Rezultaty wyszukiwania dla: podania i legendy
Baśnie japońskie
„Niepublikowany dotąd na rynku polskim zbiór najpopularniejszych japońskich baśni i legend" - głosi opis z tyłu okładki. I rzeczywiście. Mimo że zwykłam sięgać po wszystkiego tego typu wydania, większości opublikowanych w książce historii nigdy wcześniej nie poznałam.
Baśnie japońskie, wbrew opisowi z tyłu okładki, nie są przeznaczone dla dzieci (chyba, że chcemy je skutecznie oduczyć na przykład gadulstwa). To podania dzięki którym czytelnik w jakiś sposób może zaznajomić się z kulturą Dalekiego Wschodu. Niewiele mają wspólnego z naszymi, europejskimi baśniami, nawet tymi mrocznymi jak historie Hansa Christiana Andersena. Wiele z nich odnosi się do religii, inne do konkretnych zwyczajów i wierzeń, kolejne są po prostu metaforami lub przykładami odpowiednich zachowań. Żadne z opowiadań nie pozostaje bez puenty, niektóre przesłania jednak Europejczykom może być trudno zrozumieć. Nie tylko historyczna, ale nawet współczesna Japonia to dla nas zupełnie inna, nie zawsze zrozumiała, rzeczywistość.
Książkę zdobią czarnobiałe przedruki japońskich drzeworytów, które zawsze bardzo lubiłam. Każdy z nich odpowiada konkretnej historii. Samo wydanie nie jest zachwycające - takie po prostu zwyczajne, jak książka, której nie żal zabrać nam ze sobą na przykład w podróż pociągiem. Tłumaczenie tekstu jest ogólnie dobre, spodobało mi się to, że tłumaczka umieściła tłumaczenie niektórych japońskich słów w przypisach, zamiast tłumaczyć je bezpośrednio w treści. Przez przypadek zwróciłam jednak uwagę na inną rzecz. Naszukałam się opowiadania "Demon z Adachigahary" w wersji angielskiej i gdy wreszcie udało mi się je znaleźć, okazało się, że tam występuje goblin-kanibal, a tytuł opowiadania brzmi "The goblin of Adachigahara". Taka drobna rozbieżność jezykowa. Momentami też nie do końca podobały mi się zabiegi z pierwotnego, japońskiego tłumaczenia baśni. Uważam, że niektóre, skierowane do czytelników wyjaśnienia, nieco psują klimat opowieści i można je było umieścić w przypisach, tak jak nasza rodzima tłumaczka umieściła w nich znaczenie nie przetłumaczonych, japońskich pojęć.
Bardzo lubię japońskie opowieści, podania i legendy, a w zbiorze „Baśni japońskich", który ukazał się nakładem wydawnictwa Kirin jest ich całkiem sporo. Zdecydowanym plusem publikacji jest fakt, że teksty nie zostały skrócone czy ocenzurowane. Poznajemy je więc w oryginalnej wersji. Po cichu liczę na to, że kiedyś ktoś w ten sposób zdecyduje się przetłumaczyć na język polski „Opowieść o księciu Promienistym" bo póki co dostępny w naszym kraju jest zaledwie niewielki fragment.
„Baśnie japońskie" autorstwa Yei T. Ozaki serdecznie wszystkim polecam. Niekoniecznie musisz być zagorzałym wielbicielem kultury japońskiej, żeby z przyjemnością je przeczytać. W książce znajdują się aż dwadzieścia dwa teksty dlatego uważam, że każdy ma szansę znaleźć w niej przesłanie, które skierowane będzie właśnie do niego.
Klaun
Nie wiem, ile miałam lat, gdy moja chrzestna sprezentowała mi na urodziny lalkę-klauna, który po naciśnięciu brzucha śpiewał „Happy Birthday". Już wtedy jednak bałam się jego wymalowanej twarzy, zabarwionych włosów, a przede wszystkim demonicznego uśmiechu, który w mojej wyobraźni był zawsze przerażający, a nigdy zabawny. Do seansu „Klauna" Jona Wattsa przystąpiłam więc z dualnym nastawieniem. Z jednej strony miałam nadzieję, że wreszcie powstał jakiś horror, który mnie przestraszy; z drugiej – obawiałam się sennych koszmarów. Tymczasem nie dostałam ani jednego, ani drugiego.
