Rezultaty wyszukiwania dla: sf
Outpost 2
"Są takie żmije, którym odrąbiesz głowę, a ta nawet martwa może jeszcze ukąsić i wstrzyknąć jad."
Poprzednia odsłona "Outpost" wywołała bardzo dobre wrażenie, kolejna "Outpost 2" również dostarczyła sporo rozrywki czytelniczej. Byłam pod wrażeniem wytwarzania intrygującego klimat niepewności, zagrożenia i katastrofy, wplecenia elementów horroru i sensacji. Dmitry Glukhovsky swobodnie miksował trendami gatunków, dzięki czemu nie wiedziałam, w jakiej atmosferze w danym momencie będę się poruszać. Podobnie było ze scenariuszami losów bohaterów, jeden zaskakujący splot okoliczności, nagłe odwrócenie sytuacji, niespodziewane uderzenie, potrafiły wszystko zmienić. I to zdecydowanie przemawia na plus historii. Kolejny pozytywny aspekt wiązał się z postapokaliptyczną wizją Rosji, prowadzoną sugestywnie i z wyczuciem. Co więcej, złożoną z wielu warstw, przeszłych i współczesnych odniesień, wygórowanych ambicji i rzeczywistych realiów. Rosja sama dla siebie stanowiła zagrożenie, ale też wyraziście wyczuwało się jej negatywny wpływ na losy świata.
Autor podsuwał tematy do rozważań, zachęcał do przemyśleń odnośnie kondycji rosyjskiego państwa. Wyciągał wciąż drzemiące w narodzie marzenia o potędze, której wszyscy powinni się bać, pragnienia części społeczeństwa bycia zjednoczonym pod silną ręką z cechami caratu i cesarstwa. Rewelacyjnie ukazał zderzenie tego, co w ścisłych kręgach Moskwy (tym silniejszych i bogatszych, a przy tym bardziej frasobliwych i lekkomyślnych, im bliżej centrum miasta) z jej rubieżami (zaniedbanymi i zapomnianymi, biednymi i surowymi, traktowanymi jedynie jako bufor bezpieczeństwa przed inwazją zła). Nikt nie śmiał się buntować wobec narzuconemu porządkowi, przynajmniej w oficjalnej wersji, w obawie przed zdradliwym donosem sąsiada, pochlebcami aparatu państwowego, drastycznymi represjami ze strony służb bezpieczeństwa. Skąd my to znamy? W Jarosławiu, kiedyś ważnym węźle kolejowym, teraz najdalej wysuniętym miejscu na peryferiach Moskowii, ufortyfikowanym posterunku, coś zdecydowanie poszło nie tak, jak powinno. Lisicyn Jura zostaje wysłany z setką żołnierzy, aby sprawdzić, co tam się stało, dlaczego trwała cisza mieszkańców pierwszej zapory przed czymś niezidentyfikowanym.
W powieść wgryzałam się mając na uwadze mroczny klimat, wypływające przesłania, wyrazistych bohaterów i zajmującą intrygę. Nie ma jednej kluczowej postaci, w zamian kilka wiodących. Nie miałam pewności, czy długo będą towarzyszyć w czytelniczej przygodzie, jakie barwy będą do nich przyrastać, dokąd mnie zaprowadzą. Obserwowałam to, co działo się w Moskwie, jakim presjom poddawane były symbole rosyjskiej kultury wobec braku telewizji i internetu, a także podróżowałam śladami spustoszenia i walki o przetrwanie. Narracja przyjemna, miękko w nią wchodziłam, wygodnie płynęłam nurtem. Zgrabnie dostosowała się do potrzeb odbiorcy. Niekiedy akcja zastygała w mało wciągających scenach, ale żadna nie została bezpodstawnie włączona do fabuły, dawała uzasadnienie lub nadawała koloryt. Finalna odsłona w pełni usatysfakcjonowała, wpasowała się w ciąg trudnych indywidualnych decyzji i wyzwań. Jej wydźwięk długo jeszcze rozbrzmiewał w myślach. Zanim sięgnie się po powieść, warto poznać jej poprzedniczkę.
