Rezultaty wyszukiwania dla: obyczajowe
Star Wars: Więzy krwi
Uniwersum Gwiezdnych Wojen jest tak rozległe, że aktualnie, komuś, kto nie jest na bieżąco ze wszystkimi seriami, kanonami ciężko odnaleźć się i zdecydować tak naprawdę od czego zacząć. Czy rozpocząć czytać książki według chronologii ich wydawania, czy według chronologii wydarzeń? Każdy, kto pierwszy raz sięga po pierwszą powieść z serii Star Wars musi sam podjąć taką decyzję, która należy do tych z gatunku „osiołkowi w żłobie dano...”.
„Star Wars : Więzy Krwi” to druga powieść napisana przez Claudię Gray , której akcja osadzona jest w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Pierwsza, „Utracone Gwiazdy”, została w Polsce wydana w 2016 roku, w rok po jej napisaniu, a trzecia, „Leia, Princess of Alderaan”, ukazała się na razie za granicą we wrześniu tego roku.
Akcja „Więzów krwi” rozgrywa się na kilka lat przed Przebudzeniem mocy, kiedy Leia Organa jest członkiem senatu, Han Solo, nadzoruje kolejną rundę lotów podświetlnych Pięciu Mieczy, a Luke Skywalker wychowuje Bena Solo. Fabuła powieści skupia się wokół problemów wewnętrznych Nowej Republiki, która pomimo ciężko wywalczonego pokoju, po wielu latach walki z Imperium, teraz nie umie poradzić sobie z biurokracją, marazmem politycznym, proceduralnością i wewnętrzną kłótliwością stronnictw. Zmęczona apatią i impasem działań Senatu Leia postanawia odejść z życia politycznego i przyłączyć się do męża. Jednak w ostatniej chwili z tego letargu i poczucia bezsilności wyrywa ją nagła chęć pomocy delegatowi, który przybył do Senatu z prośba o ingerencję w sprawie kartelu, który rozszerza niebezpiecznie swoją działalność, i który wg emisariusza, Yendora z Ryloth, może być zagrożeniem dla wolnego handlu całej galaktyki. Leia decyduje się, że jej ostatnim dziełem, będzie właśnie faktyczne przysłużenie się obywatelom Nowej Republiki i wraz ze swoją załogą, a także przedstawicielem opozycji, Ransolmem Casterfem, udaje się w misję dyplomatyczną. Co z tego wyniknie i co tak naprawdę kryje się za działaniami kartelu Rinnrivina, a także jaki to będzie miało finalny wpływ na Leie i całą Galaktykę, nikt nie mógł przewidzieć.
Sięgając po „Więzy krwi” wiedziałam, że nie będzie fajerwerków i że nie będzie to space opera, wszystkie wcześniej przeczytane opinie, wskazywały, że jest to dobrze napisana powieść, ponoć jedna z lepszych, ale bez wartkiej, porywającej akcji. I rzeczywiście tak jest. Niewątpliwie urzekły mnie w niej opisy odległych planet. Podróże dyplomatyczne załogi „Lustrznej Tafli”, statku Lei, pozwoliły na zwiedzenie i odkrywanie różnorodnych ekosystemów Galaktyki. Świetnie też zbudowała Claudia Gray relacje pomiędzy Leią a Ransolmem, jako inteligentnymi, otwartymi, o bogatej, bolesnej przeszłości ludźmi, ale posiadającymi różne wizje polityczne. Sam wątek spisku prowadzony jest ciekawie, ale dość nierównomierne tempo akcji, przesuwa punkt ciężkości w kierunku relacji Lei i Ransolma, niż samego problemu związanego z kartelem Rinnrivina, dlatego bardziej jest to powieść z kręgu obyczajowego, niż nawet politycznego. Najbardziej drażniące wydały mi się dialogi prowadzone pomiędzy Hanem i Leią, które były sztuczne, drętwe, bez życia, sama postać Lei, poza drobnymi chwilami zrywnej akcji, jest dość sztywna, jakby autorka nie umiała zmierzyć się z legendą.
Podumowując. „Więzy krwi” są powieścią napisana poprawnie, jej niezaprzeczalnym atutem jest analiza psychologiczna relacji pomiędzy jednostkowymi członkami wrogich obozów politycznych, a także światy przedstawione Galaktyki. Jednak osobiście, nie tego chyba szukałam w Gwiezdnych Wojnach, każda chwila akcji, która się w powieści pojawiała przyprawiała mnie o palpitacje serca, co oznacza, że jednak jednoznacznie Star Wars równają się dla mnie ze space operą i chyba poszukam właśnie takich tomów.
Złe
Na świecie pełno jest małych miasteczek. Takich, w których sąsiedzi znają historię twojej rodziny lepiej niż ty sam. Niewątpliwie należy do nich Baskin Zachodnie, leżące na zachodnim wybrzeżu Polski. Dla wielu jest po prostu domem, w którym spokojnie żyją od początku swoich dni, aż po ich kres. Dla innych miejscem, do którego przyjeżdżają po latach, gdy wszystko się sypie, by pozbierać swoje myśli i powspominać stare dobre czasy. Dla niektórych pułapką, z której nigdy się nie wydostaną.
Sześć tysięcy ludzi, z pozoru dużo, ale wciąż wystarczająco mało, żeby każdy każdego kojarzył. Andrzej Jasiński uchodzi wśród mieszkańców za porządnego człowieka. Ciężko pracuje na utrzymanie pięcioosobowej rodziny, czasem, co prawda, można go spotkać z piwem czy butelką wódki, ale przecież każdy musi jakoś odreagować. Jednak nikt nie ma pojęcia o tym, jaki dramat codziennie rozgrywa się za zamkniętymi drzwiami jego domu. Ani o tym do jakiej tragedii może to doprowadzić.
Powieść Chmielewskiego uderza swoją brutalnością i prawdziwością. W telewizji słyszymy o strasznych zakończeniach, jakie często przytrafiają ‘rodzinom z problemami’. O latach cierpień, które je poprzedzały, się nie wspomina. Te wiadomości zazwyczaj jednym uchem wpadają do naszej głowy, drugim za chwilę z niej wypadają. Przecież nas nie dotyczą, to dzieje się daleko stąd. Czasami w głowie zostanie pytanie: „gdzie byli sąsiedzi, rodzina, władze?”. Nie uzmysławiamy sobie, że taka sama historia, jak ta opisana w książce, może rozgrywać się właśnie w tej chwili, gdzieś obok nas. Może za drzwiami obok, może kilka domów dalej.
