Rezultaty wyszukiwania dla: historia
Karbala
Polskie kino na świecie słynie z dramatów, z filmów rozliczeniowych. Jednak trudno pokusić się o stwierdzenie, aby gatunek obrazów wojennych był jednym z tych, z którymi jest kojarzona nasza rodzima kinematografia. Przypuszczam, że wielu miłośników polskich twórców obawiało się, jak wyglądać będzie „Karbala" w ostatecznym kształcie. Czy Krzysztof Łukaszewicz udźwignął ciężar kina wojennego? Czy stworzył produkcję, która łączy w sobie potrzebną akcję, a jednocześnie patos łączący się z patriotyzmem? Jedno jest pewne – opowiedziana historia i forma jej przedstawienia wstrząsnęła mną na tyle, że podczas seansu coraz głębiej zapadałam się z przerażenia w fotel.
Irackie miasto Karbala, 2004 rok, środek wojny w Zatoce Perskiej. Islamska armia Mahdiego zaatakowała polskie oddziały w strefie stabilizacyjnej. Jednak Kapitan Kalicki (Bartłomiej Topa) ma jedno zadanie – utrzymać miejscowy ratusz City Hall, siedzibę lokalnych władz i policji, gdzie przetrzymywani są między innymi terroryści. Wraz z kilkudziesięcioosobowym oddziałem polskich i bułgarskich żołnierzy Kapitan przez trzy dni i trzy noce odpiera atak przeciwnika, tracąc przy tym kontakt z bazą i dysponując niewielkimi zasobami amunicji oraz racji żywnościowych. „Karbala" to odzwierciedlenie wydarzeń, które rozegrały się naprawdę, a przez wiele lat nikt z ich uczestników nie mógł opowiedzieć, co się wydarzyło wiosną 2004 roku w Iraku.
Przed obejrzeniem „Karbali" miałam okazję przeczytać książkę Piotra Głuchowskiego oraz Marcina Górki o tym samym tytule, będącą relacją uczestników tamtych wydarzeń. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Łukaszewicz dochował wierności historii opowiedzianej przez Kaliciaka. W filmie zmienione zostały nazwiska żołnierzy , lecz znając te prawdziwe, łatwo się domyśleć, kto w kogo się wciela, kto kogo reprezentuje.
Łukaszewicz nie stara się pokazać wojujących Irakijczyków jako masę bezwzględnych zabójców. Wybiera środek w prezentacji wroga. Jednocześnie jako zaćmionego nienawiścią ludu, z drugiej strony jako zagubionych ludzi, na których terytorium nagle znalazły się obce nacje, nakazujące im jak mają żyć. Nie chce wchodzić zbytnio w politykę, choć niejednokrotnie na ekranie można odnieść wrażenie, że reżyser delikatnie obiera za cel krytyki Amerykanów.
Kilkakrotnie w filmie pojawiają się dialogi nawiązujące do tego, czemu większość żołnierzy decydowała się na wyruszenie do Iraku. Wybierali się na misję z powodu kredytów, po to, aby zarobić. W końcu miała to być misja stabilizacyjna, nikt nie mówił o realnej walce oraz uczestnictwie w walkach, w których przeciwnik ma przewagę liczebną. Jednak Łukaszewicz nie zapomina przy tym o patriotyzmie. To obraz prawdziwej odwagi polskich żołnierzy, którzy przecież mieli przykazane milczenie na temat swojego bohaterstwa. Trzeba przyznać, że jedna z ostatnich scen, w których zawiśnie na City Hall obstrzępiona polska flaga naprawdę unosi serce i napawa niejaką dumą (tak, jestem patriotką). To patos, który nie razi, który
Jeśli chodzi o wybory obsadowe, Bartłomiej Topa okazał się strzałem w dziesiątkę. Perfekcyjnie wypada w roli Kapitana nieprzygotowanego na taki rozwój wypadków, który nie wie, która opcja jest najmniejszym złem i może stać się skutecznym rozwiązaniem. Niestety, nie udało się to w przypadku Antoniego Królikowskiego. Nie udźwignął on roli targanego wątpliwościami sanitariusza. Wypadł blado, nierealistycznie, wręcz sztucznie, co może wynikać również z tego, że to postać bardzo źle poprowadzona, na którą reżyser nie do końca miał pomysł. Albo miał, a nie umiał go wcielić w życie.
Szkoda, ze nie poświęcono więcej czasu pozostałym, drugoplanowym postaciom – w nich również tkwiła siła, jak i w samych aktorach wcielających się w owych bohaterów. Przez to, że wyłącznie musnięto ich problemy, reakcje na wydarzenia, wypadli dość jednowymiarowo, a wcale nie musieli.
