Rezultaty wyszukiwania dla: powieść dla dzieci
Goście XIV Falkonu
Znamy już gości tegorocznej edycji Falkonu. Festiwal odwiedzą zarówno polscy jak i zagraniczni pisarze. Poniżej prezentujemy ich listę.
Wywiad z Mają Lidią Kossakowską
Kobieta renesansu. Projektantka światów
Maja Lidia Kossakowska od dzieciństwa marzyła, że kiedyś zostanie reżyserem. Równie silnie pragnęła zostać lalkarzem, rzeźbiarzem i archeologiem. Zwiedzanie uroczych, starych miasteczek (z częstymi postojami w małych, tradycyjnych knajpkach), patrzenie na morze, spacery plażą, malowanie obrazów, szycie lalek i grzebanie w starociach, to jej ulubiony sposób spędzania wolnego czasu do dziś.
Oczy pełne strachu
Zło. Mroczne. Odwieczne. Tkwiące w człowieku i otaczającej go ziemi. Doprowadzające do ruiny, choć czasem dające złudne poczucie władzy. To właśnie ono jest głównym bohaterem najnowszego zbioru opowiadań Jarosława Jakubowskiego „Oczy pełne strachu".
Antologia zawiera 31 różnej długości tekstów, jedne liczą zaledwie cztery strony, inne ponad blisko trzydzieści. Łączy je jedno – ich tematyka krąży wokół różnorodnych form zła, poczynając od tego codziennego, chciałoby się rzec – zwykłego, tkwiącego w człowieku, a kończąc na tym nadnaturalnym, będącym atrybutem duchów, demonów i niewyjaśnionych zjawisk. Jak to zwykle bywa w przypadku zbiorów opowiadań (zwłaszcza tak licznych), jest to książka dosyć nierówna. Obok świetnych, przykuwających uwagę tekstów znajdują się także dosyć słabe, które ulecą z pamięci czytelnika w chwili, gdy zamknie książkę, a możliwe, że nawet jeszcze szybciej.
Przy tak dużej liczbie opowiadań omawianie każdego z nich mija się z celem, dlatego zwrócę uwagę tylko na te, które przykuły moją uwagę w największym stopniu, zarówno pod względem pozytywnym, jak i wręcz przeciwnie.
Nie ukrywam, że najbardziej spodobały mi się teksty z pogranicza horroru, zawierające elementy paranormalne. Jednym z nich jest opowiadanie bogato czerpiące z tradycji gotyckiej, „Upadek rodziny von Ballenstedt". Tocząca się w drugiej połowie XIX wieku opowieść o chłopcu, który dzięki pomocy demona pozbywa się tych, którzy stoją na jego drodze, jest wprawdzie dosyć przewidywalna, ale czyta się ją bardzo przyjemnie.
Przerażają Was niektóre dziecięce zabawki? I niekoniecznie są to lalki? Z pewnością spodoba Wam się „Pozytywka". Z kolei dzięki „Wysokim trawom" możecie czuć pewną obawę przed nocnymi podróżami koleją. W obydwu tekstach pojawia się wątek nadnaturalny, przyprawiający o gęsią skórkę, lecz jednocześnie niezbyt nachalny, bardzo dobrze wyważony. Spodobała mi się również „Czerwona Teresa", pozornie historia jakich wiele. Pokazuje, jak łatwo ludzka zawiść i złe języki mogą zniszczyć czyjeś życie i doprowadzić do tragedii.
Ciekawymi tekstami, całkowicie pozbawionymi paranormalnej otoczki, a jednocześnie króciutkimi, bo liczącymi zaledwie po cztery strony, są „Witaj, laleczko" oraz „Dog". Pierwszy z nich z pewnością przypadnie do gustu wszystkim mającym wredne szefowe, drugi z kolei opowiada o bezsensownym bestialstwie, jakie tkwi w zwykłym człowieku. Okazuje się, że czasem nie potrzeba wielu słów, by trafić w samo sedno sprawy.
Do najsłabszych tekstów zaliczyłabym te, które otwierają zbiór, więc jednocześnie mogą nieco zniechęcić potencjalnego czytelnika. „Autobus" to migawka z jazdy autobusu, zbiór myśli i reakcji jego pasażerów i kierowcy, po którego głowie krąży plan spowodowania wypadku. „Odsunięty" to wprawdzie dosyć zgrabne studium osoby popadającej w obsesję, jednak jego zakończenie zawodzi. Z kolei „Duch kolei" to historia emerytowanego kolejarza, którego ostatnim pragnieniem jest obrona starej stacji przed zniszczeniem. Jego puenta również nie powala na kolana.
Podsumowując, najnowsza książka Jarosława Jakubowskiego to przyzwoita, ale zdecydowanie nie zachwycająca antologia opowiadań skierowanych do amatorów grozy, niekoniecznie tej w wydaniu paranormalnym. Pokazuje różne oblicza zła krążącego po świecie, jednak tylko niektóre z jego odsłon sprawią, że oczy czytelnika będą pełne strachu.
