kwiecień 25, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: obyczajowe

piątek, 19 czerwiec 2020 14:46

Zgadnij kim jestem

Odgłos kroków brzmiał obco. Pamiętała tylko tę myśl, że jest za późno…

„Zgadnij kim jestem” to moje pierwsze spotkanie z twórczością pani Kamili Cudnik. Nie miałam przyjemności poznać wydanych w 2019 roku, również przez wydawnictwo Zysk i S-ka, „Historii miłosnych”. Z poniższej opinii dowiecie się, czy będę miała ochotę tę zaległość nadrobić. 

Zarys fabuły

Po raz pierwszy Iza i Robert spotykają się, gdy kobieta stoi za barierką mostu i, jak sądzi policjant, szykuje się do samobójczego skoku. Mężczyzna jest zaintrygowany nieznajomą i coraz częściej zaczynają się spotykać. Ktoś jednak najwyraźniej czyha na życie Izy i nie zamierza dać jej spokoju. Czy przy pomocy nowo poznanego policjanta uda jej się ujść z całej tej sytuacji z życiem?

Moja opinia i przemyślenia

Książkę czyta się lekko i szybko, ale w fabule niewiele elementów zaskakuje. Wątek kryminalny jest ciekawy i dobrze skonstruowany, jednak brak mu oryginalności. Warsztatowi literackiemu pani  Kamili Cudnik nie można niczego zarzucić. Sądzę jednak, że lepiej odnalazłaby się w powieściach obyczajowych niż kryminałach. Nigdy jednak nic nie wiadomo. To pierwszy kryminał, jaki ukazał się spod jej pióra, a jak powszechnie wiadomo, ćwiczenie czyni mistrza. Być może swoją następną książką zupełnie mnie zaskoczy. 

Historia jest niezwykle ponura. Z bohaterami, szczególnie z Izą, ciężko się polubić. Mimo przytrafiających się jej złych rzeczy nie potrafiłam jej współczuć. Za to trzeba przyznać, że jeżeli taki właśnie był zamysł Autorki, to postać została doskonale wykreowana. Również mroczny klimat, gęsta atmosfera i sieć niedomówień stworzone zostały w powieści pierwszorzędnie. 

Odpowiadając na pytanie ze wstępu, z miłą chęcią sięgnę po „Historie miłosne”, pierwszą książkę spod pióra Autorki, by przekonać się, czy faktycznie podczas tworzenia powieści obyczajowej, pani Kamila Cudnik, czuje się jak ryba w wodzie. 

Podsumowanie

„Zgadnij kim jestem” to książka, którą z przyjemnością polecę wielbicielom mrocznych, ponurych historii. Tym czytelnikom, którzy lubią, gdy bohaterowie są gnębieni, a w ich życiu pojawiają się zaledwie niewielkie promyczki słońca. Polubią ją także osoby czytające książki obyczajowe. Odradzam ją natomiast czytelnikom, którzy pochłaniają kryminały jeden za drugim. Myślę, że tu raczej nie znajdą tego, czego w powieściach szukają. 

Dział: Książki
czwartek, 05 marzec 2020 13:59

Poryw

Żeby opowieść kryminalna była udana, musi zawierać kilka elementów. Na pewno ważna jest dopracowana fabuła i wprawnie uknuta intryga – bez tego ani rusz. Czytelnik usatysfakcjonowany to czytelnik zadziwiony, zbity z tropu, wpuszczony w maliny. Element zaskoczenia po prostu musi się pojawić i koniec. Równie ważne jest umiejętnie stopniowane napięcie. To coś, co wywołuje nieodpartą chęć przeczytania kolejnych kilku stron… Znakiem rozpoznawczym kryminałów jest towarzyszący odbiorcy niepokój i poczucie, że błądzi niczym we mgle w poszukiwaniu odpowiedzi i rozwiązań. Kolejnym istotnym elementem są ciekawi, niebanalni bohaterowie, a także sposób ich przedstawienia na kartach powieści. Autor powinien znaleźć miejsce na rozwinięcie głównych postaci, nakreślenie ich osobowości, stanu emocjonalnego, ważnych zdarzeń z przeszłości, doświadczeń oraz relacji z innymi. Czy Kinga Wójcik o tym wszystkim pamiętała? Czy jej kryminalny debiut – „Poryw” – faktycznie porywa?

Komisarz Lena Rudnicka rozpoczyna śledztwo w sprawie zaginięcia i, jak się później okazuje, morderstwa Klemensa Chmielnego, księgowego i współwłaściciela łódzkiego hotelu. Policjantka dostaje pod swoje skrzydła młodego sierżanta Marcela Wolskiego. Kobieta nie jest zadowolona z decyzji komendanta. Musi jednak schować w kieszeń uprzedzenia, bo z pozoru banalna sprawa okazuje się dużo bardziej skomplikowana, niż można by przypuszczać. Na światło dzienne wychodzą nowe fakty, pojawiają się kolejni podejrzani i świadkowie, a dochodzenie wciąż stoi w miejscu. Tajemnice mnożą się, uniemożliwiając śledczym rozwikłanie zagadki. Lena i Marcel nie odpuszczają i próbują doprowadzić sprawę do końca. Czy uda im się dotrzeć do prawdy? Jak ich skomplikowana relacja wpłynie na przebieg śledztwa?