Oglądając produkcję Łukaszewicza moim pierwszym skojarzeniem stał się „Helikopter w ogniu" Ridley'a Scotta. To od tego filmu, za sprawą operatora Sławomira Idziaka, zmienił się charakter kina wojennego. W „Karbali" zabrakło niestety tak zdolnego operatora. Przez pierwsze kilka scen, w których akcja pędzi na łeb na szyję, trzęsąca się kamera zdawała się urzeczywistniać klimat wojny, powszechnego strachu, tego, że nie wiadomo, co się dzieje, ani kto do ciebie strzela. Jednak po jakimś czasie zaczęłam odnosić wrażenie, że ów sposób operowania obrazem ma za zadanie rekompensować pewne niedociągnięcia realizatorskie twórców (zarówno operatora, jak i reżysera). Mimo to, sceny ostrzeliwań oraz nocnych walk są naprawdę mocne, wywołujące strach oraz gęsią skórkę.
„Karbala" to film niezwykle potrzebny i było koniecznym, aby powstał. Choć sporo w nim realizatorskich niedociągnięć czy złego poprowadzenia postaci, choć daleko mu do określenia „rewelacyjny", warto poświęcić mu czas ze względu na to, że jest hołdem dla polskich żołnierzy. Że opowiada historię, o której przez wiele lat milczano, o której za kilkanaście lat, mam nadzieję, będą mówić w szkołach. Że przypomina, że patriotyzm, w tym czy innym wydaniu, nadal można w Polakach obudzić jednym prostym ujęciem.
"Krzyk Persefony" już w październiku!
„W każdym z nas siedzi taki mały, niewidoczny Wilhelm Rosenkrantz i powoli pożera naszą duszę" – mówi jedna z bohaterek ,,Krzyku Persefony". Autorka powieści zabiera czytelnika w niezwykłą podróż po najciemniejszych i najbardziej zagadkowych obszarach ludzkiej natury, gdzie drzemią upiory przeszłości, teraźniejsze lęki, oraz przerażające widma przyszłości. Premiera już 14 października!
Głuchy telefon
Choć twórczość Arne'a Dahla śledziłam od kilku miesięcy, jeszcze nie miałam okazji przeczytać żadnej z jego książek (głównie dlatego, że „Misterioso" trudno złapać w bibliotece). Zasłynął cyklem o Drużenie A, na który składa się aż 10 powieści. „Głuchy telefon" to pierwszy tom jego najnowszego cyklu opowiadającego o Jednostce Opcop, powstałej w momencie, gdy poprzednia międzynarodowa organizacja przestała istnieć.Nagrodzona za najlepszą szwedzką powieść kryminalną w 2011 roku książka mówi też o polityce, gospodarce, obecnej sytuacji Europy, będąc czymś więcej niż tylko kolejnym kryminałem.
Okładka książki niczym się nie wyróżnia. Na żółtym tle główną postacią jest trzydziesto-, czterdziestoletnia kobieta z pistoletem. Przenikają przez nią zdjęcia policyjnych wozów, funkcjonariuszy.Wszystkie warstwy okładkowej grafiki zostały tak składnie złożone, że tworzą dość delikatną okładkę, a przy tym wymowną oraz uderzającą w klimat powieści.
Drużyna A, czyli międzynarodowa organizacja operacyjna została rozwiązana, lecz w jej miejsce powstaje Opcop. Część członków nieistniejącej już poprzedniej grupy zostaje wcielona do organizacji razem z nowymi funkcjonariuszami. Nikt nie może dowiedzieć się o istnieniu Opcopu, lecz sytuacja się zmienia, gdy pewnego dnia w Londynie dochodzi do bardzo dziwnego morderstwa. Przyklejone, ułożone w nietypowej pozycji zwłoki to tylko początek góry lodowej. W ciele denatki znajduje się wiadomość skierowana do członków Opcopu (o którego istnieniu przecież nikt nie powinien wiedzieć). W tym samym czasie grupa operacyjna próbuje rozwikłać, co wspólnego ma producent mebli z włoską mafią. Czy coś łączy te sprawy? Czy Opcop zdoła wyjaśnić przestępcze wydarzenia i rozwikła zagadki, które staną mu na drodze?
Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o sam pomysł na fabułę, szwedzki pisarz zdołał się wyróżnić. Nie jest boleśnie sztampowy w kwestii rozwiązań, jak i ogólnego zarysowania historii. Umiejętnie łączy i przeplata ze sobą wątki nie pozostawiając czytelnika zbyt długo przy jednej scenie; sprawnie myli tropy oraz zwodzi odbiorcę po „labiryncie Minotaura". Dahl wykazuje także niezłą znajomość samych procesów śledczych oraz stara się nie pomijać żmudnego procesu poszukiwań, przesłuchań, doszukiwania prawdy. Nie jest to wyśniony świat jednego prawego męża, który sam stoi naprzeciw przestępczości, a grupy funkcjonariuszy tworzącej zespół. Takie podejście zdecydowanie uwiarygadnia opisywaną przezeń historię, czyniąc ją jeszcze bardziej wciągającą.