Autor pisze o ludzkiej tragedii, o niewyobrażalnym cierpieniu, bezradności i konieczności podejmowania trudnych decyzji, nie tylko przez dorosłych, ale też przez kilkunastoletnie dzieci, które wiele już przeszły. Mimo wszystko książkę czyta się wyjątkowo łatwo i szybko. Dopiero zaczynałam, a już wertowałam ostatnie kartki. Chmielewski unika zbędnych opisów. Pisze zwięźle i mocno. Idealnie oddaje klimat i uczucia towarzyszące bohaterom. Stopniuje napięcie, nie dając czytelnikowi odpowiedzi na wszystkie pytania, podanych na tacy. Ujawnia je powoli, zmieniając z każdą stroną nasze podejście do poszczególnych postaci.
„Złe” jest książką nieprzewidywalną, bezbłędnie pokazuje jakie konsekwencje mogą wyniknąć z podjętych przez nas decyzji, nawet tych pozornie nic nieznaczących. Wwierca się w umysł i na długo zostawia w nim po sobie ślad. Z czystym sumieniem mogę polecić tę książkę każdemu, kto szuka czegoś prawdziwego do bólu, dynamicznego i przesyconego akcją, a do tego wszystkiego skłaniającego do poważniejszych refleksji nad naszymi zachowaniami i spojrzeniem na świat. Ostrzegam jednak, że nie jest to książka dla każdego, powiedziałabym wręcz, że raczej dla ludzi, o mocniejszych nerwach.
Słowo które moim zdaniem doskonale opisuje to dzieło? Szokująca.
W lesie
Gdy zobaczyłam propozycję przeczytania „W lesie”, postanowiłam skorzystać z okazji. Zawsze chciałam przeczytać książkę z serii „Gorzka czekolada”, ale jakoś, no powiedzmy, nie było nam po drodze. Nie wiedziałam, jak autorka pisze, że to ósma część serii, oraz tego, że ma ona 700 stron!
Nie zrozumcie mnie źle. Czytywałam i większe tomiska, żaden format mi nie straszny, jeśli w środku jest coś, co lubię. Miałam jednak jasne stanowisko odnośnie do grubych kryminałów. Było to „nie”. Zazwyczaj, gdy sięgałam po takową powieść, mnogość wątków i bohaterów zazwyczaj zabijała napięcie i mnie rozpraszała. Zobaczmy czy zmieniłam zdanie.
Jak pisałam, nie miałam pojęcia, że powieść stanowi ósmą część serii. Nie przeszkodziło mi to jednak w czerpaniu przyjemności z lektury. Autorka bezboleśnie wplatała w treść informacje o bohaterach. Głównymi bohaterami całej serii są Olivier – zmęczony pracą policjant oraz Pia młodsza, ambitna, lecz słabo wierząca w siebie partnerka. Wiem, co myślicie. Nie. Żadnego romansu między nimi (przynajmniej tutaj) na szczęście nie ma.
Głównym wątkiem powieści są trzy morderstwa. Skrajnie różne, lecz zdaje się, że coś je łączy. Pierwsza ofiara ginie w pożarze, niedługo potem zostaje zamordowana pacjentka hospicjum (która notabene pożyłaby najwyżej parę tygodni), emerytowany ksiądz zostaje powieszony. Komu zależy na milczeniu tych osób? Co sprawca próbuje ukryć? Dlaczego sprawa sprzed ponad czterdziestu lat zdaje się mieć z tym wszystkim związek?
Znana polska autorka kryminałów w rekomendacji zaznacza, że powieść ją tak przeraziła, iż rezygnuje ze spacerów do lasów co najmniej przez rok. Piramidalna bzdura. Głównym zagrożeniem tutaj nie jest las, lecz ludzie i ich tajemnice. Gdy jedno wydarzenie, jeden błąd powoduje lawinę szantażu, kłamstw i morderstw. Gdy jedna tragedia pociąga za sobą kolejną. Gdy człowiek zaplątuje się tak bardzo, że nie może się wydostać. Gdy prawdziwym zagrożeniem są osoby, które znamy od dzieciństwa: sąsiedzi, rodzice, koledzy ze szkolnej ławki.
„Czasami jeden kamyk wystarczy, by ruszyła lawina.”
Rzecz dzieje się w malutkim, niemieckim miasteczku, jakich pełno na całym świecie, ze zżytą społecznością, ze „swoimi”, którzy mieszkają od pokoleń i nowymi, „obcymi”. W tak zamkniętej społeczności dba się głównie o pozory, bo jedna plotka, czy fałszywe oskarżenie może zniszczyć całą rodzinę. Autor się tam wychował, zdaje się, że powinien być traktowany „jak swój”, jednak ma wrażenie, że wokół niego wszyscy kłamią mu w żywe oczy.
W powieści pojawia się mnóstwo wątków pobocznych: historia alkoholiczki, pilnującej dobytku siostry, narkomana ukrywającego się przed policją i jego nieletniej, ciężarnej dziewczyny, romansu wolontariuszki i młodego policjanta... opowiadane także są historie mieszkańców miasteczka, dawnych znajomych bohatera. Czy to przeszkadza? Mnie nie, uważam, że autorka zgrabnie to wszystko poskładała w logiczną, spójną całość. Każde wydarzenie i każda postać ma swoje miejsce, czas i powód, aby pojawić się na kartach powieści. Chociaż jestem w stanie uwierzyć, że znajda się osoby, których mnogość poruszonych tematów może zwyczajnie rozpraszać.
Spodobały mi się postacie, których spotkałam. Wielu z nich miała kilka twarzy, policjanci musieli włożyć sporo wysiłku, w to, aby odróżnić prawdę od kłamstwa, same główne postacie moim zdaniem były dopracowane, wielowymiarowe. Każdy z nich był inny, unikalny. A to nie jest łatwe przy takiej ilości postaci. Nie wiem, jak wyglądały poprzednie części, ale tutaj głównie zajmujemy się Olivierem. Poznajemy jego dzieciństwo. Czy to jest wisienka dla fanów? Wszak od początku wiemy, że ten bohater udaje się na dłuższy urlop. W następnej powieści może go nie być.
Na plus także jest sposób przedstawiania akcji w powieści. Nie ma grozy, rozkładających się ciał, wędrujących larw i ucieczki przed mordercą. Znam powieści, gdy masa obrzydliwości przykrywała brak pomysłu na intrygę i fabułę. Nele Neuhaus nie potrzebuje takich sztuczek. Wie jak przykuć uwagę czytelnika. Podpowiem, że pomimo dużej ilości zwłok, można bez problemu czytać przy jedzeniu.