Może „Poryw” nie jest idealny, lecz z pewnością zasługuje na uwagę miłośników gatunku. Autorkę cechuje lekkie pióro i umiejętność snucia historii. W powieści nie uświadczymy dłużyzn, a proporcja wydarzeń z życia codziennego postaci w stosunku do opisów prowadzonego śledztwa jest odpowiednia. Akcja toczy się wartko, trzymając czytelnika w napięciu, a dialogi wypadają dość naturalnie i niekiedy wywołują lekki uśmiech.

Autorka bardzo realistycznie opisuje przebieg całego śledztwa. Widać, że policyjne procedury i poszczególne czynności wykonywane w toku dochodzenia nie są jej obce. Co zresztą wcale nie powinno nikogo dziwić, bo Kinga Wójcik pochodzi z rodziny policyjnej.

Kolejnym plusem jest wprawnie nakreślone tło obyczajowe. Autorka koncentruje się nie tylko na śledztwie, ale i na życiu poszczególnych postaci. Wątek kryminalny przeplata się z charakterystyką szarej codzienności łodzian. Nie brakuje też sprawnie nakreślonych, barwnych opisów miasta i jego różnych zakątków. Polska sceneria wydaje się idealna dla toczących się wydarzeń i pozostawia w głowie odbiorcy przyjemne obrazy.

Mieszane uczucia wywołała we mnie kreacja bohaterów. Kinga Wójcik stworzyła postacie realistyczne, posiadające swoje historie, wady i zalety, pragnienia i słabości. Osoby z krwi i kości, które czytelnik bez trudu mógłby umiejscowić w rzeczywistym życiu. Problem w tym, że autorka nie uniknęła powielenia pewnych schematów. Lena i Marcel do bólu przypominają inny kryminalny duet, tyle że zamiast togi noszą policyjny mundur.

Komisarz Lena Rudnicka to bohaterka skomplikowana, o silnym charakterze, inteligentna i wykazująca specyficzne podejście do wielu spraw. Jest zimna, bezkompromisowa, obcesowa, czasem wręcz wulgarna. Początkowo trudno ją polubić. Z kolei Marcel jest zupełnym przeciwieństwem pani komisarz. Nieśmiały, wrażliwy, spokojny i zdecydowanie za mało asertywny. Zapatrzony w Lenę jak sroka w gnat. Brzmi znajomo? No właśnie. Na szczęście autorce udaje się z tego trochę wybrnąć. W pewnym momencie pisarka ujawnia co nieco z prywatnego życia pani komisarz. Okazuje się, że arogancja i surowość to tylko maska, która pozwala kobiecie przetrwać w męskim świecie i ukryć czułe punkty. Im więcej odbiorca dowiaduje się o Lenie, tym bardziej ją rozumie i w rezultacie patrzy na nią przychylniejszym okiem. W dalszych rozdziałach policjantka odrobinę mięknie, a między nią i odbiorcą pojawia się coś, co można nazwać nicią sympatii.

Jeśli chodzi o zakończenie, powiem krótko. Nie jestem detektywem, a mimo to trafnie wytypowałam sprawcę. W sumie powinnam się cieszyć, a jednak czuję niedosyt. Według mnie zabrakło kilku dodatkowych niedopowiedzeń, mylnych tropów, by finał stał się zaskakujący dla przeciętnego czytelnika. Niemniej do samego końca dobrze się bawiłam, odkrywając motywy mordercy i poznając wszystkie okoliczności sprawy. Finał nie jest więc całkiem nieudany – po prostu mógłby być lepszy. Zabrakło tego czegoś, co sprawia, że czytelnika wbija w fotel.

„Poryw” to przyjemna lektura na wieczór lub dwa, która zadowoli fanów lekkich kryminałów. Wartka akcja, brak dłużących się opisów i ciekawie nakreślone tło obyczajowe stanowią największe atuty tej książki. Powieść wciąga i trzyma w napięciu. Jak na debiut – całkiem nieźle. Życzę jednak autorce i czytelnikom, by kolejne części cyklu o komisarz Lenie Rudnickiej były jeszcze lepsze. By losy głównych bohaterów nie biegły utartymi szlakami, lecz skręcały w te nieodkryte dotąd ścieżki.