W „Głuchym telefonie" pojawiają się postacie z poprzedniej serii pisarza – o Drużynie A – lecz samą powieść należy traktować jako rozpoczęcie zupełnie nowego cyklu. Przez pierwszych kilkanaście, może kilkadziesiąt stron, czytelnik musi przyzwyczaić się do mnogości postaci oraz niekiedy zagląda do podanego na początku krótkiego spisu bohaterów. Lecz owo zagubienie szybko mija dzięki temu, że większość postaci jest innej narodowości, noszą przy tym charakterystyczne nazwiska. W dodatku zostają skrótowo, acz bardzo konkretnie przedstawieni, więc nawet z powodu ich wzorców zachowań bardzo łatwo domyśleć się, który bohater jest uczestnikiem konwersacji.
Nie da się ukryć, że w powieści Dahla znajdują się liczne nawiązania do współczesnej kondycji ekonomicznej Europy, do rzeczywiście istniejących postaci rządzących poszczególnymi krajami, do kryzysu finansowego. Pisarz nie wyrzuca na stół swoich politycznych poglądów, lecz sygnalizuje swojemu czytelnikowi problemy, które dla niego są istotne. Mówi także o kulisach gospodarczego kryzysu, ujawnia niektóre z bankowych mechanizmów, otwierając oczy czytelnika na pewne sprawy niby mimochodem.
Sam język pisarza wybija się na tle innych gatunkowych pozycji, będąc dosyć surowym, zdystansowanym, chłodnym przekaźnikiem historii. Posługuje się przy tym fachowymi terminami, a także dostosowuje słownictwo do kolejnych postaci (co również składa się ich zarys). Jedynym moim zastrzeżeniem są te fragmenty, w których autor sili się na poetyckie opisy czy kontemplowanie przyrody, które zupełnie nie przystają do reszty powieści.
Moje pierwsze spotkanie ze szwedzkim pisarzem okazało się naprawdę satysfakcjonujące. Z pewnością sięgnę po kontynuację serii o jednostce Opcop i będę usilniej szukała pierwszego tomu Drużyny A. „Głuchy telefon" to obiecujący, wciągający początek nowego cyklu, będący spójną fabularnie historią, której ewentualnie niedociągnięcia rekompensuje przygotowanie pisarza oraz, być może nie oryginalność, a pewien brak banalności.
Mały Książę
Odkąd zaczęłam prowadzić bloga recenzje wszystkich filmów pisałam w dzień, dwa, góra trzy po ich obejrzeniu. Dlatego przypadek „Małego Księcia" jest tak wyjątkowy oraz bezprecedensowy, ponieważ ten tekst powstaje w 3 tygodnie po odbyciu seansu francuskiej animacji. Myślę, że miałam ogromną nadzieję, że ta produkcje stanie się dla mnie tą najważniejszą w życiu, zajmie miejsce tuż obok „Króla Lwa" czy „Jumanji". Niestety, nawet po tak wielu dniach moje uczucia nadal pozostają bardzo mieszane, a film nie wykracza poza słowa "poprawny", "uroczy" oraz "obiecujący".[dropshadowbox align="right" effect="lifted-both" width="250px" height="" background_color="#fac311" border_width="3" border_color="#a3312b" ]W skrócie: Ta opowieść najlepiej wybrzmiewa nadal w formie książki i wydaje mi się, że naprawdę udanej ekranizacji nigdy się nie doczekamy.[/dropshadowbox]
Mała Dziewczynka wkracza w kolejny etap swojego dorastania. Musi dostać się do elitarnej szkoły, co jest marzeniem jej matki, więc obie przeprowadzają się w jej okolice. Pomimo całej perfekcyjności owych przedmieść, traf chciał, że zamieszkały akurat obok ekscentrycznego staruszka, który przedstawia się po prostu jako Pilot. Mama Małej Dziewczynki planuje jej całe wakacje, minuta po minucie, a sama całe dnie spędza w korporacji. Dlatego Mała Dziewczynka nawiązuje kontakt z pilotem, który opowiada jej o swoim dawnym przyjacielu, który mieszkał na asteroidzie – Małym Księciu.
Mark Osborne postanowił włożyć baśniową przypowieść o małym chłopcu w bardziej nowoczesne, uniwersalne ramy. Wydaje mi się, że to jedynie pomogło wydobyć z kultowej już historii jej prawdziwą głębię oraz pewne wartości, które żywo symbolizuje. Motywy korporacyjności, wyścigu szczurów, nieobecności rodziców, planowania przyszłości bardzo dobrze wybrzmiewają, choć niekiedy miałam wątpliwości, czy z pewnością dotrze do przeciętnego młodszego odbiorcy.
O ile do połowy filmu jest naprawdę cudownie zarówno jeśli chodzi o pewną symbolikę, jak i realizację produkcji, o tyle końcówka boleśnie rozczarowuje. Zaczyna umykać owa baśniowość, którą w jakiś sposób udało się na ekran przenieść. Twórcy zdecydowali się na dopisanie dalszego ciągu historii Małego Księcia oraz odbiec od oryginału. W dodatku, w jednym z ostatnim ujęć ukazuje się nam ten uwielbiamy przez pokolenia chłopiec już nie w animacji kukiełkowej, a właśnie komputerowej. Widok dorosłego Małego Księcia nieco mnie przeraził, skonfudował, tym bardziej, że ostatnie sekwencje filmu przypominają typową, przeciętną animację, w której akcja w końcu musi przyspieszyć, a postacie muszą się podzielić na te złe i dobre.