Retrowizja odc. 2 - "Metropolis" (1927)
Witam Was z drugim odcinku cyklu „Retrowizja". Ci, którzy czytali mój poprzedni tekst już wiedzą o co chodzi, a tym, którzy trafili na ten tu po raz pierwszy wyjaśniam – mam zamiar pisać dla Was kilka słów od siebie na temat starych, a czasami bardzo starych filmów S-F, fantasy. Co jakiś czas zdarzy się też horror. Redaktorzy „Secretum" dwoją się i troją, by przekazywać Wam jak najświeższe informacje ze świata filmu, a ja odnoszę się do może już nieco zakurzonego archiwum. Tak jak napisałem dzieła, które mam zamiar tutaj opisywać są stare lub bardzo stare. „Podróż na księżyc" z odcinka pierwszego i dzisiejsze „Metropolis" kwalifikują się do tej drugiej kategorii.
Marek Ścieszek - Cmentarna opowieść
Wyraźny chrzęst wyrwał z otępienia postać, kryjącą się w cieniu muru, tuż obok cmentarnej bramy. Sprawił, że w lśniących w mroku oczach pojawił się błysk czujności, dłonie zaś mocniej zacisnęły się na trzonku grabi. Wychyliwszy się poza pas ciemności, postać przybrała wygląd przygarbionego mężczyzny. Człowiek ów zerknął ostrożnie pomiędzy żelaznymi prętami spajającymi bramę w całość, ale nie dojrzał nikogo. Drogę spowijał srebrny blask księżyca. Mimo nocy, doskonale widoczne były toporne bryły okolicznych budynków oraz jaśniejąca srebrzyście asfaltowa wstęga – pusta i cicha jak daleko sięgał ludzki wzrok. Mimo to mężczyzna nie pozwolił się zwieść. Dźwięk sprzed kilku sekund rozbrzmiał naprawdę.
Czyżby? Może to tylko wyobraźnia, zamroczona wypitym tego dnia alkoholem, sprawiła, że usłyszał coś, co w rzeczywistości nie miało miejsca?
Pewnie tak się właśnie miały sprawy.
Mężczyzna powoli się wycofał i przywarł plecami do zimnego kamiennego muru. Westchnął. Zamknął oczy. Chwilę później znów je otworzył. Czoło, naznaczone doświadczeniem wielu przeżytych lat, przeorała głęboka bruzda zdumienia.
Właściwie co on tu robił? Dlaczego, jak kto głupi, z grabiami w garści przywlókł się na cmentarz, nie bacząc na zimny jesienny wiatr? Dlaczego opuścił ciepłą knajpkę, zostawiając na stole kufel z niedopitym piwem?
Mężczyzna spojrzał w rozgwieżdżone, jedynie tu i ówdzie spowite ciemnymi chmurami niebo. Zerknął lękliwie na setki kształtów za plecami, po czym opuścił głowę i zobaczył trzymane w dłoniach grabie. Pamięć natychmiast zadziałała, czoło wygładziło się. No tak.
– Sukinsyny! – warknął, plując słodką od trunków o wielu smakach śliną.
Nie przyszedł tu bez powodu. I nie odejdzie, dopóki nie dokończy tego, co sobie zaplanował.
– Nędzne, parszywe sukinsyny! Pokażę wam, kto tu rządzi.
Parka łobuzów, smarków ledwie podrosłych na tyle, aby w sklepie móc kupić fajki. Właściwie, czym im się naraził? Cóż takiego powiedział? Zaledwie po kilkudziesięciu minutach nie potrafił już sobie przypomnieć. Chyba nic, co by było warte aż tak wielkiego hałasu, wrzasków, gróźb mordobicia. Pamięcią sięgał jedynie do tego etapu rozróby, kiedy go przepędzali. O tak, to zapamiętał dokładnie. Wygnali go z ciepłej, wygodnej knajpki. Zagrozili, że lepiej, aby więcej się tam nie pojawiał bo skończy się to dla niego bardzo paskudnie.
No cóż. Ma dla obu przykrą wiadomość. Zobaczą go! Tylko, że to nie dla niego dzisiejsza noc skończy się paskudnie. Jezu Chryste, nie dla niego!
Mężczyzna bojowo potrząsnął grabiami.
– Ja tu rządzę – wymamrotał pod nosem. – To moja wieś.
Póki co, nie wiedział jeszcze, co im zrobi. Może wyskoczy z nagła kiedy będą przechodzić po drugiej strony bramy – a że miał na oku jedyną drogę, którą będą zmuszeni wracać, było bardziej niż pewne, że się pojawią – i kilkoma celnymi uderzeniami wybije im z łbów brak szacunku do starszych? A może...
Wargi mężczyzny wykrzywił radosny grymas.
Może wystarczy, że bardzo powoli otworzy bramę – jest stara i już teraz może sobie wyobrazić dźwięk, jaki wydobędzie się z zawiasów – wyskoczy na drogę i zacznie krzesać grabiami skry na asfalcie. Skrzyp zawiasów, ciemna sylwetka wyłaniająca się bez ostrzeżenia zza bramy cmentarza, snop iskier, wszystko to powinno napędzić szczeniakom nielichego pietra. O słodki Jezu, chyba właśnie tak uczyni!
Przenikliwy dźwięk sprawił, że mężczyzna w jednej chwili zamarł w kamienny obelisk. Metaliczny, chrzęszczący, w istocie przypominał echo czyichś kroków, ale coś w nim było cholernie nie w porządku. Nie rozbrzmiał zza bramy, lecz z głębi cmentarza, gdzieś spoza przyczajonego mężczyzny.