 

Dział: Książki
czwartek, 11 kwiecień 2019 10:40

Chodzi lisek koło drogi

Tę kobietę -choćby ze słyszenia- znał prawie każdy okoliczny mieszkaniec. A to wszystko za sprawą najstarszego zawodu, jakim parała się Michalina. Gdy jednak doszło do przepytywania świadków, nikt nie powiedział o zmarłej złego słowa. Miła, uczynna, inteligentna; w oczach mieszkańców jej jedyną "wadą" było to, że oddawała się za pieniądze mężczyznom. Początkowo sprawa zamordowanej Michaliny wydawała się podkomisarz Marioli Konieczny nie do rozwiązania- sprawca nie pozostawił żadnych odcisków, nic, co mogłoby jednoznacznie skierować uwagę policji na daną osobę. Obok ciała Konieczna odnalazła jedynie małego, plastikowego liska, element starej gry "Liski i Kurki". Śledztwa nie ułatwia również fakt, iż denatka nie posiadała wrogów, nigdy nikomu nie zrobiła krzywdy. A jednak ktoś nienawidził zmarłej na tyle mocno, że skatował ją skórzanym paskiem niemalże na śmierć. Pytanie tylko, dlaczego... ?

Twórczość pani Greń poznałam dzięki Wilczym kobietom; książce, która wciągnęła mnie na tyle, że polowałam na kolejne literackie dzieci naszej polskiej autorki. Liczyłam na kawał dobrej, śledczej historii i nie zawiodłam się. Tym samym autorka utwierdziła tylko swoją pozycję na mojej liście ulubionych pisarzy. 

Kiedy jedynym tropem staje się plastikowa zabawka, a sama ofiara nikomu nie wadziła, śledztwo wydaje się skazane na niepowodzenie. Dlaczego? Otóż zazwyczaj winnych szuka się wśród najbliższych zmarłej, a w tym przypadku podkomisarz Konieczna mogłaby skupić się wyłącznie na matce Michaliny. Gdyby ta oczywiście nie zajmowała się topieniem smutków dnia codziennego w alkoholu. Nikt nic nie słyszał, nikt nic nie widział, ba- niektórzy nawet usiłowali wmówić policji, że Michaliny nie kojarzą. I tak naprawdę pewnie śledztwo wkrótce oznaczono by jako to "nierozwiązane", gdyby mordercy nie poniosło i nie zabił ponownie. Wówczas sprawa ponownie odzyskała rozpęd, a plastikowy pionek w kształcie lisa stał się indywidualnym podpisem sprawcy. 

Rozpoczynając tę historię, autorka wprowadza nas w nieciekawą sytuację Joanny Wolf; nastolatce brakuje jeszcze trochę do upragnionej osiemnastki, gdy umiera jej ojciec. Mężczyzna opracował jednak plan awaryjny dla córki i tak oto po wielu latach dziewczyna poznaje przyrodniego brata, Joachima. Ta drobna zmyłka sprawiła, iż myślałam, że to ta dwójka stanie się centrum całej opowieści, w końcu Joachim pracuje w policji. A jednak nie; było to jakby drobne wprowadzenie do dalszych wydarzeń, niewiele zmieniające w kontekście całego śledztwa. Tym "wykrętem" autorka raczej chciała przedstawić nam bohaterów od normalnej, prywatnej strony. Pani Hanna Greń ukazuje stworzone przez siebie postacie nie tylko jako poważnych śledczych, skupionych na znalezieniu mordercy, ale też jako zwykłych ludzi- o indywidualnych cechach charakteru (a nie, jak często zdarza się w literaturze, zbitek ludzi niewyróżniający się niczym pod względem osobowości), szukających własnego miejsca w świecie, ale i... w czyimś sercu. Bohaterowie nie zostali "zaprogramowani" jedynie na sukces w związku ze sprawą, nie przesiadywali doby w komisariacie, szukając nowych rozwiązań, lecz byli jak my, wprowadzając zdrowy podział między życie zawodowe, a prywatne. Zresztą, w pierwszym szeregu tejże historii stoi podkomisarz Mariola Konieczny oraz wspierający ją współpracownik, komisarz Krystian Sokołowski. Z początkowej niechęci być może narodzi się coś więcej, dzięki czemu zyskujemy również tło obyczajowe. Nawet czytelnik ma czasami dość śledztwa i chce w jakiś sposób odpocząć, a w Chodzi lisek koło drogi może to zrobić z bohaterami.

Jako że pani Greń jest żoną emerytowanego policjanta, tej książce nie mogło zabraknąć niczego pod względem policyjnej pracy. Szczegóły pracy śledczych są przedstawione bardzo dokładnie, co i nam pozwala poznać ich zajęcie niemal od podszewki; takim, jakim jest. Sprawcę naprawdę trudno było "wyłuskać" spośród wszystkich podejrzanych. Obstawiałam zupełnie kogoś innego, co później okazało się tylko wykrętem autorki. Prawdziwy morderca nie przewija się zbyt często przez karty książki, wtapia się w tło niczym kameleon, niczym nie wyróżnia się na tyle, aby skierować na siebie uwagę śledczych. Aby tę osobę złapać, potrzeba nieco więcej zachodu. I takie właśnie kryminały lubię- zmuszające do myślenia. 

