Rezultaty wyszukiwania dla: własne
Żmijowisko
“Żmijowisko” - thriller autorstwa Wojciecha Chmielarza - wbija w ziemię. Nie akcją, nawet nie zakończeniem, chociaż przyznaję, to jest zaskakujące. “Żmijowisko” wbija w ziemię spostrzeżeniami na temat nas samych. Trzydziesto-, czterdziestolatków, którzy marzenia zamienili na codzienność, rozdrobnili swoje pasje na drobne, zaplątali w sieć dziwnych powiązań, a wszystko to z hasłem “dobra rodziny” na ustach. To powieść o straconych złudzeniach, obłudzie i udawaniu, że wszystko jest ok, tak jak miało być, chociaż sami najlepiej wiemy, jak bardzo się okłamujemy. To także opowieść, jak bardzo taką postawą krzywdzimy następne pokolenie - dzisiejszych nastolatków. Dzieciaki, które chcą być dorosłe, a którym nikt nie potrafi sensownie wytłumaczyć, że nie ma się do czego śpieszyć. To historia tego, ile potrafi poświęcić dorosły dla ratowania swoich ambicji.
Chmielarzowi udało się sprawić, iż główny wątek - historii zaginięcia nastoletniej dziewczyny - zdaje się wcale głównym nie być, a jednocześnie właśnie ta opowieść jest kluczowa dla całości. Losy grupy przyjaciół spędzających czas w agroturystyce, nawet kiedy pozornie niewiele mają wspólnego z historią Ady i tak ostatecznie się z nią wiążą. Z tak charakterystyczną dla niego swobodą kluczy, miesza tropy, by ostatecznie w finale zmusić czytelnika do zadania podstawowego pytania “ale jak, że tak?”. Pytania, które pada tylko przy najlepszych thrillerach.
“Żmijowisko” to także obraz nas samych. Czytając najpierw zaśmiewałam się do łez z trafności opisów relacji rodzinnych, by stopniowo, z każdym kolejnym rozdziałem śmiech zastępowało przerażenie. Jak bardzo moje pokolenie nie poradziło sobie z życiem. Jak bardzo uciekła nam harmonia. W pędzie za karierą marnujemy szczęście rodzin. Szukając szczęścia rodzinnego, zupełnie nie ogarniamy (wiem - gwara młodzieżowa, ale w tym wypadku idealnie pasująca) własnego życia i rezygnując z własnych planów i marzeń, żyjemy coraz bardziej sfrustrowani tym, co sami sobie zafundowaliśmy. A od frustracji już tylko krok do podjęcia tej jednej, jedynej, głupiej decyzji, która zmieni wszystko. Która wszystko zniszczy.
Wojciech Chmielarz to nie tylko dobry pisarz. To wspaniały obserwator ludzkich relacji i zachowań i to po raz kolejny jest największym atutem jego powieści. “Żmijowiskiem” uderza w czytelnika jednak nie samą fabułą, nawet nie osobą, która stoi za zniknięciem Ady, ale refleksjami na temat mojego pokolenia - ludzi w okolicach czterdziestych urodzin, którym wydaje się, że są bogami. A jednak nie są...
Zawsze mieszkałyśmy w zamku
Powieści Shirley Jackson można zaliczyć do klasyki horrorów, dlatego nie mogłam przejść obok nich obojętnie. W głowie jednak cały czas świeciła mi się lampka, że są to bardzo krótkie opowieści, a mnie zawsze lekko przerażały książki liczące sobie mniej niż 300 stron. Nie pamiętam żadnej, która byłaby porządna – w moim odczuciu na tak małej ilości kartek nie da się stworzyć czegoś porywającego i wbijającego w fotel. Ale postanowiłam spróbować. „Nawiedzony dom na wzgórzu” był poprawny, ale mnie nie urzekł. Z kolei druga powieść autorki, „Zawsze mieszkałyśmy w zamku”, totalnie mnie rozczarowała.