Kwestia ceny
Próbuję sobie przypomnieć, jak to się stało, że sięgnęłam po prozę Zygmunta Miłoszewskiego. To było lata temu. Na pewno „Ziarno prawdy” miałam w kieszonkowym wydaniu, zorientowałam się, że to drugi tom, no i dokupiłam pierwszy i trzeci. Ryzykownie? Nie do końca. Bo seria o prokuratorze Szackim jest świetna. To dowód, że Miłoszewski ma klasę niespotykaną na rynku wydawniczym. Powiedział, że kończy trylogię i skończył. Czy zarobiłby na czwartym tomie? Oczywiście! Pisząca te słowa rzuciłabym się na kolejny tom jak na okazję w Lidlu. A jednak ta seria jest zakończona. Brawo Panie Zygmuncie. Bezcenny, czyli pierwsza książka z Zofią Lorenz, to nie jest powieść, która mnie porwała, ale ja po prostu jestem fanką autora i chwyciłam po kontynuację.
Zaczyna się mocno, od katastrofy. Benedykt badacz o polskiej proweniencji, który poświęcił się badaniu pierwotnego ludu na dalekiej Syberii, ma poczucie, że coś się kończy... I ta postać jest punktem wyjścia. Daleki krewny Benedykta, ceniony naukowiec, nagradzany, zamożny, chce się pochylić nad spuścizną przodka, ponieważ wielokrotnie odbijał się od ściany, postanawia zaangażować Zofię Lorenz, znaną z tego, że potrafi dokonać niemożliwego, Zofia nie pada na kolana, chociaż rodowa siedziba, ilość dzieł sztuki powinna ją skonsternować. Nawet biorąc pod uwagę, że Zofia ma ciężki czas w życiu, jej mąż traci pamięć, a na dodatek w jej muzeum wybucha skandal. Gdy więc Zofia widzi filigranowego niedźwiadka, który może pochodzić ze słynnej fabryki Faberge, czuje się zaintrygowana, a cała historia pierwotnego ludu z ogonami, skazanego na zagładę, pobudza jej wyobraźnię. Wyrusz razem z nią w podróż po historii, która oddziałuje na teraźniejszość.
Zygmunt Miłoszewski jest autorem zaangażowanym w to, co się dzieje. W jego książkach, zwłaszcza w tej widać echa aktualnych dyskusji. Mamy feminatywy, dyskusję o ekologii, rozważania o katastrofie ekologicznej, są takie mrugnięcia okiem w stronę czytelnika-uważnego obserwatora tego, co się w kraju dzieje. Wszystko to jest okraszone takim humorem charakterystycznym dla autora. Momentami to czarny humor, czasami jest mocniejszy, ale niepowtarzalny. Chociaż pewna część elektoratu nie doceni tych żartów, jak sądzę. Warstwa stylistyczna satysfakcjonuje mnie całkowicie.
Co do samej historii, ten gatunek rządzi się po prostu własnymi prawami, przeczy pewnym prawom prawdopodobieństwa, bohaterowie mają niesamowite przygody, z niezwykłą ilością perypetii wychodzą obronną ręką, ale to nadaje książce dynamiki, sprawia, że czyta się ją szybko i przyjemnie, a chyba właśnie o to chodzi!
Uczeń kuglarza
"Co dzisiaj dowiedzione, kiedyś było wyobrażone." William Blake
Seria, która zdecydowanie ma w sobie coś, co sprawia, że chętnie się w niej zanurzamy. Przyciąga nie tylko sugestywnie odmalowanym klimatem przygody, obracającej się w sferze fantastyki, ale również misternie utkaną intrygą, a także bogactwem frapujących postaci. Skierowana do młodzieży, zawiera wiele cennych treści, materiałów do refleksji i kierunków do przemyśleń. Traktuje czytelnika jako partnera do rozmyślań, a nie biernego odbiorcę fabuły. Co prawda, w drugim tomie Anniina Mikama stawia bardziej na przygodę w sensacyjnych i kryminalnych barwach niż na rozmyślania, ale i tak podsuwa sporo inspiracji do rozważań. Ponadto, cofając się w czasie w stosunku do pierwszego tomu ("Magik i złodziejka"), zgrabnie i przekonująco pogłębia poznaną wcześniej i obecnie przeżywaną historię. Zwroty akcji nie należą do gwałtownych, jednak noszą tak wyczekiwany potencjał zaskoczenia.