Pomieszanie dwóch rodzajów animacji wyszło tylko filmowi na plus. Mały Książę w kukiełkowej stylistyce wygląda jak żywcem wyjęty z kart powieści Antoine'a de Saint-Exupery'ego, za to komputerowo zaanimowana Mała Dziewczynka z pewnością celnie trafi w serca młodszego widza. Taki zabieg dodatkowo uwypuklił to, że „Małego Księcia" należy odbierać jako przypowieść pełną symboli oraz utajonych metafor.
Reżyser doskonale wydobywa wartości, którym hołdował autor książki i które chciał przekazać swoim odbiorcom. Ostatecznie to niezwykle pouczająca opowieść, a historia Pilota oraz Małej Dziewczynki pogłębia znaczenie „przyjaźni", „miłości" czy „bezinteresowności". W dodatku przeniesiona na grunt naszej rzeczywistości wiecznie nieobecnych rodziców, zbyt ambitnych oraz marzących o wspaniałej przyszłości dla dzieci może być nauczką bardziej dla dorosłych niż dla ich pociech i przypomnieć, co tak naprawdę jest w życiu ważne.
W adaptacji Osborne'a niby duch oryginały zostaje zachowany, jednak wydaje mi się, że ostatnie sekwencje zniszczyły odbiór całości filmu lub, jak powiedziała moja przyjaciółka, za mało było Małego Księcia w „Małym Księciu. Ta opowieść najlepiej wybrzmiewa nadal w formie książki i wydaje mi się, że naprawdę udanej ekranizacji nigdy się nie doczekamy.
Craig Cabell o Terrym Pratchettcie
Już 8 września nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka ukaże się biograficzna powieśc Craiga Cabell'a o autorze, którego nie da się nie znać. Jeśli ktoś nie czytał jego "Świata Dysku" to chociarz słyszał o samym Terry'm Pratchettcie. "Terry Pratchett. Życie i praca z magią w tle" to nie tylko historia jego twórczości, ale i prywatnego życia.
Saga o Ludziach Lodu
„Saga o Ludziach Lodu" to 47-tomowy cykl autorstwa norweskiej pisarki Margit Sandemo, wydawany w latach 80. XX wieku. Na rynku polskim seria ukazała się w 1992 i 2001 roku nakładem wydawnictwa Pol-Nordica, następnie w roku 2008 i 2015 nakładem wydawnictwa Axel Springer.
Cykl opowiada o potomkach Tengela Złego, który zawarł pakt z Diabłem na mocy którego w każdym kolejnym pokoleniu jeden z potomków dotknięty zostaje swoistego rodzaju klątwą, zmuszającą go do służby złu. Historia rozpoczyna się w XVI wieku, kiedy jeden z naznaczonych piętnem, także o imieniu Tengel, postanawia zwalczyć w sobie złą stronę. W ten sposób mężczyzna zyskuje przydomek Dobry oraz rozpoczyna rodzinną krucjatę mającą na celu uwolnienie się od klątwy. Akcja serii rozgrywa się aż do wieku XX.
„Saga o Ludziach Lodu" zyskała wielu zwolenników głównie dzięki umiejętnemu mariażowi gatunków (powieści historycznej, fantasy, romansu z silnie erotycznymi fragmentami), a także wykorzystaniu elementów baśni, mitów oraz wierzeń skandynawskich. Jakkolwiek autorka nierzadko odwołuje się do autentycznych wydarzeń, równie często tworzy własne dzieje historyczne.
Nowa Fantastyka 8/2015
Jak zapowiada się sierpniowa Nowa Fantastyka? Już z okładki widać między innymi, że będzie można poczytać o Fantastycznej Czwórce, o drugiej części artykułu Groza w sosie słodko-kwaśnym z lipcowego numeru oraz jakich autorów opowiadania opublikowano. Zapowiada się ciekawie!
Redaktor naczelny ponownie otwiera obecny numer tekstem zachęcającym do chwili refleksji nad tym co po sobie zostawiamy i niestety nie są to przyjemne myśli. Nie zabraknie konkursów (tym razem także wyników z konkursu Moda na Nową Fantastykę) oraz nowinek z rynku wydawniczego. Przyznać trzeba, że sierpień obfituje w premiery, zarówno książkowe (opowiadania Anny Kańtoch w Światy Dantego) jak i filmowe (O dziewczynie, która nocą wraca sama do domu – horror, muszę obejrzeć!). I wiecie co? Ja stroniąca od komiksów chyba zacznę je czytać a wszystko to przez Strażnicy Galaktyki #01 oraz New Avengers gdyż Marvel podbił moje serce. Tylko skąd brać pieniądze na te wszystkie cudowności?