Początek zwiastował coś naprawdę dobrego, co mogłoby mi się spodobać i niezwykle mnie wciągnąć. Poznajemy rodzinę, w której jedna z osób została posądzona o morderstwo. Wcześniej w ich posiadłości mieszkało siedem osób, ale którejś nocy w cukiernicy pojawił się arszenik. I tak z siedmiu osób zostało sześć, a Constance Blackwood została oskarżona o popełnienie zbrodni. Oczyszczono ją jednak z zarzutów, ale mimo wszystko mieszkańcy miasteczka zdążyli już sobie wyrobić o Blackwoodach własne zdanie. Wytykają ich palcami, traktują jak niebezpiecznych wyrzutków, wolą się trzymać z dala. Jednak Blackwoodowie mają siebie i ich życie toczy się dalej, w dość spokojnym rytmie, dopóki w rodzinnej posiadłości nie zjawia się kuzyn Charles.
Właśnie ten początek – zaprezentowanie rodziny Blackwoodów, nieakceptowanej przez resztę społeczności wydał mi się naprawdę dobry. Stopniowe przedstawienie jej członków, ich historii i problemów zachęciło mnie do dalszej lektury, ale mój zapał szybko ostygł, gdy okazało się, że książka zaczęła mnie nużyć. Podobnie miałam w przypadku poprzedniej książki tej autorki, ale chyba nie aż w takim stopniu. Okazuje się, że nieco ponad 200 stron może człowieka bardzo zmęczyć, ciągnąć się, wręcz niemiłosiernie się wlec, aż ma się ochotę co chwilę rezygnować z lektury. I tak właśnie było. Niby nie brakuje tutaj takiej specyficznej i ciężkiej atmosfery, ale to jednak trochę za mało, żeby uzyskać dobry horror.
Kreacja bohaterów nie jest najgorsza, ale też żaden z nich nie wkradł się do mojego serca. Byli mi zupełnie obojętni, podobnie jak i to, co się z nimi stanie. Książka nie wzbudziła we mnie żadnych emocji, a naprawdę mocno mnie znużyła. Przyznaję, że nie doczytałam jej dokładnie do końca, tylko przekartkowałam, a to naprawdę nie zdarza mi się zbyt często. Cała ciekawość względem Blackwoodów dość szybko zniknęła – uleciała, nie mam pojęcia dokąd. Ciężko mi nawet napisać o tej pozycji coś więcej, bo po prostu nie odebrałam jej zbyt dobrze. Zupełnie do mnie nie trafiła.
Zdecydowanie nie znalazłam w tej powieści niczego przerażającego, bardziej usypiającego. Wydaje mi się, że więcej nie sięgnę po twórczość Shirley Jackson. Mam chyba zupełnie inne oczekiwania względem horrorów i okazuje się, że to czerwone światło ostrzegawcze w mojej głowie znowu miało rację!
Magia zabija
Atlanta, nękana przez wojny między magią i technologią, nigdy nie była tak zabójczo niebezpieczna.
Kate Daniels opuszcza Zakon Rycerzy Miłosiernej Pomocy, ale wciąż siedzi po uszy w paranormalnych problemach. A raczej będzie, jeśli przekona kogoś, aby ją zatrudnił. Rozkręcenie własnej działalności jest trudniejsze, niż myślała. Dodatkowo Zakon szarga jej dobre imię, a wielu potencjalnych zleceniodawców boi się narazić Władcy Bestii, który jest towarzyszem Kate.
Wyczarowanie światła
Ostateczna bitwa między światłem i ciemnością w spektakularnym finale bestsellerowej trylogii, zaliczanej do najlepszych dzieł fantasy ostatniej dekady.
Ciemność przypuszcza atak na kolejny ze światów, tym razem ten najjaśniejszy z nich – pulsujący od magii Czerwony Londyn, szczęśliwe królestwo rządzone przez wspaniałych Mareshów, niszcząc i tak delikatną równowagę sił, która dotąd istniała w czterech Londynach.
