Rezultaty wyszukiwania dla: reportaż
Anna Cholewczyńska - Wybrana
Na każde dwadzieścia lat pokoju przypadało pięć lat wojny, by brutalność kłębiąca się w ludziach mogła znaleźć ujście. Nikogo to nie dziwiło – cykl powtarzał się od dawna. Urodziłam się pierwszego dnia pierwszego roku pokoju. Dorastałam, ból i przemoc znając jedynie z tekstów, zdjęć, gier czy filmów. Byłam dzieckiem pokoju, lecz wkrótce miał nadejść czas wojny. Dopiero teraz wiem, co to oznaczało dla mnie.
*
Słabe światło monitora upiornie oświetlało moją twarz, kontrastując z mrokiem panującym w pokoju. Wiedziałam, że już dawno powinnam pójść spać, ale musiałam, po prostu musiałam skończyć jeszcze ten głupi program. Przelatywałam wzrokiem linie pełne słów i symboli, które dla większości społeczeństwa stanowiły niewiele ponad ciąg przypadkowych znaków. Gdzie był błąd? Dlaczego program ciągle kończył się jaskrawoczerwonym errorem? Oczywiście, do tego wyskakiwała jeszcze cała litania warningów, ale kto by się nimi przejmował?
Ziewnęłam ukradkiem, przecierając oczy. Nie, nie poddam się maszynie. Muszę to dzisiaj skończyć i już. Po raz kolejny skupiłam się na jednej z pętli, w której przeprowadzałam najważniejsze operacje. W skupieniu czytałam kolejne instrukcje, jakie kazałam robić komputerowi.
- Nie no... Poważnie? – jęknęłam cicho na głos.
Odkryłam, że przypadkowo nazwałam tak samo dwie różne zmienne. I jeszcze dziwiłam się, że nie działa. Pospiesznie pozmieniałam wszystko, jak trzeba, po czym odpaliłam program z testowymi danymi wejściowymi. Na czarnym tle zaczęły wyświetlać się rzędy komunikatów. Pewnie trochę potrwa, zanim pojawi się ostateczny wynik, więc postanowiłam wykorzystać ten czas.
Wstałam i przeciągnęłam się po dłuższym czasie siedzenia w bezruchu. Choć miałam na sobie tylko krótkie szorty oraz koszulkę, czułam, że kleję się od potu. Tezauria, na której mieszkałam, była dość gorącą planetą, a w lecie nawet klimatyzacja nie zawsze dawała sobie radę.
Zostawiwszy za sobą wykonujący się mozolnie program, wyszłam z pokoju. Cicho stąpałam bosymi stopami po wykładzinie, by nie obudzić współlokatorów. Weszłam do kuchni, gdzie nawet nie zapaliłam lamp. Neonowe reklamy za oknem zapewniały mi dostateczną widoczność. Sięgnęłam po wysoką szklankę i podstawiłam ją pod automat, na którym następnie wpisałam kod napoju cytrynowego. Dodałam do tego jeszcze dwie kostki błogosławionego lodu, po czym w oczekiwaniu na schłodzenie płynu stanęłam przy oknie.
Mimo późnej pory na kilku poziomach dróg wciąż śmigały magnetyczne pojazdy niknące w gąszczu strzelistych wieżowców. Niespodziewanie przemknął również ścigacz, który wzbudził we mnie tęsknotę za moim własnym – zostawionym w rodzinnym domu. Uwielbiałam latać na ścigaczach i byłam w tym dobra. Ech, do wakacji daleko, a dopiero wtedy znów odpalę silnik...
Zerknęłam na wyświetlacz kalendarza na ścianie. Minęła już północ. Dzisiaj około piątej rano rozpocznie się czas wojny. Może się wydawać to dziwną godziną, ale nasza piąta rano oznaczała północ według międzyplanetarnego, standardowego zegara. Nie wiedziałam, co czas wojny zmieni dla nas, zwykłych ludzi. Chyba nic. Gdzieś tam będzie trwała walka o dominację pomiędzy trzema imperiami, lecz cywile pewnie ujrzą ją jedynie poprzez reportaże. Możliwe, że na uczelni odbędzie się kilka uroczystości ku chwale naszego Imperium Redakry. I tyle.
Wracając do siebie, upiłam kilka łyków orzeźwiającego soku. Minęłam krótki korytarz i weszłam do pokoju z nadzieją, że program pokazał już poprawne wyniki. Zerknęłam na monitor. Wciągnęłam gwałtownie powietrze. Szklanka wysunęła mi się z palców i rozprysła na podłodze. Skruszony lód zmieszał się z odłamkami szkła w kałuży napoju. Zaklęłam. Kilka ostrych fragmentów trafiło w moją stopę. Widząc cieknącą krew, niezwłocznie udałam się do łazienki. Ostrożnie wyjęłam szkło, przemyłam zranienia, a następnie na to największe nakleiłam plaster z nanorobotami. Do sprzątnięcia bałaganu zaprzęgłam odpowiedni automat. Na szczęście nikogo nie obudził hałas.
Dopiero wtedy usiadłam przed komputerem. Na prawie całym ekranie widniało okno z jednym słowem napisanym dużą czcionką:
UCIEKAJ
Przewróciłam oczami. To na pewno moi koledzy obeszli zabezpieczenia i robią mi mało ambitne dowcipy. A ja głupia się przeraziłam. Z rozdrażnieniem poruszyłam palcami po ekranie, a okno się zminimalizowało. Spojrzałam na wyniki, na które czekałam. Zamiast czuć radość z pomyślnie zakończonego testu mojego programu, nie mogłam powstrzymać niepokoju. Zamierzałam dorwać żartownisia.
Poblask wirtualnej klawiatury padał na moje palce, gdy błyskawicznie wklepywałam kolejne instrukcje. I nic. Nie mogłam znaleźć śladu włamania na komputerze. Kurczę, ten ktoś jest dobry. Ale w takim razie, kto to jest? Nie podejrzewałam najbliższych kolegów o takie umiejętności...
No dobra, robi się naprawdę późno, a rano mam zajęcia. Poszłam jeszcze do łazienki, by przemyć spoconą twarz oraz oderwać plaster od zagojonej już ranki. Kiedy wróciłam, czekał na mnie kolejny komunikat:
UCIEKAJ
JESTEŚ WYBRANĄ
UCIEKAJ, PÓKI MOŻESZ
Ok., ktoś przeginał. Jaką, do cholery, wybraną? Wybraną przez kogo? I po co? By robić mi irytujące dowcipy? Że też współczesne komputery miały wbudowane łączę z siecią... Nawet nie mogłam się odłączyć od Internetu bez rozkładania całego sprzętu na czynniki pierwsze. Potarłam oczy. Gdy już sięgałam do głównego wyłącznika używanego przeze mnie niezwykle rzadko, bezczelnie wyskoczyło jeszcze jedno okno:
ZOSTAŁAŚ WYBRANA
ZA 4 GODZINY STANIESZ SIĘ ZWIERZYNĄ
NIE UŁATWIAJ ZADANIA ŁOWCOM
UCIEKAJ
Odruchowo mój wzrok powędrował do zegarka w rogu ekranu. Za cztery godziny zacznie się czas wojny. Ha, ha, bardzo śmieszne. Wprost przezabawny żart. Zdecydowanie wdusiłam czerwony przycisk, a ekran monitora zgasł. Pozbawiony tego słabego światła pokój pogrążył się w ciemności. Nawet przez okna nie wpadał neonowy blask, bo dawno je zasłoniłam. Opadłam na łóżko i zmusiłam się do snu.
Natarczywe pikanie obudziło mnie o szóstej. Przez te głupie komunikaty źle spałam, więc miałam paskudny humor. Przyszykowałam się szybko, chwyciłam torbę i pognałam na przystanek. Oczywiście, z jakiegoś powodu mój magnebus spóźnił się aż kwadrans, przez co nie zdołałam dotrzeć punktualnie na wykład. Zatrzymałam się przed zamkniętymi drzwiami, klnąc pod nosem. Nie zamierzałam tam wchodzić tylko po to, by wykładowca wywalił mnie na korytarz. Szlag by to trafił.
Z braku lepszych perspektyw na najbliższe dwie godziny postanowiłam przejść się po ogrodzie, właściwie szklarni uczelni i ochłonąć. Położyłam się na ławce wśród pachnących słodko kwiatów. Przymknęłam oczy na krótki moment.
Przytłumiony odgłos wybuchu natychmiast mnie otrzeźwił. Zerwałam się z miejsca. Za przeszkloną ścianą uczelnianego ogrodu mignął uszkodzony pojazd powietrzny. Ostrożnie podeszłam bliżej okien. Wciąż słyszałam wybuchy i potężne strzały: nie pistoletów, lecz czegoś w rozmiarach torped. Może powinnam uciekać, zamiast rozglądać się za źródłem tych dźwięków, jednak ciekawość brała górę.
Wyjrzałam przez grube szkło chroniące mnie od otwartej przestrzeni pomiędzy wieżowcami. Zamarłam. Przecznicę dalej toczyła się walka pomiędzy zielonymi myśliwcami Imperium Gresawskiego a naszymi, czerwonymi myśliwcami Redakry. W dwóch wieżowcach ziały już dziury od uderzeń pocisków. Właśnie zielony pojazd zaczął wirować, jakby jego pilot stracił panowanie nad maszyną. Po kilku sekundach wpadł prosto w środek budynku pełnego cywili.