Autorka nie oszczędza bohaterów, wystawia na surowość losu, nakręcającą się spiralę błędów, konfrontację z nikczemnością. Dynamiczna walka, często zmieniająca strony wygranych, toczy się o coś więcej niż prawdę i sprawiedliwość, dotyczy przyszłości ludzkiej cywilizacji. Mikama popycha uczestników zdarzeń do chwytania istoty życia, znaczenia duszy, definicji tożsamości i interpretacji inteligencji. Zestawia człowieka i jego wytwór, samouczącą się maszynę, która dąży do naśladownictwa twórcy, marzy, pragnie i wyraża wątpliwości. Sztuczny twór, który zdobywa własną świadomość, przenikliwość i pojętność, przeciwstawia się przyporządkowanej mu roli i definiuje egzystencję na własnych zasadach. Przez powieść przebijają różnorodne brzmienia emocji, od zimnych i ponurych, bolesnych i dokuczliwych, do ciepłych i wesołych, zabawnych i szczęśliwych. A gdzieś pomiędzy słychać nuty empatii, zrozumienia, szacunku i akceptacji.
Jestem pod wrażeniem, jak zgrabnie miesza się magia i zwyczajność w konfrontacji dobra ze złem. W środku kamiennych serc można natknąć się na życzliwość, którą w centrum dobra podają w wątpliwości. Postaci zyskują na otoczce osobowości, głębszej konstrukcji i wyrazistych szkieletach. Narracja przyjazna i przyjemna, wzbogacona lekkim dowcipem, swobodnie niesie po intrydze i przyciąga atmosferą Krakowa końca lat trzydziestych dziewiętnastego wieku. Rozpala żar tajemnic, koloryt sekretów i zawiłości okoliczności. Przeżywamy wczesną młodość Wiktora Worowskiego, bolesne doświadczenia związane ze śmiercią brata i własnym kalectwem. Dowiadujemy się, jak zdobył tytuł profesora. Poznajemy początki obecności Toma na Ziemi, jak na nią trafił i jakie konsekwencje zdarzeń wywołał. Zaprzyjaźniamy się z rezolutną Zosią Winkelmann, towarzyszką przygód Wiktora, i z Sewerynem Królem, włóczęgą o wielu obliczach. Rozszyfrujemy Maksymiliana Gardzińskiego, bogatego uczonego o reputacji dziwaka, oraz zbliżamy się do jego siedemnastoletniego syna Rufusa, targanego rozterkami.
Potęga zemsty - Daniel Komorowski
Jestem wielką fanką motywu Wikingów w literaturze, jak i w filmie, choć nie ukrywam, że niejednokrotnie bywam w tym wypadku mocno wybredna. Choć całkowicie pokochałam serial Wikingowie, tak jednak śmiało jestem w stanie wypunktować rzeczy, które były tam na minus. Jeśli zaś o książki chodzi, to chyba moim numerem jeden nadal pozostają Wojny Wikingów znakomitego Bernarda Cornwella, ale tak się składa, że mamy również na rynku wydawniczym coś od naszego rodzimego autora…
Potęga zemsty to trzeci tom sagi Furia Wikingów autorstwa Daniela Komorowskiego. Dwa pierwsze uważałam za całkiem udane, choć pamiętam, że było w nich kilka takich drobiazgów, które w moim odczuciu wymagały dopracowania. Głównie chodziło mi o sztywność dialogów i wypowiedzi poszczególnych bohaterów – chwilami były pisane jakby na siłę, jakby brakowało w tym wszystkim płynności. Nie do końca przypadł mi do gustu styl autora, też wydawał mi się być nieco toporny i nieco drętwy. Czy zatem uległo to zmianie? I tak, i nie.