A może Wy również chcecie wyruszyć z Konieczną w ślad za chytrym liskiem... ?

Dział: Książki
wtorek, 26 marzec 2019 14:09

Zbrodnia i Karaś

Intrygujący opis i rudy kot na okładce przekonały mnie, by sięgnąć po książkę spod pióra Aleksandry Rumin „Zbrodnia i Karaś”. Czy jednak zawartość była równie ciekawa, a ja nie pożałowałam swojej impulsywnej decyzji? 

 

Wszyscy świadkowie zdarzenia zostali poproszeni o pozostanie w strefie rekreacyjnej na parterze budynku. Zawsze śmieszyła ją ta nazwa, bo czy dwa stoły, kilka krzeseł i zdychającą paprotkę można nazwać strefą rekreacyjną?

 

Gdy dwie sprzątaczki znajdują na terenie kampusu Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie ciało profesora Karasia, ich życie przewraca się do góry nogami. Same postanawiają odkryć kto jest mordercą, a liczbę podejrzanych ogranicza fakt, że w budynku podczas śmierci profesora było zaledwie dziesięć osób. Okazuje się jednak, że profesor był tak lubianą i sympatyczną personą, że każda z tych osób mogła mieć motyw, by go zabić. 

 

Widok go przeraził. Matka stała nad powalonym ojcem, trzymając w reku gigantyczny wałek do ciasta. 

 

„Zbrodnia i Karaś” to powieść nietypowa. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że to barwne postacie bohaterów tworzą w tej historii całą fabułę, a samo morderstwo jest zaledwie tłem. Pisarka zgrabnie prowadzi nas przez zakątki polskiego „Uksfordu”, po kolei przedstawiając nam historie osób, które mogą być zamieszane w przedwczesną śmierć profesora. Podczas wertowania kolejnych stron, niekiedy nie mogłam przestać się śmiać. Historia jednak nie należy wyłącznie do beletrystyki czysto rozrywkowej. Śmierć profesora staje się podłożem przeróżnych rozważań zarówno bohaterów, jak i towarzyszących im czytelników. 

 

Książka jest napisana bardzo dobrze (zarówno pod względem stylu, jak i warsztatu), ciężko ją jednak przypisać do konkretnego gatunku, nawet jako komedii kryminalnej. To prawdziwa uczta wyobraźni, w której pojawiają się: satyra, parodia, fragmenty powieści obyczajowej, a nawet elementy fantastyki. Wyraźnie też widać, że Aleksandra Rumin pisze o miejscach, które zna. Wygląda na to, że nauka na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie się jej przysłużyła i została doskonałą inspiracją. Podoba mi się też fakt, że pisarka postawiła na typowo polskie nazewnictwo. Trend na angielskie imiona i nazwiska osób mieszkających w naszym rodzimym kraju bywa naprawdę irytujący. 

 

Podsumowując: elementów kryminalnych jest w książce niewiele, za to komediowe zadowolą każdego, nawet malkontenta. „Zbrodnia i Karaś” to świetnie napisana, niezwykle zabawna historia z pozytywnym przesłaniem. Trudno uwierzyć, że to literacki debiut. Mam nadzieję, że nie będzie to ostatnia książka spod pióra Aleksandry Rumin, jaką dane było mi przeczytać. Podczas lektury bawiłam się znakomicie i tego życzę również innym czytelnikom. 

 

Dział: Książki
niedziela, 17 marzec 2019 13:15

Konkurs: Harda Horda

Kiedy kilkanaście kobiet łączy siły, powstają rzeczy wyjątkowe.

Dwanaście niesamowitych historii pełnych nostalgii i grozy. Wyrusz w niezwykłą podróż po zdumiewających światach, w których ludzkość próbuje radzić sobie ze skutkami katastrof spowodowanych przez naturę lub własną ignorancję, gdzie czasem pojawiają się chmury będące portalem do innego uniwersum, a w słowach niewinnej piosenki dla dzieci „Jaworowi ludzie” ukrywa się mrożąca krew w żyłach tajemnica.

Pierwsze wspólne dzieło stowarzyszenia Harda Horda. Grupy dwunastu znakomitych i nagradzanych polskich pisarek. Poznaj ich zjawiskową antologię o przekraczaniu granic.

Od kobiet dla kobiet. Ale nie tylko. Porywająca lektura dla wszystkich wielbicieli mrocznych klimatów.