Cofnęłam się o krok. Potknęłam o korzeń drzewa. Wylądowałam na ziemi pokrytej miękką trawą, a przed oczami wciąż miałam ogień trawiący miasto. Jak to możliwe? Wojna? Na Tezaurii? Prawda, zaczął się czas wojny, ale... To niemożliwe!
Podniosłam się, dziwnie odrętwiała. Od strony starcia leciała torpeda. Tutaj. W miejsce, gdzie stałam. Rzuciłam się na ziemię. Ogłuszający wybuch wstrząsnął ogrodem. Gdy zdecydowałam się podnieść głowę, ujrzałam rośliny zajmujące się ogniem. Ze szklanej ściany pozostały tylko odłamki.
Pomieszczenie wypełniał żar płomieni przemieszany z zimnym wiatrem wciskającym się przez zniszczone okna. Zmusiłam się do wstania. Poczułam pieczenie w udzie. Jasny materiał krótkich spodenek zaczerwienił się od krwi. Zapewne drasnął mnie jeden z odłamków.
Skup się, dziewczyno – powiedziałam sobie. Wraz z ogniem rozprzestrzeniał się dym. Zakaszlałam, kiedy trochę dostało mi się do płuc. Skup się – powtórzyłam – musisz stąd wiać! Zerwałam się do biegu, póki płomienie nie odcięły mi drogi wyjścia. Błagałam los, by w ogrodzie wraz ze mną nie było nikogo innego. Jeżeli ktoś wypoczywał po drugiej stronie ogrodu, tam, gdzie uderzyła torpeda... Nie dokończyłam myśli.
Zakaszlałam znowu. Robiło się coraz goręcej. Wokół mnie trzaskały płomienie, waliły się krzewy. Nagle nadpalona gałąź spadła tuż przede mną. Wrzasnęłam. Okrążyłam ją i zmusiłam się do jeszcze większego wysiłku. Nie zwracałam uwagi na ból w zranionej nodze. Po prostu biegłam. Dopadłam drzwi.
- Błagam, działaj – jęknęłam do fotokomórki nade mną. – Błagam! Szybciej!
Wszystko płonęło. Wszystko. Spływałam potem. Kiedy przetarłam twarz, zobaczyłam na dłoni czarny ślad sadzy. Automatyczne drzwi otworzyły się niespiesznie. Wypadłam na opustoszały korytarz. Dopiero, kiedy warstwa metalu oddzieliła mnie od pożaru, odetchnęłam z ulgą. Żyłam.
Powlokłam się do recepcji tego piętra. Kilku pracowników zmierzało pospiesznie w przeciwną stronę z ręcznymi gaśnicami. Uświadomiłam sobie, że w ogrodzie nie włączył się system przeciwpożarowy. Pewnie uszkodził się podczas wybuchu.
Z kilku sal wychyliły się zdziwione lub przestraszone twarze, które mierzyły mnie jeszcze bardziej zaskoczonym wzrokiem. Najwyraźniej nie widzieli starcia pomiędzy myśliwcami, bo reagowaliby inaczej. Dojdę do recepcji, dowiem się, co się dzieje i wstąpię do pielęgniarki. Może dostanę zwolnienie z całego dnia. Oby. Czułam się ogłuszona. Miałam wrażenie, że powietrzna walka i ucieczka z ogrodu przydarzyły się nie mnie, lecz awatarowi z gry komputerowej.
Wkroczyłam do przestronnego holu. Naprzeciw mnie znajdowała się główna winda uczelnianego wieżowca, a po prawej umiejscowiono recepcję. Trzy kobiety za ladą przyciskały coś szybko na monitorach. W pobliżu nich przechadzała się nerwowo grupa ochroniarzy. Jeden z mężczyzn dostrzegł mnie i mruknął coś do pozostałych, po czym skierował się w moją stronę. Miałam nadzieję, że mi pomoże.
Niespodziewanie zaczęły rozsuwać się drzwi windy. Zdążyłam zobaczyć żołnierzy w zielonych mundurach, zanim nie wrzucono do holu czegoś, co z sykiem wypełniło powietrze czarnym, gryzącym dymem. Krztusząc się, na ślepo wymacałam klamkę toalety, która, jak pamiętałam, znajdowała się obok. Wsunęłam się do środka i osunęłam na posadzkę. Wykaszlałam z płuc dym. Oczy mi łzawiły.
Zza zamkniętych drzwi łazienki dobiegły mnie strzały i przerażone wrzaski kontrastujące z wydawanymi sucho komendami. Nagle zapadła cisza. Wstrzymałam oddech. Kiedy się skupiłam, dosłyszałam ciężkie kroki.
- Znaleźć Wybraną! – rozkazał ktoś.
Zastygłam w bezruchu. Serce waliło mi jak oszalałe. Chyba nic nie mogło mnie bardziej przerazić. Wybrana... Zupełnie jak w tych głupich komunikatach z nocy! Już wiem! To wciąż dowcip. Niedługo ktoś wejdzie i powie: „Dałaś się nabrać!". Nie chciałam, by ktokolwiek tu wszedł. Bardzo nie chciałam. Wolałam założyć, że to nie zabawa. Wszystko wydawało się zbyt prawdziwe.
Najciszej, jak potrafiłam, wstałam. Ujrzałam swoje odbicie w oknie. Wyglądałam strasznie: zaczerwienione oczy, pomazana sadzą twarz, włosy w całkowitym nieładzie, naderwane, nadpalone oraz zakrwawione ubranie. Na ramieniu dostrzegłam oparzenie, lecz nawet nie czułam pieczenia. Oderwałam wzrok od nieciekawego widoku i zamknęłam się w kabinie toalety. Miałam wręcz bolesną świadomość, że tak naprawdę każdy z łatwością się tutaj dostanie, jednak mała przestrzeń działała na mnie teraz uspokajająco.
Wyciągnęłam tablet z torby. W głowie widziałam trzy komunikaty, które dostałam w nocy. Czy naprawdę to miało związek? Na pewno nie. W akademicką bazę danych wpisałam „wybrany czas wojny", choć byłam przekonana, że nie dostanę żądnych sensownych wyników. Pragnęłam się po prostu upewnić. Zaraz ostatecznie przekonam się, że tamte teksty to tylko głupie dowcipy. Na pewno. Z łomoczącym sercem potwierdziłam wyszukiwanie. Na ekranie ukazały się całe masy wyników. W oczy rzuciły mi się nagłówki newsów sprzed ponad dwudziestu lat:
WYBRANIEC RANNY PODCZAS POŚCIGU
WYBRANY POZOSTAJE NIEUCHWYTNY
WYBRANY W RĘKACH BLODENU
WYBRANY ODBITY PRZEZ RADAKRĘ
WYBRANY ZABITY PODCZAS STRZELANINY
Nacisnęłam drżącym palcem ostatni link. Pobieżnie przeglądałam treść, wyłapując sens pojedynczych zdań:
...doszło do strzelaniny pomiędzy oddziałami Imperium Gresawskiego i Imperium Redakry...
...Wybrany wyrwał się strażnikom...
...dosięgły go strzały gresawskich żołnierzy...
...choć Wybrany pochodził z Imperium Gresawskiego...
...kolejny raz Wybrany nie przeżył końca czasu wojny...
Co tu się dzieje? Co tu się, do jasnej cholery, dzieje? Wyłączyłam zasilanie tabletu i z rozmachem wrzuciłam go do torby. Jeżeli ktoś chce mnie dorwać, nie mogę być widoczna w sieci. Ukryłam twarz w dłoniach. Pod palcami poczułam łzy. O co chodziło z tym Wybranym? Musiałam znaleźć anonimową sieć gdzieś w jakimś barze – tam będę mogła poszperać w internecie. Wciąż gdzieś w środku łudziłam się nadzieją, że to jednak dowcip. Może, gdy wyjdę naprzeciw żołnierzy, oni zaczną strzelać we mnie gumowymi kuleczkami... Torpeda uderzająca w ogród była prawdziwa. Mogłam tam zginąć! Zaatakowali nas gresawczycy – to też był fakt.
Przypomniałam sobie pełne akcji gry, w które czasem grywałam. Odkąd studiowałam, poświęcałam im zdecydowanie mniej czasu, jednak i tak w wolnych chwilach brałam w dłonie wirtualny karabin oraz biegałam po postapokaliptycznym świecie.
Ok., wyobraź sobie, że jesteś w takiej grze – przemówiłam do siebie w myślach. – Zapomnij, że nie masz dodatkowych żyć. Po prostu za wszelką cenę postaraj się przeżyć i dostać expa na nowe skille. A teraz wdech i wydech. Wdech i wydech.
Nie chciałam stąd wychodzić. Tutaj miałam chociaż złudzenie bezpieczeństwa. Mimo to zmusiłam się do naciśnięcia klamki i opuszczenia kabiny toalety. Stanęłam znów przed lustrem. Powoli zbliżyłam się do zlewu. Z napięciem uruchomiłam malutki strumyczek wody z rozpaczliwą nadzieją, że nikt na zewnątrz go nie usłyszy. Przemyłam pobieżnie twarz, oparzenie na ramieniu oraz rozcięcie na nodze. Następnie podkradłam się do wyjścia z łazienki. Rany, jak bardzo pragnęłam się stąd nie ruszać...