Cóż, dalej nie do końca umiem się przekonać do tego stylu – choć faktycznie jest nieco lepiej, to mimo wszystko nadal brakuje mi tutaj takiej lekkości. Jednakże na uwagę na pewno zasługuje fakt, że Daniel Komorowski nie pozwala się czytelnikowi nudzić. Dba o stały rozwój akcji, wrzucając do swojej historii pojedynki, dalekie wyprawy, konflikty między braćmi, budowanie i tworzenie strategii, miłosne uniesienia. Tutaj praktycznie na każdej stronie coś się dzieje, a bohaterowie muszą się mierzyć z nowymi wyzwaniami… I wierzcie mi, nie zawsze mamy tę pewność, że wyjdą cało z danej opresji.
Genialne jest również to, jak rozbudowana została ta część – tak wiele miejsc akcji, tak wielu bohaterów, tak wiele nowych wątków, które, choć łączną się w jedną, konkretną historię, to chwilami odbiegają od niej i stanowią jakby odrębny motyw poboczny, który ulega dalszym rozgałęzieniom. Ivar wyjeżdża do Syrakuz i wpada tam w nie lada kłopoty, w Hedeby źle się dzieje pod jego nieobecność, w Northumbrii jego starszy brat, Halfdan, snuje swoje własne, zdradzieckie plany… Naprawdę nie sposób się tutaj znużyć choćby na chwilę!
Muszę przyznać, że podoba mi się kierunek, w którym ten cykl zmierza. Zdecydowanie zasługuje na uwagę to rozbudowanie fabuły, ta wielowątkowość oraz całkiem niezła kreacja bohaterów. Nie ukrywam, że jestem ogromną fanką Ivara i szczerze kibicuje mu na każdym kroku. Daniel Komorowski stara się również dbać o specyficzną atmosferę dla okresu związanego z napadami Wikingów, aczkolwiek w tym aspekcie odczuwam lekki niedosyt. Liczę jednak na to, że będzie on stopniowo malał wraz z kolejnymi tomami sagi.
Moonfall w polskich kinach od 4 lutego!
Nowy film ROLANDA EMMERICHA twórcy takich superprodukcji jak „DZIEŃ NIEPODLEGŁOŚCI”, „2012”, „POJUTRZE”, „GWIEZDNE WROTA”.
Znakomita obsada, epicki rozmach i wbijające w fotel efekty specjalne w produkcji łączącej walory kina katastroficznego i science fiction.
Widowisko science fiction o trójce astronautów, która wyrusza w kosmos, by powstrzymać zbliżającą się zagładę Ziemi i odkryć prawdziwą naturę Księżyca.
Gwiazdorska obsada – Halle Berry, laureatka Oscara („Czekając na wyrok”, „John Wick 3”, „Śmierć nadejdzie jutro”, „X-Men”), Patrick Wilson („Obecność”, „Jack Strong”, „Aquaman”), Donald Sutherland („Igrzyska śmierci: Kosogłos.”, „MASH”, „Ad Astra”), Michael Peña („American Hustle”, „Ant-Man”, „Bogowie ulicy”), John Bradley („Gra o tron”), Carolina Bartczak („X-Man. Apocalypse”).
Escape Quest. Alcatraz: Infiltracja
"Widok ponurego gmaszyska, wyrastającego z litej skały, uświadamia ci, jak szaleńcza i brawurowa jest twoja misja."
"Sam w Salem" z mroczną czarną historią w tle, "Świat wirtualny" przenoszący w początki komputeryzacji i jednocześnie wysoko rozwiniętej informatyzacji, "Arsène Lupin rzuca wyzwanie" z ciekawymi detektywistycznymi zagadkami i "Tajemnica Marsa" osadzona w kosmicznym klimacie. Te książkowe gry fantastycznie przekonały, sprawiły wiele frajdy, podgrzały wyobraźnię i podkręciły pracę szarych komórek. Nie inaczej rzecz się miała z "Alcatraz: Infiltracją". Klimatycznie przeniosła do najpilniej strzeżonego więzienia w Stanach Zjednoczonych, napawającego grozą i przerażeniem. System zabezpieczeń przed ucieczką więźniów był tak szczelny, że nawet mysz nie zdołała przedostać się na stały ląd. Zbliżając się do Alcatraz, widać było wysokie na kilka metrów umocnienia, rzucające ponury cień mury, szpetne zabudowania, licznych strażników i patrole z psami, a do tego, ogromne reflektory przeczesywały miejsce, przebijając się przez ciemność nocy.