Paniczna trwoga podniosła resztki włosów na doświadczonej wieloma latami głowie właściciela grabi. Lęk irracjonalny, bo przecież, będąc jeszcze dzieckiem, mężczyzna przestał wierzyć w duchy, wampiry i czarownice. Cholera, już jako siedmioletni smarkacz nie dawał wiary usiłującym przekonać go rodzicom, że prezenty pod choinką zostawia Święty Mikołaj, zaś wymianą pochowanych pod poduszką mleczaków na pieniądze trudni się niejaka wróżka Zębatka. Mężczyzna odwrócił się gwałtownie i wlepił spojrzenie w ciemność, wzbogaconą widokiem łatwo rozpoznawalnych kształtów. Patrzył długo, jednak pomiędzy rzędami grobowców nie dostrzegł najlżejszego ruchu.
A jednak coś się tam musiało kryć, wydając co jakiś czas znajomo brzmiące dźwięki. Mężczyzna wiedział doskonale, w czym rzecz. Taki odgłos mogły wydawać wyłącznie ludzkie stopy, stawiane ostrożnie na wysypanej gęstym grysem alejce.
Nagłe podejrzenie rozszerzyło źrenice przytulonego do muru człowieka. Jeżeli dwójka wspomnianych łobuzów śledziła go po wyjściu z knajpy? Jeżeli widzieli jak wraca do domu, potem przekrada się ciemnymi uliczkami w kierunku cmentarza, uzbrojony w grabie i niebezpieczny? I jeżeli nie on ich, lecz oni jego osaczali właśnie od tyłu, usiłując zakończyć, co zaczęli pośród stolików, dymiących popielniczek i nie opróżnionych kufli z piwem?
Uczucie głębokie jak szyb kopalni zalało umysł mężczyzny. Była to okropna, rozgrzewająca krew do stanu wrzenia wściekłość.
– Sukinsyny – wydyszał po raz kolejny, zgrzytając zębami. – Niedoczekanie wasze.
Przestrzeń pomiędzy murem a rzędem najbliższych mogił stanowił blisko pięciometrowej szerokości, podświetlony blaskiem miesiąca, pas przystrzyżonej trawy. Jednak wzdłuż samego muru zalegał cień. Można było, kryjąc się przed niepowołanymi oczyma, obejść cały cmentarz dookoła, odbywając trwający około kwadransa spacer. Mężczyzna począł się skradać, zataczając się z lekka, utrzymując jednak stabilność dzięki grabiom, którymi się podpierał. Pomimo piwnego szumu pomiędzy uszami, szelesty od strony grobów zadziwiały go wyrazistością. Jeśli do tej pory miał wątpliwości, teraz się ich wyzbył.
Pomiędzy starym grobowcem a świeżo postawionym drewnianym krzyżem ktoś stał. Czarny kształt – bez wątpienia ludzki.
Mężczyzna przywarł do pnia rosnącej przy murze lipy. Zamrugał powiekami i sapnął w poirytowaniu. W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą ktoś stał, teraz nikogo nie było. Ale chrzęst kroków docierał do niego nieprzerwanie, o tak. Prócz tego metaliczne postukiwanie. Łotry. Bawili się jego kosztem, stukając czymś w marmur.
Wściekłość pęczniała w mężczyźnie, niczym gotowana we wrzątku kasza. Czuł, że jeśli nie zaczerpnie kilku głębokich oddechów, nie uspokoi bicia serca, najprawdopodobniej za chwilę wybiegnie na środek cmentarza i zacznie walić grabiami, nie bacząc w co, byle bić. Odetchnął raz i drugi, tłumiąc w sobie chęć radosnego omłotu.
Wznowił krok. Po to jedynie, aby już po kilku metrach ponownie się zatrzymać.
Pośród rzędów mijanych mogił dostrzegł dziwną nieregularność. W srebrnej księżycowej poświacie coś zakłócało wizualny rytm pomników, kalało równość odstępów. Trudno jednak było mężczyźnie określić, na czym miałoby polegać dostrzeżone zakłócenie.
Mógł zrzucić to na karb niepełnej sprawności wszystkich zmysłów. Mógł. Nie uczynił tego jednak. Chwilę pomedytował, kołysząc się na drżących nogach. Nie dostrzegłszy nikogo, postanowił opuścić bezpieczny cień przy murze.
Chyłkiem, pochylony nieco, mężczyzna przebiegł kilka metrów dzielących go od pierwszego rzędu nagrobków. Przystanął. Tutaj, pośród marmurowego lasu płyt i krzyży, zawładnął nim dziwny niepokój. Niezwykły, bo przecież cóż mogło tu człowieka spotkać? A jednak mężczyzna nie potrafił pozbyć się drżenia. Mrucząc pod nosem, obrał azymut na widoczną nieco wyraźniej, mimo to wciąż stanowiącą dlań zagadkę, nieregularność.