Uchyliłam drzwi. Serce łomotało mi w piersi tak mocno, że chyba każdy by je usłyszał. Ale w pobliżu nie widziałam nikogo. Z dala docierały krzyki, przez chwilę rozpoznałam serię z karabinu. Wzdrygnęłam się. Żołnierze chyba nie są blisko. Wyszłam ostrożnie do holu, w którym nie było już śladu gryzącego dymu. Na posadzce leżały martwe, zakrwawione ciała. To nie była gra, to były prawdziwe trupy. Przycisnęłam dłoń do ust, by powstrzymać cisnący się krzyk. Po policzkach znów spływały mi łzy, a żołądek pragnął pozbyć się skromnego śniadania. Przebiegłam do wciąż otwartej windy i wybrałam „parter". Skuliłam się na podłodze, wciąż powstrzymując mdłości. Modliłam się, by nie przyszli tu teraz żołnierze. Wreszcie drzwi zamknęły się, a winda prawie niewyczuwalnie ruszyła w dół.
- Parter – oznajmił elektroniczny głos, po czym drzwi się rozsunęły.
Czekali na mnie żołnierze. Wsunęłam się w kąt windy, zaciskając powieki. To koniec.
- Proszę się nie obawiać – usłyszałam uprzejmy głos.
Z wahaniem otworzyłam oczy. To byli nasi żołnierze, uświadomiłam sobie, nasi – czerwoni. Dwóch mężczyzn delikatnie postawiło mnie na nogi. Ich dowódca ujął mnie pod ramię.
- Proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze – kontynuował. – Opanowujemy sytuację.
Ktoś okrył mnie kocem, bo mimo upału drżałam jak w gorączce. Dałam się poprowadzić na zewnątrz budynku, gdzie czekały wojskowe pojazdy Imperium Redakry. Jestem bezpieczna? Uratują mnie?
- Przepraszam na chwilę – odezwał się dowódca, puszczając mnie.
Mężczyzna odszedł kilka kroków, ale zostało przy mnie czterech żołnierzy z karabinami w rękach. Tymczasem dowódca najwyraźniej słuchał rozkazów padających z malutkiego komunikatora przy jego uchu. Obserwowałam go, owijając się szczelniej kocem.
- Tak jest – odpowiedział cicho żołnierz, lecz zdołałam go usłyszeć. – Tak jest. Zaraz dostarczymy Wybraną.
Zesztywniałam. Wybrana – znowu to cholerne słowo, które prześladuje mnie od północy. Przed oczami ujrzałam zdania z artykułu: „...dosięgły go strzały gresawskich żołnierzy...", „...choć Wybrany pochodził z Imperium Gresawskiego...". Nie wiedziałam, o co tu chodziło, ale nie byłam bezpieczna nawet z moimi rodakami. Zerknęłam na towarzyszących mi żołnierzy. Większą uwagę poświęcali otoczeniu niż mnie, jakby nie spodziewali się, że mogę pomyśleć o ucieczce. Dowódca wciąż rozmawiał z przełożonym. Miałam jedyną szansę. Rozejrzałam się gorączkowo. Całkiem niedaleko stał militarny ścigacz z włączonym silnikiem. Chyba nie mógł wiele różnić się od cywilnych, a na ścigaczach w końcu latałam całkiem nieźle. Teraz albo nigdy.
Zerwałam się, rzucając kocem w żołnierzy. Przebiegłam do ścigacza i odepchnęłam stojącego obok, zaskoczonego mężczyznę. Wskoczyłam na siodełko. Nacisnęłam pedał gazu i z trudem wymanewrowałam pomiędzy zaparkowanymi pojazdami. Zaraz mnie zastrzelą. Błagam, żeby mnie nie zastrzelili!
- Nie strzelać! – ryknął dowódca.
Nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. Zamiast mnie zabić, żołnierze popędzili do swych maszyn, by rozpocząć pościg. Przyspieszyłam i zostawiłam ich w tyle. Na ulicach nie było prawie żadnych magnetochodów. Skręciłam w bok, potem znowu. Pęd powietrza plątał mi włosy, jakby nie wyglądały już dostatecznie źle. Mocniej wdusiłam pedał. Jeszcze nigdy nie leciałam tak szybko. Moje ścigacze miały ograniczenia prędkości w przeciwieństwie do tego. Mknęłam miejskim labiryntem. Czasem dostrzegałam za sobą ścigających, czasem znikali mi z oczu, ale nie odpuszczali. Ponownie skręciłam gwałtownie. Z wiatrem wyjącym mi w uszach nie słyszałam kompletnie nic.
Nagle oślepiła mnie eksplozja. Odruchowo wcisnęłam hamulec. Z trudem ominęłam wieżowiec i wyleciałam na prostą. Przede mną znajdowało się pobojowisko. W górze walkę toczyły nie tylko myśliwce, ale chyba nawet niewielkie statki kosmiczne. Wieżowce zawaliły się od pocisków, które w nie trafiły. Ulicą biegli wciąż żywi ludzie niezwracający uwagi na nic prócz przetrwania. Wzniosłam się pomiędzy resztki budynków. Przez zniszczoną ścianę wleciałam do czegoś, co kiedyś mogło być biurowcem. Zaparkowałam ścigacza tuż przy krawędzi. Odwróciłam go, po czym wyjęłam z torby butelkę wody. Nim się rozmyśliłam, zablokowałam butelkę przy pedale, a ścigacz popędził przed siebie i wbił się w spalony wieżowiec naprzeciwko.
Pobiegłam w głąb zniszczonych biur. Zapewne wkrótce zjawią się tu żołnierze, więc musiałam się spieszyć. Usiadłam, osłonięta resztkami ścian działowych. Wyciągnęłam tablet.
- Działaj – wyszeptałam, wprowadzając kod uruchomienia.
Ekran posłusznie zaświecił. Zerknęłam na znacznik zasięgu. Dwie kreski. Wystarczy. Ponownie wpisałam te same hasła w poszukiwaniu informacji. Poruszałam palcami po ekranie, przemieszczając się z jednej strony na kolejne. Wybrany – ktoś, kto miał ubarwić czas wojny. Czas wojny nie był tylko wojną, jak sądziłam, był grą, o czym nie powiedzieli nam w szkole. Z łatwością dowiedzielibyśmy się tego ze starych gazet, gdyby tylko ktoś podejrzewał ukryte znaczenie czasu wojny. Tylko skąd mogliśmy wpaść na taki pomysł? W każdym razie, czas wojny wygrywało imperium, które w chwili zakończenia pięcioletniego okresu wojny będzie w posiadaniu Wybrańca. Nikt nie wygrał od kilku wieków, bo Wybraniec za każdym razem ginął przedwcześnie. To by wyjaśniało, dlaczego mnie po prostu nie zastrzelili, gdy ukradłam ścigacz. Wybrańca wybierał program komputerowy zaakceptowany przez wszystkie trzy imperia. Ale co się potem działo z Wybrańcem? Czy mógł przetrwać wojnę bez złapania?
Odgłos silników świadczył o przybyciu pościgu. Nie zamierzałam dać się złapać. Ta wojenna gra zdecydowanie mi się nie podobała. Wszystko wskazywało na to, że nie mogę odmówić udziału. Nikt nie zapytał mnie o zdanie.
Wyłączyłam zasilanie tabletu. Usłyszałam, że ktoś się zbliża, miażdżąc odłamki szkła ciężkimi butami. Poszukałam wzrokiem ratunku. Obok mnie stało połamane biurko, a zza niego wystawała ręka z pistoletem. To pewnie martwy ochroniarz. Powstrzymałam mdłości na myśl o kolejnym trupie, jakiego zobaczę, i ostrożnie przesunęłam się bliżej. Zbliżało się do mnie parę osób, słyszałam to. Sięgnęłam po pistolet. Ze łzami w oczach wyciągałam broń z bezwładnych, zimnych palców. Zacisnęłam własną dłoń na rękojeści. Trzymałam już takie pistolety w grach. W grach, nie w rzeczywistości. Wstałam powoli. Nieznajomi byli coraz bliżej. Nie dam się pojmać. Nie będę ubarwieniem waszej głupiej gry!
W otworze po wybuchu pojawił się żołnierz w niebieskim mundurze Blodenu. Skierował w moją stronę swój karabin. Bez namysłu nacisnęłam spust. Śmiercionośne impulsy trafiły mężczyznę w pierś. Upadł na ziemię, a jego miejsce zajęli towarzysze. Czy ja go zabiłam? Czy zabiłam człowieka?! Cholera, zabiłam człowieka! Nie mogłam teraz się nad tym skupiać, choć w głowie pobrzmiewało mi echo wystrzału. Pobiegłam w przeciwnym kierunku, strzelając w tył na ślepo. Kluczyłam pomiędzy ścianami dawnych biur. Słyszałam, że do mnie strzelają, ale chyba tylko pociskami ogłuszającymi. Wypadłam na klatkę schodową koło windy. Poślizgnęłam się zaraz na pierwszym stopniu i sturlałam w dół. Podniosłam się, zupełnie nie czując bólu i popędziłam dalej.
Na parterze zastałam wyłamane drzwi do podziemi. Wpadłam do środka, a w zniszczonym schowku ujrzałam kratę do tuneli pełnych kabli ciągnących się pod miastem. Może tam zgubię prześladowców? Podniosłam kratę i wskoczyłam w całkowicie obce miejsce. Większość jarzeniówek jedynie migotała słabo, więc panował tu przerażający mrok. Do tego dochodziło dotkliwe zimno raniące moje odsłonięte ciało.
Zaciskając palce na pistolecie, z trudem łapiąc oddech, pognałam w labirynt ciemnych tuneli.
