Przechodząc przez bramy wielkiego dworu królowej, Dave miał poczucie, że nareszcie dotarł do miejsca mu przeznaczonego. Nic innego się nie liczyło.
~~~~~~~~
Nareszcie dotarłeś mój bohaterze! Nie mogłam się ciebie doczekać!- Uradowana królowa podeszłą do Dave go przywitać.
Witam - Dave skłonił się do pasa - Płacę szacunek Waszej Królewskiej Mości
Rozgość się na moim dworze. Jesteś naszym specjalnym gościem. Karolu dziękuję za przyprowadzenie go przed moje oblicze, zostaniesz sowicie za to nagrodzony. - Królowa miała na twarzy promienny uśmiech - A ciebie Dave zapraszam do komnat. Mam nadzieję, że długo u nas zostaniesz.
Tak, pani - odpowiedział szybko Dave, nie zauważając zimnego spojrzenia kobiety
Tak rozpoczął się kilkunastodniowy pobyt Dave na zamku elfiej Królowej. Przez cały ten czas Dave'm zajmowali się słudzy Jej Królewskiej Mości, chyba że, kobieta chciała, żeby Dave jej towarzyszył. Chłopak chodził jak posłuszna lalka. O nic nie pytał, niczym się nie interesował. Szczęście Elfki było najważniejsze. Do czasu...
Był ranek Dave jak zwykle wraz z Karolem poszli na obchód ogrodów królowej. Jednak dzisiaj Dave czuł się inaczej. Miał wrażenie ze nastąpi coś innego, coś co zniszczy jego rutynę.
Poczekaj na chwilę. Wydaje mi się że coś widziałem. - powiedział Karol i szybko pobiegł na wschód.
Dave chwilę popatrzył za nim i chciał pójść dalej ale coś go uderzyło w głowę i stracił przytomność.
Ej trzeba było tak mocno nie walić - powiedział zniesmaczony Bran
Ta i ciekawe niby jakbyśmy zabrali stąd tą wywłoke - powiedziała wkurzona Steff - Dobrze wiesz, że on w tym miejscu jak zaczarowany chodził.
Brandon, Steffanie ma rację. A teraz chodu bo jak nas ten gnomek nakryje to bankowo będziemy siedzieć w lochach a gwarantuję, że nie są one przyjemne.- odezwał się towarzysz przyjaciół, Romuald. Centaur.
Bran położył Dave'a na tułowiu centaura, a Steff przywiązała go liną. Po czym cała trójka uciekła z ogrodów wraz z Dave'm.
~~~~
Ugh gdzie ja jestem? - spytał młodzian.
No mówiłem ze za mocno go walłaś.
Cicho bądźcie. A ty wypij ten specyfik. - krasnolud podał Dave'owi dziwnie wyglądający napój. Chłopak nie chciał go wypić, dlatego krasnolud na sile wlał mu go do ust.
Co to było? Ohyda.
No to sobie jeszcze pośpij - powiedziawszy to krasnolud uderzył Dave'a w głowę.
Dla Steff i przyjaciół, czas kiedy Dave leżał nieprzytomny, ciągnął się niemiłosiernie. Nie wiedzieli czy mikstura przez nich sporządzona zadziała i zniweluje czar elfiej królowej ale mieli taką nadzieję.
Cholera. Głowa mi pęka. O gdzie ja do *** jestem??
Dave??
Nie, biedronka, Kali. Gdzie my jesteśmy?
Bardzo śmieszne.
Jesteśmy w kryjówce rebeliantów. Wiedźma cię zaczarowała, a oni pomogli nam cię odbić i wyleczyli Steff.
Ta wiem. Zorientowałem się, ale nic nie mogłem zrobić. Coś jakby druga osoba wytworzyła się w moim ciele i nie mogłem nic zrobić oprócz przypatrywania się. Naprawdę? To niesamowite!
Cieszymy się ze do nas wróciłeś. Stef wyzdrowiała i wszystko jest świetnie. A teraz chodźmy do domu.
Tak. Wracajmy. Przepraszam was. - Dave miał łzy w oczach patrząc na czwórkę przyjaciół, którzy nawet poszli za nim do obcej krainy.
Dziękujemy za gościnę przyjaciele.
To my wam dziękujemy za towarzystwo i racje żywieniowe. Zawsze jesteście u nas mile widziani.
***
Opowiadanie IV
Tylko jedno wyjście
Piotr Wójcik
Dzisiejszy dzień nie jest dla mnie niczym nowym. Znowu szpital i ten zapach medycyny, który tylko daje pozór, że tutaj próbują pomóc ludziom. Niestety, leżę na oddziale stworzonym specjalnie dla nieuleczalnych chorób. Nie mogą nam już pomóc, więc zbierają w jednym miejscu, żeby tylko psychicznie jeszcze dobić.
Po otwarciu oczu od razu zauważyłem duży bukiet kolorowych tulipanów w wazonie, stojącym na stoliku przed łóżkiem. Jeszcze nie umarłem, ale ktoś i tak to przynosi. Nie mogę nawet podejść i powąchać.
Szybko ogarnąłem wzrokiem sytuację w pokoju. Po prawej biała ściana, a po lewej stara, zleżała szafka z moimi rzeczami. Okno było zamknięte, więc chyba jeszcze nikt tu nie przyszedł z rana, a mogli przewietrzyć trochę przed moją pobudką.
Nagle usłyszałem głośne, a zarazem bezsensowne pukanie do drzwi. Po chwili ktoś wszedł do pomieszczenia. To pielęgniarka przyszła na nasz poranny rytuał, czyli mycie, zmianę ubrań oraz kolejne lekarstwa.
- Dzień dobry, panie Rickson! – powiedziała na przywitanie. – Jak się dzisiaj czujemy?
Pomyślałem, że piękna z niej dziewczyna. Długie nogi, zgrabna sylwetka, a nawet śliczna twarzyczka. Mężczyźni na pewno od razu reagowali, gdy widzieli jej kruczoczarne włosy. Niestety, ja tak nie mogłem, ale z drugiej strony cieszyłem się, bo za mądra to ona nie była. Na dodatek, irytowała mnie do bólu.
- Nic pan dzisiaj nie powie? – zapytała, chwytając jednocześnie za moją kartę pacjenta. – Przecież nerwy w okolicach szczęki nie zostały uszkodzone, więc nie widzę tu problemu.