Wyspa Skała na Zatoce San Francisco nie należała do miejsc, w którym ktokolwiek chciałby się znaleźć. Jednak, jak tylko w ręce marzącego o spektakularnej karierze dziennikarza, przypadkowo wpadł list z zaszyfrowaną wiadomością z Alcatraz, poczuł zew śledztwa. Przedstawił pomysł redaktorowi naczelnemu, zgłosił się na
ochotnika do penetracji sekretów sławnego więzienia. Ponieważ gazeta, w której pracował, w zapaści walczyła o czytelników, szalony zamysł zaakceptowano. Jako osadzony nie mógł liczyć na żadną taryfę ulgową, działał pod przykryciem, bez wsparcia i awaryjnego planu. Był tak samo surowo traktowany, jak inni skazani na odsiadkę. Czekała go walka o przetrwanie w piekle na ziemi. Oprawa graficzna rewelacyjnie podkreślała atmosferę zagrożenia, niepewności, wrogości i bezwzględności. Maxime Teppe prowadził wyobraźnię ilustracjami, notatkami, mapami, zdjęciami i stronami gazet w ponurych barwach. Przesiąkając mrocznymi więziennymi klimatami, zagłębiało się i manipulowało przygodą według uznania, na zasadzie ciągu trafnie odgadywanych numerów stron, na które należało przejść, by kontynuować rozrywkę i znakomicie urozmaicać czas.
Zabawa w cyfrowe łamigłówki, kody, szyfry, wzory, znaki, labirynty i skrytki. Niepokojące napisy na ścianach, poszatkowane wydawnictwa czasopism, tajemnicze skrypty, więzienne awantury i podejrzane znajomości. Niełatwo było rozwiązać supły przestępczych relacji, zdobyć pomocne elementy, dopasować obrazki, bronić się, a nade wszystko zaplanować i przeprowadzić ucieczkę. Zagadki stanowiły wyzwania o różnym stopniu trudności. Jedne szybko przywoływały właściwe skojarzenia, nad innymi trzeba było dłużej pomyśleć. Tradycyjnie, w grze wzięła udział cała nasza rodzina, we czwórkę zajrzeliśmy w mroki miejsc, charakterów i tajemnic. Oczywiście, nie było przeszkód, by przejść grę w pojedynkę. Brak ograniczeń czasowych, zatem mogliśmy dowolnie przerywać i wznawiać rozwiązywanie łamigłówek, bez szkody dla utraty zaangażowania. Chociaż do naszej dyspozycji pozostawiono na końcu książki wskazówki i rozwiązania, sporadycznie decydowaliśmy się otwierać kłódkę, ponieważ liczyła się zajmująca zabawa, podkręcanie szarych komórek, ćwiczenie dopasowywania skojarzeń, sprytne omijanie pułapek i krytycznych błędów.
Ruchomy Chaos
Film nieustannej pogoni i ucieczki, wszystkie chwyty dozwolone, mnogość różnorodnych przygód. Efektowne wydarzenia, śmiałym krokiem dynamicznie napędzają akcję. Zachwycam się atrakcyjnie skomponowanym klimatem, ponieważ produkcja łączy elementy przyjemnie drażniące wyobraźnię. Przyciąga atmosfera gęstej tajemniczości, czegoś wymykającego się pełnemu zmysłowemu poznaniu, nieustannie obecnego, lecz niemożliwego do pochwycenia. Szum nieprzerwanych myśli, obrazów i dźwięków, nakładają się na siebie i uaktywniają bodźce poznania. Sygnały odbierane ze środowiska, z głów innych, intensyfikują wybrzmiewające w wewnętrznej przestrzeni.