*
Przez trzy lata nauczyłam się wielu czynności, o których sądziłam, że nigdy mi się nie przydadzą. Trzy lata pełne nieustannej ucieczki i walki o życie. Wciąż jestem wolna. Żadne imperium nie zdołało mnie złapać. Jednego jestem pewna: wolę zginąć niż im się poddać. Miałam dość czasu, by dotrzeć nawet do tajnych informacji imperiów. Wiem, że jeżeli przeżyję w czyichś rękach, stanę się trofeum, a zarazem własnością tego imperium. Prawa zabraniały eksperymentów na ludziach, ale nie zakazywały wykorzystywać do tego celu trofeów. Dobry powód, by zmusić Wybranych do ucieczki, zamiast do przymierza z jednym z imperiów.
Wiem też, że jeszcze nigdy żaden Wybrany nie dotrwał do końca czasu wojny niezłapany i żywy. Nie łudzę się, że dokonam tego jako pierwsza. Minęły trzy lata, a mi już brakuje sił. Kilkakrotnie jedynie cudem wyrywałam się z obławy. A pozostały jeszcze dwa lata...
Nie mam pojęcia, kto wymyślił tak głupią grę, ale marzę, by zabić sukinsyna. Tak, szalenie fajna gra: zrobić z człowieka zwierzynę łowną.
Nie kontaktowałam się z moją rodziną, więc nie wiem, czy w ogóle żyją. Chciałabym, żeby nic im się nie stało, lecz rzeczywistość jest brutalna. Stałam się zimna. W moim sercu pozostało miejsce jedynie na wolę przetrwania, determinację i przemożną chęć odegrania się, przeszkodzenia imperiom. Przez trzy lata wymyśliłam nawet, jak tego dokonać. Dzisiaj, po wielu przygotowaniach, zamierzam wprowadzić plan w życie.
Zdecydowanym krokiem idę ciemną jaskinią oświetlaną blaskiem mojej latarki. Słyszę szum niedalekiej, podziemnej rzeki. Po kilku minutach dochodzę do krańca skalnego chodnika, a metr pode mną płynie rwący, choć niespecjalnie głęboki strumień. Skaczę w dół i wśród rozprysków wody zanurzam się prawie po kolana. Na szczęście mam wysokie, nieprzemakalne buty. Prąd pcha mnie w odpowiednim kierunku, ułatwiając marsz. Latarką oświetlam sobie ściany, by nie przegapić włazu. Jest! Kiwam głową z zadowoleniem. Podchodzę bliżej i podłączam łamacz kodów. Kilka minut później właz otwiera się przede mną posłusznie. Jak na Centralną Serwerownię, trochę słabe mają zabezpieczenia. Zostawiam za sobą rzekę, która służy do chłodzenia systemów i ostrożnie wchodzę do niewielkiego pomieszczenia.
Właz zamyka się za mną automatycznie. Rozglądam się. W szafach widzę nieprzemakalne kombinezony oraz sprzęt do badania wody. Nic ciekawego. Skradam się do drzwi. Ponownie używam łamacza kodów własnej roboty, który skutecznie obchodzi wymóg podania numerycznego hasła. Drzwi przesuwają się z cichym sykiem. Trzymam pistolet w gotowości. Korytarz jest jasno oświetlony, co sprawia, że czuję się nieswojo. Wolę mrok od blasku. Jest bezpieczniejszy. Mimo to zostawiam za sobą pomieszczenie z włazem.
- Kto tam jest? – słyszę.
Odwracam się błyskawicznie. Naciskam spust, a ochroniarz pada na ziemię. Nie zabiłam go, tylko ogłuszyłam. Zabijałam już wielu w ciągu tych trzech lat. Przestało to na mnie robić szczególne wrażenie, ale w dalszym ciągu unikam zadawania śmierci. Przecież żołnierze są tylko pionkami – takimi samymi jak ja. Zbliżam się do bezwładnego ochroniarza i wyjmuję mu pistolet, po czym wsadzam go sobie za pasek. Broni nigdy za wiele.
Poruszam się cicho, ostrożnie. Nie widzę kamer, lecz nie wątpię, że tutaj są. Właściwie, dlaczego się skradam? Już wcześniej wiedziałam, że podczas tej misji bez wątpienia zmierzę się z żołnierzami co najmniej jednego imperium. Jestem na to gotowa.
Znam plany centrum na pamięć, więc bez zawahania pędzę białymi korytarzami. Odpycham zagradzających mi drogę informatyków. Przede mną stoi ochroniarz. Bez większego problemu trafiam go ładunkiem ogłuszającym. Docieram na trzecie piętro i strzelam do czterech ochroniarzy pilnujących wejścia. Najwyraźniej nie spodziewali się mnie. Tym razem nie patyczkuję się z łamaczem kodów, tylko podkładam ładunek wybuchowy do pancernych drzwi. Kiedy kryję się przed wybuchem, informatycy z przerażeniem umykają na boki. Kulą się, nawet nie krzycząc. Nie wiedzą, kim jestem. Podnoszą ręce z deklaracją poddania. Nie zwracam na nich uwagi.
Donośna eksplozja wzbudza panikę w pracownikach. Uciekają w popłochu. Dzwoni mi lekko w uszach, ale bez zwłoki wracam do utworzonego właśnie przejścia. Unosi się tam dym. Przechodzę przez niego, by znaleźć się w wielkiej sali pełnej monitorów i informatyków kontrolujących urządzenia. Patrzą na mnie zszokowani.
- Rzuć broń! – krzyczy ochroniarz.
Strzelam w niego. Rzucam się w bok, gdy celuje we mnie dwóch jego kolegów. Trafiam również w nich. Podbiegam na drugi koniec sali, do głównego komputera. Jestem już tak blisko...
Głośny tupot roznosi się echem po centrali.
- Nie ruszaj się! – Ten głos brzmi groźniej.
Odwracam się powoli. Celuje we mnie cały oddział niebieskich żołnierzy. Gwałtowny wybuch rzuca mną na podłogę, ale wstaję szybko. Jedną ze ścian rozwalili czerwoni, by dostać się do sali. Teraz także oni kierują we mnie broń. Nie przejmuję się tym szczególnie.
- Poddaj się, a nikomu nie stanie się krzywda! – woła dowódca czerwonych.
- Wy się poddajcie, a ja się nie zabiję – oświadczam spokojnie, przystawiając sobie pistolet do głowy.
Czerwona lampka przy lufie wskazuje na tryb śmiertelny, nie ogłuszający. Dowódcy obu oddziałów wahają się wyraźnie. Doskonale wiem, dlaczego. Od kilku wieków nie było zwycięzcy wojennej gry. Tym razem żadne imperium nie pragnie śmierci Wybrańca. Oni chcą, żebym przeżyła za wszelką cenę.
- Rzućcie broń – rozkazuję – albo się zabiję.
Kiedy nie reagują, zbliżam palec do spustu. Dowódcy natychmiast wskazują podwładnym, by rzucili broń. Dobrze, ale zaraz pewnie wymyślą inny sposób na unieszkodliwienie mnie. Powoli cofam się do wielkiego komputera. W dłoni ściskam drobniutki chip. Z napięciem obserwuję żołnierzy. Widzę, jak dowódcy nie spuszczają ze mnie wzroku i już kombinują, co ze mną zrobić.
Ręką macam za sobą główne urządzenia komputera. Wciskam chip do gniazda. Teraz sprawdzę, czy mój wirus spełni swoje zadanie. Pracowałam nad nim intensywnie przez ponad dwa lata. Poprzez wszechobecną sieć miał wcześniej czy później dostać się do praktycznie każdego komputera na świecie. Wykasuje wszystko i wywoła przeciążenie, gdzie się da: w elektrowniach i statkach kosmicznych przede wszystkim. Ciekawe, jak w takiej sytuacji imperia będą toczyć swoje gierki.
Oczekuję z zapartym tchem. Widzę, jak dowódca czerwonych daje swoim żołnierzom znaki. Nie potrafię obserwować wszystkich jednocześnie. No, szybciej! Wirusie, działaj!
Wszystkie monitory w tym samym momencie wyświetlają jeden komunikat:
CHRZAŃCIE SIĘ
Uśmiecham się z dziką satysfakcją.
A potem wszystko definitywnie gaśnie.
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Joanna Roś - Ze śmiercią po drodze albo Śmierć szczęśliwa
Z okazji 78 rocznicy śmierci Stefana Grabińskiego i 101 rocznicy urodzin Alberta Camusa
Dochodziła ósma rano, ktoś na balkonie pokoju hotelu Amirauté składał sztalugi. Przed jego oczami rozciągał się zamglony, ametystowy obraz metra, po lewej stronie kawiarnie Champs-Élysées, przypominające dach miasta, jego dymiące kominy. Zza horyzontu, już kilkadziesiąt minut temu miało wyłonić się coraz bardziej okrągłe jak kwaśny owoc słońce, by o godzinie 7.47 wznosić się już na dobre na niebie.
Człowiek na balkonie planował nakreślić pędzlem widmowe, pomarańczowe koło i dodać kilka kresek – odbicie w jezdni pierwszych promieni. Tymczasem zaklął tylko wstrętnie i nawet nie spojrzał w niebo. – Jak chłodno – powiedział pan wtedy obłąkanym głosem za moimi plecami.
