październik 05, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: historia

sobota, 11 czerwiec 2016 19:43

Korona

„Korona" to już piąty tom cyklu „Rywalki", natomiast drugi tom opowiadający o losach następczyni tronu, księżniczce Eadlyn, która, za namową rodziców, zdecydowała się zorganizować swoje własne eliminacje.

Ostatecznie została już tylko Elita i to zmniejszona z dziesięciu do sześciu osób. Eadlyn jednak wciąż nie wie kogo powinna wybrać, bo mimo że lubi każdego z chłopców to jednak żadnego nie darzy tym wyjątkowym, niezwykłym i niepowtarzalnym uczuciem jakim jest miłość. Wyboru natomiast będzie zmuszona dokonać szybciej niż przypuszczała, ponieważ w innym wypadku jej  osoba i pozycja mogą zostać w oczach narodu kompletnie zdyskredytowane.

Historia Eadlyn to taka lekka kontynuacja „Rywalek", która nie ma nic wspólnego z antyutopią, jaką była pierwotna trylogia. Kiera Cass postawiła w nowej powieści na bardziej dziewczęcą część całej fabuły i najważniejszym wątkiem stały się problemy oraz uczucia głównej bohaterki, a pojawiają się one na tle pięknych sukni i wystawnych przyjęć. W książce ukazane zostały przeróżne problemy, ale żaden z nich w najmniejszym nawet stopniu nie ocierał się o żadną akcję. Seria „Rywalki" w sequelu stała się powieścią romantyczno-obyczajową. Czy to coś złego? To już zależy wyłącznie od tego, na co liczyli czytelnicy i czego się po „Koronie" spodziewali...

Świat jest piękny i dobry, dlatego w książce Kiery Cass nie pojawiają się w ogóle antagoniści. Nie ma ich i już, a każdy bohater ma swoje podstawy działania i na swój sposób jest postacią pozytywną. Wszelkie problemy da się rozwiązać, ostatecznie można się z wszystkimi pogodzić i ufać, że jakby to nie wyglądało, to jednak działają w dobrej wierze. Ograniczenia wiekowe dla czytelników (a raczej w tym wypadku czytelniczek) w stosunku do pierwotnej trylogii „Rywalek" zmalały o kolejne kilka lat.

Powieść jest naprawdę śliczna i wyraźnie widać co pisarka chciała poprzez nią przekazać. Eadlyn zmieniła się, dojrzała, zaczęła darzyć zrozumieniem innych ludzi. Teraz znacznie bardziej przypomina swojego ojca, dla którego, mimo wszystko, najważniejszy był jego kraj i dobro ogółu, a nie jego własna wygoda. Książka została napisana w lekkim stylu i czyta się ją bardzo przyjemnie – od pierwszych do ostatnich stron.

!Spoiler! Okropnie zmartwił mnie brak jakiegoś zwrotu w życiu Aspena i Lady Lucy. Uważam, że już naprawdę zasłużyli sobie na te upragnione dzieci, a można by było obdarzyć ich nimi na przeróżne sposoby – mogliby chociażby otworzyć swój własny dom dziecka i pomagać ubogim sierotom. Cokolwiek proszę, bo ta sytuacja po prostu musi mieć happy end! !Spoiler!

„Korona" to lekkie i przyjemne podsumowanie całego cyklu, czekam teraz jednak na coś zupełnie innego, ponieważ mimo miłości jaką darzę wykreowaną w „Rywalkach" rzeczywistość, to uważam, że Kierę Cass stać na to, żeby się rozwijać i stworzyć kolejny, jeszcze lepszy cykl, na co będę z utęsknieniem czekała.

Dział: Książki
piątek, 27 maj 2016 09:19

Wyspa strachu

Wszyscy szukamy swojego raju na ziemi, miejsca, gdzie wszystkie troski pójdą w zapomnienie. Dla wielu to właśnie Gotlandia stała się oazą spokoju, ale... do czasu.