Ta książka nie wciągnęła od początku, choć było całkiem przyjemnie. Rzekłabym, że przyjemność była porównywalna do czytania powieści obyczajowej. Tutaj ktoś zginął, tutaj śledczy pracują, niby coś się dzieje, byłam zainteresowana, ale jakoś napięcia było niewiele. Nie wiem, kiedy nawet powieść mnie wciągnęła tak, że odłożyłam ją o piątej nad razem, a przeczytanie całości zajęło mi jeden dzień. Także polecam. Ja sama mam zamiar nadrobić poprzednie tomy i wyczekuję kolejnych.
Trilby. Iluzja miłości
Powieść dziewiętnastowieczna zajmuje obszerną półkę, z której nieprzebranych skarbów można czerpać bez końca wciąż odnajdując coś nowego. Tak też trafiłam na ”Trilby. Iluzja miłości” George'a du Mauriera – autora, którego wcześniej znałam jedynie jako rysownika. Znakomitego rysownika. Czy jednak jego powieść przekonała mnie do jego talentu literackiego – trudno na to odpowiedzieć, bo wobec „Trilby” stoję z bardzo ambiwalentnymi odczuciami – raz uważając ją za dzieło niezwykłe, to znów roztrząsając jej niedoskonałości. Ale do rzeczy.
Tytułowa Trilby to piękna i szlachetna dziewczyna z niższej warstwy społecznej, stanowiąca inspirację wielu paryskich artystów. Jest pogodna i szczera, jednak nie ma złudzeń dotyczących swojego położenia. Czyste i pozbawione egoizmu uczucie do młodego malarza nakazuje jej porzucić myśl o szczęściu u jego boku i wpędza w tragiczną sytuację. Reszta dramatu, a właściwie większość powieści, naznaczona jest właśnie tą wymuszoną obyczajem decyzją.
Podtytuł książki sugeruje, iż stanowi ona głównie o miłości, czy raczej jej „iluzji”. Prawdopodobnie odnosi się to głównie do sztuczek hipnotycznych, które przywiązały Trilby do Svengalego. Podtytuł jest jednak pomysłem tłumaczki, a ja nie odniosłam wrażenia by był to wątek dominujący. Tematy poruszane w powieści krążą wokół kondycji moralnej człowieka, jego wewnętrznych rozterek w zetknięciu z nieubłaganymi prawami świata i odnajdywaniu się w min. Widać to na przykładzie beztroskich młodzieńców, którzy po latach stają się dumnymi książętami; mężczyzn stających przy boku mało zajmujących acz bogatych panien i – w końcu – poszukujących duchownych, którym prawdy wiary stały się zbyt ciasne by pomieścić ich światopogląd. Spojrzenie du Mauriera na obyczaje i przesądy chyba najlepiej oddają losy Trilby – autor daje wyraźnie do zrozumienia, iż widzi nierówność płci wobec obyczaju i nie jest mu ona obojętną. Opisał dramat kobiety, której status społeczny i pewne epizody z życiorysu – które mężczyznom uchodzą bez konsekwencji – jej złamały życie i pociągnęły za sobą kilka innych nieszczęść. To ciekawy i światły wątek, a jednak ta walka z przesądami traci nieco wymowę wobec uprzedzeń na tle rasowym i narodowościowym, jakim co i rusz autor daje wyraz.
Jednym z najbardziej zajmujących wątków powieści jest wiara. Są to fragmenty, które ukazują możliwości du Mauriera – na przykład rozterki młodego malarza noszące znamiona takiej prawdziwości i intensywności doznań, iż sprawiają wrażenie osobistych wynurzeń autora. Podobnie wyznanie wiary Trilby, rozprawiającej o swoim rozumieniu zadośćuczynienia za grzechy, to przejmujący i przemyślany fragment – i doskonale obrazuje niezwykłość dziewczyny. „Żaden pastor na świecie, nawet papież w Rzymie nie sprawi, żebym kiedykolwiek zwątpiła w papę albo uwierzyła w jakąkolwiek karę po tym, przez co wszyscy musimy przejść tutaj!” Te słowa uderzają.
Powieść chwilami urzeka, a pośród jej bohaterów można odnaleźć prawdziwe perełki. Niemniej portrety kreślone przez George'a du Mauriera nie są zbyt wnikliwe, daleko mu do rozbudowanych obrazów Henry'ego Jamesa. Stylem zmierzają nieco w kierunku dickensowskich indywiduów, nie dosięgają jednak ich mistrzostwa. Są zbyt powierzchowne i chaotyczne, gdzieniegdzie tylko uchylają rąbka by ujawnić więcej – właśnie tam, gdzie zapalają się do rozmyślań nad religią i porządkiem świata.
Sama konstrukcja powieści jest rozpisana w sposób dość zgrabny – forma swobodnej relacji rozlewającej się niekiedy poza główny nurt powieści, odwołania do czasów współczesnych opowiadającemu, anegdoty, uwagi, charakterystyki. Klasyka we wdzięcznej formie. Jednak tę strukturę psuje wrażenie powierzchowności, pośpiechu i nieładu – jakby autor nie zdążył dokonać ostatnich poprawek, które nadałyby wszystkiemu sens i uczyniły „Trilby” arcydziełem. Bo powieść niewątpliwie ma potencjał – podejmuje ciekawe tematy społeczne, obyczajowe i egzystencjalne w scenerii dziewiętnastowiecznych Paryża i Londynu; jej bohaterzy mierzą się z uczuciami i namiętnościami różnej natury; a nad losami głównej bohaterki unosi się demoniczny muzyk o zdolnościach hipnotyzerskich – zjawisko tyleż tajemnicze co realne. Cóż, gdy potencjał powieści nie został w pełni wykorzystany i pozostawił po sobie jedynie wrażenie tego, czym powieść zapewne była w zamierzeniach Georga du Mauriera.
Na koniec kilka słów należy się fizycznej emanacji książki. Otóż wewnątrz jest ciekawie – szary miękki papier bogato zadrukowany wspaniałymi rycinami du Mauriera doskonale oddającymi treść powieści. Dlatego nie pojmuję – bo doprawdy trudno to zrozumieć – czemu projektant okładki nie poszedł tym tropem. Okładka ta bowiem to twór po prostu kiczowaty, przywołujący na myśl kiepski romans hrabianki z księciem, zupełnie nie przystający do – skądinąd zajmującej – powieści psychologiczno-obyczajowej. I choć można mieć pewne zastrzeżenia do samego dzieła – z pewnością nie zasłużyło na tak nędzną oprawę.