Rozpraszały go rozsiane po całym cmentarzu światełka płonących zniczy – symbolu ludzkiej pamięci. Światła pogłębiały nierealność sytuacji, w jakiej mimowolny tropiciel się znalazł. Idąc odwracał wzrok od zniczy, starał się również nie patrzeć na napisy, aby przypadkiem nie spojrzeć na któryś z licznych medalionów. Trudno by mu było zachować pozór pewności siebie pod spojrzeniem oczu ludzi, którzy odeszli. Widok upiornie bladych lic najprawdopodobniej by sprawił, że mężczyzna zwiałby stąd nie bacząc już na nic.
Od celu dzieliło go ledwie dziesięć, do piętnastu kroków, gdy tuż obok, nie dalej jak metr na prawo rozbrzmiał, niczym wystrzał z karabinu, nagły dźwięk. Serce mężczyzny wykonało gwałtowny podskok i uwięzło w gardle. Z ust wydarł się bezwiedny jęk przerażenia. Grabie zakreśliły zamaszysty łuk i z hałasem zdolnym wskrzesić umarłego uderzyły w nagrobny marmur, odtrącając spory fragment.
Mężczyzna spojrzał w dół, ku przywiędłym pelargoniom oraz zniczom. Dopiero kiedy zobaczył źródło hałasu sprzed kilku sekund, zrozumiał. Parsknął przerażonym śmiechem. Obok, na czarnej marmurowej płycie, kopcąc z lekka, żarzył się knot znicza. Sam znicz spoczywał na boku, pęknięty, martwy jak ciało tego, dla którego nieśmiertelnej duszy go postawiono.
– To tylko znicz – mruknął mężczyzna, kiedy już minęła wesołość. – Eksplodował. Stąd brzęk.
Niewiele brakowało, by zapomniał o przyczynie, która go zaprowadziła w towarzystwo śpiących snem wiecznym. Podjął ostrożny marsz, mimo wszystko wciąż drżąc. Strachy sprzed minuty miały dobrą stronę – mężczyzna dałby łeb urwać teściowej, że w ciągu kilku strasznych sekund wytrzeźwiał.
Doskonale, że tak się stało, bo trzeźwość była mu potrzebna do tego, aby należycie ocenić czego ledwie kilka kroków później stał się mimowolnym świadkiem.
Nieregularności pośród grobowców niestety nie wyśnił. Nie była to wizja jego udręczonej alkoholem imaginacji. Arytmię cmentarnego porządku stanowiła przechylona na bok płyta nagrobna, zwały rozrzuconej ziemi oraz czarna dziura wykopana bezpośrednio w miejscu, w którym powinien znajdować się kopiec. Dziura była nieduża, w zasadzie całkiem mała, ale i tak zdumiewająco realna. Nie istniały najmniejsze wątpliwości, w jakim celu została wydrążona.
Mężczyzna stał jak urzeczony, nie potrafiąc uwierzyć, że postrzega właściwie. Że nie śni. Jego głos, kiedy rozbrzmiał pośród zwykłych cmentarnych dźwięków, drżał jak w febrze:
– Co tu się, do jasnej cholery, wyprawia?
Dziwne pytanie, uświadomił sobie. To oni, para opryszków. Wiedząc, że na nich czeka, zbezcześcili czyjś grób. Być może po to, aby winę zrzucić na niego, a może chcąc go przestraszyć. No cóż. Jeśli sądzili, że tak łatwo jest wywołać w nim strach, byli w grubym błędzie. Za chwilę im to wyjaśni, długo i dokładnie. A kiedy się zmęczy, odsapnie i zacznie wyjaśnianie od początku.
Palce prawej dłoni silniej zacisnęły się na trzonku grabi. Mężczyzna rozejrzał się, starając się wypatrzyć jakiekolwiek oznaki ruchu. Słyszał ich doskonale. Szuranie dochodziło z kilku stron jednocześnie; mogło to oznaczać, że przeciwników było więcej.
To nic. Poradzi sobie z wszystkimi. Będzie wyłapywał ich po kolei i trzonkiem od grabi wytrzepywał z durnych łbów kretyńskie, bezbożne pomysły profanowania miejsc spoczynku tych, którzy odeszli.
Złość sprawiła, że oddech mężczyzny począł się rwać. W źrenicach coś się skrzyło złowrogo.
– Hej, gnoje! – wrzasnął strasznym głosem. – Gdzie jesteście? Pokażcie się!
W odpowiedzi dobiegł go dość głośny chrzęst. Mężczyzna drgnął gwałtownie. Kątem oka dostrzegł ruch. W jednej chwili podjął decyzję. Ruszył biegiem pomiędzy grobami, grabie trzymając jak najwyżej, aby nie walić nimi o marmurowe krzyże i płyty. Biegł aż się zasapał, wówczas stanął, ciężko dysząc.
Szumiało mu w głowie. Czuł dziwne oszołomienie. Przyzwyczajony do picia, ale nieprzyzwyczajony do wysiłku, bardzo szybko się zmęczył. Teraz sam mógłby się stać celem ataku – osłabiony, trzęsący się ze zmęczenia, czujący jak serce huczy głośno w piersiach. Identycznie mogłaby dudnić ziemia, zrzucana łopatami na wieko trumny.
Porównanie sprawiło, że wstrząsnął nim dreszcz.
– Gnoje – zamruczał pod nosem, oddychając ciężko. – Nędzne sukinsyny.