Ja jednak odbierałem to inaczej. Wolałem nic nie mówić. Uznałem, że mogę tak już do śmierci. Ograniczę się w ten sposób do jednej ścieżki, która może dokądś mnie w końcu zaprowadzi.
Gdy ta młoda i urodziwa panienka zaczęła mnie myć, pomyślałem o czymś ciekawym. Ona swoim zachowaniem próbowała utrudnić sobie życie. Kiedyś też taki byłem, ale teraz mam na to inny pogląd. Dlatego też nie popieram jej. Uważam, że każda inicjacja rozmowy już zmusza cię do podejmowania decyzji, czyli wybierania ścieżki, którą chcemy się udać, nie wiedząc w dodatku, czy jest w pełni prawidłowa.
- Jutro pan ma urodziny – oznajmiła pielęgniarka przed wyjściem. – Pańska żona powiadomiła mnie, że przyjdzie więcej osób w odwiedziny.
Następne godziny przeleżałem w samotności, patrząc na sufit. Dużo myślałem przede wszystkim. Doszedłem do wniosku, że to wypadek sprzed kilku miesięcy mnie zmienił. Zostałem potrącony przez samochód, jadący z bardzo dużą prędkością. Po prostu nie spojrzałem i to moja wina. Tyle decyzji zdążyłem już podjąć. Więcej prostych, ale były też te trudniejsze. W tej sytuacji miałem do wyboru kilka ścieżek. Mogłem iść dalej i spróbować przejść na innych pasach, mogłem też dokładnie się rozejrzeć, albo nawet nie wychodzić z domu. Trafiłem jednak na najprostszą, ale też najszybszą trasę, która ograniczyła w znaczny sposób moje następne rozwidlenia w labiryncie.
Tak oto jestem teraz tutaj. Chyba na tym właśnie polega ludzkie życie. Najpierw się rodzimy i wtedy mamy najłatwiej. W końcu to tylko długa droga naprzód. Wszystko robią za nas inni, a pierwsze poważniejsze wybory trafiają się dopiero, gdy zaczynamy chodzić o własnych siłach i wiemy o tym, co nam wolno, a co nie. Na przykład, idziemy albo w lewą stronę i skaczemy po łóżku, albo w prawo i bawimy się grzecznie na podłodze.
Dopiero w szkole zaczyna się podejmowanie trudniejszych decyzji. Na sprawdzianach i kartkówkach mamy wiele możliwości, ale tylko jedna jest poprawna. To sprawia, że potem mamy mniej ścieżek lub nawet jeszcze więcej.
Jednym z kluczowych jest wybór kolejnych szkół. W ten sposób zawęża się pole zawodów, które znajdują się w którymś miejscu naszej plątaniny dróg.
Najważniejszymi jednak są ślub oraz dzieci. Mówią nawet, że wtedy labirynty mogą się połączyć i oddziaływać nawzajem na siebie. Dochodzi do jeszcze większych komplikacji. Zmiany kierunków pojawiają się cały czas, a tych prawidłowych jest coraz mniej.
Leżenie w łóżku zaczyna być już nudne. Przez paraliż nawet nie mogę się podrapać w swędzącą mnie nogę. Na dodatek, ostatnio dobrze nie sypiam, ponieważ dokucza mi duży ból w okolicach klatki piersiowej. Czuję, że stoję w miejscu i nie idę do przodu. Nie mogę w ten sposób zobaczyć, co przygotował dla mnie los.
Następne kilka tygodni spędziłem identycznie. Przyjęcie urodzinowe odbyło się tutaj, ale nawet nie odzywałem się. Męczyły mnie te same problemy i dolegliwości. Cały ten czas poświęciłem nad rozmyślaniem. Nie wiedziałem, czy jest jakieś wyjście z tego labiryntu zwanego życiem, czy tylko plączemy się po nim bezsensownie.
Odpowiedź otrzymałem szybko. Pewnego razu po prostu usłyszałem głos maszyny stojącej obok. To był jasny znak, że moje serce się zatrzymało, ale w tej chwili zdałem sobie w końcu sprawę. Jest tylko jedno wyjście, za którym każdego czeka to samo...
***
Opowiadanie V
Michał Bała
- Zrozumiano? - Profesor powiódł surowym wzrokiem po swojej ekipie ochotników. - Naszym zadaniem jest udowodnienie, że to krytycznie ważny dla świata ekosystem i jako taki powinien być chroniony prawem, a wstęp doń absolutnie zakazany. Zwłaszcza dla samozwańczych bohaterów, łowców skarbów i innego tałatajstwa, które tylko by zabijało zagrożone gatunki!
- Zrozumiano. - Odpowiedzieli znudzonym głosem.
Profesor westchnął ciężko, nie dostał grantu więc musiał zdać się na wolontariuszy. Labirynty fascynowały go od dnia Zjednoczenia, ale najwyraźniej tylko jego, bo już dziesiąty rok nie zdołał pozyskać inwestorów ani rządowego wsparcia na swój Plan Ochrony Ekosystemów Naturalnych Podziemnych Labiryntów. W odróżnieniu od wszystkich tych, którzy skrzykiwali ekipę, wchodzili do labiryntów, strzelali do wszystkiego co się rusza, w tym do siebie nawzajem, i wychodzili z kieszeniami pełnymi klejnotów, lub taczkami wywozili zapomniane przed wiekami złote i srebrne monety.
Profesor jeszcze raz spojrzał na ochotników, prowadził do labiryntu już liczne grupy, ale pierwszy raz trafiła mu się taka bryndza.
- Ty tam! - Wrzasnął do grubego, łysego, czarnobrodego, bawiącego się smartfonem kurdupla. - Wiesz cokolwiek o labiryntach?
- Wszystko szefuńciu! Przeszedłem wszystkie trzy części Lighting Warrior Raidy, znam tam każdy zakręt, każdego labiryntu! Widziałem całą serię "Is it wrong to pick up girls in dungeons?" i "Magi the labyrinth of magic" i...
- POSZEDŁ WON!!!
Kurdupel spojrzał na niego bardziej złowrogo niż do tej pory. Profesor odwzajemnił spojrzenie, ba! Nawet prychnął z pogardą! Brodacz odwrócił się na pięcie i odszedł burcząc coś pod nosem.
Jeden półgłówek mniej. Piwne spojrzenie profesora omiotło pozostałą trójkę ochotników. Waligóra z kostropatą gębą nawet nie krył że jest uzbrojony. Przy pasie miał sześć noży, bardziej przypominających maczety, cztery beretty i, nie wiedzieć po co, paczkę mentosów. Zza pleców wystawała mu lufa strzelby, a pierś ukośnie przecinał pas granatów.