Człowiek, który spadł na Ziemię
Walter Tevis był membraną swoich czasów. Jego powieści charakteryzują się prostotą, bezpośredniością i szczerością. Naiwność jego historii niesie ze sobą tęsknotę za światem prostszym i łagodniejszym.
„Człowiek, który spadł na Ziemię” to druga, po „Przedrzeźniaczu”, powieść Waltera Tevisa wydana przez Wydawnictwo Mag w ramach serii Artefakty. Jest to też druga powieść w dorobku autora, wydana oryginalnie w 1963 roku, cztery lata po literackim sukcesie „The Hustler”. Historia Anteańczyka, którzy przybył na Ziemię, nie przypadła początkowo wydawcom do gustu i została przez nich odrzucona. Było ona zaskoczeniem dla środowiska literackiego, grzechem szanowanego pisarza, który odważył się zabrać za literaturę fantastyczną. Dopiero Gold Medal Books opublikowało tę powieść, którą uważa się obecnie za jedną z najlepszych powieści science fiction, jakie kiedykolwiek napisano.
Wyobraźcie sobie przybysza z odległej planety, który został wysłany z misją ratowniczą. Obcego, który szczęśliwie dzięki drobnej charakteryzacji, przypomina człowieka i może spokojnie poruszać się między ludźmi. Wyobraźcie sobie zdesperowanego przedstawiciela swojej rasy, który pozostawił wszystko, co kocha, lata świetlne za sobą, niesie na swych barkach wielkie brzemię, będąc jedyną nadzieją dla swoich bliskich i pobratymców. Główny bohater, Thomas Jerome Newton, dzięki nadzwyczajnej inteligencji oraz zdobyczom technologicznym Anteańczyków, dochodzi do ogromnego bogactwa, które ma mu pomóc w realizacji tajemniczego projektu naukowego. Pytanie brzmi, czy samotny obcy, obarczony wielką odpowiedzialnością, żyjący między ludźmi, zdoła zrealizować swój plan? Pytanie brzmi, co bardziej mu przeszkodzi, agencje rządowe, czy jego własne słabości?
Pisarstwo Waltera Tevisa charakteryzuje się prostotą, szczerością i bezpośredniością, jest w swoim przekazie bardzo dosłowne, a kreacja świata bardzo naiwna. Walter Tevis pisząc powieść przelał na papier swoje doświadczenia z dzieciństwa, mając bowiem dziesięć lat, jego rodzina pozostawiła go w szpitalu samego na rok czasu (chorował na gorączkę reumatyczną), sama przeprowadzając się z San Francisco do Kentucky. Tą bolesną dziecięcą samotność zaszczepił głęboko w postać Thomasa Jeroma Newtona, obcego, który musiał żyć wśród obcych. Walter Tevis nie byłby sobą, gdyby w swojej twórczości nie odbijał, jak w lustrze, niepokojów społecznych i politycznych, które go otaczały. W „Przedrzeźniaczu”, napisanym dużo później nawiązywał do swobody obyczajowej okresu hipisowskiego, w „Człowieku, który spadł na Ziemię”, pisanym w latach sześćdziesiątych, opisywał zagrożenia zimnowojenne. Przez całą powieść przewija się motyw lęku o militarne wykorzystywanie wynalazków. Postać Nathana Bryce'a, naukowca, jest jakby sumieniem tamtych czasów, będąc bowiem badaczem pracującym nad skomplikowanymi projektami, obawiał się cały czas o to, że owoce jego pracy, a także zaskakujące wynalazki Newtona, będą narzędziem do krzywdzenia ludzi. Widać, że pisarz mocno reagował na wyścig zbrojeń, jakie towarzyszyło Zimnej Wojnie. Przypomnę, ze powieść została wydana w 1963 roku, czyli niedługo po kryzysie kubańskim. Jednocześnie autor zwraca uwagę, w sposób bardzo prostolinijny, na nadużywanie władzy przez różne agencje rządowe; więzienie bez wyroku sądowego, tortury, inwigilacja, te wszystkie szeroko w tamtych czasach rozwinięte działania organów państwowych, które nadal są aktualne.
Po napisaniu „Człowieka, który spadł na Ziemię” Walter Tevis popadł w alkoholizm i na bardzo długo zarzucił karierę pisarską. W jednym z wywiadów wyjaśniał, że odrzucenie rękopisu książki, spowodowało w nim długotrwałe zblokowanie twórcze. Jednak bardziej prawdopodobne byłoby stwierdzenie, że nałóg miał na to znacznie większy wpływ. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ sam Tevis twierdził, że jego powieść jest właśnie o stawaniu się alkoholikiem. Proces popadania w nałóg został pięknie, choć to niewłaściwe słowo, odmalowany. Thomas Jerome Newton niosąc wielkie brzemię i odpowiedzialność, dążący do uratowania swoich bliskich, nie ma możliwości podzielenia się swoim ciężarem z nikim, co więcej czuje się osamotniony między dziwnymi, nieprzewidywalnymi i głupszymi od niego ludźmi. W wyniku drobnego wypadku i towarzystwa Mery Jo, zdeklarowanej alkoholiczki na zasiłku, stopniowo popada w alkoholizm i niemoc. Czuje, że za słabo chce zrealizować swój projekt, popada w końcu w permanentną obłomowszczyznę.
O czym jest właściwie powieść? Początkowo, z wierzchu wydaje się to prosta, anachroniczna historia kosmity na Ziemi. Jednak gdy bardziej się przyjrzeć temu, co chciał przekazać autor znajdziemy tam bolesny krzyk słabego, chorego dziecka pozostawionego samemu sobie pośród obcych, lęk dorosłego mężczyzny o zimnowojenną rzeczywistość, aż w końcu obraz artysty, złamanego niepowodzeniem, odczuwającym wielką prywatną porażką, wynikłą z niemocy twórczej.
Zaskakujące jest, że ta krótka powieść o prostej i naiwnej fabule, napisana z taką delikatnością, jest bolesną autobiografią, pełną niemocy, rozpaczy i lęków. Dla mnie historia Anteańczyka jest nazbyt osobista, za bardzo dotyka szczegółu, a nie ogółu, dlatego zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu „Przedrzeźniacz” niż „Człowiek, który spadł na Ziemię”. Jest to powieść, która nie wszystkim się spodoba, nie każdy doszuka się w niej tej głębi, którą umiejętnie Tevis zawarł w swej twórczości, ale tak naprawdę trzeba samemu przeczytać, aby się o tym przekonać.