Coś kazało mu zerknąć nieco w bok. Mężczyzna spojrzał i wstrzymał oddech, zaś serce na kilka sekund wstrzymało mozolną wieloletnią pracę.
Skubańcy, zrobili to samo z więcej niż jednym grobowcem. Musiało ich być naprawdę wielu. Może nawet dziesięciu złośliwych, robiących sobie z niego żarty szczeniaków. Dwojgu chyba nie udałoby się niemal pod samym bokiem przeciwnika zsunąć ciężkie płyty i wykopać tak głębokie doły. Może powinien dać sobie spokój, dopóki jeszcze nie poszli na całość? Dwóch, nawet czterech nędznych gnoi, nie stanowiło dlań większego problemu, ale z całą gromadą wolał nie zadzierać.
Nie zwlekając, mężczyzna ruszył w kierunku widniejącej nieco ponad sto metrów od niego bramy, rzucając tylko co jakiś czas nerwowe spojrzenia na boki. Wciąż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie był tu sam, że dobiegające go nieprzerwanie z kilkunastu kierunków chrzęsty nie brały się znikąd. Teraz bojowy nastrój opuścił go, niczym powietrze przebitą dętkę. Zdecydowanie zamarzył o jak najrychlejszym dotarciu do ulicy, skąd do domu miał już rzut beretem.
Kiedy do bramy pozostawało niespełna pięćdziesiąt metrów, mężczyzna przyspieszył. Chrzęsty przybrały na sile. Zwiększył prędkość również z innego powodu. Od pewnego czasu zaczął dostrzegać poruszające się cienie. W rzeczy samej, przeciwników nie było dwóch, ani nawet pięciu. Rozglądając się w pośpiechu, mężczyzna zdołał naliczyć blisko tuzin poruszających się ciemnych sylwetek. Pieprzeni gówniarze! O tej porze powinni już dawno spać, a nie wałęsać się po cmentarzach niczym zgraja pokutujących dusz.
Wielu zachowywało się dziwnie. Bardzo dziwnie. Zdawali się nawet go nie zauważać, snując się jedynie pomiędzy grobami. Przypominali mocno spóźnionych wiernych, odwiedzających miejsca spoczynku zmarłych. Tylko, że do pierwszego listopada brakowało jeszcze półtora miesiąca, a i pora zdecydowanie nie sprzyjała odwiedzinom.
Kilka cieni wyraźnie kierowało się w stronę mężczyzny, widać to było jak na dłoni. Czynili to jednak bez przekonania, jak gdyby nie zależało im na dogonieniu go. Zamierzał skorzystać z ich opieszałości. Teraz już niemal biegł.
Mimo wszystko zdumiewała go ich mnogość. Ilu mogło być? Ciemne sylwetki dostrzegał niemal wszędzie, wałęsające się jak cmentarz długi i szeroki, zdające się nawet w tej swojej nieporadności obijać o grobowce. Czy naprawdę chciało im się aż tak fatygować dla jednego przeciwnika?
Coś mu w tym wszystkim diabelnie nie pasowało. Dla czystego spokoju lepiej stąd zniknąć, dopóki istnieje po temu nadzieja.
Mężczyzna zerknął w dół, na puste dłonie. Grabie. Gdzieś po drodze musiał je zgubić. Ha! Mała strata. Rano wróci i poszuka zguby. Teraz nie było na to czasu.
Wybiegł z ostatniego rzędu grobowców na alejkę. Od bramy dzieliło go nie więcej, jak siedem, osiem metrów. Była lekko uchylona. Wystarczyło podbiec i prześlizgnąć się pomiędzy żelaznymi prętami a murem. Niewielki wysiłek. A jednak coś nakazało mężczyźnie zatrzymać się na samym progu do wolności. Była to wyłaniająca się z cienia muru ludzka postać.
Kołysząc się jakby również miał już nieco w czubie, nieznajomy stanął zaledwie cztery metry od skamieniałego mężczyzny. Jego twarz nikła w mroku. Przyczynę mogła stanowić noc, cień muru i lipy, ale również pochylona do przodu głowa nieznajomego. Mężczyzna obejrzał się. Pozostali zbliżali się zewsząd pomiędzy kwaterami, nadal nie wykazując woli pośpiechu. Mimo to mężczyzna zdawał sobie sprawę, że na hasło tego obok bramy, dotarliby doń w ciągu cholernie krótkiego czasu. Krótszego, niż ten, potrzebny mężczyźnie na powalenie przeciwnika i ucieczkę na ulicę.
Mężczyzna chrząknął niepewnie.
– Słuchaj, człowieku – rzucił pojednawczo. – Nic do was nie mam.
Postać ani drgnęła. Nie otrzymawszy odpowiedzi, mężczyzna próbował dalej:
– Jeżeli w czymś was uraziłem, mogę przeprosić.
Utrzymująca się cisza wzmogła nerwowość. Ponownie spojrzał przez ramię. Tamci byli coraz bliżej – ciemne sylwetki na tle lasu krzyży i nagrobnych płyt.
– Wypijmy na zgodę, co? Postawię ci piwo. Cholera, postawię wam wszystkim. Każdemu z was.
Upiorne kołysanie się przeciwnika było jedyną odpowiedzią. Mężczyzna stęknął rozpaczliwie. Gdyby chociaż miał grabie.