Film zgrabnie wyciąga z książki ("Ruchomy chaos. Na ostrzu noża") obrazy pokazujące, jak może wyglądać przyszłość człowieka, kiedy technologia czytania myśli i emocji, wkracza w każdy aspekt życia. Na razie dzieje się to na łamach fikcji na obcej planecie, ale czyż nie jesteśmy kilka kroków przed wczepianiem implantów, pozwalających na bezpośrednie poznanie formułowanych przez kogoś spostrzeżeń? Czy to, co chcemy ukryć przed innymi w naszych głowach, nie będzie miało barier do przenikania między świadomością jednej i drugiej osoby? Czy będziemy chcieli żyć w takim świecie? Czy dalibyśmy radę? Przyznam, że szalenie odpowiada mi rozpatrywanie futurystycznej wersji tego, co może nas czekać, kiedy głęboko odsłonimy się przed innymi i sami będziemy w stanie czytać w innych, jak w otwartych księgach. Intrygująco patrzy się na to od stron przyzwolenia i przymusu, tego, że nie wszystko da się cofnąć, nie wszystkiemu zapobiec, nie zawsze można wyzwolić od narzuconych oczekiwań, a po upadku zebrać siły na powstanie.
Drugim ciekawym obszarem do rozważań jest kolonizowanie obcej planety. Własną zniszczono, wypełniono przemocą, drastycznie przeludniono, nie nadaje się do prowadzenia normalnego życia. Sugestywne naprowadzanie widza ku ścieżce powielania błędów ludzkości, kopiowania wzorców cywilizacyjnych zachowań, w tym ślepego fanatyzmu religijnego (przekonująco wypada David Oyelowo w roli kaznodziei), nieokiełznanego pragnienia władzy (dosadnie ukazanego przez Madsa Mikkelsena jako burmistrza Prentiss), rozwiązywania konfliktów drastycznymi pociągnięciami. Zajmująco przyglądamy się męskiemu modelowi życia, w którym brakuje kobiecych pierwiastków, i zastanawiamy się, jak wpływa na społeczne relacje, organizację funkcjonowania zamkniętej grupy, historię osobistych doświadczeń, plany przedłużenia gatunku ludzkiego.
Podoba mi się podejście do kluczowych postaci, prezentują szeroką gamę szarości między bielą i czernią. Walczą z wyjątkowo wrogimi przeciwnikami i własną wciąż niezdefiniowaną tożsamością. Chętnie podążam świadectwami przygód, sympatyzuję z Toddem (granym przez Toma Hollanda) i Violą (odtwarzaną przez Daisy Ridley). Coraz lepiej rozumiem uwarunkowania ich przeszłości i determinanty teraźniejszości. Postaci konfrontują się z ostrą prawdą i bolesnymi wspomnieniami. Redefiniują wpojone zasady i wartości, zmieniają się, dojrzewają, formułują poczucie odrębności. Ciarki przechodzą, kiedy patrzy się na dymki myśli, spreparowane obrazy, próby blokad i ciągłą walkę o własną przestrzeń duchową. Za nic nie dałabym rady tak żyć. Czy powiedzie się misja Todda i Violi? Czy zdołają ostrzec drugą falę kolonizatorów obcej planety? Przed czym?
Gwałtowne pasje. These Violent Delights
Od zawsze lubiłam klasyczną opowieść o romantycznej miłości Romea i Julii. Nie spotkałam jeszcze książki, która w ciekawy i atrakcyjny sposób odświeża ten motyw, aż dotąd. „Gwałtowne pasje” to książka, od której nie mogłam się oderwać. Napisana tak, że aż zapiera dech w piersiach.
Romeo i Julia, ale w nieco innej scenerii. Do tej klasycznej historii dodajemy zwaśnione mafijne rody, jakieś tajemnicze zło, a także Szanghaj XX wieku, gdzie Chińczycy muszą walczyć o wpływy z Brytyjczykami i Francuzami. Czy może wyjść z tego coś dobrego? Jak najbardziej tak, i to jak. Ostrzegam jednak, że jak zaczniecie, to się od książki nie oderwiecie, a „Gwałtowne pasje” zafundują wam nieprzespaną noc.
Juliette Cai niedawno wróciła do Szanghaju z „wygnania”, jak ona sama nazywa swój wyjazd. Jest córką bossa Szkarłatnego Ganku i ta funkcja sprawia, że ma wiele zadań na głowie – walka z Białymi Kwiatami, robienie interesów w imieniu swojego ojca. Roman Montagow, syn bossa wspomnianych już worów rodziny Cai, Białych Kwiatów, stara się rozwikłać zagadkę tajemniczych morderstw. Mieszkańcy Szanghaju zaczynają rozrywać swoje gardła. Bohaterowie muszą pokonać to, co ich dzieli i nawiązać współpracę, aby zapobiec zniszczeniom i śmierci. Pomiędzy Romą a Juliett są niedokończone sprawy, a to, co wydarzyło się między nimi kilka lat wcześniej, sprawia, że ci nie potrafią sobie ufać.