Zaczęło się od rozszarpanej w jednym z domku owcy. Później był zamordowany mężczyzna, rozcięty z chirurgiczną precyzją. Mieszkańcy Gotlandii zaczynają się bać, turyści w panice starają się uciec z wyspy. Inspektor policji Frederik Broman stara się zapanować nad coraz bardziej rozprzestrzeniającym się chaosem, walcząc zarówno na płaszczyźnie prywatnej, jak i zawodowej. Jak dorwać mordercę, który zaplanował każdy najmniejszy szczegół z niesamowitą precyzją?

Nie ukrywam, że opis z tyłu Wyspy strachu napędził mi niesamowitego... smaczku na tę pozycję. Morderca rozcinający swe ofiary na pół? W dodatku nieuchwytny? To coś zdecydowanie dla mnie. Oczywiście niemałe znaczenie miała w tym przypadku także okładka, bowiem jej mroczny klimat jeszcze bardziej zachęcał do zapoznania się z historią Frederika Bromana. Czy magnetyczny front kryje w sobie równie ciekawą treść?

Zdecydowanie tak. Od pierwszych stron autor serwuje czytelnikom owcze szczątki, by w dalszym ciągu zabrać go do bardziej krwawych spraw. Sprawa toczy się swoim torem, zaś policjanci nadają jej właściwy bieg; nie ma mowy o zbyt długim odpoczynku, gdy po wyspie grasuje psychopata. I chyba największy plus należy się panu Ostlundh za to, że ów krwawy twór jego wyobraźni naprawdę może nosić miano nieuchwytnego. Mimo, iż policja posiadała swoje typy, to mnie one jakoś specjalnie nie przekonywały- byłoby za łatwo. Autor tak skrzętnie opracował postać czarnego charakteru, że nikt nie wskazałby owej osoby jako sprawcy, do czasu otrzymania dowodów, oczywiście. Jedyne czego w tym przypadku mi zabrakło, to porządny motyw. Mgliste tłumaczenia o morderczej potrzebie serca jakoś nie do końca mnie przekonują, choć mam świadomość, iż nie zawsze jakieś wydarzenie z przeszłości musi budzić w sprawcy morderczy pierwiastek.

Autor pozwala nam zarówno towarzyszyć policji podczas poszukiwań, jak i serwuje czytelnikom wycinki z życia mordercy, choć tych jest w Wyspie strachu o wiele mniej. Właściwie te dwa lub trzy mini- rozdziały (może lepszym określeniem byłyby wstawki) nie wnoszą nic do naszych odczuć wobec psychopaty, ponieważ zawarte w nich zostały zaledwie szczątkowe wspomnienia, kilka emocji związanych z zabójstwami. Obraz mordercy jest dla czytelnika zamazany, niewyraźny; nie krystalizuje się żaden konkretny obraz, prócz jednego -i raczej już znanego- jest to człowiek z poważnymi zaburzeniami. Sprawca to -tak dla bohaterów tejże historii, jak i czytelnika- człowiek bez twarzy.

Ta pozycja zabrała mi dosyć dużo czasu, ale nie z tego powodu, o którym większość z Was w tym momencie pomyśli. Moim wytłumaczeniem jest brak czasu; historia nie ma tu nic do rzeczy. Ba, jest wręcz odwrotnie- śledztwo prowadzone przez Fredrika Bromana zapisało się w mojej pamięci jako niezwykle ciekawe, jedno z tych, które pamięta się dość długo po odłożeniu książki. Jak już wspominałam sprawa toczy się wartko, nie ma mowy o przestojach czy odpoczynku. Policja daje z siebie wszystko, choć prawdopodobnie kolejne trupy wskazują na coś zupełnie innego. A, co najważniejsze- w pewnym momencie sprawa robi się bardziej... osobista.