Dział: Zakończone
środa, 26 grudzień 2018 18:25

Uniesienie

Stephena Kinga nie trzeba nikomu przedstawiać. Nie ważne czy jesteś jego fanem, czy nie cierpisz jego twórczości, znasz to nazwisko. Często autor kojarzony jest głównie z horrorem lub ostatnio kryminałem, jednak nie wolno zapominać, że Król ma w swoim repertuarze bardzo różne rodzaje powieści czy opowiadań. „Uniesienie” doskonale nam o tym przypomina.

Castel Rock, miasteczko dobrze znane fanom Stephena Kinga, tym razem jest tłem niedługiej historii o, wydawałoby się, przeciętnym mężczyźnie z raczej nieprzeciętnym problemem. Scott Carey, bo o nim tu mowa, to dość świeży rozwodnik z widocznym brzuszkiem. Wiedzie spokojne, nudnawe życie w towarzystwie kota. Pewnego dnia Scott spostrzega, że systematycznie traci na wadze, mimo że jego wygląd się nie zmienia. Świetnie, prawda? Nie martwi go to zbytnio, tym bardziej że je co chce, a czuje się wyśmienicie. Dopiero „dziwna sprawa z ubraniami” skłania go do zwierzeń u starego przyjaciela, emerytowanego dr. Boba. Nieważne co mężczyzna ma na sobie i jak bardzo wypycha kieszenie, waga wskazuje dokładnie tyle samo.

Scott, wraz z utratą wagi, otwiera bardziej oczy na problemy miasteczka, na które do tej pory nie zwracał uwagi. Jego sąsiadki, małżeństwo lesbijek, zmagają się z małomiasteczkowym, ciasnym myśleniem. On sam musi się nieźle napocić, aby próby pojednania nie przynosiły odwrotnych skutków. Jego dziwna przypadłość nabiera tempa i staje się jasne, co go czeka, ale mimo tego Scott czuje się coraz lepiej. „Dzień zero” zbliża się coraz szybciej, a on, jak człowiek chory na nieuleczalną chorobę, wydaje się pogodzony ze swoim losem i stara się naprawić, co się da, oraz poczuć prawdziwe szczęście.

„Uniesienie”, ukazuje problemy społeczne – problem z akceptacją odmiennej formy rodziny – małżeństwo lesbijek otwarcie mówiące o swoim związku wśród dość zamkniętej, żeby nie powiedzieć ograniczonej społeczności. Jako że utwór jest dość krótki, nie daje szansy, żeby zżyć się z bohaterami, jednak zdecydowanie można ich polubić.

No właśnie. Książka została wydana jako powieść jednak... Jest to trochę dłuższe opowiadanie, wydane nienaturalnie jako coś obszerniejszego. To, co od razu rzuciło mi się w oczy, to ogromne marginesy z udziwnieniami – linie z nazwiskiem autora i tytułem – sztuczne zapychacze, aby nas trochę oszukać, co do objętości. Dodatkowo spora czcionka i rysunki, które może i są urozmaiceniem, jednak według mnie zbędnym.

Podsumowując, King zafundował nam obyczajowe opowiadanie z elementami fantastyki, coś przyjemnego do poczytania w jeden wieczór. Krótka historia z morałem, podczas której nawiedzą nas różne emocje, od zdziwienia przez radość po smutek czy wzruszenie. Jeśli czekacie na mocne uderzenie w stylu Króla Grozy, niestety możecie się nie doczekać. Doczekacie się natomiast tradycyjnie kilku smaczków z kingowskiego świata. „Uniesienie” to raczej spokojna lektura, niekoniecznie lekka, ale jak dla mnie przyjemna, mimo że byłam na początku sceptyczna, co do przypadłości głównego bohatera. Uważajcie, bo niespodziewanie może wycisnąć z Was kilka łez.

Dział: Książki
czwartek, 06 grudzień 2018 10:29

Rodzanice

Zbliża się krwawy superksiężyc. Mieszkańcy maleńkich Rodzanic boją się, że ta niezwykła pełnia uwolni z dawna uśpionego demona. Tymczasem na zamarzniętym, smaganym zimowym wichrem jeziorze znaleziono ciało zamordowanej dziewczyny. Jest przykryta kocem. Gdyby nie to, że jakieś zwierzę poszarpało jej rękę, wyglądałaby, jakby spokojnie spała. Tego samego dnia umiera pewna dziennikarka. W ostatnich słowach przestrzega byłą komisarz Klementynę Kopp przed wilkołakiem. Wkrótce emerytowana policjantka znika bez śladu... Pojawiają się sugestie, że to Kopp dokonała zbrodni. Tylko aspirant Daniel Podgórski wierzy, że dawna koleżanka jest niewinna. Jaki sekret skrywa sam Podgórski? Dlaczego odpowiedzi warto szukać w szklanej kuli? Ile prawdy jest w anonimie zapowiadającym śmierć wszystkich mieszkańców Lipowa? I kto tak naprawdę czai się w ciemności?
"Rodzanice" to dziesiąty tom sagi kryminalnej o policjantach z Lipowa. Opowieści o Lipowie łączą w sobie elementy klasycznego kryminału i powieści obyczajowej z rozbudowanym wątkiem psychologicznym. Porównywane są do książek Agathy Christie i powieści szwedzkiej królowej gatunku, Camilli Läckberg. Prawa do publikacji serii sprzedane zostały do ponad dwudziestu krajów.