W niemały szok wprawił mnie tekst Mateusza Wielgosza o tym jak bardzo zaczynamy ufać technologii, diagnozy chorób jestem jeszcze w stanie zrozumieć z postępem technicznym, ale za żadne skarby nie wsiadłabym ani nie wsadziła dziecka do samo prowadzącego się samochodu. W jednym z pierwszych artykułów Robert Ziębiński opowiada o zmarłym w czerwcu tego roku Christopherze Lee (Saruman czy też Hrabia Dooku) przybliżając czytelnikom jego sylwetkę oraz dorobek filmowy. Z kolei Radosław Pisula przybliża losy Fantastycznej Czwórki z przeszłości oraz teraźniejszości.
Jak już wspominałam wyżej, w lipcowym numerze NF Tomasz Zliczewski omawiał a raczej starał się opowiedzieć, bo jest tego ogromnie dużo, o japońskich zjawach i duchach. W tym wydaniu czasopisma kontynuuje temat. O Japonii i strasznych historiach z których ten kraj słynie można przeczytać w artykule Marty Sobieckiej. Oba teksty są ciekawe i wyczerpujące na tyle na ile pozwala ograniczenie znaków, a co ważniejsze zachęcają do sięgnięcia po inne źródła.
W dziale z felietonami również nie da się nudzić, Rafał Kosik mówi o tym jak bardzo przyzwyczajamy się do tego, że mamy wszystko na twardym dysku, pieniądze na koncie a nie zastanawiamy się nad tym co będzie w razie awarii. Trudno się z nim nie zgodzić, prawda? Natomiast Peter Watts patrzy optymistycznie na to, że zaczniemy bardziej dbać o ekologie i korzystać z zasobów natury nie szkodzących naszej planecie. Robert Ziębiński przedstawia swoje zdanie na temat horrorów, z którym w zupełności się zgadzam. Trzeba przekopać się przez wiele gniotów by trafić na coś godnego uwagi i poczuć dreszcze strachu.
W dziale z prozą w tym miesiącu prawdziwy urodzaj, bo do przeczytania jest aż siedem opowiadań. Na pierwszy rzut dano Krypty Neoazji Marcina Staszaka, zdecydowanie dla miłośników science fiction, autor miał niebanalny pomysł na przedstawienie świata w którym dzieje się akcja. Dalej było opowiadanie Pawła Palińskiego Bóg Miasta – tekst pełen metafor i wydaje mi się, że każdy odbierze go inaczej. Właśnie to oraz oczywiście pomysł jest w nim najlepsze. Z żalem muszę stwierdzić, że mimo ciekawego pomysłu Marcin Luściński swoim krótkim Ogrodem walk mnie do siebie niestety nie przekonał. W prozie zagraniczne nic mnie szczególnie nie zachwyciło, co muszę przyznać mało kiedy się zdarza. Najmniej zaś przypadły mi do gustu Fragmenty biografii Juliana Prince'a Jake'a Kerr'a, chociaż forma w jakim został napisany tekst, jakby wycięte fragmenty z Wikipedii, było fajnym pomysłem, to mnie nie zaciekawił.
Jedno do czego bym się mogła przyczepić, to fakt, że ten kto sprawdzał teksty przed puszczeniem do publikacji był chyba okropnie głodny bo zjadał niektóre literki lub złośliwie zmieniał słowa. Poważnie mówiąc zawiodła mnie korekta w tym numerze.
Czasy ostateczne. Pozostawieni
Ostatnio zatęskniłam za złymi, nudnymi filmami, które nawet nie starają się przynależeć do kategorii „tak złe, że aż dobre". A jaki aktor zaczął specjalizować się w podobnych produkcjach? Mój ukochany Nicolas Cage. Z każdym kolejnym rokiem udowadnia, że poprzednie obrazy, w których występował nawet nie dosięgały dna. Nie, wydaje się, że wszystko jeszcze przed nim, a najgorszy film wszechczasów nadal na niego czeka.
Historia przedstawiona w „Czasach ostatecznych. Pozostawionych" została luźno zainspirowana cyklem książek Tima LaHaye'a i Jerry'ego B. Jenkinsa o tym samym tytule. Rayford Steele (Nicolas Cage) jest pilotem samolotu. Jego córka Chloe (Cassi Thomson) spotyka się z nim w dniu jego urodzin zaledwie przelotem, na lotnisku. W ich rodzinie nie dzieje się najlepiej – Rayford nie może porozumieć się z żoną, która nagle zaczęła stawiać wiarę w Boga oraz chrześcijańskie życie ponad wszystko. Z tego też powodu nie dogaduje się z nią Chloe. Właśnie w tym dniu, dniu urodzin, na świecie zapanowuje chaos – nagle dzieci oraz niektórzy dorośli znikają (robią takie, dosłowne, „puf!"). To samo dzieje się na Ziemi, jak i w przestworzach, w których znajduje się pilot razem ze spanikowanymi pasażerami. Gdzie ci wszyscy ludzie się podziali? Czy to początek apokalipsy?