Po tragedii Kell – uważany za ostatniego żyjącego antariego – musi dokonać licznych wyborów i podjąć ważne decyzje: komu pomagać, wobec kogo zachować lojalność, przed kim się ugiąć. Lila Bard – do niedawna uważana za zwyczajną (choć nigdy przeciętną) dziewczynę z Szarego Londynu – przetrwała i rozkwitła dzięki serii magicznych prób. Teraz jednak musi nauczyć się kontrolować świeżo odkryte zdolności – zanim magia całkowicie ją przytłoczy.
Bańka
“Bańka” jest kolejną książką Siri Pettersen, która ukazuje się u nas dzięki wspaniałości Wydawnictwa REBIS i piszę to wspaniałości jak najbardziej szczerze, bo rzeczywiście Siri to autorka, którą znać co najmniej wypada, a do tego jeszcze naprawdę warto. Ta niestety krótka powieść, skierowana jest z założenia do dość młodego czytelnika, bardzo szybko się okazuje, że to przecież jest jednak Siri... po niej należy spodziewać się, że nawet książka dla nastolatek, będzie ponadprzeciętna i na pewno niegłupia. Ta norweska pisarka oczarowała mnie już w trylogii “Kruczych Pierścieni”, do której na pewno nie raz będę jeszcze wracać, a podczas autografów na Pyrkonie 2017 sama autorka okazała się przesympatyczna i entuzjastycznie nastawiona do każdego fana, który podchodził z książką w drżących łapkach. Dlatego też z niecierpliwością czekałam na “Bańkę” i na to, że będę mogła zapoznać się z kolejną “Siri”.
Główna bohaterka, dwunastoletnia Kine nienawidzi wszystkich i wszystkiego, bo wszystko i wszyscy są bardzo głupi, a najbardziej pływalnia i Jarle. Na krzywej ławce na cmentarzu Kine myśli o śmierci i beznadziei życia swojego, użalając się nad sobą po kolejnym fiasku na tej przeklętej pływalni. I wydawałoby się, że tak naprawdę nic jej już nie jest wstanie pomóc, kiedy znajduje szklaną kulę, która okazuje się takim swoistym safe zone - bezpieczną przystanią, do której nic żywego nie ma dostępu, a PRAWIE wszelkie jej zachcianki są spełniane od razu. I tak naprawdę to to PRAWIE zaczyna po jakimś czasie robić różnice. Sama kula, gdyby tego było mało, jest jeszcze zamieszkała przez najbrzydszą na świecie hybrydę “lalko-mumii z misiem”, która zamiast głowy ma czaszkę z jednym oczkiem bardziej. Niby się nie porusza, ale Kine czuje, że nie jest ona całkowicie martwa, a na pewno w niepojęty sposób lalka zwiększa swoją objętość, co sprawia, że dziewczyna zaczyna czuć się nieswojo...
Kine, wychowywana w swojej opinii przez “włochatego orangutana” i “marudną mewę”, ma żal do rodziców, którzy “nie rozumieją jak wielkie potrafi być coś, co jest drobne”. Że jej niechęć do pływalni naprawdę ma swoje podstawy i nie jest tylko nastoletnią fanaberią, a sama Kine jest już na skraju nerwicy i załamania. Kine, to jednak kolejna nastolatka, która potrafi myśleć - oczywiście z opóźnieniem, i nie zawsze wyciąga właściwe wnioski. Trzeba przyznać Siri Pettersen, że naprawdę potrafi konstruować postacie wyjątkowych nastolatek i to takich, które da się lubić. Poza tym Kine wykazuje się wyjątkowo kąśliwym i dosadnym poczuciem humoru, więc na pewno nie da się przy tej książce nudzić.
Uważni czytelnicy i fani Sagi o Ludziach Lodu na pewno zauważą, jak na drugie imię ma Kine, a część z nich będzie nawet pamiętała, że Villemo oznacza “dziki pyłek”. I generalnie bardzo pasuje ono do Kine, która nie tylko przejawia niespotykany poziom niedopasowania w swojej szkole i w całym tym nudnym miasteczku, ale także potrafi na przekór wszystkim podejmować naprawdę odważne i dorosłe decyzje oraz ponosić ich konsekwencje, ucząc się jednocześnie na własnych błędach.