* Większość informacji biograficznych zaczerpnęłam z : https://www.sfsite.com/fsf/2000/js0007.htm
Czarodziejka
Dziecko, które matka "wyrzuca" do kosza, bo za głośno krzyczy. Matka, krzycząca i bijąca, bo jej czterolatka znów pobrudziła nową sukienkę. Dziewczynki, które miały umrzeć z głodu. I ona, Czarodziejka- ratująca każde małe, bijące serduszko, dająca... nowy dom?
Julia i Mania prowadzą wspólnie kawiarnię; pewnego dnia jedna z klientek, zaprzyjaźniona z Manią pani Zofia, prosi dziewczynę o przysługę- ma ona przetrzymać dla niej pewną przesyłkę. Następnego dnia jednak kobieta zostaje odnaleziona w swoim mieszkaniu, a policjanci określają zdarzenie jako morderstwo. Jakub oraz Tomek, prowadzący dochodzenie policjanci, biorą na celownik dwie młode kobiety, wiedząc, iż były ostatnimi, z którymi widziała się denatka. W międzyczasie, przy drobnej pomocy Julii i tajemniczej przesyłki, dokopują się do bardziej skomplikowanej sprawy- dzieci, które ponoć zmarły w dzieciństwie...
Zauważyłam, że rzadko zdarza mi się sięgać po twórczość polskich autorów, a jeżeli już, to częściej wybieram powieści obyczajowe, niż thrillery, kryminały czy horrory. Kilka razy się sparzyłam i ta niepewność co do czekającej na mnie historii zawsze delikatnie powstrzymuje mnie przed sięgnięciem po coś polskiego (choć przecież ostatnio "rodzi" nam się tylu świetnych autorów, jak grzybów po deszczu). Zdecydowałam jednak dać szansę Czarodziejce i szczerze powiedziawszy, decyzji nie żałuję.
Julia i Mania to przyjaciółki, choć ktoś patrzący na nich z boku mógłby rzec, iż Julia matkuje drugiej dziewczynie. Różnią się niczym ogień i woda- Mania jest lekko nierozgarniętą, blondwłosą pięknością, która z łatwością pakuje się w kłopoty, zaś buntownicza Julia przeciwnie, stara się trzymać od problemów jak najdalej, czuwając nad przyjaciółką. Specyficzny duet, prawda? Cóż, chcieć uniknąć kłopotów a naprawdę ich uniknąć to dwie różne sprawy...
Spodziewałam się po książce pani Płoszaj poważnego charakeru, wiecie, tak charakterystycznego dla lektur tego gatunku, a dostałam pełną humoru opowieść, w czym zdecydowanie przoduje nieogarnięta Mania, ale i Julia o ciętym języku nie zostaje w tyle. To nie tak, żebym płakała ze śmiechu nad jakimiś fragmentami, ale ten humor da się zauważyć. Nie rzutuje to w żaden sposób na całą fabułę, bowiem wydarzenia są tam jak najbardziej poważne. Policyjny duet w postaci Kuby i Tomka rozpracowuje nie tylko sprawę morderstwa pani Zofii, ale także tajemnicze akty zgonu dzieci, które wpadły im przypadkiem w ręce. Do tego dochodzi jeszcze cały gangsterki, łódzki światek, który w mniej lub bardziej zauważalny sposób próbuje zaznaczyć swój udział w całej historii.
Przeczytanie tej publikacji zajęło mi nieco dłużej, winę za to ponosi jednak mój brak czasu, nie trudności w odbiorze lektury. Bardzo ciekawiła mnie sprawa zaginionych, a ponoć uznanych za zmarłe, dzieci i nie mogłam się doczekać, kiedy prawda wyjdzie na jaw. Wszelkie gangsterskie porachunki czy przeszłość Julii interesowały mnie nieco mniej, ale jako całokształt Czarodziejka zapisała się w mojej pamięci jako dobra książka. Szczególnie, iż (jak czytałam) jest to pierwszy tom serii, więc myślę, że kolejne części mogą być jeszcze ciekawsze. Książka pani Płoszaj to kolejny dowód na to, że polskie nie znaczy gorsze.
Książka Was zainteresowała? Polecam więc sięgnąć po nią, może ktoś z Was będzie miał jeszcze lepsze wrażenia po zakończeniu lektury niż ja.
Przedrzeźniacz
Walter Tevis do niedawna w ogóle nie był znanym na polskim rynku pisarzem. Nieliczni oglądali adaptacje filmowe jego powieści, nadal zapewne nie kojarząc autora. Czy ktoś wie, że „Człowiek, który spadł na Ziemię” z Davidem Bowie, czy z Paulem Newmanem „Bilardzista” i „Zapach pieniędzy”, to adaptacje jego książek? Dzięki Wydawnictwu Mag możemy nadrobić te zaległości, bo od 13 stycznia 2016 r. będzie można czytać „Człowieka, który spadł na Ziemię”, a od 2015 roku mogliśmy zagłębiać się w inną powieść, o której napiszę poniżej.