„Czasy ostateczne. Pozostawieni" w zasadzie opowiada o lądowaniu samolotu. Co ciekawe, Nicolas Cage tym razem ratuje zaledwie kilkanaście osób, a nie cały świat, jak to od, mniej więcej, 2007 roku miał w zwyczaju. Lecz tym razem bohater, w którego się wciela nie dogaduje się z żoną, w sumie to prawie ją zdradza (wydarzenia powodują, że nagle chłopak się opamięta), niszczy relację z córką. Jednak jak tylko uratuje te kilkanaście, kilkadziesiąt osób uratuje również swoje życie i nastąpi cudowne pogodzenie się z tymi członkami rodziny, którzy pozostali na Ziemi.
Byłoby pół biedy, gdyby jeszcze ta produkcja była choć trochę zabawna. Gdyby ta sącząca się z ekranu słabizna okazała się na tyle żenującą, że wywoływałaby wybuchy śmiechu z politowania. Jednak nie, twórcy zdecydowali się na... patos. Duże ilości patosu, w niezdrowych dawkach oraz silenie się na ambitne rozmowy o Bogu, niebie i życiu po śmierci. Nie mogło również zabraknąć rozpadającej się rodziny, której kryzys został wywołany odmiennymi zdaniami na temat wiary.
Wszystkie dialogi wywołują raczej odruch wymiotny. Ewentualnie uczucie jakiegoś tam politowania. W tym akapicie warto również wspomnieć o efektach specjalnych. Otóż produkcja musiała mieć tak bardzo niski budżet, że raczej nikogo nie było na nie stać. Najbardziej spektakularnym efektem są... ubrania porozwalane po całym mieście, na siedzeniach w samolocie, dołóżmy do tego lądujący samolot i zamkniętą drogę. Ot, cały wachlarz możliwości, jeśli chodzi o kina XXI wieku. Nic, tylko się wzorować!
Gdyby tego było mało, Vic Armstrong, postarał się, żeby widza w trakcie seansu dobić jeszcze metaforycznym baseballem. Zaserwował więc muzykę nie do zniesienia oraz koszmarną obsadę. Oszczędzę już biednego Nicholasa, a za to poświęcę kilka słów Chadowi Michaelowi Murray'owi. Obiekt westchnień wszystkich nastolatek oglądających namiętnie „One Tree Hill" (wtedy dla nikogo się nie liczyło, że jego zdolności nie wykraczają poza odgrywanie konaru), wygląda tak, jakby w ogóle się nie starzał! Gdyby tylko nie musiał zmieniać miny albo zasłużył sobie na rolę manekina, który ma wielce istotne znaczenie dla fabuły, mógłby zostać nominowany do jakiejś fantazyjnej nagrody. Z resztą aktorów jest trochę tak, że im dalej w las tym gorzej, a nikomu nieznane nazwiska powodują, że nawet nie chce się nad ich talentem zastanawiać.
„Czasy ostateczne. Pozostawieni" to film tak zły, nudny, słaby, że aż zasługuje na wszystkie istniejące pejoratywne określenia. Mimo to, czekam na kontynuację. Mogłaby na przykład opowiadać o jakimś meteorycie, który Cage zasłoni swoim ciałem, bo okaże się, że dostał dar od Boga i uratuje cały świat.Naprawdę, nadal serce mi się kraje na wspomnienie „Dzikości serca" i aktora, który miał szansę zostać jednym z najlepszych swojego pokolenia.
Terror
Stare przysłowie mówi, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Jest w tym trochę racji, ale gdyby człowiek nie był ciekawy świata, o ileż uboższe byłoby jego życie i o ileż węższe horyzonty. Jednak ten sam pęd do poznawania i zgłębiania tajemnic świata może być zgubny i zabójczy. Od czasu przeczytania powieści Dana Simmonsa myślę o tym znacznie częściej. Ceną ludzkiej ciekawości świata i chęci odkrywania go jest śmierć i to wcale nie ta nagła i gwałtowna, ale często ta powolna, czająca się gdzieś w ukryciu, jakby czekała na właściwy moment.
Dan Simmons jest jednym z tych autorów, których prozę poznać trzeba, choćby z tego powodu, że pisze ciekawie i robi to naprawdę dobrze. Jego powieści mogą się spodobać miłośnikom fantastyki, sensacji, kryminału, a nawet dramatu. To typowe cegły, ale tak skonstruowane, że zapomina się o objętości, a po prostu pochłania kolejne rozdziały, chcąc się dowiedzieć, jakie będzie zakończenie.