Za jego plecami rozległ się przeciągły zgrzyt. Odwrócił się w sam raz, aby zobaczyć jak jedna z płyt, bez pomocy którejkolwiek z pobliskich ludzkich sylwetek, przechyla się na bok, zgrzytając okropnie marmurem trącym o marmur. Szeroko otwarte w zdumieniu oczy mężczyzny rejestrowały wszystko: osuwającą się siłą bezwładu płytę, osypujący się na boki stos nagiej ziemi, wreszcie...
– Jezu Chryste... – Głos, który wydarł się z jego ust był zaledwie chrapliwym szeptem.
Wprost z grobowego kopca, wraz z kolejną porcją czarnej ziemi, wyłaziło coś, co trudno było nazwać człowiekiem. Pierwsza pojawiła się ręka aż do łokcia, za nią druga, potem, kolejno: głowa, tułów i reszta ciała. W nie do końca pustych oczodołach odbijał się księżyc.
Owładnięty nieprzemożną grozą, mężczyzna obserwował istotę, która wypełznąwszy wreszcie z kwatery, rozejrzała się, by zaraz potem dołączyć do osaczającej go z upiorną powolnością reszty. Najgorsze było to, że w księżycowym blasku zaczęły się wyłaniać ich wykrzywione, niekompletne oblicza.
W ciągu jednej dziesiątej sekundy mężczyzna przestał się łudzić, że w najgorszym przypadku czekać go będzie solidne lanie.
Zawył przerażony, gdy na ramieniu spoczęły czyjeś palce. Z jego członków zdjęta została blokada. Łokciem odepchnął zagradzającą mu drogę do bramy istotę. Tuż obok twarzy zatrzasnęły się ze szczękiem nieosłonięte wargami zęby, prosto w usta zionął mu śmierdzący rozkładem powiew. Szok sięgnął dna, gdy mężczyzna przekonał się, że dłoń przeciwnika, choć się wyłożył jak długi na ziemi, nadal spoczywała na jego ramieniu. Strącił ją z obrzydzeniem.
Wykrzywione, obciągnięte skrawkami gnijących resztek skóry czaszki; oczodoły wypełnione przelewającą się przez krawędzie mazią; smutne pozostałości odzienia, nie skrywające już za wiele; smród niemożliwy do zniesienia. Świadczący tym okropieństwom mężczyzna krzyczał nieprzerwanie, cofając się krok za krokiem, nadal niezdolny do ucieczki.
Wyminął tyłem pełznącego niezbornie po ziemi, usiłującego uchwycić go za kostki nóg potwora. Odwrócił się w najmniej odpowiednim momencie, zderzając się z niedomkniętą bramą. Runął do tyłu, wprost na kłapiącego zębami stwora. Wycie przerodziło się w nieludzki skrzek.
Tuż nad nim, niczym plejada ohydnych gwiazd, zakłębiły się dotknięte rozkładem oblicza. Drapieżnie wyciągnęły się łapska, w wielu przypadkach pozbawione kilku palców, zaś we wszystkich – kawałków ciała. Niektóre czaszki otaczało wystarczająco dużo materii niegdyś stanowiącej ludzkie ciało, aby mężczyzna mógł rozpoznać rysy – te były najstraszniejsze. Tym bardziej przerażające, że w dwóch pochylających się coraz niżej, zgrzytających zębami istotach, udało mu się rozpoznać ludzi znanych mu do niedawna.
Potem przestało się liczyć cokolwiek.
Pierwszych wgryzających się weń szczęk już nie czuł – krańcowe przerażenie litościwie odebrało mu zdolność pojmowania, co się z nim dzieje.
Ostatnia świadoma myśl, jak ostatnie tchnienie wiatru na rozpalonym czole. Jakże dziecinna i jakże nierealna:
Gdybym tylko miał grabie.
Wywiad z Andrzejem Pilipiukiem
Witam serdecznie i chciałbym podziękować za poświęcenie nam swojego czasu.
Cała przyjemność po mojej stronie.
1.Zacznę od tradycyjnego już pytania: jak to się stało, że zainteresował się Pan literaturą fantastyczną, jakie były początki pisarstwa?
Fantastyką zainteresowałem się, gdy miałem jakieś 11 lat. Przeczytałem masę literatury dla dzieci i młodzieży i stwierdziłem, że już z tego wyrastam. Współczesna proza polska – to, co dziś nazywamy głównym nurtem, od początku była dla mnie kompletnie niestrawna. Pozostawała fantastyka... Chodząc po zakupy, przechodziłem koło małego antykwariatu. Kompletowałem w nim brakujące numery Fantastyki (w połowie lat osiemdziesiątych zdobycie jej w kioskach graniczyło z cudem...) oraz kupowałem sobie książki Janusza A. Zajdla.
Wtedy też zacząłem pisać. To, co sobie pracowicie skrobałem, fantastyką w ścisłym tego słowa znaczeniu nie było. W 1985 roku powstała pierwsza wersja „Hotelu pod Łupieżcą", zaraz potem zabrałem się za „Norweski Dziennik". Dopiero w kolejnych wersjach skierowałem moją prozę na właściwy kierunek.