- Te! Rambo! Mówiłem wyraźnie, że idziemy z misją badawczą! Nie będziemy zabijać!
- Ale to wszystko na ślepaki lub pociski usypiające panie profesorze. Na wszelki wypadek. Gdyby coś nie dało się odstraszyć samym hałasem. No bo gdybyśmy tak, dla przykładu, spotkali jakiegoś minotaura...
- Minotaur mieszkający w labiryncie to tylko Grecki mit! Zresztą nawet gdyby jakimś niewytłumaczalnym cudem byłby tu minotaur, to głowę dam że byłby inteligentnym facetem, a nie bezmyślną maszyną do zabijania!
- Toć to był jeno przykład...
- Odłóż to wszystko... nie dobra, te na naboje usypiające zostaw, ale resztę odłóż. Hałas nam pod ziemią nie potrzebny.
Waligóra może i by został w ekipie, gdyby nie to, że zapomniał zabezpieczyć jednego z pistoletów. Podczas odpinania kabury huknęło a pocisk kaliber 9mm niemal trafił posiadacza broni w duży paluch.
Mina profesora wyraźnie sugerowała co myśli o broni z ostrą amunicją w pobliżu jego obiektu badań, toteż waligóra tylko wzruszył ramionami, pozbierał z ziemi to, co zdążył już odłożyć i poszedł sobie.
Profesor poskrobał się za uchem, wiązał z tym olbrzymem pewne nadzieje, doświadczenie podpowiadało, że w starych labiryntach czasami potrzeba przestawić coś naprawdę ciężkiego. Mówi się trudno, przynajmniej pozostała dwójka chyba się nadawała.
Spojrzał z uśmiechem na czarnoskórą dziewczynę, która chyba faktycznie próbowała przygotować się do prowadzenia badań, aczkolwiek nie wiedziała do końca jak. Zabrała trzy małe, przenośne terraria, takie jak do łapania owadów, rękawice, kilka pustych słojów, które wstępnie oznaczyła karteczkami z takimi napisami jak "gleba", "woda", "pleśnie" i podobnymi. A także przenośny, atestowany zestaw laboratoryjny, dzięki któremu można było na miejscu wstępnie zidentyfikować skład niektórych próbek.
- Studentka? - Zapytał ciepło profesor, po trosze z grzeczności, ale przede wszystkim nie chciał przestraszyć najbardziej obiecującego członka ekipy. - Geologia? Mykologia?
- Nie studiuję. Ale spodziewam się znaleźć tu trochę interesujących okazów, porosty, pleśnie, może jakieś rzadkie gatunki wijów, pająków albo skorpionów.
- Tak! Świetnie! O takie podejście mi chodzi! Im więcej rzadkich okazów tu znajdziemy tym łatwiej będzie założyć tu rezerwat przyrody.
- No. - Dziewczyna wyszczerzyła ząbki. - A jak złapiemy ich dość dużo to będzie można wydestylować z nich jad, albo chociaż jakieś fajne alkaloidy. Meskalinę, ergotaminę, salwinorynę, mirystycynę, ibogainę...
- Czy ty chcesz zrobić to, o czym teraz myślę? - Profesor ze stoickim spokojem przerwał litanię psychodelików.
- Oczywiście, za zieloną kartę do Pańskiego rezerwatu dam specjalną zniżkę dla Pana i Pańskich studentów.
- Masz akurat tyle czasu, ile mi zajmie wykręcenie numeru na policję.
Domorosła dealerka, aptekarka, farmaceutka, czy jak to tam teraz nazywają, czmychnęła tak szybko, że zgubiła kilka słoików. Profesor przekazał policji co miał do przekazania, w tym kierunek ucieczki przedsiębiorczej czarnulki. Profesor przekrwionymi już ze złości oczyma spojrzał na ostatniego z chętnych.
- A ty? Coś za jeden? - Złość zaślepiła go na tyle, że nie zwrócił uwagi, że to też dziewczyna. W dodatku blada jak śmierć. - Zabójca zagrożonych gatunków? Geek, nerd, otaku albo jakiś inny maniak-cwaniak? Ćpun na odwyku?
- Eeee... Ja tylko chciałam... - Głos nastolatki łamał się ze strachu. - Ja tylko chciałam się chłopakom pochwalić, że byłam w środku... No bo tak straszyli, że jak się do labiryntu wejdzie, to już koniec. Umarł w butach. A jak usłyszałam że Pan od dziesięciu lat wchodzi do labiryntów... No to sobie pomyślałam... - Teraz już prawie płakała - Pomyślałam, że na pewno będzie Pan dobrze przygotowoany. Że będzie szkolenieeee i sprzęęęt iii jakaś ochronaaaaaa! Ja nie chcę tam wchodzić saaaamaaaaaaaa!!!
Profesor nieco zmiękł, odprowadził rozpłakaną na przystanek, a nawet zadzwonił po taksówkę i zapłacił z góry za bezpieczne odstawienie do domu.
Choć zmęczony i totalnie zniechęcony wrócił pod wejście do labiryntu. Nie pierwszy raz będzie musiał wejść sam. Nie pierwszy raz sam pobierze próbki, opisze znalezione gatunki, i wypełni właściwe protokoły.
Pal diabli - Pomyślał oblizując nos tak mocno, że aż się kolczyk zakołysał. - Pal diabli tą zapłakaną banshee.
Pal diabli - Pomyślał ogonem odpędzając muchy. - Te ćpającą czarną elfkę.
Pal diabli - Pomyślał grzebiąc kopytem w piasku przed wejściem. - Tego oderwanego od normalności krasnoluda.
Pal diabli - Pomyślał bacząc by zakładany kask z latarką nie wadził mu o rogi. - Tego zmilitaryzowanego waligórę.
Pal diabli - Pomyślał przeżuwając śniadanie po raz drugi. - Wszelką pomoc. Nie pierwszy raz minotaur będzie musiał wejść do labiryntu sam!
***
Opowiadanie VI
Co tam było?
Robert Kasztelan
Nazwa karczmy "Pic na wodę" nie brzmiała zbyt zachęcająco, ale starzec łatwo się nie poddawał.
