No i wreszcie! Po 2042. dniach od premiery pierwszego tomu „Domu nocy" ukazała się ostatnia, dwunasta odsłona tegoż cyklu. Czytelnicy na całym świecie mogli w końcu objąć umysłem całość i docenić (lub nie) rozwój fabuły. Czy zakończenie warte było oczekiwania? Czy na jaw wyszły niespodziewane sekrety? Czy Zoey wreszcie się ustatkowała? Te pytania oraz wiele innych miały zostać rozwiane lekturą finału spod pióra duetu P.C. i Kristin Cast.
Jak na wielkie bum po sześciu latach, to okładka „Wyzwolonej" wypada wyjątkowo słabo. Bardzo ciemna, mało charakterystyczna, ginie w zestawieniu z jedenastoma starszymi siostrami. Wciąż posiada matowe i lśniące elementy oraz wypukły tytuł, ale to trochę za mało, by zrobić wrażenie na czytelniku, który wcześniej miał w dłoniach jedenaście (albo i więcej, licząc z dodatkowymi historiami) podobnych tomów. Przyznaję szczerze, że liczyłam na więcej.
Zoey trafia do więzienia, gotowa odseparować się od wszystkich wampirów i zginąć w męczarniach. Tymczasem Neferet wprowadza w życie swój ostateczny plan – pragnie stworzyć własną świątynie i tytułować się boginią. Manifestując siłę posiadanych umiejętności dopuszcza się coraz rozliczniejszych zabójstw. Tylko Zoey i jej krąg mogą pokonać mroczną uzurpatorkę. W ostatecznym starciu dobra ze złem, zwyciężyć może tylko jedna strona. Nie obejdzie się bez ofiar...
„Wyzwolona" powinna być jedną z tych powieści, których nie da się zapomnieć. Po tylu spotkaniach czytelnika z lawinami akcji, nagłymi zwrotami w fabule; po przetrwaniu rozlicznych dramatów i zgonów; w nagrodę za wytrwanie do tegoż jakże przeciąganego finału – po tym wszystkim „Wyzwolona" zdecydowanie powinna być niczym salwa najdroższych, chińskich sztucznych ogni. Tymczasem nie jest. Konstrukcją, sposobem budowania akcji i dawkowaniem napięcia nie różni się niemal niczym od poprzednich tomów. Równie dobrze mógłby powstać trzynasty, bo historia nie wydaje się definitywnie zamknięta. Nie ma więc przesadnie drogich fajerwerków. Ba, nie ma nawet zimnych ogni.
I znowu, tak jak w „Ujawnionej", najjaśniejszym punktem powieści okazuje się Neferet. Bogini, jak każe się tytułować, nie zna litości. Jest okrutna, bezkompromisowa i za wszelką cenę dąży do zrealizowania założonych celów. Do tego dochodzą jeszcze takie cechy jak przesadna wiara w swoje możliwości i ignorowanie sił przeciwnika. Chociaż Neferet dokonuje naprawdę niemiłosiernych morderstw, to jako jedyna z całej książki wydaje się być „ludzka". Jej konsekwencja, upór i wady czynią ją bardziej naturalną niż Zo-Mary Sue, która otwiera tę część jak ostatnia ofiara losu.
Trup rzecz jasna ścieli się gęsto, ale pozostali bohaterowie nie do końca to zauważają. Jedni przejmują się bardziej, inni mniej, ale w ogólnym rozrachunku zachowują się tak, jakby nie dostrzegali bilansu strat, jakie ponieśli od pierwszego tomu. Moja grupa studencka nie liczy nawet połowy osób, które zakończyły żywot na kartach „Domu nocy".
Językowo widać, że P. C. i Kristin Cast nieszczególnie przyłożyły się do tego finału. Absurdalność niektórych dialogów czy zwrotów bije miejscami wszystkie części cyklu razem wzięte. Co gorsza dochodzi również do najtragiczniejszej możliwej kombinacji, czyli pseudomłodzieżowego bełkotu z ckliwymi wyznaniami i mądrościami rodem z przerysowanych, zesterotypizowanych spotkań starożytnych filozofów. Nie wierzę w to, że autorki nie potrafiłyby zrobić tego lepiej.
Po „Wyzwolonej" zaczęłam cieszyć się, że to już koniec tej serii. Szczerze powiedziawszy, to po tak kiepskim finale wydawanej tyle lat serii, nie jestem pewna, czy kiedykolwiek jeszcze sięgnę po cokolwiek tychże autorek. Zwłaszcza, że ostatni obrazek finalnego tomu okazał się już tak kiczowaty i mdły, że książkę zamykałam z obrzydliwym posmakiem przedawkowania cukru. Nie mam nic przeciwko literaturze młodzieżowej, ale są jakieś granice. Abstrahując od kiepskich wzorców językowych, to kreacje bohaterów pozostawiają wiele do życzenia pod względem rówieśniczych autorytetów.