Do tej pory przeczytałam, genialne moim zdaniem, Trupią otuchę i Drooda, teraz do tej grupy dołączył jeszcze Terror i widać, że autor przy tworzeniu swoich historii stosuje podobną zasadę. Faktyczne wydarzenia i historyczne postaci oplata nićmi fantastycznych, ponadzmysłowych motywów, które idealnie ze sobą współgrają. Z jednej strony otrzymujemy rzetelnie opisany, pełen ciekawych szczegółów świat przedstawiony, z interesującymi postaciami, z drugiej, wydarzenia, które, choć nierealne i niemożliwe, wydają się tak logiczne i prawdziwe, że trudno czasem określić, gdzie jest granica między jednym a drugim. Tak opowiedziana historia wciąga od początku do końca i co ważne, długo nie pozwala o sobie zapomnieć. Po lekturze Drooda, już nigdy nie spojrzę na Charlesa Dickensa tak jak dotąd, a wampiry i czasy II wojny światowej nabrały dla mnie, po przeczytaniu Trupiej otuchy, zupełnie innego wydźwięku.
Podobnie jest w przypadku powieści Terror. Tym razem autor zajął się historią ekspedycji badawczej.
Większość rozdziałów tej tragicznej w skutkach opowieści napisało samo życie, a literacka wyobraźnia Dana Simmonsa wypełniła białe plamy, tworząc zupełnie coś nowego.
Rok 1845. Era wypraw morskich trwa. Obiektem zainteresowania człowieka stają się rejony podbiegunowe. Zadaniem członków załogi dwóch okrętów HMS Erebus i HMS Terror będzie znalezienie Przejścia Północno-Zachodniego. Jest to na tyle ważne, że pozwoliłoby na opłynięcie Ameryki Północnej bez konieczności opływania wybrzeży Atlantyku i Pacyfiku. Kierownictwo wyprawy obejmuje sir John Franklin. Dowództwo jest dobrej myśli: okręty są starannie wykonane i doskonale wyposażone, a załoga odpowiednio dobrana. Jednak to, z czym przyjdzie się zmierzyć załodze, przejdzie ich najgorsze wyobrażenia.
Oczami poszczególnych członków załogi śledzimy losy bohaterów. Dzięki temu, że perspektyw mamy kilka, nie tylko lepiej poznajemy samych bohaterów, ale też całą sytuację. Gdy zaczynamy czytać, okręty od kilkunastu miesięcy tkwią uwięzione w lodzie. Życie załogi skupia się teraz na przykrej codzienności, która inaczej wygląda z punktu widzenia dowódców (John Franklin, Francis Crozier), a inaczej z punktu widzenia lekarzy okrętowych Goodsir), stewardów, czy matów.
Obojętnie jak starannie wyprawa nie byłaby przygotowana, okazuje się, że nic nie mogło przygotować bohaterów na to, z czym się tutaj spotkają. Autor starannie i drobiazgowo opisuje zmagania z zimnem, głodem, bezlitosną aurą oraz panoszącą się wszędzie beznadzieją, gdy stopniowo staje się jasne, że być może wiosną, lód wcale nie stopnieje. (Wiosną, dobre sobie).
Ale to nie wszystko. Bo w lodzie czai się coś jeszcze. Coś pierwotnego, nieuchwytnego, co wcale nie ma dobrych zamiarów, czego kule się nie imają, a lód, jakby nie był gruby, nie stanowi żadnego problemu.
Początkowo miałam trochę obaw, bo opis sugeruje tematykę bardziej przyjazną dla męskiego grona czytelników, ale były to niepotrzebne obawy. Powieść wciąga od pierwszych stron, a starannie budowane napięcie, nie pozwala się od książki oderwać. Jednocześnie, co bardzo lubię w tego typu historiach, czytelnik, chcąc nie chcąc, dowiaduje się mnóstwa ciekawych rzeczy na temat XIX-wiecznej żeglugi, ludzkiej mentalności w tamtych czasach oraz co najważniejsze, surowych i zabójczych warunków panujących na biegunie.
Nowe wydanie powieści jest wzbogacone nie tylko o mapy, ryciny i zdjęcia, dotyczące wyprawy. Na końcu książki znajduje się bardzo ciekawe posłowie autorstwa Grzegorza Rachlewicza z Wydziału Nauk Geograficznych i Geologicznych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor pokrótce przybliża czytelnikowi historię wypraw polarnych, których początek sięga XVI wieku.
Trudno mi nie zachęcać do sięgnięcia po tę pozycję. Obawiam się, że w swoim pobożnym zachwycie mogę nie być obiektywna, ale książka jest naprawdę godna uwagi i niesamowicie wciąga. Chylę czoła przed autorem, który naprawdę starannie zebrał materiał, a potem przełożył go na język literackich wydarzeń. Opisać coś tak, aby chciało się to czytać z wypiekami na twarzy, jest sztuką. Stworzyć historię, w której zacierają się granice między tym co rzeczywiste, a tym co ponadzmysłowe to prawdziwy kunszt.
Lektura Terroru to prawdziwa uczta duchowa. Polecam, bo naprawdę warto.
Kod Himmlera
„Kod Himmlera" to debiut, który – jak większość w Polsce – przeszedł bez echa. A szkoda, bo rzadko na polskim rynku pojawiają się podobne pozycje – zarówno pod względem umiejętności prowadzenia fabuły, jak i samej gatunkowości. Przemysław Piotrowski umiejętnie połączył w swojej powieści cztery gatunki, tworząc mroczną książkę z odniesieniami do II wojny światowej oraz tajemnic XX wieku.