W tym mniej więcej okresie pomyślałem sobie po raz pierwszy, że w przyszłości mógłbym zostać pisarzem, jednak owo pracowite skrobanie w kajecie było przede wszystkim ucieczką od rzeczywistości.
Batman. Mroczny Rycerz - Powrót, cz.1
Poprzedni rok w kinach zdecydowanie należał do Christophera Nolana i zakończenia jego trylogii o Mrocznym Rycerzu. Na kanwie tej wielkiej popularności Warner Bros. oraz DC Comics postanowili przypomnieć światu o tym, że animowany rynek wcale nie ma się gorzej i potrafi dorównać poziomem kinowym produkcjom. W ramach serii DC Universe Animated Original Movies wydali dwuczęściowy film „Batman: Mroczny Rycerz – Powrót", którego część pierwsza ukazała się na DVD w 2012 roku (druga część w 2013 roku).
Produkcja ta w reżyserii Jay Olivia została oparta na kultowym już komiksie „The Dark Knight Returns" (1986r.) Franka Millera.
Mroczne Gotham City do szpiku kości przesiąknięte jest przemocą. Na ulicach beztrosko grasuje młodociany gang zwany Mutanci. O postaci Mrocznego Rycerza, niewidzianego na ulicach od 10 lat, krążą już tylko legendy oraz bajki opowiadane dzieciom na dobranoc. Komisarz Gordon przechodzi na emeryturę, tymczasem Bruce Wayne, 55-latek z wąsem, prowadzi spokojne życie, w którym jedną z form rozrywki jest uczestnictwo w wyścigach samochodowych.
W międzyczasie Harvey Dent po operacji plastycznej twarzy (opłaconej przez Wayne'a) wychodzi na wolność. Chociaż naprawiono jego zniekształcone oblicze, to psychika nadal nie została wyleczona i bohater myśli o sobie jako o Two-Face. Jego powrót wiąże się z ostrą reakcją społeczeństwa. Wiadomość o tym, jak również pamięć o śmierci rodziców wywołują impuls u Wayne'a, który postanawia wyjść z cienia i ponownie przywdziać maskę i pelerynę.
W filmie pojawia się również Joker, którego ze śpiączki budzi informacja o powrocie Batmana. Mroczny Rycerz w pojedynku z przestępczością nie jest osamotniony. Tradycyjnie pomaga mu Robin, który jednak tym razem jest ... dziewczyną.
„Batman: Mroczny Rycerz – Powrót" znakomicie odzwierciedla klimat mrocznego Gotham znany nam z trylogii Nolana. Z drugiej strony graficznie i fabularnie jest wierny komiksowi Millera. Jest to obraz częściowo surrealistyczny z psychodelicznymi elementami. W filmie również nie zabrakło w dynamicznych pościgów, brutalnych i krwawych scen. Ze względu na te ostatnie, zdecydowanie nie jest to animacja dla młodszych widzów.
Dobrą stroną produkcji jest również gra aktorska. Petter Weller (znany z roli RoboCopa) jako Bruce Wayne/Batman sprawdził się znakomicie. Na plus zasługuje również muzyka, której autorem jest Christopher Drake. Kompozytor ma na swoim koncie również ścieżki dźwiękowe do wcześniejszych animacji DC, jednak tą stawiałbym na tym samym poziomie co muzykę Zimmera z filmów Nolana – mroczną i bardzo dobrze odzwierciedlającą ciężki klimat.
Na koniec kilka słów o DVD. W Polsce ukazało się ono dzięki Galapagos Films 23 listopada 2012r. Jedno płytowe wydanie stoi na dobrym poziomie, mając na uwadze specyfikację techniczną. Dźwięk DD5.1 w oryginale oraz DD2.0 z polskim lektorem plus polskie napisy. Do tego panoramiczny obraz w formacie 1,78:1. Gorzej jednak z dodatkami. W menu znajdziemy tylko kilkunastominutową zapowiedź kolejnej części.
Podsumowując, najnowsza animacja ze stajni DC jest doskonałą gratką dla fanów zamaskowanego rycerza. Jest znakomitym uzupełnieniem trylogii Nolana, choć to tak naprawdę zupełnie inna historia. To również ciekawa opowieść o walce dobra ze złem, jak również wewnętrznej walce głównego bohatera. Warto, aby kolejne produkcje DC Universe Animated Original Movies były realizowane w podobnym stylu. Wtedy fanom Batmana do szczęścia więcej nic nie będzie potrzebne.
Dziewczynka z balonikami
Patologia w rodzinie niekoniecznie musi oznaczać przemoc fizyczną. Niektórzy rodzice już od wczesnego dzieciństwa znęcają się nad psychiką swoich pociech. Nie poświęcają im wystarczająco wiele uwagi, krzywdzą słowami, mówią im jak są nieporadne, wychwalają dzieci sąsiadów. To wszystko odbija się później w ich dorosłym życiu i wraca, na dodatek ze znacznie wzmocnionym przekazem.
Marlena już od nastoletniego wieku cierpi na ciągle powracającą do niej depresję. Dodatkowo jej umysł wytworzył sobie także inne mechanizmy obronne i wszelkie przeżycia, które wywołują na nią spory wpływ wpędzają kobietę w różnego rodzaju manie. Dopiero gdy zbliża się do trzydziestego roku życia, decyduje się na leczenie szpitalne. Ono jednak wcale nie jest takie proste, jakby się mogło wydawać. Nie wystarczy po prostu połknąć kilku kolorowych tabletek. Problemy nie znikną same. Trzeba wytrwale z nimi walczyć.