Myślę, iż Hakan Ostlundh swą Wyspą strachu zrobił bardzo dobre pierwsze wrażenie. Jeżeli kolejne tomy cyklu utrzymają poziom (a może nawet nieco go zawyżą, w co wierzę), to autor ma szansę na stanie się jednym z popularniejszych szwedzkich pisarzy. Grunt to umiejętność zbudowania odpowiedniej atmosfery, a panu Ostlundh znakomicie się to udało. Zdecydowanie jestem na tak!

 

 

Dział: Książki
poniedziałek, 23 maj 2016 18:30

Layers of fear

Tytuł „Layers of Fear", mimo że od jego premiery upłynęło już nieco czasu, wciąż nie schodzi z ust graczy na całym świecie. Trzeba przyznać, że to ogromny sukces, bowiem nieczęsto zdarza się, by akurat horror (i to horror polski) cieszył się tak powszechnym i długotrwałym zainteresowaniem. Ośmielę się nawet stwierdzić (jeżeli na wyrost, to tylko odrobinkę), że to jeden z najtrudniejszych gatunków, gdy wziąć pod uwagę potencjalne zadowolenie – tudzież jego brak – odbiorców. Chociaż z natury nie jestem strachliwa, a filmy o strzygach, duchach i zmutowanych mordercach łykam jak młody pelikan, śmiejąc się przy tym w głos, to mój kontakt z podobnymi grami zawsze należał do skomplikowanych. Jak skomplikowanych? A tak, że zwykle porzucałam „zabawę" po kilku minutach. Pamiętacie pierwszego „Dooma"? Lata temu potrafiłam jedynie poruszać się po planszy z latarką w dłoni i dokonywać aktów mordu wyłącznie przy jej pomocy. Na szczęście z wiekiem udało mi się wygrać ze strachem i teraz, chociaż się trzęsę i często patrzę na ekran przez palce, to kończę wszystkie rozpoczęte tytuły. Tak, jak ukończyłam „Layers of Fear". A łatwo nie było.

Produkt krakowskiego studia Bloober Team to horror FPP (z ang. first-person perspective), w którym gracz wciela się w postać artysty-malarza. Chociaż w tym miejscu chciałoby się o nim i jego historii napisać znacznie więcej, by potencjalnego odbiorcę tego tekstu zainteresować i zaintrygować, to trudno byłoby obejść się w podobnym opisie bez spoilerów, więc... Jedyne, co musicie wiedzieć, to to, że nasz bohater ma nie tylko mroczną i tajemniczą przeszłość, ale też w nietypowy sposób postrzega rzeczywistość. Chociaż słowo „nietypowy" niekoniecznie oddaje stopień przerażenia, jakiego z powodu tegoż postrzegania, doświadcza gracz.

Rozgrywka polega na eksplorowaniu przestrzeni domu bohatera i zbieraniu wskazówek w postaci fragmentów tekstowych (np. listów, wycinków z gazet itp.), wizualnych (np. fotografii czy rysunków) oraz różnorodnych przedmiotów. Te czynności pozwalają odtworzyć szokującą historię wymyśloną przez projektantów gry. Kolejne epizody rozdzielają krótkie filmiki dotyczące przeszłości głównej postaci lub jej aktualnej sytuacji. Dodatkowo, każdy etap rozgrywki poprzedza wizyta w pracowni malarskiej, w której bohater kończy swój najważniejszy obraz. Obraz, który tylko pozornie wydaje się na początku ckliwym landszaftem.

Malarstwo jest zresztą aspektem znacznie bardziej eksploatowanym w „Layers of fear" niż tylko poprzez uczynienie artystą głównego bohatera. Dom, w którym toczy się akcja gry, wypełniony jest po brzegi różnej maści obrazami. I to nie byle jakimi. Mroczne przestrzenie pękają w szwach od najznamienitszych dzieł z historii światowej sztuki. Jeżeli interesujecie się tematem, to wierzcie mi, że po zakończonej rozgrywce na wiele z nich nie spojrzycie już tak samo. A dlaczego?