“Bańka” skłania do niejednej refleksji. Zastanawiam się na ile na tę historię składają się własne doświadczenia autorki, a na ile jest to po prostu fikcja literacka. Bo wbrew pozorom Kine nie ma złego dzieciństwa i paskudnych rodziców. Wszyscy muszą po prostu dojrzeć i zrozumieć pewne sprawy. “Bańka” to dla mnie połączenie Burtona z Gaimanem na najwyższym poziomie. To książka przesycona nastoletnim żalem i bólem (czasami także i bólem pupy), która wprowadza jednak światło i nić nadziei, dzięki spodziewanemu happy endowi, choć nie tak bardzo oczywistemu. To na pewno nie jest prosta opowieść, choć porusza wiele elementarnych tematów. I to tematów ważnych, nie tylko dla dzieci, ale i dorosłych, co sprawia, że książkę z przyjemnością przeczyta każdy i znajdzie w niej coś, co go w niej zachwyci.
Przeklęci Święci - fragment 1
Bicho Raro to oniryczne miasteczko w stanie Kolorado, do którego zmierzają pątnicy w oczekiwaniu cudu. Nie każdy jednak wie, że z cudem wiążą się konsekwencje, którym trzeba stawić czoła. I nie każdy jest na to gotowy.
Trzy osoby z rodziny Soria, w której od wieków rodzą się święci, muszą zmierzyć się z rodzinną legendą i odpowiedzialnością. Pozornie niedostępna i zimna Beatriz uważa, że nie dotyczą jej uczucia i porywy serca, Joaquin jako tajemniczy Diablo, Diablo oddaje się pasji prowadzenia nielegalnej rozgłośni radiowej, a Daniel – mianowany przez rodzinę świętym z Bicho Raro – zdaje się czynić cuda dla wszystkich poza sobą.
Jak cuda odmieniają los pątników, tak los rodziny Soria odmieni się wraz z przybyciem do miasteczka Pete'a Wyatta i historią pewnej miłości.
Zamki Caladale
W dawno zapomnianych czasach, kiedy to na dźwięk jednego magicznego słowa góry zmieniały swoje położenie, Królestwo Caladale było domem dla wielu fantastycznych ras, zamieszkujących przepiękne zamki. Jednak pewnej feralnej nocy, ktoś rzucił potężne, prastare zaklęcie, które zupełnie wymknęło mu się spod kontroli. Z nastaniem świtu okazało się, że wszystkie zamki zostały kompletnie zniszczone, a fragmenty zburzonych murów i wież leżą rozrzucone w nieładzie po całej krainie.
W powstałym chaosie mieszkańcy Caladale będą musieli odnaleźć znajome fragmenty zamków, odbudować swoje domostwa i tym samym przywrócić chwałę Królestwu Caladale!
Pierwsze wrażenie...
Najbardziej, co przykuwa wzrok, to grafika. Niewielkie kartonowe pudełko 20 cm na 20 cm przyozdobione jest śliczną ilustracją Eduarda Kolokolova. W środku instrukcja, tekturowa wytłoczka, jedna plansza Zasobów/Tor Punktacji, kafelki, pionki i Pasy Trawy. Wszystko wykonane solidnie, aczkolwiek po wyłuskaniu kafelków z wytłoczek potem rozsypują się one po wnętrzu. Poza tym drobnym bałaganem, który pomimo wszystko mieści się w pudełku, wszystko cieszy oko, a solidności wykonania też nie można nic zarzucić.
Podstawowe informacje:
Liczba graczy: 1-4 osób
Wiek: od 8 lat
Czas gry: ok. 30 minut
Wydawca: 2 Pionki
Autor gry: David Wilkinson
Ilustracja na okładce: Eduard Kolokolov
Ilustracje: Erin Koehler
Rozgrywka:
1 wariant – STANDARDOWY
Cel gry – odbudowanie swojej zniszczonej siedziby i zdobycie jak największej ilości punktów przyznawanych za liczbę użytych kafelków oraz za ukończenie zamku.
Wszyscy gracze rozgrywają swoje tury dobierając kolejno kafelki i używając ich do budowy własnego zamku.