Dział: Książki
środa, 07 luty 2018 21:02

Podpalacz

“Podpalacz” Wojciecha Chmielarza to pierwsza powieść z cyklu o komisarzu Jakubie Mortka. Pierwsza i nie da się ukryć idealnie zachęcająca, by sięgnąć po części kolejne. Autor bowiem z lekkością, swadą, a jednocześnie ogromną umiejętnością celnej obserwacji życia w Polsce prowadzi czytelnika przez śledztwo w sprawie podpaleń. I nie tylko podpaleń. Jak w każdym bowiem dobrym kryminale i trup się ściele, przyznać trzeba - całkiem gęsto. Chmielarz akcję prowadzi wartko, jest kilka jej zwrotów, których się nie spodziewałam, podobnie zresztą, jak samego zakończenia. I chociaż z moralnego punktu widzenia to z pewnością głęboko naganne, to po epilogu ma się ochotę do jednej z postaci po “ciemnej stronie mocy” zakrzyknąć jakże popularnym zwrotem “brawo ty!”.


Akcja powieści rozgrywa się w Warszawie, w zupełnie nieodległej przeszłości, bo w roku 2010. Wzbudzający sympatię, ale i poniekąd współczucie komisarz Jakub Mortka zostaje wezwany do podpalenia willi. I gdy na scenie wydarzeń pojawia się pierwszy trup, okazuje się, że ta sprawa będzie dla Mortki wyjątkowa, bo uderzy w najbardziej czułe struny - nie tylko jako ambitnego i świetnego policjanta, ale także jako ojca i byłego już męża. To dorastanie do dwóch ostatnich ról wydarza się na oczach czytelnika i dla kogoś, kto już trochę przeżył, jest równie interesujące, jak samo szukanie tytułowego podpalacza. Mortce towarzyszy Kochan - policyjny partner, który irytował mnie już od początku, ale dopiero w rozdziale 18 dowiedziałam się dlaczego. Antypatyczny, dość prostacki, chociaż fachowiec w zawodzie. I właśnie owa fachowość sprawia, że wbrew sobie człowiek ma przebłysk chwili, kiedy (gdy już się okaże, jak małym jest człowiekiem), chce się go usprawiedliwić ciężką pracą.

To właśnie cechuje wszystkie postaci powieści. Ich złożoność. Nikt nie jest tylko dobry, lub tylko zły. Nawet podpalacz ma swoje motywy, głupie, ale wzbudzające litość. Chmielarz nie buduje superbohatera i superzłoczyńcy, nie tworzy pomników ze spiżu, ale udowadnia czytelnikowi, że oto każdy z nas postawiony przed wyborem może wybrać tak, że rankiem nie sposób w odbicie w lustrze spojrzeć. Nawet szef warszawskiego półświatka nie jest wyzutym z uczuć potworem, a gościem, który chociaż sam uwikłany w straszne sprawki, rodzinę chroni i rodzinę pomści. Co więcej Chmielarz świetnie ukazuje swoisty kodeks honorowy przestępców z minionej epoki, który zakłada, że są w życiu sytuacje, kiedy policja staje się sojusznikiem i basta. A że postać kodeks ten w życie wcielająca z owej minionej epoki jest, to i Mortka musi stanąć przed wyborem policyjne poczucie obowiązku, czy spokojne sumienie i jeszcze spokojniejszy sen.

Zresztą nie tylko w odniesieniu do losów i charakterów postaci Chmielarz daje popis trafności spostrzeżeń. Na aplauz zasługują jego spostrzeżenia (wkładane głównie w słowa i przemyślenia Mortki) na temat zmian społecznych we współczesnym świecie. Nie sposób się nie zgodzić z jego logiką wykładu, dlaczego pracująca matka prędzej stanie za kasą baru szybkiej obsługi niż student, dla którego teoretycznie taka robota jest przeznaczona. Podobnie rzecz ma się z refleksjami na temat sławy, show biznesu, czy relacji jakie łączą ludzi po rozwodzie i zdarzeń, które do rozwodów prowadzą. Wspomnienia Mortki z ostatniego wspólnego z rodziną wyjazdu do Toskanii są bowiem boleśnie prawdziwe (a pisze to ktoś, kto w niejednym postępowaniu o rozwód uczestniczył i niejednego ludzkiego dramatu wysłuchał).