Przebiegł mnie dreszcz – całą drogę spędzoną w pociągu odnosiłam wrażenie, że mówię do siebie zza własnych pleców. – W mglistym powietrzu wisi niewykluta zima – chyba to jeszcze pan dodał. Przyśpieszyłam kroku, złapałam mokrymi dłońmi za ramiona plecaka. – Wyszliśmy z tej samej kawiarni, nie trzeba się bać.
Usłyszałam przeszywający stukot obcasów dobiegający z rogu ulicy, a potem wolno ginący za bramą. Proszę nie zaprzeczać, musiałam dziwnie brzmieć, kiedy nagle puściłam się biegiem za panem, krzycząc: „Proszę odprowadzić mnie do metra". Malarz na balkonie posłał mi pełne nienawiści, niesamowite spojrzenie, ale za to pan był wyrozumiały i wyznał, że mnie rozumie i zupełnie się nie gniewa, ponieważ wczoraj wieczorem wyszedł na metro zupełnie sam, czego szczerze żałuje. Rzeczywiście, widziałam jak w nocy, delirycznym krokiem wchodził pan do Katedry („Wierzyński przyszedł" – poniosło się po sali), zamówił koniak – w tym czasie przepocona od gorączki próbowałam choć na chwilę zapomnieć o nieludzkim bólu głowy, towarzyszącym mi przez całą, dwudziestoośmiogodzinną drogę w pociągu. Wysiadłam na Gare du Nord, punktualnie o siódmej wieczorem, ledwie pamiętam twarz taksówkarza, który pomyślał na pewno, że jestem piekielnie pijana, ponieważ z wycieńczenia nie potrafiłam wyjaśnić mu położenia hotelu i zdaje się... Tak, zdaje się, że później zrobiło mi się upiornie zimno, musiałam wejść w przypadkowo wybrane drzwi na Polach Elizejskich. Dobrze, że się spotkaliśmy. Jestem tu po raz pierwszy, pan pewnie na stałe. Kilka dni temu dostałam paszport ważny na pół roku, proszę nie usiłować przypominać sobie czegoś na mój temat. I nie mówić, że artysta rodzi się w samotności – proszę tego więcej nie robić. Nigdy nie myślałam, żeby zostać pisarzem, jak człowiek, którego śladem tutaj przyjechałam. Dla niego wsiadłam do pociągu we Wrocławiu kilkadziesiąt godzin temu i dałam się tak nieprawdopodobnie, dziecinnie zastraszyć, prawie tracąc zmysły...
– Kto wie, co się wydarzyło w naszym życiu wcześniej? – zastanawia się pan. Podobnie zapytał pan tam, przy kawiarni, pokazując brudnym palcem malarza na balkonie: – Kto wie, kto miał na niego wpływ i co stało się zanim rozłożył swoje sztalugi? Pan chce być paryski, ale zdaje się, że niegdyś mieszkał na południu Polski, udaje Pan, że nie słyszy i mówi, że w życiu Claude Moneta fundamentalne znaczenie miały spotkania z ludźmi, w końcu ich opowieści nieraz organizowały mu świat. Wolałabym o tym już nie wspominać... – Dlaczego? – pyta pan.
***
Kontury chmur stłoczonych nad stacją były tak ostre, że kiedy opierałam plecak o drewnianą, pokrytą inicjałami, oszronioną ławkę, przyszedł mi na myśl obraz Boudina, jego wyraziste, cytrynowo-śliwkowe smugi, i jedynie ludzie zdawali mi się nieuchwytni – ich sylwetki i głosy rozsypywały się po peronie jak płatki śniegu, jak „lekki popiół ze skrzydła ćmy spalonego podczas pożaru lasu". W takie południe, w takim Wrocławiu, prędzej umiem wyobrazić sobie dokładne rozmieszczenie grzbietów fal na liliowym, przeźroczystym morzu, niż zarys oczu, nosa albo ust człowieka, i być może, że temu widzeniu z daleka sprzyjała wtedy absolutna cisza – nikt nie stukał kamiennym młotem w secesyjne ozdoby, jakie teraz zdecydowano się usunąć, nikt nie usiłował z samobójczym krzykiem wskoczyć do ruszającego pociągu, w kinie dworcowym nie siedział we wrzosowym kapeluszu żaden z dramatycznych aktorów. W oślepiającym słońcu, nadającym wszystkiemu, prócz istotom ludzkim, zdecydowane barwy, schnął masywny mur zbudowany wzdłuż krawędzi pierwszego peronu, w hali obsługi podróżnych, iskrzyły się świeżo pomalowane lady bufetów na peronach. Wyciągnęłam z kieszeni kurtki zwiniętą w kulkę, odrobinę za ciasną, wełnianą czapkę w ceglanym kolorze i kiedy nakładałam ją na zesztywniałe włosy, zwróciłam uwagę, że niebo zabierało podróżnym wszystkie odcienie. – Kto przed podróżą studiuje chmury, nieprędko wróci – szpetny, niski mężczyzna w zdumiewająco purpurowej kamizelce uderzył mnie miotłą po bucie, sam patrząc w kłęby fabrycznych dymów wijące się zza horyzontu. – Gdyby na przełomie wieków wyobraziła pani sobie, że ma zdolności aktorskie, wyruszyłaby razem z wędrowną trupą po kraju, aby po kilkunastu latach założyć własny, osiadły teatr.
– Co pan powie? – odpowiedziałam niegrzecznie, ostrożnie siadając na plecaku. – Kto zabrania patrzeć w chmury, nie prędko... – nie dokończyłam, ponieważ kilka ziaren lodowatego piachu spod miotły, niedbale uderzanej o beton, wpadło mi w oko.
– Nie trzeć –odrażająca miotła nagle wyskoczyła mężczyźnie z popękanych od mroźnej starości rąk i upadła z trzaskiem na ziemię. Zamiast się po nią schylić, podszedł do mnie, zwracając uwagę dwóch młodych kobiet w nieskazitelnie białych, lśniących płaszczach, pocierających dłonie pod zegarem.
– Nie interesuje pani, co stałoby się z nią później? – zapytał z odpychającym, udawanym smutkiem. Wciskając pod czapkę lodowaciejące kosmyki włosów mruknęłam, pod nosem, że bogu dzięki wyjeżdżam na stypendium do Paryża, a nie z trupą teatralną w świat.
– Do Paryża, a nie w świat – powtórzył złośliwie, obmierzłym głosem, wpatrując się w leżącą miotłę i wygiął usta w grymasie, który dopiero po chwili okazał się być uśmiechem żmii, jakiemu nie towarzyszył choćby najmniejszy obłok pary. – Chyba nie zażądała pani bezpośredniego kursu Wrocław-Paryż?
– A powinnam?
Nie rozumiem, dlaczego zdecydowałam się podnieść ciężki kij z wybrakowanym włosiem i wcisnąć mu go w ręce. Może miałam nadzieję zobaczyć z bliska, chociaż jedną wyrazistą twarz przed wejściem do pociągu, a może po prostu wzbudził we mnie gniew albo litość? Ostatecznie jego rysy nie okazały się zapisanymi wydarzeniami, a jedynie świadkami zdarzeń, niechcącymi nic mówić, zasłaniającymi się starością i niepamięcią, choć pewnie, gdybym przyglądała się im jeszcze dłużej, zaczęłyby podawać informacje coraz bardziej komplikujące historię, szczególnie poziome i pionowe zmarszczki na policzkach swoimi sprzecznymi relacjami zaczęłyby zaciemniać obraz.
– Słynny pisarz, na spotkanie z którym planuję się wybrać w Paryżu już za dwa dni, ledwie dwadzieścia parę lat temu przejeżdżał przez Wrocław. Na początku lipca 1936 roku, zaraz po uzyskaniu dyplomu studiów wyższych z filozofii, zwiedził Insbruck, Kufstein, Salzburg i Linz w Austrii, a w sierpniu spędził w Pradze cztery, obłąkańczo pustelnicze, dni – mężczyzna zaczął wodzić oczami po mojej twarzy, jakby malując przypadkowe, niedbałe kontury. – Z Drezna pojechał do Budziszyna – kontynuowałam obojętnie, zerkając na zegar. – A dalej już na Śląsk. Siedział przy oknie, w dwunastym wagonie i pisał w notatniku: „Wrocław – Drobny deszcz. Kościoły i kominy fabryk. Tragizm tego miasta. Śląskie równiny – bezlitosne i niewdzięczne – wydmy. – Lot ptaków w tłustym poranku nad lepką ziemią". Podoba się panu?
Oblepiające plamy spojrzeń człowieka w purpurowej kamizelce zatrzymały się gdzieś powyżej mojego czoła.
– Niewiele jak na wielkiego pisarza – powiedział i skierował wężowate kroki w stronę pustej, prześwietlanej echem poczekalni. – To lepiej, to lepiej –zaskrzeczał cicho, znikając za moimi plecami.