„Trzeba będzie trochę pościemniać" – pomyślał z uśmiechem i wszedł wolnym krokiem do gospody. Towarzyszył mu stary pies, szarobury kundel podobny do owczarka. Co najwyżej podobny.... Marna kopia można by powiedzieć. Starzec podszedł do barmana.
- Chciałbym coś zjeść – rzekł niepewnie. Znudzeni goście spojrzeli zaciekawieni na obcego człowieka.
- To kosztuje- odparł gość za barem.
- A może zapłacę słowem?- rzekł tajemniczo. Część gości, znudzona codzienną rutyną zbliżyła się do przybysza.
-Słowem? Oryginalna zapłata człowieku, ale damy ci szansę – odparł jeden z gości zamawiając mu piwo.
- Miejmy tylko nadzieję, że to nie żaden blef – dodał drugi i zaśmiał się. Zapytał kim jest.
Tomasz Krętacz, a to mój pies. Wabi się Bujda. Towarzystwo parsknęło śmiechem.
- No kolego na piwo już zarobiłeś rozbawiając nas. A skąd pochodzisz, z wioski Mała Lipa? – zapytał kpiąco barman. Nie, z gminy Matactwo – rzekł rozbrajająco Tomasz. Gospodarz widząc, że obcy trzyma mu klientów nałożył przybyszowi porcje kurczaka. Czas na opowieść przybyszu - rzekł jeden z gości. Będzie strasznie, smutno czy radośnie – zapytał zamawiając kolejny kufel piwa dla starca.
- Na pewno będzie śmiesznie, zwłaszcza na końcu – Krętacz zaśmiał się popijając alkoholowy napój. Koło prawdziwego piwa to nawet nie stało ale cóż wymagać za darmo. Opowieść będzie dotyczyła labiryntu - zaczął starzec. Tylko się nie pogub w opowieści dziadku - parsknął jeden z gości. Miejmy nadzieję ze to nie kolejna część „Drogi bez powrotu", labirynty są pełne pułapek – dodał drugi zanosząc się śmiechem. „Na was czeka na końcu labiryntu" –pomyślał Tomasz z szelmowskim uśmiechem.
- Wczoraj byłem w podobnej gospodzie, jej nazwa to „Ślepa Uliczka". Spotkałem tam dziwnego, zagubionego człowieka, mówili na niego Chaos. Cały czas coś szeptał do siebie pod nosem. O jakiejś jaskini, tajemniczym skarbie na końcu labiryntu. Dosiadłem się do niego.
- To jakaś bujda na resorach – rzekł jeden z gości popijając zimne piwo. Pies szczeknął. Bujda spokój – powiedział cicho starzec kontynuując opowieść.
- Jaka jaskinia, jaki labirynt – zapytałem zaciekawiony. Chaos nerwowo rozejrzał się dookoła, wyjął z kieszeni mapę pełną krętych uliczek, z jakimiś wskazówkami. Na końcu jednej z uliczek był znak x. Co tam jest – zapytałem. Skarb dzięki któremu najesz się do syta – rzekł tajemniczo. Goście zgromadzeni wokół Krętacza z coraz większym zainteresowaniem słuchali przybysza. Każdy podstawiał kufel piwa, barman nakładał jedzenie. Nawet Bujda dostał pełną miskę. Gdzie jest ta jaskinia – zapytałem zaciekawiony. Niedaleko stąd jest las zwany Błędnym Kołem, jest tam wielka, ciemna grota.
- Chyba wielki przekręt – skomentował barman, ale goście szybko go uciszyli czekając na dalszą część opowieści. Chaos nerwowo wepchnął mi kartę z mapą do kieszeni. Sam się boję tam iść, a Tobie bardziej się przyda zawartość skrzyni. Zdziwiony wyszedłem z knajpy i skierowałem się do opisanego lasu. Szybko znalazłem jaskinię, wszedłem do groty. W środku rzeczywiście przypominała labirynt, od razu miałem do wyboru kilka uliczek. Jednym słowem galimatias. Na szczęście gość z knajpy dał mi dobrze opisaną mapę. Skierowałem się pewnym krokiem w zaznaczoną na wskazówkach uliczkę. Z każdym wejściem do kolejnego zaułku ukazywał mi się gąszcz następnych.
- I jak znalazłeś skarb, co tam było, pieniądze , biżuteria ? – goście przekrzykiwali się nawzajem zdumieni opowieścią starca. Tak znalazłem....skarb pasuje w sumie do nazwy tego lokalu... Otworzyłem skrzynie i...
Mów szybko dziadku, złoto, klejnoty, co tam było?!
Starzec zjadł ostatni kęs kurczaka, popijając piwem. Gwizdnął na psa, po czym skierował się do wyjścia. - „Co tam było?!"
- „Cały ten kit który wam wciskam" - rzekł z uśmiechem Krętacz wychodząc z gościnnej karczmy.
Fragment: Czerwony rycerz - Miles Cameron
I jeszcze jedna premiera MAG-a dzisiejszego dnia. Zapraszamy do poczytania pierwszego rozdziału Czerwonego rycerza Milesa Camerona.
Fragment: Stop prawa - B. Sanderson
W dniu dzisiejszym (13 stycznia) swoją premierę ma drugie wydanie książki Stop prawa - Brandona Sandersona i z tej okazji zapraszamy do przeczytania prologu.
Stylista
W końcu polscy czytelnicy doczekali się nowego tomu o major Anastazji Kamieńskiej, głównej bohaterki jednej z najpopularniejszych serii kryminalnych autorstwa Aleksandry Marininy. Termin „nowy" może być tu nieco mylący - od chwili wypuszczenia na rynek pierwszej części, wydawnictwo WAB zdaje się na chybił trafił wybierać kolejne powieści, za nic mając chronologię przedstawionych w nich wydarzeń, choć trzeba przyznać, że ostatnio jest już z tym nieco lepiej. Stylista plasuje się niemal bezpośrednio za wydaną poprzednim razem (czerwiec 2013) Cudzą maską.
Nastii Kamieńskiej raczej nie trzeba przedstawiać miłośnikom rosyjskiej popularnej literatury współczesnej oraz fanom kryminału. Na pierwszy rzut oka przypomina ona nieco wschodnią, kobiecą wersję Sherlocka Holmesa, wykorzystując swój niespotykany intelekt i chłodne, racjonalne, a czasem wręcz obsesyjnie pedantyczne podejście do faktów do rozwiązywania kolejnych przestępstw. Podobnie jak angielski detektyw, zdaje się czasem nie pasować do reszty społeczeństwa, lecz jednocześnie – w przeciwieństwie do niego – sprawia swojskie wrażenie, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę jej katastrofalne dla zdrowia lenistwo i przytłaczającą wręcz nieporadność w prowadzeniu samochodu w ruchliwym mieście.