2 wariant – JEDNOOSOBOWY
Cel gry – wybudowanie możliwie największego zamku.
3 wariant – GRA SWOBODNA
Cel gry – sądzę, że w grze swobodnej panuje dowolność, również w doborze celu gry.
Autorzy zaproponowali, aby zaprosić rodzinę lub znajomych do wspólnej zabawy poprzez np. zbudowanie największego zamku. W tym celu należy użyć wszystkich czterech bram, zachęcają również do pobicia ich rekordu wykorzystania jak największej ilości kafelków. Twórcom pozostały dwa. Może komuś uda się pobić rekord?
Wspólną cechą dla wszystkich wariantów jest zasada, że przez całą rozgrywkę bez względu na to, czyja tura jest rozgrywana, można, a nawet powinno się, modyfikować układ kafelków swojego zamku. Jest to zdecydowanie odmienna zasada, jak np. w Carcassonne. Plusem takiej reguły jest swobodna gra z dziećmi, które rozwijają swoje postrzeganie przestrzenne, a także powoduje, że gra nabiera charakteru rekreacyjnego i familijnego. Minusem takiej opcji jest jej mniej rywalizacyjny charakter.
Dla kogo jest ta gra?
Dla każdego. Największą przyjemność jednak będą czerpali uczestnicy rozgrywek rodzinnych i takich, w których przeważać będzie młodsze pokolenie. Wiek graczy został według mnie oszacowany za wysoko, można z udziałem rodziców próbować z dziećmi od wieku lat 6, w szczególności w wariancie swobodnym lub jednoosobowym, w którym liczy się kreatywność i kształtowanie spojrzenia przestrzennego. Osoby lubiące rywalizować muszą nastawić się na dobrą kalkulację elementów, które potrafią szybko znikać z Planszy Zasobów, jednak możliwość ciągłego przestawiania elementów osłabia trochę element rywalizacji.
Końcowe wrażenie...
Szczerze polecam ją wszystkim tym, którzy nie tylko lubią miłe rodzinne rozgrywki, ale również przy okazji czerpią przyjemność z obcowanie z czymś pięknym. Zamki Caladale pozwalają na czerpanie przyjemności z przebywania w gronie rodzinnym, nie koniecznie zmuszając do ciągłego rywalizowania dzieci i dorosłych, choć z doświadczenia muszę przyznać, że w tej kwestii młodzież potrafi naprawdę zaskoczyć.
Księga mieczy
Literatura fantasy stworzyła wielu niezapomnianych bohaterów, zaliczanych do najsławniejszych w całej literaturze: Conana Barbarzyńcę Roberta E. Howarda, Elryka z Melniboné Michaela Moorcocka, Fafryda i Szarego Kocura Fritza Leibera. Klasyczne postacie tego typu dały literaturze miecza i magii szaloną popularność i uczyniły ją podstawą całego fantasy. Stały się też inspiracją dla nowego pokolenia pisarzy, tworzących własne ekstrawaganckie opowieści o magii i przygodach.
Wieża
"Wieża" Daniela O'Malleya zostanie zekranizowana na mały ekran.
W Londynie trwa produkcja serialu opartego na książce Daniela O'Malleya "Wieża". Producentami wykonawczymi są Stephenie Meyer (autorka Zmierzchu) i Stephen Garrett (Nocny recepcjonista). W Polsce książkę wydało w 2017 roku Wydawnictwo Papierowy Księżyc, a której recenzję możecie przeczytać w naszym serwisie --> TUTAJ.