Na okładce utrzymanej w morskim, seledynowym kolorze widać zakrwawioną dłoń, która wystaje spod śniegu. Taka kolorystyka z pewnością inspirowana jest tym, jak wygląda dzień na Antarktydzie, w mroźnym klimacie. Z oddali widać zarysy dwóch postaci, podążających w nieznanym kierunku. Już po okładce możemy stwierdzić, że będzie to mroczna historia, w której nie zabraknie krwi oraz trupów.
W 1943 w nazistowskich bunkrach Olbrzyma w Górach Sowich dochodzi do tragicznych wydarzeń. W 1947 komandosi brytyjscy oraz badacze zostają wysłani na Antarktydę, aby wypełnić tajną misję. Tylko jednemu marines udaje się przeżyć. Rok 2016, Polska. Tomasz Turczyński, dziennikarz sportowy Gazety Lubuskiej, po śmierci dziadka odnajdujenazistowskie dokumenty z czasów II wojny światowej, które odnalazł jego dziadek w kompleksie Olbrzyma. Mężczyzna postanawia rozwikłać zagadkę, która tak bardzo nurtowała jego ukochanego członka rodziny. Jednak szybko się okazuje, że Tomasz wplątuje się w bardzo niebezpieczną sytuację, w którą uwikłany jest niejeden rząd. A w tym samym czasie na Antarktydzie dochodzi do wyjątkowego odkrycia... Czy dziennikarzowi uda się dotrzeć do prawdy? Czy zdoła odkryć czego dotyczyła tajna nazistowska operacja?
Już za samą koncepcję stworzenia powieści należy autorowi przyklasnąć. Naprawdę wyjątkowy pomysł (choć z podobnymi zapewne wielu czytelników zetknęło się w literaturze zagranicznej) połączenia sensacji, thrillera, horroru i fantastyki zaowocował świetnym gatunkowym miszmaszem. Trzeba przyznać, że „Kod Himmlera" to opowieść bardzo dynamiczna, przepełniona zarówno szybką akcją, jak i bardzo dobrze napisanymi fragmentami dochodzenia do prawdy.
Piotrowski wykorzystał teorie spiskowe, XX-wieczne tajemnice, na których punkcie niejeden człowiek ma obsesję, postaci historyczne oraz istnienie tajnych organizacji rządowych. Przywołuje Himmlera, Wunderfafe, Anioła Śmierci, tajne eksperymenty Trzeciej Rzeszy i wykorzystywanie przez nazistów runów. Trzyma się faktów historycznych, a przy tym łączy je z domysłami oraz fantastycznymi koncepcjami. W całości, wszystkie te elementy, tworzą zagadkę tak intrygującą, że wciąga czytelnika do swojego świata nieprawdopodobności oraz sprawia, że na chwilę jesteśmy skłonni uwierzyć we wszystkie wydarzenia.
Przemysław Piotrowski postanowił, że jego bohater będzie miał podobny życiorys do niego samego. Sam autor urodzony w Zielonej Górze, niegdyś był dziennikarzem sportowym, a obecnie mieszka z żoną Kasią i pracuje w branży naftowej w Norwegii. Skoro można znaleźć tak wiele punktów stycznych przyglądając się wyłącznie suchym faktom, można założyć, że Tomasz Turczyński z pewnością prezentuje jakieś cechy Piotrowskiego.
Autor nie skupia się na zbytnio na psychologii postaci, co akurat w przypadku „Kodu Himmlera" wcale nie jest złym posunięciem. Jedynym zarzutem mogłoby stać się prezentowanie ich w czarno-białych barwach, z czego większość z nich przedstawiona została w samych superlatywach. Pobudki, którymi kieruje się Tomek, profesor oraz Kasia wydają się nieco naciągane, lecz w ostatecznym rozrachunku, biorąc pod uwagę atmosferę powieści, można te niuanse zignorować.
Polski pisarz nie stara się być zabawnym, zdystansowanym autorem, ale wywołał moją sympatię już na początku pierwszego rozdziału. Przez jeden akapit opowiada o tym, jak polska kadra piłkarska w 2015 i 2016 roku przeżywa pasmo sukcesów. Trudno przy takim pomyśle choćby się nie uśmiechnąć lub się rozczulić, prawda? Poczucie humoru jednak zanika wraz z rozwojem wydarzeń.
Oceniam książkę Piotrowskiego wysoko, dlatego że w porównaniu z innymi powieściami gatunkowymi na naszym rynku „Kod Himmlera" się wyróżnia. W tej debiutanckiej pozycji trudno dopatrzeć się nielogiczności, pewne rozwiązania fabularne można nazwać wręcz błyskotliwymi oraz nietuzinkowymi. Być może nie trafi do szerokiego grona odbiorców, lecz fanów czterech gatunków literackich czy miłośników tajemnic II wojny światowej powinna porwać.