„Przedrzeźniacz” to powieść napisana stylem mieszanym, dlaczego? Bohaterami powieści są: Spofforth, kilkusetletni robot humanoidalny Marki Dziewięć, Bentley, mężczyzna, który nauczył się czytać w świecie analfabetów oraz Mary Lou, kobieta, żyjąca poza systemem, aspołeczna jednostka. Osią, albo motorem całej fabuły jest Spofforth, robot w stanie depresji, nie mylić z Marvinem z „Autostopem przez galaktykę”, tutaj depresja jest stanem poważnym i destruktywnym. Spofforth od początku istnienia był skazany na porażkę; nadano mu imię losowo z książki telefonicznej, dano mu życie, choć „tak naprawdę nie chciał żyć (…) gdyż pozbawiono go prawdziwego ludzkiego życia”, dano mu siłę świadomości, ale nie wolną wolę, która pozwoliłaby mu zadecydować chociażby o własnej śmierci. Najwyraźniej autor chciał bardzo podkreślić, kim tak naprawdę jest Spofforth, dlatego użył dla niego narracji trzecioosobowej, jakby uwydatnić, to, że nie jest człowiekiem, i z tego tytułu nie należy mu się nic więcej; w przeciwieństwie do Bentleya i Mary Lou, dla których wprowadził narrację pierwszoosobową. Te dysproporcje są znamienne, ponieważ Spofforth to humanoid, któremu od pierwszego momentu czytelnik skłonny jest współczuć i przypisywać wszystkie cechy, uczucia i emocje, należne człowiekowi, tym bardziej, że jego samoświadomość w porównaniu z ludzkością, która popadła w marazm, otępienie, która uzależniła się od tabletek, soporu, narkotyków, telewizji, audycji propagujących filozofię wyciszenia, uwewnętrzniania się, oddzielania od społeczeństwa, wypada nader ludzko. Jego rozpacz bycia jedyną świadomą istotą na ziemi, która widzi bezsens egzystencji ludzi, przybliża go czytelnikowi jeszcze bardziej. W tym świecie, w którym pozostało zaledwie 19 400 769 ludzi, panują zasady, aby Poddać się Ekranowi (podobnie, jak u Bradbury'ego), że „Samotność jest najlepsza”, stosować się do zasad Prywatności, Pogody Ducha, Przymusowej Grzeczności, i tej najważniejszej „O nic nie pytaj; odpręż się”. W tym onirycznym, umierającym świecie pojawiają się dwie jednostki, które wyrwały się z zamkniętego kręgu soporów i manipulacji farmaceutycznych, i tylko one stanowią nadzieję zarówno dla siebie samych, ludzkości, jak i dla nieszczęśliwego robota Marki Dziewięć.
Gdy rozpoczynałam lekturę tej książki z góry założyłam, że będzie ona anachroniczna w odbiorze, biorąc pod uwagę datę wydania - 1980 r., a także uznałam, że będzie to kolejna powieść political fiction z kanonu przeciw Wielkiemu Bratu. Nie ma nic bardziej pocieszającego, gdy założenia, w szczególności te negatywne, zostają obalone.
Czy jest to powieść anachroniczna? Owszem zdarza się autorowi wspomnieć na przykład o taśmach magnetycznych, czy mikrofilmach, owszem za dużą wagę przykłada do wartości filmu niemego (zapewne jego osobisty sentyment – przyp.), czy do czytelnictwa, ale sam wydźwięk książki, jest jak najbardziej aktualny. Książka bowiem traktuje o „śmierci intelektualnej ciekawości”, „szczątkowej nabożności”, o społeczeństwie które zatraca się w hedonistycznym marazmie, który nazywa się prywatnością, samodoskonaleniem, czy tolerancją, o społeczeństwie, które zapomniało o swojej historii i przeszłości. A tematyka ta, jest nadal aktualna, pomimo że autor odnosił swoje spostrzeżenia do własnych czasów. Dlaczego nie jest to książka o Wielkim Bracie? Wydaje się, że pod koniec życia Walter Tevis, żyjąc w wielkiej nowojorskiej aglomeracji, był świadkiem przemian społecznych, które z komunizmem w Europie, nic nie miały wspólnego. Ta książka jest przedstawieniem dystopii, która go otaczała, a należy pamiętać, że lata siedemdziesiąte, to przecież burzliwy okres rewolucji obyczajowej (seksualnej), w Nowym Jorku działało wtedy słynne Studio 54, a także nadal aktywny był ruch hippisowski. Ta delikatna dystopia Tevisa, to odzwierciedlenie Ameryki lat 70-tych i przemian społecznych; aborcja na życzenie dokonywana przez każdego robota Marki Siedem (aborcja stała się legalna w nieograniczonym zakresie w USA od 1973r.), szybki seks (wolny seks promowany przez hippisów), sopory, tabletki, narkotyki (rozpowszechnienie substancji psychoaktywnych – ruch hipisowski), edukacja seksualna i filmy pornograficzne, brak autorytetów, brak podstawowej jednostki społecznej, jaką jest rodzina, dążenie do niezależności, wolności i samorealizacji jednostki, a nawet grupowe samospalenia, jako efekt zachowań autodestrukcyjnych związanych ze stosowaniem środków psychotropowych, narkotyków i leków. Wydaje się, że Walter Tevis był rozgoryczony, ale to daleko posunięte dywagowanie recenzentki, światem, który go otaczał, bo w przeciwieństwie do na przykład Roberta Silverberga, nie był piewcą tych wszystkich „dobroci”, które niosła ze sobą kultura hippisowska. W jego utopijnej, bo delikatnej i nieagresywnej, dystopii remedium na człowieczy marazm stały się książki, podobnie jak w „451 stopniach Fahrenheita”, one stanowią sole trzeźwiące dla głównych bohaterów, a także nośnik człowieczeństwa - „Jestem człowiekiem. Mówię słucham i czytam”. Zresztą motyw społeczeństwa zniewolonego w kokonie spokoju można również odnaleźć w późniejszych dziele filmowym „Equilibrium”, gdzie lek, prozium, wyciszał emocje, co jest tylko dowodom na to, że wielu twórców dostrzega w zastoju intelektualnym i emocjonalnym niebezpieczeństwo dla społeczności.
Czy kolejny dystopiczny obraz świata może być nadal interesujący dla czytelnika? Może. „Przedrzeźniacz” jest powieścią melancholijną i naiwną, w szczególności, jeśli chodzi o pokładane nadzieje w czytelnictwie. Świat przedstawiony również ma swoje słabe punkty. Zaletą książek dystopicznych i tej także, jest uniwersalne moralizowanie, dlatego też współczesny czytelnik odbierze przesłanie autora, jako przestrogę przed współczesnymi zagrożeniami; aby nie alienować się i nie wycofywać z realnego życia, aby nie poddawać się ogólnej poprawności politycznej i permisywizmowi, aby bronić się przed utratą autorytetów, a także by nie popadać w ślepą religijność. Jednak największą zaletą powieści jest atmosfera stworzona w powieści, daleko jej do pełnego napięcia i poczucia zagrożenia, jakie często towarzyszy dystopiom. U Tevisa świat przedstawiony jest utopijnie spokojny, wolny od poważnych zagrożeń, Wykrywacze i roboty kontrolujące, tak naprawdę nie działają, bohaterowie nie są prześladowani, a nawet pobyt Bentleya w zakładzie karnym ma posmak sielankowy. Można by uznać, że jest to wada tej książki, zapewne niektórzy właśnie ten aspekt uznają za najbardziej naiwny, dla mnie on jednak w odbiorze był melancholijny i pełny tęsknoty za światem, w którym człowiek jest tylko dodatkiem. Jedną z najpiękniejszych scen z książki jest podróż Bentleya wschodnim wybrzeżem Ameryki, podczas której nie spotyka żadnego człowieka, podąża trasą plaż, wzdłuż oceanu i pomimo wielu niedogodności, docenia piękno przyrody. Bardzo uwodzący i romantyczny obraz wykreował Tevis, kojący zmysły.