Umwelt
Nic nie wskazywało na to, że ten dzień będzie czymkolwiek różnił się od poprzednich w życiu akurat tej staruszki; jak codziennie, odprawiając swój prywatny rytuał, wyszła o poranku na spacer z psem. Jednak TEGO dnia staruszka natrafiła na ciało młodej kobiety, całe skąpane we krwi. Do dochodzenia zostaje przydzielony Adam Berger, śledczy z rodzaju tych, którzy w swojej karierze widzieli już niemalże wszystko. Problem tkwi jednak w tym, że policja nie ma ani jednego świadka morderstwa, motyw sprawcy jest zupełnie nieznany, a na ciele nie pozostawiono żadnych biologicznych śladów. Jedyną ukrytą wiadomość stanowi skrzętnie ukryty w kieszeni ofiary motyl, jeden z tych, które widujemy na co dzień. Berger, grzebiąc w przeszłości zamordowanej, a tym samym szukając jakichkolwiek powodów jej śmierci, dowiaduje się jedynie o jej dawnym związku. Kilka lat wcześniej zmarła była w związku z mężczyzną, który popełnił samobójstwo, wjeżdżając na tory w miejscu, z którego ucieczka była niemożliwa. Mężczyzna przecież nie żyje, więc jedyny sensowny trop od razu zostaje odrzucony. Ale... czy ówczesne śledztwo na pewno zostało przeprowadzone tak, jak powinno? Czy może zmarli kierują losem żywych zza grobu... ?
Nie ma nic lepszego, niż intrygujący opis z tyłu książki; Umwelt proponował nam zanurzenie się w historii, którą poznajemy z dwojakiej perspektywy- prowadzącego śledztwo Adama Bergera, wciąż przeżywającego prywatną tragedię oraz Tomasza Witkowskiego, powoli pnącego się po szczeblach kariery młodego lekarza. Witkowski cierpi na dziwne zaburzenie, miewa halucynacje i koszmarne sny, przez co twierdzi, iż wie o zbrodniach nim zostaną one dokonane. W tym momencie zaczęłam się spodziewać, że doświadczony śledczy oraz detektyw- amator połączą siły, by wspólnie dojść do sedna, odnaleźć mordercę. A jednak pan Żarski miał zupełnie inny pomysł, i bardzo dobrze!
Dla usprawnienia oraz niejako ułatwienia nam zagłębiania się w historię morderstw, autor "oddzielił" rozdziały z perspektywy dwóch wspomnianych bohaterów. Perpektywa Tomasza Witkowskiego napisana została kursywą, co w coraz szybszym biegu śledztwa naprawdę stanowi spore udogodnienie dla czytelnika. Jednak w pewnym momencie, już pod koniec i tak się pogubiłam. Miałam pewne podejrzenia co do tej postaci (zresztą pan Żarski sam zostawia nam dość wyraźny trop) i jak się okazało, bardzo się nie pomyliłam.
Dwojaka perspektywa to niejedyny pozytywny aspekt owej lektury; wraz z śledczym Bergerem możemy doszukiwać się symboliki w pozostawionych przy ciałach motylach. Przewija się tam również tytułowe określenie Umwelt, dotyczące tego, jak dana jednostka postrzega otaczający ją świat. Umwelt jest wewnętrznym postrzeganiem przestrzenno-czasowej rzeczywistości przez organizm. Na samym początku należy rozróżnić otoczenie (Umgebung) a Umwelt. Otoczenie to nic innego jak każdy organizm będący obiektem umieszczonym w owym otoczeniu, zaś Umwelt jest projekcją środowiska wytworzoną wewnątrz nich przez nie same. Każdy z nas posiada swój wyjątkowy, specyficzny Umwelt, a więc sposób w jaki odbiera otaczający go świat. Krótka lekcja, ale jakże ciekawa!
Autor miał ciekawy pomysł na fabułę, akcja toczyła się zgrabnie, zaskakując nas coraz to nowszymi poszlakami. W powietrzu łatwo było wyczuć zapach tajemnic, których to rozwiązania byliśmy już o krok wraz z Adamem Bergerem. Jednak albo mi coś umknęło, albo zabrakło konkretnego motywu sprawcy. Owszem, kolejne ofiary były wybierane nieprzypadkowo, ale powody uznałam za dość... mgliste. Brakuje źródła, krzywdy własnej czy innego rodzaju powodu, dla którego sprawca zdecydował się ukarać te a nie inne osoby.
Umwelt czyta się sprawnie, zaś stworzona przez pana Żarskiego rzeczywistość wciąga na tyle, że podczas lektury nie umiera się z nudów. Godna polecenia książka dla osób, które lubują się w historiach z drugim dnem.