To wszystko składa się na świetny kryminał do doskonałymi elementami psychologii i powieści obyczajowej. Nic zatem dziwnego, że przeczytanie całości zajęło mi zaledwie trzy dni i to w sytuacji, kiedy pracuję, opiekuję się dziećmi i generalnie pojęcie nudy jest mi od lat obce. No może autor mógł sobie oszczędzić sceny ucieczki Mortki z pożaru i pogoni za podpalaczem (albo chociaż inaczej ją poprowadzić), bo zapachniało trochę “Miami Vice” albo innym “Gliniarzem i prokuratorem”, ale nie czepiajmy się szczegółów. Grunt, że po takiej spektakularnej akcji było już zupełnie po polsku, bo Mortka zamiast orderu dostał burę od szefa. I nie tylko burę, ale to już doczytacie.

W polskich kryminałach w stylu “Podpalacza” najbardziej lubię to, że ich autorzy nie silą się na zachodni styl pisania, ale prowadzą swą opowieść przez szarości i niedoskonałości naszych realiów, ogołoconych z palm w parkach i porsche na ulicach. Może i nasze słońce nie jest tak słoneczne jak to w Stanach, a i trawa pewnie mniej zielona, ale to nie ma znaczenia. Najważniejsze, że są autorzy jak Wojciech Chmielarz, którzy w takich właśnie realiach potrafią snuć fantastyczną opowieść.

Dział: Książki
sobota, 09 grudzień 2017 09:41

Star Wars: Więzy krwi

Uniwersum Gwiezdnych Wojen jest tak rozległe, że aktualnie, komuś, kto nie jest na bieżąco ze wszystkimi seriami, kanonami ciężko odnaleźć się i zdecydować tak naprawdę od czego zacząć. Czy rozpocząć czytać książki według chronologii ich wydawania, czy według chronologii wydarzeń? Każdy, kto pierwszy raz sięga po pierwszą powieść z serii Star Wars musi sam podjąć taką decyzję, która należy do tych z gatunku „osiołkowi w żłobie dano...”.

„Star Wars : Więzy Krwi” to druga powieść napisana przez Claudię Gray , której akcja osadzona jest w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Pierwsza, „Utracone Gwiazdy”, została w Polsce wydana w 2016 roku, w rok po jej napisaniu, a trzecia, „Leia, Princess of Alderaan”, ukazała się na razie za granicą we wrześniu tego roku.

Akcja „Więzów krwi” rozgrywa się na kilka lat przed Przebudzeniem mocy, kiedy Leia Organa jest członkiem senatu, Han Solo, nadzoruje kolejną rundę lotów podświetlnych Pięciu Mieczy, a Luke Skywalker wychowuje Bena Solo. Fabuła powieści skupia się wokół problemów wewnętrznych Nowej Republiki, która pomimo ciężko wywalczonego pokoju, po wielu latach walki z Imperium, teraz nie umie poradzić sobie z biurokracją, marazmem politycznym, proceduralnością i wewnętrzną kłótliwością stronnictw. Zmęczona apatią i impasem działań Senatu Leia postanawia odejść z życia politycznego i przyłączyć się do męża. Jednak w ostatniej chwili z tego letargu i poczucia bezsilności wyrywa ją nagła chęć pomocy delegatowi, który przybył do Senatu z prośba o ingerencję w sprawie kartelu, który rozszerza niebezpiecznie swoją działalność, i który wg emisariusza, Yendora z Ryloth, może być zagrożeniem dla wolnego handlu całej galaktyki. Leia decyduje się, że jej ostatnim dziełem, będzie właśnie faktyczne przysłużenie się obywatelom Nowej Republiki i wraz ze swoją załogą, a także przedstawicielem opozycji, Ransolmem Casterfem, udaje się w misję dyplomatyczną. Co z tego wyniknie i co tak naprawdę kryje się za działaniami kartelu Rinnrivina, a także jaki to będzie miało finalny wpływ na Leie i całą Galaktykę, nikt nie mógł przewidzieć.

Sięgając po „Więzy krwi” wiedziałam, że nie będzie fajerwerków i że nie będzie to space opera, wszystkie wcześniej przeczytane opinie, wskazywały, że jest to dobrze napisana powieść, ponoć jedna z lepszych, ale bez wartkiej, porywającej akcji. I rzeczywiście tak jest. Niewątpliwie urzekły mnie w niej opisy odległych planet. Podróże dyplomatyczne załogi „Lustrznej Tafli”, statku Lei, pozwoliły na zwiedzenie i odkrywanie różnorodnych ekosystemów Galaktyki. Świetnie też zbudowała Claudia Gray relacje pomiędzy Leią a Ransolmem, jako inteligentnymi, otwartymi, o bogatej, bolesnej przeszłości ludźmi, ale posiadającymi różne wizje polityczne. Sam wątek spisku prowadzony jest ciekawie, ale dość nierównomierne tempo akcji, przesuwa punkt ciężkości w kierunku relacji Lei i Ransolma, niż samego problemu związanego z kartelem Rinnrivina, dlatego bardziej jest to powieść z kręgu obyczajowego, niż nawet politycznego. Najbardziej drażniące wydały mi się dialogi prowadzone pomiędzy Hanem i Leią, które były sztuczne, drętwe, bez życia, sama postać Lei, poza drobnymi chwilami zrywnej akcji, jest dość sztywna, jakby autorka nie umiała zmierzyć się z legendą.