Na zakończenie, skąd wziął się tytuł „Przedrzeźniacz”? Walter Tevis obsadził Spoffotha w bardzo smutnej roli, humanoida, który stoi na skraju Empire State Bulding, i wie, że jest tylko mimetycznym tworem na kształt człowieka, jak ptak przedrzeźniacz, który ma zdolność naśladowania innych ptaków
Nie ma innej ciemności
Po przeczytaniu debiutanckiej powieści Sarah Hilary W obcej skórze, stałam się zadeklarowaną fanką poczynań inspektor Marnie Rome i z niecierpliwością czekałam na kontynuację. W obcej skórze czytałam z wypiekami na twarzy; zagadnienie przemocy domowej to temat stary jak sam świat, jednak Sarah Hilary przedstawiła go w zupełnie innym świetle, brawurowo łącząc elementy obyczajowe i sensacyjne, co sprawiło, że historia udała się śpiewająco, przyprawiając czytelnika o dreszcz.
W drugiej części, bazując na relacjach rodziców z małym dzieckiem, autorka ponownie wykreowała powieść, od której nie sposób się oderwać.
W jednej z wschodnich dzielnic Londynu, na nowo powstałym osiedlu, pracujący w ogrodzie Terry Doyle natrafia na podziemny bunkier. Schodzi do niego i dokonuje makabrycznego znaleziska. Odkryte szczątki dwóch małych chłopców stawiają na nogi policyjny oddział pod dowództwem inspektor Rome. Śledztwo nie będzie łatwe. Z ciał chłopców nie pozostało zbyt wiele, oprócz tego okazuje się, że nie figurują oni z żadnych kartotekach jako zaginieni czy poszukiwani. Wszystko to bardzo utrudnia policji pracę.
Kolejna sprawa Marnie Rome jest jeszcze trudniejsza od poprzedniej. Tym razem ofiarami są małe dzieci, które zależne od kochających je dorosłych, są zupełnie bezbronne. W ostatnich latach zagadnienie depresji poporodowej zyskało rozgłos, nadal jednak kojarzy się głównie ze smutkiem młodej matki i brakiem chęci do działania i opieki nad dzieckiem. Tymczasem okazuje się, że jest to zaledwie wierzchołek problemu. Autorka, opierając się na najnowszych artykułach i badaniach, ukazuje czytelnikowi mroczną stronę tego schorzenia, które jest zagrożeniem nie tylko dla zdrowia kobiety, ale też dla życia dzieci. Do czego może być zdolna matka, która kochając swoje dzieci i chcąc je chronić, jest dla nich potencjalnym niebezpieczeństwem? Jak te dolegliwości wpływają na życie rodziny i jak odbijają się na partnerach i mężach? Na podstawie dramatycznej historii Esther i Matta Reidów dowiemy się, jak to może wyglądać.
Pomimo drastycznych opisów i kilku niespodziewanych rozwiązań, tak mniej więcej w połowie, historia traci rozpęd. Stało się tak głównie dlatego, w moim odczuciu, że autorka w ogóle nie rozwinęła wątku przyrodniego brata Marnie, Stephena. Pojawiło się co prawda kilka poszlak, jednak nadal nie zyskujemy odpowiedzi na dręczące nas pytania. Myślę, że zadziałało tu głównie prawo środkowych części i liczę na to, że kolejny tom wyjaśni tę tajemniczą sprawę i da odpowiedzi na liczne pytania w związku z motywami, którymi się Stephen kierował.
W tomie drugim trochę lepiej poznajemy Noaha Jake'a i jego życie prywatne co akurat było miłym urozmaiceniem.
Pomijając kwestie tempa fabuły, powieść czyta się naprawdę dobrze. Sarah Hilary ma lekkie pióro, a przy tym jest bardzo wnikliwa, dzięki czemu tworzone przez nią historie przerażają, ale też fascynują, przez co nie można się od nich oderwać.
Każdy, kto czytał część pierwszą, powinien być zadowolony, a nowi czytelnicy mogą zacząć od części drugiej, by ewentualnie potem nadrobić sobie pierwszą. Prowadzone sprawy nie łączą się ze sobą, dzięki czemu obie książki można czytać niezależnie od siebie, niemniej jednak znajomość obu daje fajne poczucie pełni.
Polecam.
Pieniądze to nie wszystko
Prawdziwy detektyw nigdy nie schodzi z posterunku. Gdy bezczelny kieszonkowiec próbuje obrabować niczego nieświadomą kobietę, Molly Murphy śmiało wkracza do akcji, narażając się tym samym nowojorskim gangom.
Zaniepokojony losem Molly, Daniel Sullivan postanawia wysłać przyjaciółkę na wieś, aby jakiś czas spokojnie przeczekała w zaciszu.
W czwartej części serii o rudowłosej detektyw w spódnicy akcja przenosi się na obrzeża Nowego Jorku do wiejskiej posiadłości senatora Flynna. Ta zmiana lokalizacji jest nie tylko miłym urozmaiceniem, ale gwarantuje też zupełnie inny klimat prowadzonego śledztwa, nawiązując tym samym do klasycznych kryminałów, których akcja często toczyła się w rezydencjach bogaczy.
Misja, z którą Molly udaje się nad rzekę Hudson, jest pozornie łatwa. W rezydencji Flynnów Adare goszczą dwie siostry Sorensen, sławne w całej Ameryce spirytualistki. Policja dobrze wie, że to tak naprawdę cyniczne oszustki, ale nie ma na to dowodów. Molly, wcielając się w rolę kuzynki rodziny, ma za zadanie zdemaskować kobiety. Czy się jej to uda?
Druga sprawa, która nawinie się pod rękę Molly zupełnie przypadkiem, to śmierć kobiety, z którą bohaterka niedługo wcześniej się zetknęła. Choć wygląda to na nieszczęśliwy wypadek, uzyskane przez Molly informacje na temat nieznajomej pozwalają jej przypuszczać, że było inaczej.