Tym razem Kamieńska i jej współpracownicy z moskiewskiego wydziału śledczego badają sprawę seryjnego mordercy polującego na młodych homoseksualistów o semickim typie urody. Podejrzenia i poszlaki prowadzą Nastię do jej utalentowanego, sparaliżowanego od dwóch lat tłumacza poczytnych powieści, z którym przed dwunastu laty była blisko związana. Odświeżając relację z nim, początkowo tylko w celach służbowych, Kamieńska musi zadać sobie pytanie, czy na pewno jest w stanie wykorzystać Sołowiowa jako marionetkę.
Niemal od początku można oddzielnie obserwować obydwa wątki – pierwszy stricte kryminalny, skupiony wokół poszukiwań mordercy oraz drugi, dotyczący postaci Sołowiowa, jego relacji z Nastią oraz zaskakująco niepokojącą współpracą z największym moskiewskim wydawnictwem, Sher Khan. Miejscami się one zazębiają, aż w końcu obydwa prowadzą do zaskakującego finału. Czego, jak czego, ale nigdy nie można było odmówić Marininie pomysłu na poprowadzenie i zakończenie fabuły.
Po raz kolejny powieść rosyjskiej pisarki nie zawodzi. Podobnie jak w poprzednich częściach, autorka w rewelacyjny, bardzo plastyczny i obrazowy sposób kreśli przed oczami czytelnika obraz Moskwy lat dziewięćdziesiątych. Był to nadal okres przemian, zaledwie kilka lat po pieriestrojce, pokazujący, jak z jednej strony kraj poszedł na przód, a z drugiej jak bardzo tkwi jeszcze w mentalności z poprzedniego systemu. Możemy obserwować ówczesne codzienne życie Rosjan, poczynając od problemów ze zdobyciem mieszkania i przyprawiającymi o zawrót głowy kombinacjami z zamianami lokali, by wreszcie dostać ten w miarę satysfakcjonujący, poprzez zwyczaje kulinarne, aż po stosunki międzysąsiedzkie, często wykraczające poza granice zwykłej uprzejmości.
Smaczkiem, jak zwykle zresztą, są pokazane metody pracy milicji, łącznie z całym arsenałem łapówek, sposobów mniejszego i większego nacisku, nieufności między różnymi jednostkami. Ze względu na własne doświadczenia (Marinina przez blisko dwadzieścia lat pracowała w milicji) można w tej kwestii zaufać wiarygodnemu pokazaniu rzeczywistości. I aż żal czasem jest patrzeć, jak naprawdę dobrzy i rzetelni fachowcy, którym zależy na odkryciu prawdy, ginęli w tłumie bezwzględnych karierowiczów i zwykłych ludzkich śmieci.
W Styliście autorka porusza jeszcze dwa inne warte uwagi wątki. Pierwszym, który zainteresował mnie znacznie bardziej, to pokazanie od podszewki pracy ówczesnych wydawnictw, których szefostwo, zachłyśnięte żądzą jak największego zysku, dbałość o swoich autorów, czytelników oraz przepisy prawa stawiało na ostatniej pozycji priorytetów. Drugi to pokazanie sytuacji i odbiór przez społeczeństwo osób, które albo przyznały się do homoseksualizm, albo zostały przyłapane na gorącym uczynku. Trudno ocenić, na ile sytuacja się zmieniła (na pewno obowiązuje teraz inne prawo), warto wspomnieć, że nie tak dawno temu okazywanie preferencji homoseksualnych było traktowane jak przestępstwo i z pełną mocą ścigane. O społecznym napiętnowaniu nawet nie ma co wspominać.
Podsumowując, po raz kolejny Marinina nie zawodzi. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że na kolejny tom cyklu nie będziemy musieli czekać kolejnych dwóch lat.
Ostatni Pielgrzym
Jako że nie jestem wielką fanką kryminałów, abym się zabrała do czytania takiego gatunku, coś musi mnie skusić już na etapie opisu treści. Tak właśnie było z powieścią Ostatni Pielgrzym. Może chodziło o dwie płaszczyzny czasowe, a może o wątek związany z norweskim ruchem oporu w czasie II wojny światowej. To wystarczyło, aby po książkę sięgnąć i nie żałuję, że poświeciłam na nią czas.
Powieść Ostatni Pielgrzym zabiera czytelnika do chłodnej, a przez to trochę tajemniczej Norwegii, którą poznajemy w dwóch odsłonach. Pierwsza z nich to czasy okupacji kraju przez Niemcy, lato i jesień roku 1942. Druga to współczesne Oslo, rok 2003.
Głównym bohaterem powieści, otwierającej serię, jest norweski policjant Tommy Bergmann. Początkowo trudno o nim powiedzieć coś więcej. Po pierwsze wydaje się zupełnie przeciętny, po drugie gołym okiem widać, że ma kłopoty natury emocjonalnej. Żyje sam, nie ma bliższej rodziny, zresztą sam niewiele wie o swoim wczesnym dzieciństwie.
W Nordmarce trójka studentów, biwakując w lesie, przypadkowo trafia na ludzkie kości. Kilka tygodni później w okrutny sposób zostaje zamordowany Carl Oscar Krough, członek norweskiego ruchu oporu. Pozornie tych wydarzeń nic ze sobą nie łączy. Kiedy jednak Bergmann zaczyna sprawę zgłębiać, dowiaduje się, że zamordowany Krough był bliskim współpracownikiem legendy norweskiego podziemia kapitana Kaja Holta. Ponieważ od czasów okupacji minęło już 60 lat, śledztwo nie należy do prostych. Ostatni żyjący uczestnicy tamtych wydarzeń albo już nie żyją, albo są pogrążeni w ciężkiej chorobie i trudno o kontakt z nimi. Pewne niejasności nie dają jednak głównemu bohaterowi spokoju i zmuszają go do kolejnych poszukiwań, które każą mu odwiedzić Szwecję, a nawet Niemcy.
Zadanie czytelnika jest łatwiejsze, gdyż w zrozumieniu sprawy pomaga nam druga płaszczyzna czasowa. Jest połowa roku 1942. Oczami młodej Agnes Gerner obserwujemy trudną rzeczywistość okupacyjną. Społeczeństwo jest wyraźnie podzielone. Jedna grupa to lojaliści, zwolennicy polityki Hitlera, nie tylko uwiedzeni głoszonymi przez niego ideami, ale też widzący w tym interes i spore korzyści finansowe.