Podumowując. „Więzy krwi” są powieścią napisana poprawnie, jej niezaprzeczalnym atutem jest analiza psychologiczna relacji pomiędzy jednostkowymi członkami wrogich obozów politycznych, a także światy przedstawione Galaktyki. Jednak osobiście, nie tego chyba szukałam w Gwiezdnych Wojnach, każda chwila akcji, która się w powieści pojawiała przyprawiała mnie o palpitacje serca, co oznacza, że jednak jednoznacznie Star Wars równają się dla mnie ze space operą i chyba poszukam właśnie takich tomów.

Dział: Książki
poniedziałek, 04 grudzień 2017 23:28

Złe

Na świecie pełno jest małych miasteczek. Takich, w których sąsiedzi znają historię twojej rodziny lepiej niż ty sam. Niewątpliwie należy do nich Baskin Zachodnie, leżące na zachodnim wybrzeżu Polski. Dla wielu jest po prostu domem, w którym spokojnie żyją od początku swoich dni, aż po ich kres. Dla innych miejscem, do którego przyjeżdżają po latach, gdy wszystko się sypie, by pozbierać swoje myśli i powspominać stare dobre czasy. Dla niektórych pułapką, z której nigdy się nie wydostaną.

Sześć tysięcy ludzi, z pozoru dużo, ale wciąż wystarczająco mało, żeby każdy każdego kojarzył. Andrzej Jasiński uchodzi wśród mieszkańców za porządnego człowieka. Ciężko pracuje na utrzymanie pięcioosobowej rodziny, czasem, co prawda, można go spotkać z piwem czy butelką wódki, ale przecież każdy musi jakoś odreagować. Jednak nikt nie ma pojęcia o tym, jaki dramat codziennie rozgrywa się za zamkniętymi drzwiami jego domu. Ani o tym do jakiej tragedii może to doprowadzić.

Powieść Chmielewskiego uderza swoją brutalnością i prawdziwością. W telewizji słyszymy o strasznych zakończeniach, jakie często przytrafiają ‘rodzinom z problemami’. O latach cierpień, które je poprzedzały, się nie wspomina. Te wiadomości zazwyczaj jednym uchem wpadają do naszej głowy, drugim za chwilę z niej wypadają. Przecież nas nie dotyczą, to dzieje się daleko stąd. Czasami w głowie zostanie pytanie: „gdzie byli sąsiedzi, rodzina, władze?”. Nie uzmysławiamy sobie, że taka sama historia, jak ta opisana w książce, może rozgrywać się właśnie w tej chwili, gdzieś obok nas. Może za drzwiami obok, może kilka domów dalej.

Autor pisze o ludzkiej tragedii, o niewyobrażalnym cierpieniu, bezradności i konieczności podejmowania trudnych decyzji, nie tylko przez dorosłych, ale też przez kilkunastoletnie dzieci, które wiele już przeszły. Mimo wszystko książkę czyta się wyjątkowo łatwo i szybko. Dopiero zaczynałam, a już wertowałam ostatnie kartki. Chmielewski unika zbędnych opisów. Pisze zwięźle i mocno. Idealnie oddaje klimat i uczucia towarzyszące bohaterom. Stopniuje napięcie, nie dając czytelnikowi odpowiedzi na wszystkie pytania, podanych na tacy. Ujawnia je powoli, zmieniając z każdą stroną nasze podejście do poszczególnych postaci.

„Złe” jest książką nieprzewidywalną, bezbłędnie pokazuje jakie konsekwencje mogą wyniknąć z podjętych przez nas decyzji, nawet tych pozornie nic nieznaczących. Wwierca się w umysł i na długo zostawia w nim po sobie ślad. Z czystym sumieniem mogę polecić tę książkę każdemu, kto szuka czegoś prawdziwego do bólu, dynamicznego i przesyconego akcją, a do tego wszystkiego skłaniającego do poważniejszych refleksji nad naszymi zachowaniami i spojrzeniem na świat. Ostrzegam jednak, że nie jest to książka dla każdego, powiedziałabym wręcz, że raczej dla ludzi, o mocniejszych nerwach.

Słowo które moim zdaniem doskonale opisuje to dzieło? Szokująca.

Dział: Książki