Główna bohaterka książki jest osobą samotną. Mieszka w Niemczech, stara się zarobić na własne utrzymanie, co nie wychodzi jej najlepiej. Z rodziną, zwłaszcza z matką, jest z różnych przyczyn skłócona, bez przerwy toczy z nią walkę. Nikt nie potrafi jej zrozumieć, żadna z bliskich kobiecie osób nie jest w stanie przyjąć do wiadomości, że depresja to choroba, a nie wymysł bujnej wyobraźni. Marlena jest osobą inteligentną i chce podjąć walkę, nie zawsze jej to jednak wychodzi.
Książka zaczyna się w momencie gdy bohaterka trafia do szpitala psychiatrycznego. Później brniemy przez jej codzienne życie, przeplatane setkami wspomnień - od wczesnego dzieciństwa aż do teraźniejszości. Powieść jest napisana w przyjemny sposób tak, że lekko i łatwo się ją czyta, mimo że porusza dość przykrą tematykę. Choć to bardziej pamiętnik, niż historia pełna akcji, zdarzy się kilka mocnych fragmentów, w trakcie czytania których niecierpliwie czekali będziemy na dalszy rozwój wypadków.
W treści nie podobało mi się zaledwie kilka rzeczy, jednak i takie również się znalazły. Przede wszystkim bardzo nie lubiłam zwrotu "ale tego dowiem się później". Uważam, że lepiej brzmiałby tutaj czas dokonany, albo w ogóle jakieś inne rozwiązanie. Drugą rzeczą był nacisk na pewne sprawy, których nie rozumiałam. Na przykład Marlena uwielbia się skarżyć na brak drugiej pary dżinsów w dzieciństwie, co powtarza wielokrotnie. Czemu nie nosiła ubrań po starszym rodzeństwie? To przecież normalny rytuał w wielodzietnym domu. Może nie jest to najlepszy przykład, ale po prostu wydało mi się, że kilku takim rzeczom brakuje konsekwencji. Tak samo pewne wybory życiowe bohaterki są da mnie niezrozumiałe, bo to wygląda tak, jakby na własne życzenie próbowała zniszczyć sobie drogę do realizacji własnych marzeń.
Historia jest niesamowicie wręcz wciągająca i bardzo realistyczna, do momentu gdy zaczyna wychodzić przerażająca przeszłość Marleny. Po tym co ta kobieta przeżyła, nie dziwie się, że znalazła się w takim stanie. Jej przeszłość jest rodem z telewizyjnego serialu i co chwila dowiadujemy się jakiejś nowej, okropnej rzeczy. Tu znowu moja subiektywna opinia - osobiście wolałabym i bardziej ceniłabym książkę, gdyby Marlena była osobą normalną, przeciętną, która popadła w depresję z powodu szarości życia i kilku nieprzyjemnych wydarzeń, a nie tylu okrutnych, traumatycznych przeżyć i niszczących psychikę leków, zażywanych w dzieciństwie. I ostatnia rzecz, to drugoplanowi bohaterowie. Skonstruowani wspaniale, każdy ze swoim własnym życiem i zmaganiami. Tylko początek tutaj kuleje. Autorka rzuciła kilkoma imionami w powietrze, kompletnie bezcelowo. Poznajemy w jednym z pierwszych rozdziałów Matthiasa i koniec. Wymiana kilku zdań po których bohater już nigdy do nas nie wraca. Później z drugoplanowymi postaciami ta sytuacja wyglądała o niebo lepiej. Żyły własnym życiem zamiast być widzianymi przez mgłę sylwetkami.
Niech nikogo nie zmylą moje krytyczne uwagi dotyczące książki, bo powieść jest naprawdę dobra, wciągająca i szybko się ją czyta. To chyba właśnie dlatego skupiłam się na niej tak szczegółowo, a sama recenzja jest taka długa. Kiedy o jakiejś historii nie mam nic do powiedzenia, nie rzucam także uwag krytycznych, bo pozycja jest błaha i najwyraźniej na nie nie zasługuje. W przypadku "Dziewczynki z balonikami" jest zupełnie inaczej. Na temat treści snuję wiele rozważań i wiem, że jej przysłanie mocno na mnie wpłynęło.
Także przeczytanie powieści spod pióra Agnieszki Turzynieckiej serdecznie wszystkim polecam, uprzedzam jednak, że jest to literatura niebanalna, taka, nad którą trzeba się zastanowić. To nie czysto rozrywkowa beletrystyka. Dzieło zmusza do myślenia, zastanowienia się nad życiem swoim oraz osób nam bliskich. Wzbudza wolę walki i chęć pomocy innym. Ja sama zastanawiam się czy Marlena czułaby się tak samo, gdyby znalazła sobie na przykład jakąś pasję - hobby któremu potrafiłaby poświęcić się bez reszty. Zarówno bohaterce jak i autorce z całego serca życzę by zostały sławnymi pisarkami i by uśmiechnęło się do nich szczęście w życiu.