Chyba wszystko w tej książce oceniam na plus. Zacznę od strony stylistycznej i językowej. „Gwałtowne pasje” to powieść napisana bardzo dobrze, a w czym również jest zasługa tłumaczki Małgorzaty Kaczarowskiej. Każde zdanie było dopracowane i nie czułam, że jakieś słowo na jakiejkolwiek stronie znalazło się tam przypadkowo. Język jest mroczny, plastyczny. Nadaje całej książce poczucia głębi, mroku i skutecznie zagęszcza atmosferę. Majstersztyk i uczta czytelnicza dla każdego fana takich klimatów. Gdy tylko zaczęłam lekturę, przeniosłam się do Szanghaju w latach 20 XX wieku. To, jak autorka odmalowała tamto miasto, kulturę, zwyczaje i historię zasługuje na owacje. Niemal czuć ten zapach, gwar rozmów, a atmosfera polityczna jest nierozerwalnie z tym związana i to czuć podczas lektury. Ba, to, co dzieje się na arenie międzynarodowej oraz wewnątrz kraju, realnie wpływa na fabułę i jest z nią nierozerwalnie połączone. To tło do wszystkich wydarzeń, ale nadaje „Gwałtownym pasjom” głębi. Autorka oczywiście wplotła w ten realizm historyczny elementy fantastyczne, ale wszystko zostało tak dobrze opisane i dobrane, że czyta się tę książkę z rosnącym zachwytem.
Nie sposób wyodrębnić jednego, głównego wątku w tej książce. Akcja skupia się w równej mierze na Juliette i Romie, ich uczuciach i spuściźnie, która odciska na nich piętno, ale również na tajemniczym potworze, który sprawia, że ludzie rozrywają sobie gardła. Na wielki plus zasługuje również to, jak autorka zaadoptowała oryginalną historię, Jeżeli znacie Romea i Julię, to gdy zagłębicie się w „Gwałtowne pasje”, to będziecie ze zdumieniem wyłapywać znanych bohaterów w nowej odsłonie. Nie była to kalka, ponieważ Chloe Gong dodała każdej postaci coś nowego, innego. Wszyscy, którzy przewijają się przez karty książki, są niczym wzięci z życia – charakterni, kolorowi. Chociaż to Juliette i Roma odgrywają główne role, to chciałabym się skupić również na innych bohaterach, najbliższych przyjaciołach naszej dwójki. Chociaż wpisują się w ramy bohaterów drugoplanowych, to uwielbiam wszystkie sceny z nimi.
Juliette to bohaterka, którą bardzo polubiłam. Chociaż inspiracją do jej stworzenia była Sheaksperowska Julia, to nasza jest brutalna, zdeterminowana, odważna. Nie boi się mówić tego, co myśli, a sprawy i dobro swojego gangu stawia na pierwszym miejscu. Jest gotowa zrobić wiele, aby uplasować się jako liderka grupy. Roma, czyli Romeo, jest bezwzględny, jednak troszczy się o tych, co kocha. Ojciec chłopaka nie do końca mu ufa, a swoją sympatię przelewa na kogoś innego. Chociaż wychowany przez Białe Kwiaty i z brutalnością obyty jest od dawna, to musi się starać, aby zasłużyć na szacunek ze strony ojca. Juliette i Roma jako para to... połączenie idealne. Uwielbiam ich magnetyzm, to przyciąganie, którzy oboje zdają się ignorować, a to, co wydarzyło się między nimi (a czego dowiemy się dopiero po jakimś czasie) jeszcze bardziej podkręca atmosferę. Powinni się nienawidzić, są wrogami, ale jest między nimi coś. Najlepsze jest to, że ich romans nie przysłonił innych wydarzeń.