Czwarta część przygód Molly nie traci pazura, miło to odkryć już na początku lektury. Przyjemnie było też opuścić, choć na chwilę, Nowy Jork. Główna bohaterka nie byłaby sobą, gdyby nie zaczęła odkrywać sekretów rodzinnych senatora. Tragedia, jaka dotknęła rodzinę kilka lat temu, jest nadal żywa i kładzie się cieniem zwłaszcza na osobie pani domu Theresie, która za pośrednictwem sióstr Sorensen chce skontaktować się z ukochanym synem.
Na końcu książki autorka pisze, że wielu takich oszustów nigdy nie zdołano zdemaskować, tym ciekawiej więc czyta się o gadających głowach, pojawiających się duchach dzieci, czy snującej się ektoplazmie. Mimo że dobrze wiadomo, że była to sprytna mistyfikacja, to trzeba przyznać, że tego typu seanse miały niesamowity klimat.
Stopniowo do Ameryki dociera też sława doktora Freuda i metody leczenia skupiające się nie tylko na dolegliwościach cielesnych, ale także psychicznych. Wprowadzanie takich wątków do powieści czyni ją ciekawszą i bardziej pasującą do realiów epoki.
Krótko mówiąc, Molly Murphy i tym razem ma ręce pełne roboty. Na dokładkę nie może zdusić w sobie uczuć do przystojnego kapitana policji, a inny mężczyzna z jej przeszłości nie daje jej spokoju.
Powieść Pieniądze to nie wszystko posiada wszystkie zalety swoich poprzedniczek. Oczami głównej bohaterki poznajemy sekrety mieszkańców Adare, a jej wścibstwo udziela się czytelnikowi. Jest kilka zabawnych momentów, a samo zakończenie ma dramatyczny, niespodziewany finał.
Cykl o Molly Murphy powinien zadowolić nie tylko miłośników kryminałów z klimatem początków wieku. Starannie nakreślone tło obyczajowe i społeczne jest kopalnią wiedzy o rodzącej się potędze gospodarczej, jaką dziś jest Ameryka, zaś sama Molly to doskonały przykład kobiety, chcącej od życia czegoś więcej niż tylko dom i małżeństwo. Zacięte starania bohaterki, by stać się na równi z mężczyznami pełnoprawnym członkiem społeczeństwa sprawiają, że powieść czyta się z zainteresowaniem i uśmiechem na ustach.
Polecam. Cykl nie tylko dla kobiet.
Prawo panny Murphy
Rudowłosa i wygadana Irlandka Molly Murphy zaskarbiła sobie moją sympatię w trakcie lektury piątej części jej przygód zatytułowanej O mój ukochany! Kreacja głównej bohaterki oraz umiejętnie zarysowane tło obyczajowe przedstawiające Amerykę z początku XX wieku zaintrygowały mnie na tyle, że zdecydowałam się sięgnąć po inne powieści z tego cyklu. Chciałam dokładnie poznać początki Molly na nowym kontynencie.
Gdyby nie przypadek, Molly nie pomyślałaby nawet o podróży do Ameryki. Z domu uciekła w przekonaniu, że zabiła nagabującego ją panicza. Czy faktycznie go zabiła, tego nie wiemy. Ona jednak tak myśli. Totalny zbieg okoliczności powoduje, że wsiada na statek płynący do Nowego Świata. Pod pokładem płyną imigranci, a Molly, mając pod opieką dwójkę dzieci, razem z nimi. Trudno powiedzieć, dlaczego kłopoty tak lgną do Molly. Tuż przed zejściem na ląd, okazuje się, że zginął człowiek. Policja rozpoczyna śledztwo, a Molly, która płynęła pod fałszywym nazwiskiem, jest jedną z głównych podejrzanych. I tak w skrócie rozpoczyna się jej nowe życie w Ameryce.
Książkę czyta się bardzo szybko i myślę, że duża w tym zasługa autorki, która posiada lekkie pióro. Nie nuży, równoważy dialogi z opisami, przeplatając je z rozważaniami głównej bohaterki.
Rozdziały opisujące podróż statkiem należą do ciekawszych. Warunki, w jakich płynęli ci ludzie były, delikatnie mówiąc fatalne. Jednocześnie to niesamowite, że tak wielu ludzi, głównie pod wpływem kryzysu gospodarczego w Irlandii, decydowało się na podróż, licząc że w Ameryce rozpoczną nowe, bardziej godziwe życie. Rozdźwięk pomiędzy życiem pasażerów na górnym pokładzie, a tym, jak jest na dole, jest naprawdę ogromny.
Na przykładzie Molly widzimy, że mimo zawartych pewnych znajomości, samotnej kobiecie trudno się na nowo urządzić i ustabilizować. Molly bowiem nie chce harować na targu rybnym, ani być damą do towarzystwa. Chciałaby mieć zajęcie, które da jej utrzymanie, ale przede wszystkim satysfakcję i poczucie, że się rozwija. Dziś może się wydawać, że główna bohaterka wcale nie oczekuje od życia tak wiele, ale u początków XX wieku, to było naprawdę sporo. Dlatego gdy wymyśla sobie, że zostanie prywatnym detektywem, nikt nie traktuje jej serio. Nie dość, że to zajęcie niebezpieczne, to raczej dla mężczyzn. Co z tego może wyniknąć? Oj, same kłopoty.
Wątek kryminalny w części pierwszej jest zarysowany dość delikatnie, a jednak na tylko mocno, by już postawić Molly w sytuacji zagrożenia życia. Dziewczyna nie boi się zadawać trudnych pytań, a przez to nietrudno narobić sobie wrogów, zwłaszcza, gdy w grę zamieszani są wpływowi ludzie. Mamy tu też wątek romansowy, który mocno łączy się z aspektem komicznym powieści, ponieważ wybranek Molly to kapitan policji, któremu bohaterka wciąż wchodzi w paradę.
Nie będzie tu szalonych pościgów, ani strzelanin, to nie ten czas. Ale sama tajemniczość sprawy i bogactwo szczegółów obyczajowych mają pewien urok, typowy dla tamtych czasów. Spotkałam się z określeniem retro w stosunku do cyklu o Molly Murphy i faktycznie jest to trafne. Z przyjemnością, ale i dużą nostalgią czyta się o świecie, który już minął, o jego mentalności i zwyczajach, o początkach imigrantów w Ameryce. O wierze w wielki sukces, ale i o groźbie porażki. To właśnie ta staromodność fabuły jest jej największym atutem.
Jeśli ktoś lubi takie historie, trochę z lamusa, trącające myszką, to polecam powieść Prawo panny Murphy. Mnie ta książka oczarowała i już zabieram się za drugi tom cyklu.