Druga grupa to kształtujące się podziemie, ruch oporu, którego założycielem jest kapitan Kaj Holt. Zwerbowana przez podziemie Agnes, z racji swojej wyjątkowej urody, ma za zadanie zbliżyć się do ważnych niemieckich oficerów i mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Zadanie to, pozornie proste, okazuje się dla Agnes czymś, co zadecyduje o jej dalszym życiu. Trudno bowiem, obcując z ludźmi, patrzeć na nich tylko od strony ich pracy. Prywatnie mają oni przecież rodziny, dzieci, pragnienia i lęki. Uwikłana w związek z dwoma mężczyznami, Agnes przeżywa coraz większe rozterki, a lęk o własne życie i wyrzuty sumienia, przywodzą ją w końcu na skraj mentalnej przepaści.
Początkowo trudno mi było zorientować się w gąszczu powiązań i obco brzmiących nazwisk. Z czasem stało się to prostsze i z przyjemnością śledziłam, jak dwie płaszczyzny łączą się w jeden wyraźną całość. Bardzo spodobał mi się także główny bohater. Jest dociekliwy i zawzięty, jeśli idzie o odkrywanie prawdy. Potrafi łączyć ze sobą fakty, ale nie dzieje się to nagle i z niczego, jak to mamy w niektórych serialach. Po drugie Tommy ma swoją ciemną stronę i przeszłość, która nie jest powodem do chluby. Bohater jest tego świadomy i, choć chciałby to zmienić, nie bardzo wie jak miałby to zrobić. Póki co więc drepcze trochę w miejscu. Czy zdoła wyjść z życiowego impasu, mam nadzieję, dowiemy się w kolejnych częściach cyklu.
Ostatni Pielgrzym jest debiutem powieściowym Garda Sveena. Książka została bardzo dobrze przyjęta w ojczyźnie autora, czego dowodem są zdobyte przez nią prestiżowe nagrody w kategorii kryminału i debiutu powieściowego: Szklany Klucz, Nagroda Rivertona oraz Nagroda Mauritsa Hansena. Taki początek stawia wysoką poprzeczkę kolejnym powieściom z tej serii, dlatego niecierpliwie czekam na Otwarte Piekło.
Polecam Ostatniego Pielgrzyma miłośnikom zimnych, skandynawskich klimatów, a także tym, którzy lubią kryminały, zbudowane na solidnej podstawie, z zagadką, która trzyma czytelnika do końca w napięciu i niepewności. Lektura godna uwagi.
Greccy herosi według Percy'ego Jacksona
Życie w świecie mitów, pełnym potworów i boskich ingerencji w decyzje śmiertelników nie jest łatwe ani przyjemne. Percy Jackson dobrze o tym wie. Na każdym roku czyha na człowieka jak nie klątwa, to pokusa, której oprzeć się nie sposób. Najgorsze jest to, że na co by się człowiek nie zdecydował i tak wybierze źle, bo takie założenie przyjęli przecież greccy tragicy. Bogowie nie dają człowiekowi żyć w spokoju i harmonii, a jeśli ten człowiek jest w dodatku herosem, czyli dzieckiem śmiertelniczki i boga z Olimpu, wtedy ma już przekichane. Jak bardzo? Bardzo, bardzo.
Rick Riordan to specjalista w nadawaniu starożytnej mitologii nowych znaczeń i kontekstów. Najpierw zdobył sobie serca czytelników serią o Percym Jacksonie, a potem stworzył serię o Olimpijskich herosach. Fabuła obu serii tematycznie dotyczyła mitologii greckiej i rzymskiej. Następnie do rąk czytelników trafił cykl zatytułowany Kroniki rodu Kane związany z mitologią egipską, natomiast tej jesieni na rynku książkowym pojawił się pierwszy tom nowej serii bazującej na mitologii skandynawskiej. Naprawdę pomysłowości mógłby pozazdrościć Riordanowi niejeden pisarz.
Książka zatytułowana Greccy herosi według Percy'ego Jacksona stanowi specyficzny dodatek dla fanów młodego herosa. We wstępie młody bohater wyjaśnia czytelnikowi, że skuszony dożywotnimi dostawami pizzy i żelków, zdecydował się na napisanie książki o najsławniejszych herosach z mitologii. Ich barwne życiorysy, pełne przygód i niespodziewanych zakrętów losu, stanowią wspaniały materiał do snucia gawęd dla spragnionych nowych historii czytelników.
W dwunastu opowieściach Percy przedstawia nam swoje wersje przygód herosów. Trzymając się wersji znanej nam z mitów, heros opowiada o postaciach, z którymi, jako syn Posejdona, miał możliwość spotkać się osobiście. W snutych historiach nie chodzi o to, by dowiedzieć się czegoś nowego, bo przecież dzięki mitologii wiemy, jak potoczyły się losy Herkluesa czy Tezeusza. Percy jednak opowiada o nich na swój specyficzny sposób. Nieustanne pakowanie się w tarapaty przypisuje na przykład ADHD, które według niego ma każdy heros. Swoich bohaterów ubiera na modę współczesną, a komunikować im każe się za pomocą sms-ów i smartfonów. Dzięki temu znane już historie przybierają zupełnie inny wydźwięk. Percy narrator nie pomija wstydliwych czy brutalnych faktów z życia herosów, stara się opowiadać bardzo rzetelnie, nikogo też ostatecznie nie gloryfikuje ani nie potępia.
Wydanie zawiera ilustracje autorstwa Johna Rocco, stałego współpracownika Ricka Riordana, dzięki którym snuta historia jest przyjemniejsza i łatwiejsza w odbiorze.
Dzięki niniejszej antologii dowiemy się, jak dzielnym i opiekuńczym synem był Perseusz. Poznamy boginię Afrodytę w nowej roli, a mianowicie wrednej teściowej w historii o Erosie i Psyche. Wspólnie z Herkulesem wykonamy dwuanaście głupich prac, przy których trzeba się nie lada napocić. Dowiemy się, jakie są konsekwencje prowadzenia ognistego rydwanu bez prawa jazdy i znajomości trasy. Zobaczymy też na własne oczy, że bogowie nie są zbyt wychowawczy i pedagogiczni jako rodzice dorastających nastolatków. Wspólnie z Jazonem i Argonautami udamy się w pełną niebezpieczeństw podróż po złote runo z superowcy. Żeby nie było, że herosami mogli być tylko mężczyźni, Percy przytoczy nam kilka historii o dzielnych kobietach, które, jak na tamte czasy były prawdziwymi feministkami. Kyrene, Atalanta i Otrera są najlepszym na to dowodem.