„Gwałtowne pasje” to książka, którą pokochałam. Nie mogłam przestać o niej myśleć, gdy odkładałam ją, chociaż na chwilę. Zabrała mi kilka wieczorów, ale nie żałuję, bo to była cudowna czytelnicza przygoda. Nie czuć, że „Gwałtowne pasje” to debiut autorki – wszystko jest dopracowane, od pierwszej do ostatniej strony. Nie pozostaje mi powiedzieć nic innego, tylko czytajcie, bo to naprawdę dobra lektura!
Zapowiedź: Zaułek koszmarów
Dzieło zaliczane do klasyki amerykańskiej literatury noir na ekrany kin przeniósł Guillermo del Toro. Książka niegdyś zakazana, cenzurowana, ukazuje się w nowym polskim przekładzie.
Kosmos to nie jest miejsce dla poważnych ludzi
"Ludzie to tylko niesmaczny żart życia dla Ziemi."
Mam mieszane odczucia wobec tej książki. Atrakcyjna konstrukcja fabuły, trzy poziomy pięter w pudełku, czternaście opowiadań, których wspólnym ogniwem jest kluczowa postać, a jednak w drobnych elementach, krótkie teksty zaprzeczają sobie. Szczególnie dobrze odbieram pierwsze opowiadania, koncentrują się na kosmicznych podróżach i poznawaniu obcych cywilizacji. Łukasz Motulewicz okrawa opisy, jak tylko się da, tak aby w kosmicznej ciszy trafić na planety głośno wyrażające siebie. Natomiast, mocno pompuje absurdy ludzkiej współczesnej cywilizacji, szybowanie ku niebu i zapominanie o ziemi.
Wizje podróży kosmicznych. Poznawanie mieszkańców różnorodnych planet. Uwzględnianie przydatności z punktu widzenia korzyści dla ludzkości. To, co dzieje się na planetach przybiera formę społeczeństw osadzonych w obecnych śladach ludzkości. Swoich wad nie widzi się w tak wyraźnie, jak cudze, nawet jeśli w pewnym stopniu stają się kopiami. Wyniesienie ich w kosmos i przydzielenie obcym cywilizacjom lub ich zalążkom, to spojrzenie na nie z innej perspektywy, dostrzeżenie mocy sprawczej ściągającej ku mrocznym sferom. Ciekawa zabawa w abstrakcję, ale z solidnym podłożem ludzkiej mentalności. Rozczarowuje nieco zakres tematyczny prawd o nas samych, społecznych trendach, politycznej działalności, korporacyjnych zjawiskach. Każdy jest już z nimi porządnie zaznajomiony, zwłaszcza na podstawowym poziomie. Natomiast odpowiada mi wpleciony humor, żartobliwe ujęcie ludzkich ułomności, zarówno jednostek, jak i zbiorowości. Sympatyczny dystans do twórczości, zabawy w pisanie, kreślenie ram opowieści.
Główny bohater świadomie nie zostaje obdarzony charyzmą. Bezbarwny, aby nie przeszkadzał miałkością w brzmieniu spostrzeżeń, dokonywanych podczas przebywania na dalekich planetach. Kulturoznawca, jednak w ograniczonym stopniu bada rozwój cywilizacyjny obcych, nie ma w tym głębi, jedynie powierzchowność. A szkoda. Czy tak będą prezentować się naukowcy przyszłości? Niedokładni, chaotyczni, nieściśli, a nawet przekłamani i niechlujni? Już czytanie wstępnych raportów o planetach sugeruje, że chociaż ludzkość dokonuje olbrzymiego skoku w podboju wszechświata, to zatraca wrodzoną ciekawość, o ile nie kryją się za tym biznesowe kalkulacje. Właśnie to spostrzeżenie, choć niejawnie sformułowane, dostarcza materiał do zajmujących przemyśleń. Przygotujcie się na spotkanie z Hugo Housem, pracownikiem funkcjonującego kiedyś z rozmachem departamentu kontaktów z obcymi, a w zasadzie z pisemnymi raportami Hugo odkrytymi po osiemdziesięciu latach w zakurzonym archiwum, przeciętnym reprezentantem rasy ludzkiej, odkrywcą z niezwykle długiego dystansu prawd o obcych i pośrednio mieszkańcach Ziemi.