– Pan mnie źle zrozumiał. Owszem, wszystko zaczęło się od tych urywanych zdań, ale kiedy wysiadał, już w Wiedniu, z niedowierzaniem patrzył na zapełniony notatnik i myślał: „Właściwie, dlaczego postanowiłem jechać pociągiem przez Śląsk?. Co mnie do tego skłoniło?" – zeskoczyłam z plecaka i zatrzymałam mężczyznę z twarzą rozpływającą się w szkaradnym cieniu, nie mogąc i nie chcąc zostawić tej rozmowy niedokończonej. Nie dbając o właściwie zrozumienie słów, pośpiesznie i chaotycznie wyjaśniłam, że słynny pisarz niewiele pamiętał z ostatnich, kilkunastu nawiedzonych godzin spędzonych w pociągu, gdy z nienaturalną, niebezpieczną wręcz ostrożnością obudził go konduktor. Aby odświeżyć swoją zgaszoną pamięć, zaczął drżącymi dłońmi kartkować notatnik, jeszcze zanim pociąg zostawił go na płomiennej, paryskiej stacji. Czytał zdumiony: „Pozostawał w kąciku, gdzie rzadko mu przeszkadzano, oglądał swoje dłonie, następnie krajobrazy, i rozmyślał. Chciał jeszcze pozostać twarzą w twarz ze swoją wolnością. Te dwie noce, gdy pociąg nabierał rozpędu, wrzucenie w szalony pęd, utrzymywały jego umysł zarazem w niepewności i niepokoju. Mijał Drezno, mijał Legnicę. Oddalony od wszystkich, mając do dyspozycji mnóstwo czasu, myślał o swoim życiu i spacerował ze swą zagubioną świadomością i wolą szczęścia po przedziale. Widział dzień, otwierający się nad długą równiną Śląska, lepką od błota, pod niebem zachmurzonym i napęczniałym deszczem, który odsłania pola bez jednego drzewa".
– I bez jednego ptaka? – mężczyzna przysiadł, a właściwie osunął się na oszronioną ławkę, obok mojego plecaka.
– Źle się pan czuje? – zapytałam, kątem oka obserwując dwie dziewczyny spod zegara, sugerujące mi ruchami dłoni, że rozmawiam z amatorem kwaśnych jabłek.
– Niech pani mówi – zacharczał niewyraźnie, głęboko oddychając z otwartymi ustami, znowu nie pozostawiając przy tym pary.
– Bohater – powiodłam wzrokiem wzdłuż hali poczekalni – bohater z notatnika pisarza widział wielkie czarne ptaki o lśniących skrzydłach, które w regularnych odstępach leciały grupami kilka metrów nad ziemią, zapełniając horyzont. „Ciężkie, niczym kamienna płyta, niezdolne wzbić się wyżej, pod niebo". Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, prawda? – spojrzałam ponad dach dworca, gdzie spodziewałam się zobaczyć czyste, turkusowe tafle chmur, jednak te, nie wiadomo kiedy nabrały czerwono-sinego, zupełnie nie zimowego koloru.
– Jest pani pewna, że ten pisarz podróżował przez Śląsk?
– Tak, Wrocław ukazał się jego bohaterowi, tak samo jak jemu samemu, z pociągowego okna, przywołując na myśl las kominów fabrycznych i wież katedr. Las zbudowany z cegły i czarnych kamieni. Nie zmyślam, dokładnie tak je opisuje.
– Czyli, dokładnie użył słowa „pociąg"?
-Pisał, że mógłby mówić o niekończących się równinach Śląska, niewdzięcznych i bezlitosnych. Pisał, że przejeżdżał tamtędy o świcie. W mglistym i tłustym świetle ptaki leciały ciężko nad lepką ziemią. Już o tym wszystkim wspominałam...
Zauważyłam, że już nie chlapał spojrzeniami po mojej twarzy, ale spacerował po niej z wielką wnikliwością, jak gdyby była cenną, paryską fotografią, nowo wstawionym oknem z widokiem na stare, podreperowane domy, ulice kryjące w swoich zakamarkach małe restauracyjki, modne butiki, inne kobiety...
– To chyba niezbyt pochlebne dla stacji – stwierdziłam, przeganiając spojrzeniem te dwie, zaśmiewające się za naszymi plecami – że podróż po Śląsku jest czasem, kiedy mój pisarz, podobnie jak jego bohater, błąka się w świecie wymykających się opisowi halucynacji, półświadomy, nękany złymi przeczuciami, wyobcowany... Zadziwiające, że właśnie te chore, skręcające się w konwulsjach przemyślenia, rodzące się na tle śląskiego krajobrazu, są zapowiedzią myśli, które po latach uczynią go zdobywcą prestiżowych nagród literackich, ikoną swoich czasów, wzorem do naśladowania... Chyba nie jest ważne jak długo trwała jego podróż po Śląsku, skoro to tutaj jego umysł i pióro nawiedziły pierwsze twórcze i filozoficzne wtajemniczenia. Jak pan uważa?
– On jest Francuzem, bardzo skomplikowany przypadek... – przerwał mi nieoczekiwanie i poderwał się z ławki.
– Proszę nie żartować. Wiedziałam, że wyciągnie pan ze mnie tę historię, aby ją wyśmiać.
– Wyśmiać? – otworzył szeroko oczy i zamachnął się miotłą. – Znałem pewnego człowieka... Zanim zaczął pisać, ruszył w świat z trupą teatralną. Tyle, że w przypadku Władysława okazało się, że zdolności od biedy starczają na granie epizodów, a to nie mogło zaspokoić jego wielkich ambicji i co ważniejsze nie zapewniało żadnych stałych, pieniędzy. Niewiele mogąc, wrócił więc do domu po pełnym, jesiennym miesiącu i wyprosił u ojca, aby załatwił mu pracę robotnika kolejowego. Wygląda pani na taką, która dużo czyta – na chwilę przerwał i posłał mi kpiący uśmiech – często gorączkowo i bez zrozumienia, dlatego nie zapytam, czy w jego książce pojawiają się pociągi. Zresztą, na kilkanaście lat przed jej napisaniem, znudzony monotonną pracą przy torach, ponownie przystał do trupy. To powtarzało się niezliczoną ilość razy, aż dwadzieścia siedem lat woził swoje pomylone życie pociągiem, życie pełne przygód, upchanych po wagonach kolejowych, pełne paranoicznych namiętności pozostawianych na peronach – na torach próbował nawet popełnić samobójstwo z miłości, ale na jego drogę napatoczył się szarlatan Puszow, trochę cudotwórca, trochę kuglarz, i miał odkryć u niego wyjątkowe, fenomenalne zdolności medialne. Po tym odkryciu Władysław zrezygnował i z teatru i z kolei i udał się ze swoim magiem-arcyłgarzem w wędrówkę po Rosji, a potem po Niemczech. Nie trudno zgadnąć, że szybko się rozczarował demagogią i drobnymi oszustwami, no i cóż, wrócił na kolej. W pociągu z Norymbergi nakreślał jak mistrz czarnej magii plany swoich pierwszych utworów literackich, a już po kilku tygodniach, mając w kieszeni nie więcej, niż trzy złamane ruble, wyruszył w podróż do Warszawy, potem do Łodzi, gdzie dał się poznać jako słynny, polski pisarz. Biedował, trzeba przyznać, od listopada 1893 roku do kwietniu roku następnego miał ani razu nie jeść obiadu, tym bardziej należy się dziwić, że coś, co było zemstą, ostatecznie przyniosło poprawę jego sytuacji materialnej. Niewiele wspominano o dziwacznym wypadku kolejowym, jakiemu uległ pod Warszawą... Zresztą, po wyjściu ze szpitala, z ideą wielkiej powieści mógł już wyruszyć w podróż po Europie Zachodniej, kontynuując pracę nad swoją najważniejszą książką. „Zobaczył ją" w myślach przejeżdżając przez Śląsk... Jednak nie zawsze natchnienie kończy się wypadkiem, nie zawsze ten wypadek przynosi poprawę w życiu, zacząłem od wyjątku. Rozumie pani, co usiłuję wyrazić? – Nie, nie wiem – odparłam zaskoczona – co jeszcze mógłby pan dla mnie wymyślić, przez ile pomnożyć niesamowitość i grozę, mając takiego patrona jak Stefan Grabiński. I nie jest pewna, czy warto obnosić się ze znajomością literatury strasząc mnie przy tym? – uśmiechnęłam się niepewnie.
Wcale nie byłam przekonana, że go przejrzałam, chociaż sam Grabiński pewnie wiele by dał, żeby spotkać w podróży tego człowieka, romantycznego bohatera z Wrocławia Głównego, opuszczonego pomyleńca z zaciemniającą, burzącą zdrowy rozsądek twarzą, dziwaka, niezrozumiałego przez pogardzających nim kolejarzy, przez cały dworcowy, nieprzeparty tłum, odmiennego w swoim sposobie poruszania się z groteskową, błazeńską, większą od niego miotłą, a zarazem takiego, o jakim trudno by powiedzieć, że kieruje się potrzebami serca i duszy, bo także coś innego niż wszyscy musi mieć zamiast nich. Tylko, czy Grabiński rozpoznałby, że w człowieku w purpurowej kamizelce nie było nic z nieobliczalnego, chorobliwego zamiłowania do kolei – że został raczej wyrzucony z trupy aktorskiej wprost na przeraźliwy peron dworca, przed laty, z nadzieją, że chociaż strach nie pozwoli mu na zawsze przestać mówić do ludzi...
– Wszystkich pasażerów tak pan nastraja na drogę? – zapytałam cicho, obserwując uważnie, jak niezdarnie podnosi się z ławki, przez chwilę bez wyrazu przygląda się mnie i plecakowi, po czym robi kilka kroków w stronę krawędzi peronu.