Kent McCoy (Andy Powers) jest pośrednikiem nieruchomości. W dniu urodzin syna (Christian Distefano), zanim wraca z pracy do domu, dzwoni do niego żona (Laura Allen), informując, że zamówiony na dziecięcą zabawę klaun nie stawił się na przyjęciu. Kent chcąc ratować urodziny pierworodnego, zaczyna wertować rzeczy pozostawione w jednym z domów, którego przegląd akurat prowadzi. W ten sposób trafia na kostium klauna, dzięki któremu ratuje imprezę syna. Koszmar rozpoczyna się dopiero następnego dnia, gdy okazuje się, że kostium nie pozwala się zdjąć, a na jaw wychodzi prawdziwa historia potworów, z których dopiero później uczyniono dziecięce maskotki...
Pomysł na fabułę nie był zły. Scenarzysta wykreował mitologiczną postać „cloyne" oraz związaną z nią legendę, aby umocnić realizm prezentowanych wydarzeń o demonicznym „clownie". Byłabym nawet w całość skłonna uwierzyć (w te podania i legendy), jednak kłóci się to z posiadaną przeze mnie wiedzą odnośnie błaznów na dworach, pałacach i innych zigguratach oraz z zasobami internetowymi, gdzie śladu na ten temat nie ma. A szkoda. Poczułabym się lepiej, wiedząc, że moje obawy przed klaunami nie są absurdalne i mogą mieć podstawy w jakiejś pamięci komórkowej. W każdym razie fabuła wydaje się przemyślana i logiczna, na tyle, na ile logiczny może być horror o klaunie-demonie, pożerającym dzieci.
Sferę koncepcyjną zabija jednak sfera realizacyjna. Aktorzy radzą sobie słabiej, niż przeciętnie, przez co obraz zyskuje rys bardziej komediowy, niż horrorowy. Główny bohater przez większość czasu jedynie płacze i zawodzi, rozczulając się nad własnym losem. Początkowo zresztą nawet mu współczułam, bo przecież nie był niczemu winien. Nie zawarł lekkomyślnie paktu z diabłem, nie miał złych intencji, nie popełniał kolejnych błędów z listy „najgłupsze i najczęściej powtarzane nierozważne decyzje w horrorach", a jedynie starał się zadowolić swojego syna. Jednak później okazało się, że w przypadku skomplikowania większego, niż niestawiający się na dziecięcej imprezie klaun, Kent w ogóle sobie nie radzi.
Ten aspekt – uwydatniającej się raczej komedii, niż horroru – potwierdzają także efekty specjalne. Bo chociaż ze wszystkich wydzielin ciała obrzydza mnie i osłabia jedynie ropa, to ta prezentowana na ekranie w kulminacyjnych momentach powodowała u mnie jedynie lekkie skrzywienie warg i ciche „fuj" pod nosem. Żadnych dreszczy obrzydzenia, przymykanych oczu czy odwracania wzroku. A mogło być tak... może nie pięknie, ale w jakiś sposób satysfakcjonująco.
Nie da się ukryć, że „Klaun" to produkcja niskobudżetowa, która sprawdzała się – jeżeli w ogóle – wyłącznie na papierze. Brakuje jej niemal wszystkich aspektów dobrego horroru (niezależnie od tego, czy wolicie obrzydzenie gore, czy strach istot paranormalnych). Całość otacza aura komedii, ale nie jest ona wyraźna na tyle, by można było ostatecznie pod ten gatunek produkcję podpiąć. Ostatecznie przez większość czasu widz się nudzi. A kiedy dochodzi do puenty i akcja faktycznie się zagęszcza jest już tak zrezygnowany, że jedynie pogada czas, zmęczonym pomrukiem: „długo jeszcze?".