Zbiór ten to prawdziwa perełka nie tylko dla miłośników mitologii. Napisany prostym, przystępnym językiem, przyjaznym dla współczesnego czytelnika, spodoba się i starszym i młodszym odbiorcom. Percy ze znaną sobie swadą przybliża nam te historie, a humor i kpina, z jaką je opowiada, sprawiają, że nie tylko przyjemnie się je czyta, ale też z pewnością na długo zapamięta.
Wstyd się przyznać, ale książka ta jest moim pierwszym spotkaniem z twórczością Riordana. Jej lektura stała się dla mnie motywatorem, by zacząć przygodę z Percym Jacksonem, ale przede wszystkim sięgnąć po pierwszą antologię tego autora traktującą o greckich bóstwach.
Polecam lekturę greckich herosów. Jest zabawna, wzruszająca i dowcipna. Naprawdę warto.
Czas żelaza
„Czas żelaza" wzbudził moje zainteresowanie jeszcze długo przed polską premierą. Po pierwsze, zagraniczna krytyka bardzo pochlebnie wypowiadała się na temat książkowego debiutu Angusa Watsona, po drugie gatunek fantastyki jest mi jednym z najbliższych.
Odrodzona
Po zakończeniu cyklu, w którym główną bohaterką była, mogąca naśladować każdą z nadnaturalnych ras, Kylie, nadszedł czas na kontynuację cyklu „Wodospady Cienia". Nowe książki otrzymały po prostu dopisek w podtytule „po zmroku".
Książka „Odrodzona" opowiada historię wampirzycy Delli. Gdy dziewczyna wraca do Wodospadów Cienia po kolejnym, nieudanym weekendzie w domu, natyka się na nowego wampira. Od razu chce mu „skopać tyłek", myśląc, że na teren obozu wdarł się jakiś wyrzutek. Okazuje się jednak, że chłopak jest jej szkolnym kolegą, a na domiar złego bardzo przystojnym wampirem. Della ma jednak ważniejsze rzeczy na głowie. Z dnia na dzień coraz głębiej zaczyna wierzyć, że jej wujek nie zginął w wypadku samochodowym tylko, tak jak ona sama, stał się wampirem.
Myślę, że Della była dobrym wyborem. Zawsze skryta, niewiele mówiąca, mająca własne, rodzinne problemy. C.C. Hunter stworzyła interesującą postać, której kreację z pewnością warto rozwinąć. Della to silna bohaterka, która różni się od Kylie, dzięki czemu seria zyskała pewien powiew świeżości. Do tego gdy pojawia się w jej życiu rodzinna tajemnica, od stron powieści i tym razem nie sposób się oderwać.
Książka jest lekka i typowo młodzieżowa. Czyta się ją szybko. Jej fabuła jest nieco infantylna, ale bez trudu wciąga. Myślę, że to doskonała powieść dla nastolatek w wieku 15-19 lat. Wydarzeniami, postaciami, problemami miłosnymi powinny być zachwycone. Rodzice natomiast również nie muszą się niczym martwić bo mimo że w książce akcji nie brakuje, to jednak jest ona przedstawiona w niełamiący żadnych konwenansów sposób.
„Odrodzona" to sympatyczna lektura. Przyznam, że Della w roli głównej bohaterki przypadła mi do gustu znacznie bardziej niż wcześniej Kylie. Mimo że postacie są nadnaturalne to jednak w ich życiu pojawiają się zupełnie zwyczajne rodzinne i międzyludzkie problemy. Pierwsza miłość, ból odrzucenia czy niezrozumienie. Della, Kylie i Miranda to po prostu nastoletnie dziewczyny, w których życie, nie z ich winy, wkradł się chaos.
Sądzę, że wszyscy miłośnicy (a raczej miłośniczki) Wodospadów Cienia będą zachwyceni mogąc obejrzeć je z perspektywy Delli. Wampirzyca jest ciekawą, silną postacią, która zdecydowanie ma o czym opowiadać. Lekturę serdecznie wszystkim polecam i myślę, że fani serii nie poczują się zawiedzeni. Nawet pod względem wizualnym okładka została idealnie dopasowana do poprzednich tomów cyklu.
"Król Cierni" już w księgarniach!
Od 25 listopada w sprzedaży dostępne jest już nowe wydanie Króla Cierni, drugiego tomu serii Rozbite Imperium Marka Lawrence'a.
Pizza Wars
Może nie każdy marzył o założeniu pizzerii, ale wielu śniło o nieograniczonym dostępie do pizzy. „Pizza Wars" nie gwarantuje może tego drugiego, ale pozwala – z przymrużeniem oka – wcielić się we świeżo upieczonego właściciela restauracji serwującej właśnie ukochane przez Włochów drożdżowe ciasto z najrozmaitszymi dodatkami. To jak? Jesteście gotowi stanąć do walki o tytuł najlepszej pizzerii w mieście?
Cel i fabuła gry
Gracz wciela się w rolę początkującego właściciela pizzerii. Właśnie otworzył lokal w jednej z czterech dzielnic miasta (do wyboru: Biznesowa, Willowa, bohemy i biedoty, każda z charakterystyczną grupą klientów). Na ten cel zaciągnął kredyt i o ów pożyczkę gra się rozchodzi. By wygrać, musi ją spłacić przed konkurentami. Pomoże mu w tym obsługiwanie nietuzinkowych smakoszy.
Strona wizualna
„Pizza Wars" to gra planszowa, a właściwie wieloplanszowa. Każdy z graczy otrzymuje własny prostokąt – dzielnicę – z charakterystycznymi dla niej cechami wizualnymi. Bohema ma swoją Wieżę Eiffle'a, a biedota płonące samochody. Plansze wydają się solidne, a grafiki na nich ciekawe i dopracowane. Sporym plusem jest także ich dwustronność, co świadczy o bezkompromisowym stawianiu wydawnictwa na jakość, a nie możliwie niski koszt wykonania. Także dołączone do gry żetony zrobiono z odpowiednio twardego materiału, tak by nie poddawały się gięciu i wykazywały trwałością. Tutaj wizualnie zaskoczenia nie ma – są proste, z przejrzystymi grafikami, dzięki czemu bardzo szybko odsyłają do skojarzeń znaczeniowych (np. lodówka – możliwość zgromadzenia większej ilości produktów).