– Grabiński na parę lat przed śmiercią wyznał mi z makabryczną radością: „Nie uwierzysz, kogo wczoraj spotkałem w naszym Wrocławiu?"– jego zmieniony, nagle żywy głos wydawał się wprawiać w ruch kamienne chmury nad dworcem. – „Ksawerego Pruszyńskiego! Co za uzdolniony człowiek. Mówił, że liczne podróże na Śląsk związane z prezesurą w Akademickim Kole Kresowym przy Uniwersytecie Jagiellońskim poddały mu pomysł na opisywanie swoich spostrzeżeń z podróży". Wena spadła na niego nieoczekiwanie, podobno miał zażartować do Grabińskiego, że z głową opartą o szybę, za którą migał obrzydliwie błotnisty Śląsk, czuł się niczym Mozart, komponujący uwerturę do Don Giovanniego w samym dniu premiery – natłok myśli nie nadążał mieścić się na papierze, a z drugiej strony jakby nawiedził go w ostatniej chwili.
Chmury nad peronem przybrały wygląd oczekiwania na trzęsienie ziemi – ich kamienna bryła rozbiła się na małe, smoliste kamyki, zasypujące słońce, a z ich konturu, dotychczas kłującego w oczy jak nóż, wypłynęły na wszystkie strony kaskady oleistych, zgaszonych promieni. Dwie dziewczyny, przysłuchujące się naszej rozmowie schowały się w głębi poczekalni i teraz nasłuchiwały jak jedną z kas, trzy, może cztery perony dalej, wypełniał paniczny śmiech przechodzący w histeryczny płacz, a w taksówce na parkingu pod dworcem ktoś nerwowo, przenikliwie wyjaśniał: „Przecież żaden anioł nic ci nie zwiastował!"
Człowiek w purpurowej kamizelce wyjąkał wtedy: – Była świetlista, mleczna noc, 13 czerwca 1950 roku. Ksawery Pruszyński zaledwie wyruszył z Hagi, gdzie był ambasadorem. Samochód nie zmierzał, ale aż rwał się do Warszawy. Ksawery spieszył się do ojczyzny, jechał na swój drugi ślub – tęsknił za Polską i za narzeczoną. Miała wyjść po niego na dworzec, niestety, już wcześniej, na drodze pod Hanowerem, niespodziewanie nadjechała po niego śmierć. W wyniku czołowego zderzenia z ciężarówką pisarz zginął na miejscu, dosłownie rozprysnął się, ulotnił w ciepłym, księżycowym dymie. Potężny, ośmiotonowy pojazd starł na szary, letni proch jego delikatne, jasne palce, odziane w rubinowe rękawiczki, palce, którymi, wydawałoby się, że jeszcze niedawno, zapisywał swój przełomowy reportaż, tocząc się koleją po równinach Śląska... – urwał na moment. – Pani mi się tak przygląda, tymczasem pisarz, bardzo często odwiedzający ten dworzec, zanotował właśnie w swoim zeszycie, że wyglądam tak, jakbym na nikogo nie czekał, jakby się mnie wciąż przy czymś zastawało. Pani pociąg nadjeżdża... Tak, musiało już minąć południe, skoro niebo bez skrupułów oddało ludziom ich szkaradną wyrazistość, zmienił się wiatr i teraz pasażerowie przepływali jak nieprzyzwoicie pijane, już obrysowane grubym węglem statki, których obluzowane maszty wrednie uderzają się wzajemnie. Poczułam mdłości. Hałas mieszał się z martwym, jarzębinowym światłem, penetrującym dworcowe hale. Założyłam plecak i sama kołysałam się jak uszkodzony, cmentarny okręt, odbijając od innych ramion i pleców, a moje oczy, pęknięte busole, z trudem wypatrzyły właściwy wagon. Do złapania odrobiny równowagi potrzebowałam właśnie tego – pustych miejsc obok siebie i oczyszczonego ze śniegu okna. Z hukiem opadłam na siedzenie, nie zdejmując plecaka. „Doczekałam się" – pomyślałam przestraszona, przecierając ręką usta. Człowiek w purpurowej kamizelce stał tak blisko przy oknie mojego przedziału, machając krótkimi rękami, że miałam wrażenie, jakby unosił się w powietrzu, wspiął się na wagon albo nienaturalnie urósł. „Do widzenia, niech już pan idzie, już na pana czas" – powtarzałam w łamiących się, rozpadających myślach. Chociaż przylgnęłam całym ciałem do siedzenia i opuściłam krwistą zasłonę okienną na twarz, czułam, że nie odchodzi i coraz przenikliwiej wpatruje się w szybę, jak w lustro.
– Proszę nie opowiadać takich historii pasażerom – zdaje mi się, że w końcu wybełkotałam coś takiego.
– Niech pani otworzy książkę, którą ten francuski pisarz zaczął pisać w pociągu – odpowiedział.
– Ten pisarz nazywa się Camus, o jego książce, o Śmierci szczęśliwej, może pan jeszcze długo nie usłyszeć... Kilkanaście, może kilkadziesiąt lat minie, zanim ukaże się w Polsce. Niech pan odejdzie od okna. – Jednak nalegam – musiał wycedzić przez zaciśnięte, jaszczurze zęby, ale w tej samej chwili pociąg, jakby napędzany obojętnym wiatrem i kamieniami, zasypującymi słońce, potoczył się nie patrzeć za okno, otworzyłam francuską książkę na przypadkowej stronie i zaczęłam czytać: „Meursault starł rękami zaparowane okno i łapczywie wyglądał przez podłużne pasma, bezszelestnie po torze. Ocknęłam się po kilku minutach. Pomyślałam o Reymoncie i Pruszyńskim – „aż śmieszne, dać się zastraszyć jak dziecko, opowieściami o cenie, jaką przychodzi nieraz płacić pisarzom za wenę, jaką daje im kolej". Mimo tego, wstyd ciągle nie zajmował miejsca strachu. Byle tylko jakie jego palce pozostawiły na szybie. Z pustej i smutnej ziemi, pod bezbarwnym niebem wznosił się ku niemu obraz niewdzięcznego świata, w którym po raz pierwszy wreszcie doszedł do siebie. Na tej ziemi, doprowadzonej do rozpaczy niewinności, podróżnik zabłąkany w pierwotnym świecie odnajdywał łączące go z nim więzy i z pięścią, przyciśniętą do piersi, twarzą spłaszczoną na szybie – był wyobrażeniem swojego dążenia ku samemu sobie i ku przekonaniu o wielkości, jaka w nim drzemie".
***
Pan się dziwi, że znam na pamięć fragmenty Śmierci szczęśliwej? Ja się dziwię, że nie próbował mi pan ani razu przerwać – a może pan lubi, kiedy piszczy panu w uszach dźwięk wykolejonego pociągu? Przepraszam, plotę od rzeczy. Naprawdę mam do ciebie mówić po imieniu? No dobrze, masz za sobą raptem jedną, nieprzespaną, żałosną noc? Wydaje mi się, że kiedy ja topiłam się w świdrującej po moim mózgu gorączce i w dreszczach, z których tak bardzo chciał narodzić się bohater opowiadania, jakie zapragnęłam napisać razem z odjazdem pociągu, kiedy mój oślepiający ból oczu, a potem pojawiająca się okresami, odbierająca przytomność senność, nadawały mu cechy furiata, a szydercze majaczenia, bolesne drgawki i wymioty pozwalały mu zebrać myśli, ty spałeś smacznie w hotelu, w wiśniowej, miękkiej pościeli, nie budzony nawet przed piszczenie nienaoliwionej, wynoszonej na balkon, sztalugi. Mniejsza z tym – dziękuję za towarzystwo. Dużo mówię? Może dlatego, że jest tak martwo, a może wysiadłam z tego pociągu jako wariatka, to dosyć trudne do rozstrzygnięcia. Powiedz lepiej, skąd tak koszmarnie długa wizyta w Katedrze, dzięki czemu mogliśmy się spotkać? Mówisz, że już wczoraj o siódmej wyszedłeś z Katedry i skierowałeś się do metra, tego samego, gdzie właśnie jesteśmy, ponieważ planowałeś spotkać się ze swoim, dawno niewidzianym przyjacielem, zabójczo słynnym pisarzem. Ale przed stacją zatrzymał cię kamienny tłum, otaczający kiosk z gazetami. – Stanąłem i ja – mówisz – i przez długą, drastyczną chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca. Z dziennika wrzeszczały dwa rzędy wielkich liter: „Albert Camus zabity", a pod tym „w wypadku samochodowym". Gwałtowny wstrząs odebrał myślom wszelką siłę. Stanąłem w tłumie i krok za krokiem posuwałem się z nim do kiosku, by kupić gazetę. Nikt nic nie szeptał, najważniejsze i najgorsze już wiedzieliśmy. Chodziło o szczegóły – milkniesz, a ja jeszcze słyszę: „głowa oparta o krwiste poduszki, jakby spał, złamany kręgosłup, skręcony kark, licznik biegający jak oszalały, śmierć natychmiastowa, kto patrzy w chmury, ten nieprędko wróci, nie wiadomo, co z psem, biegł skrajem szosy, rozwiał się jak dym, nie zawsze się tak kończy, ale trzeba zapłacić, rozumie pani, co usiłuję wyrazić".
* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie
Sezon maczet
„To było dla mnie ciekawe, zobaczyć, jak dzieci upadają bezgłośnie. To wyglądało nawet dość zabawnie."*
Mamy rok 1994, jest 6 kwietnia - samolot, w którym leci rwandyjski prezydent Juvén Habyariman zostaje zestrzelony co jest początkiem masakry, która zakończyła się 6 kwietnia tego samego roku. W czasie tych około stu dni zabito od 800 000 do 1 071 000 ludzi. Stawiamy sobie pytania, które często zostają bez odpowiedzi. Jak tak było można? Dlaczego? Jaki był tego cel? Czy to rzeczywiście było potrzebne? Jean Hatzfeld, francuski reporter, postanawia znaleźć odpowiedzi na to co nas nurtuje. Pierwsza jego książka „Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy" mówiła o tym, co czują Tutsi i to miał być koniec, ale czytelnicy zaczęli zadawać pytania na temat morderców - jak oni na to patrzyli. Po początkowym wahaniu postanowił porozmawiać z oprawcami. Wie, że rozmowy z nimi nie będą łatwe, ale i on chce poznać powody oraz to co czuli podczas uśmiercania sąsiadów, przyjaciół, a nawet bliskich.
Gdy zaczynałam czytać drugą część trylogii nastawiłam się na to, że będzie mocna, a nawet czasem drastyczna – pełna opisów zbrodniarzy, którzy zabijali bez uczuć, lęku czy litości. Wiedziałam mniej więcej czego mogę się spodziewać, ale nie sądziłam, że odbiorę ją tak personalnie. Hatzfeld miał obawy przed napisaniem „Sezonu...", bał się tego jak będzie reagował na opowieści tych, z którymi będzie rozmawiał - rozumiem go, bo na ile można zbliżyć się do mordercy? Jak z nim rozmawiać? Jak wczuć się w jego sytuację? Słuchać zwierzeń pokrzywdzonych, a tych krzywdzących, to zupełnie nie to samo.
Czytając ten reportaż poznajemy punkt widzenia zwykłych ludzi, nauczycieli, dowódcy interahamwe i jeszcze kilku osób. Szokuje on i wprowadza taki natłok myśli, że bardzo trudno jest go uporządkować. Często w trakcie lektury zastanawiałam się jak człowiek może stać się taką bestią. Przecież co niektórzy wręcz łaknęli krwi, tego poczucia wyższości. Dla nich to było jak zwyczajna praca, jak coś co trzeba było zrobić, czuli się bezkarni bo byli pewni, że gdy masakra się skończy wrócą do życia codziennego.
Od razu przyszło mi do głowy jak różnie mówią o masakrze ocaleni i mordercy. Ci pierwsi mają problem ze wspomnieniami, ich psychika blokuje się i nie chcą zbytnio o tym rozmawiać. Za to winowajcy nie mają problemu by mówić o tym co było... Cóż, jestem tym zniesmaczona - dla mnie wypowiedzi niektórych Hutu były pewnym sposobem chwalenia się, a zapewniam, że nie było czym.
Jak już wspomniałam, dla zabijających to było normalne, była to praca, którą musieli wykonać. Ignace - jeden z oprawców - mówi: „Wykonywaliśmy robotę na zamówienie. Szliśmy na ślepo za dobrą wolą wszystkich. Gromadziliśmy się na boisku w gronie znajomych i ruszaliśmy na polowanie w poczuciu bliskości."**
Francuski reporter zadawał pytania o pierwszy raz użycia maczety, o to co czuli, czy prześladują ich wspomnienia, o Boga, o to czy żałują... Tych pytań jest wiele. Stara się nie oceniać tylko stawia nas przed prawdą, nie ucina wątków, nie stara się by były łagodniejsze, a to co czytamy jest tak porażające, iż brakuje słów by skomentować wypowiedzi morderców. Przykładem jest fragment wypowiedzi Alphonse'a: „Nikt nie oszczędzał niemowląt. Zabijało się je o ściany i drzewa albo od razu ścinało."*** A ja pytam czym zawiniły dzieci? Dalej mówił, że dzieci się nie maltretowało jak niektórych dorosłych, ale i tak ogarniał mnie szał bo to żadne wytłumaczenie... Takich fragmentów jest o wiele więcej, a my możemy tylko czytać, niedowierzać i pytać po co to wszystko było...
„Sezon maczet" wstrząsa, w trakcie i po zakończeniu lektury towarzyszy nam uczucie strachu i niedowierzania. Porusza się tu temat wybaczenia, które moim zdaniem jest nieosiągalne. Ci mordercy uważali, że robili co musieli, więc to, że teraz są za to karani jest dla nich niezrozumiałe. Absurdem też dla mnie jest nagłe nawrócenie niektórych sprawców masakry - nie potrafię w nie uwierzyć. Zgadzam się za to z reporterem, że robią to tylko dla siebie - chcą mieć gdzie wrócić po odzyskaniu wolności oraz oczyścić się trochę w oczach innych. Hatzfeld próbował dociec powodów tego masowego morderstwa, ale chyba nigdy nie da się tego odkryć do końca...
Reportaż ten był dla mnie ciężką przeprawą przez psychikę mordercy bez skrupułów. Niejednokrotnie potrzebowałam czasu na ochłonięcie, ale ani przez chwilę nie żałuje, że sięgnęłam po tę książkę.
*str. 28
**str. 19
***str. 134
Zielona Latarnia - Pierwszy lot
„Zielona Latarnia" (oryg. Green Lantern) to seria komiksowa, która powstała w 1940 roku z inicjatywy rysownika Martina Nodella i scenarzysty Billa Fingera. Wydawcą jest jedno z największych amerykańskich wydawnictw komiksowych – DC Comics. Pierwszym bohaterem Zielonej Latarni był Alan Scott – dziennikarz, który jako jedyny przeżył katastrofę pociągu. Po wypadku przypadkowo w jego ręce trafia zielony pierścień, dzięki któremu zyskuje nieziemską moc.
Po przyjęciu imienia Green Lantern zwalcza przestępczość w Gotham City. Komiksy z Alanem w roli głównej ukazywały się do 1951 roku. Pod koniec lat 50 „Zielona Latarnia" powróciła, tym razem z nowym bohaterem – Halem Jordanem – pilotem Sił Powietrznych i testerem prototypów.
Najnowsza produkcja Warner Bros. oraz DC Universe – „Zielona Latarnia – Pierwszy lot" przedstawia kolejnego po Batmanie, Supermanie, Aquamanie i Wonder Woman członka Ligi Sprawiedliwych – Hala Jordana – Zieloną Latarnię.
Hal Jordan, jako były pilot sił powietrznych, obecnie pracuje w Ferris Aircraft – wielkiej amerykańskiej korporacji. Jednocześnie związany jest z jej właścicielką - Carol Ferris. Podczas jednego z testów pilotażowych, samolot-symulator wraz z Halem zostaje ściągnięty niewidzialną siłą na pustynię. Tutaj chwilę wcześniej rozbił się statek kosmiczny. Umierający pilot – Abin Sur – informuje zaskoczonego Jordana, że został on wybrany przez pierścień na jego następcę i nowego członka Korpusu Zielonej Latarni. Po założeniu pierścienia Hal przemienia się w Zieloną Latarnię i otrzymuje nadprzyrodzone moce.
Po powrocie Jordan postanawia przetestować swoje nowe umiejętności. Podczas ćwiczeń zatrzymują go pozostali Latarnicy i zabierają go na planetę Oa, przed oblicze Strażników Wszechświata. Hal jako Ziemianin wzbudza nieufność członków Korpusu, jednak zyskuje poparcie jednego z największych Latarników – Sinestry. W ten sposób za zgodą Strażników Sinestro zostaje opiekunem spadkobiercy Abin Sura.
Tak pokrótce rozpoczyna się nowe życie zwykłego człowieka, zgodnie z powiedzeniem „Od zera do bohatera". Życie pełne nieziemskich przygód o jakich nie śnił nikt wcześniej. Fabuła filmu „Pierwszy lot" poza tym, że przedstawia nam narodziny najnowszego członka Korpusu Zielonej Latarni, ukazuje nam jego pierwszą misję pełną intryg, spisków oraz walk w imię porządku w całej galaktyce. Misję, w której będzie dane zmierzyć mu się z jego zbuntowanym mentorem.
„Zielona Latarnia – Pierwszy lot" oprócz wciągającej fabuły posiada wszystkie cechy bardzo dobrej animacji. Ponad 70 minut filmu urzeka widza efektami wizualnymi, stojącymi na wysokim poziomie, dynamiką akcji oraz dobrą muzyką. W końcu jakby nie patrzeć przy jego produkcji brali udział: Lauren Montgomery (reżyser Supermana: Doomsday i Wonder Woman), Alan Burnett (scenarzysta kilku produkcji o Batmanie i Supermanie), Bruce W. Timm (producent animacji Batman: Rycerz Gotham, czy Wonder Woman) oraz Robert J. Kral (muzyka do horroru Udręczeni). Bardzo dobrze zostali dobrani również aktorzy użyczający głosów. W filmie możemy usłyszeć takie osobistości kina jak Michael Madsen, Victor Garber czy Christopher Meloni.
Na koniec warto wspomnieć o polskim wydaniu DVD przygotowanym przez Galapagos. Po pierwsze, film możemy oglądać do wyboru z polskimi napisami lub lektorem w systemie DD 5.1. Po drugie, płyta uzupełniona jest ciekawymi dodatkami, m.in. reportażem „Od komiksu do animacji Ligi Sprawiedliwych", pierwszym spojrzeniem na bohaterów DC Universe Supermana/Batmana: wrogów publicznych oraz materiałem o filmie anime Batman: Rycerz Gotham.
„Zieloną Latarnię – Pierwszy lot" z czystym sumieniem mogę polecić nie tylko młodym widzom, ale również fanom komiksów i bohaterów ze stajni DC.