Bardzo dobre wrażenie robią także karty klientów, opatrzone portretami postaci (ogromną zaletą jest fakt, że bohaterowie gry to przetworzenia realnych postaci, co widać zarówno w ich wizualnych przedstawieniach, jak i nieco odmienionych nazwiskach) i pożądanymi przez nie składnikami pizzy. Pewną wadą jest niewielki rozmiar grafik składników – osoby z wadą wzroku mogą mieć pewien problem z ich rozróżnieniem. Także karty produktów mają swój minus – chociaż kolorowe i zabawne rysunki bez problemu dają się rozpoznać, to umieszczony w rogu symbol delikatesów, już niekoniecznie. Komplikacja ta nie jest poważna tylko dzięki temu, że pozostałe grupy składników – warzywa i mięso – oznaczone są bardzo wyraźnie.
Przygotowanie do gry
Rozgrywkę rozpoczyna wybranie lub losowanie dzielnic. To, która z nich się graczowi ostatecznie trafi nie ma większego znaczenia. Wszystkie posiadają swoje wady i zalety, formy skomplikowania rozrywki oraz bonusy ją ułatwiające. To bardzo dobrze, bo w ten sposób żaden z graczy nie może uznać się za straconego już na początku rozgrywki. Każdy otrzymuje też trzy złote, które może zainwestować w produkty lub spłacić nimi kredyt; dwie karty klientów oraz dwa produkty. Ten, kto grę rozpoczyna – osoba, która ostatnia jadła pizzę – zyskuje także żeton pizzy, który przekazuje się w późniejszej fazie gry. Wszyscy gracze otrzymują również czerwone pionki do odznaczania na planszy ilości spłaconych rat kredytu.
Przebieg rozgrywki
Wyróżnić można aż trzy warianty gry. Klasyczny dla całej rodziny, przeznaczony dla dzieci w wieku od ośmiu do dziesięciu lat oraz dla jeszcze młodszych uczestników – od czterech do siedmiu lat. Każda z nich dosotosowana jest poziomem sklomplikowania, jednak zasadniczo cel pozostaje ten sam.
Klasyczna wersja gry zakłada dwie fazy w każdej turze (tura oznacza wykonanie zadań po kolei przez wszystkich graczy). Pierwsza to faza kucharza, w której gracz może albo pozyskać składniki (kupić je na bazarze za kwotę umieszczoną na karcie – znajduje się tam osiem kart w dwóch rzędach na początku każdej tury; po zakończeniu kolejek wszystkich graczy, należy odłożyć produkty z niższego rzędu, te z wyższego przesunąć niżej i dołożyć nowy rząd ALBO dobrać losowo bez opłaty ze stosiku do tego przeznaczonego) lub upiec pizzę (jeżeli posiada wszystkie ze składników wymienionych na karcie klienta). W przypadku, gdy uda mu się przygotować włoski placek, gracz dobiera też nowego klienta – ze stosiku ogólnego, w którym znajdują się przedstawiciele różnych dzielnic (klienci z różnych dzielnic mają różne upodobania, co do ilości składników) lub własnego, gdzie może trafić wyłącznie na swoją klientelę. Ma to znaczenie o tyle, że miłośnicy pizzy z Bohemy czy Biznesowej najczęściej proszą o dłuższą listę produktów, niż ci z np. Biedoty. W drugiej fazie – menadżera – gracz może albo spłacić ratę kredytu w wysokości trzech złoty (ewentualnie dwie, ale wtedy koszt spłaty rośnie o dodatkowe dwa złote, a więc w sumie portfel staje się lżejszy o osiem złotych) albo pozyskać bonus (dopiero po upieczeniu pierwszej pizzy), który to np. zwiększy mu liczbę klientów albo uprawni do pobierania wyższych opłat za pizzę. Gra toczy się do chwili, gdy któryś z graczy spłaci kredyt, co gwarantuje przynajmniej godzinę rozrywki.
Wrażenia
Po przeczytaniu instrukcji, złapałam się za głowę. Brzmiało to wszystko dość chaotycznie i bardzo skomplikowanie. Wszystkie te cechy charakterystyczne plansz, bonusy, zależności, fazy i tury wydawały mi się niemożliwe do spamiętania. Przynajmniej nie w pierwszej grze. Tymczasem okazało się, że instrukcja tylko brzmi przerażająco. Po drugiej turze wszyscy już załapali, o co chodzi. Gra daje pewne opcje manipulacji, ale dopiero przy którejś z kolei rozgrywce. Karty produktów można pokazywać innymi lub zostawić wiadomymi jedynie dla siebie i to właśnie daje się wykorzystać jako element zaskoczenia lub zagrywki – np. wykupując innym składniki, gdy wiemy, że ktoś ich potrzebuje. Najbardziej zabawnym elementem gry jest jednak poznawanie klientów i odczytywanie o nich informacji. Ta część jest mimo wszystko przeznaczona raczej dla dorosłych, dzieci bowiem większości postaci nie rozpoznają. Występują między innymi: Marta Gejzer, Mary Linn, Jakub Powiatowy, Lord Wajda, Roberto Lawenda, czy Andrew Znajda, a więc zarówno sportowcy, gwiazdy kina i telewizji, bohaterowie popkultury czy politycy.
Podsumowanie
Po początkowych trudnościach „Pizza Wars" zaangażowała wszystkich uczestników rozgrywki. Nie uczestniczyły w niej dzieci, więc nie potrafię powiedzieć, czy sprawdziłaby się w przypadku kilku i kilkunastolatków, ale grono złożone z uczestników w wieku 20+, 40+ i 60 przyjęło tytuł ciepło. Powstały nawet plany, by wracać do tej propozycji częściej. Dało się dostrzec ogień rywalizacji, zwłaszcza w końcowej fazie oraz w momentach, gdy któryś z uczestników wysuwał się na prowadzenie. Było też sporo śmiechu i kilka wykalkulowanych ruchów z puszczeniem oka do drugiego gracza, któremu akurat pokomplikowało się plany. Z czystym sumieniem mogę, więc „Pizza Wars" polecić każdemu wielbicielowi śmiechu i rozrywki w rodzinnym gronie, niekoniecznie dziecięcym.