Przestrzeń i wyposażenie kolejnych pokojów domu bohatera ulegają nieustannym przemianom. Co więcej, ów przemiany nasilają się i intensyfikują wraz z każdym kolejnym epizodem gry. Jak łatwo się domyślić po gatunku produkcji, nie są to przemiany przyjemne, a raczej odstręczające i budzące grozę. Wysypujące się z ramy jakiejś martwej natury, gnijące owoce, to drobnostka w porównaniu z tym, co dzieje się z niektórymi portretami. Przemieszczające się pokoje i zmiany lokacji po każdym otworzeniu drzwi, to nic, gdy zestawić rzecz z wpadaniem w pętlę zdarzeń, którą odwrócić może tylko... nie, nie zdradzę. Sama, przez kilkanaście czy kilkadziesiąt minut, musiałam znosić jazgot telefonu zanim zorientowałam się, jak się uwolnić z kleszczy tej schizofrenicznej przestrzeni.

Poza niesamowitą oprawą wizualną i intrygującą fabułą na gracza czekają jeszcze interesujące zagadki logiczne (chociaż nie w jakimś ogromnym natężeniu) oraz wgniatająca w fotel warstwa muzyczna. Początkowo wydaje się, że wszystkie te elementy należą do nudnych przeciętniaków, jednak historia tak naprawdę rozkręca się dopiero po ukończeniu wstępnego epizodu. Wtedy średniak nabiera rozpędu i wkrótce staje się jedną z najciekawszych gier ostatnich lat. Przynajmniej w swoim gatunku.

Niestety, nie obeszło się bez wad. Muszę przyznać, że „Layers of fear" dość szybko gracza nudzi. Kolejne epizody zasadzają się na podobnym schemacie konstrukcyjnym, tak, że wiadomo, kiedy mniej więcej nadejdzie finał rozdziału albo jak odnaleźć kolejną wskazówkę. Pod tym względem gra cierpi na tę samą wadę, co „Amnesia", która wraz z upływającymi na rozgrywce minutami, pozwalała się do siebie przyzwyczaić i traciła na mocy strachu. Wciąż jednak trzyma gracza przy ekranie chęć poznania puenty historii. No i może fakt, że mknie się przez „Layers of fear" jak burza – dla szczególnie niecierpliwych wystarczy i pięć godzin, by poradzić sobie ze wszystkimi epizodami. Dodam jeszcze, że Techland postarał się o wydanie edycji konesera. Zawiera ono: artbook, cyfrowy soundtrack, plakat oraz cyfrowy fankit. Wszystko to zdecydowanie wzbogaca rozgrywkę, a właściwie utrzymuje stan nią wywołany, jeszcze długo po wyłączeniu okna samego programu.

„Layers of fear" to zdecydowanie jeden z najciekawszych i najbardziej klimatycznych horrorów, w jakie dane mi było grać. Jasne, kilka rzeczy dałoby się jeszcze poaprawić – np. mnożąc ilość zagadek, czy starając się zaburzyć wypracowany dla rozdziałów schemat – niemniej to wciąż rozrywka w najwyższej półki. Jestem pewna, że zmrozi krew w żyłach nawet bardziej wymagającym z graczy. Szczególnie, jeżeli pozwolicie sobie na wkroczenie w ten nietypowy malarski świat już po zmroku i z słuchawkami na uszach.

Dział: Gry z prądem

Media Rodzina ogłosiła, że wyda po polsku edycję książkową scenariusza spektaklu pt. "Harry Potter i Przeklęte Dziecko Część Pierwsza i Druga", który niebawem wejdzie na deski londyńskiej sceny. Będzie to nowa historia autorstwa J.K. Rowling, Jacka Thorne'a i Johna Tiffany'ego, w adaptacji scenicznej Jacka Thorne'a.

Dział: Książki

Historia była jednym z moich szkolnych koszmarów. Wcale jednak nie ze względu na ogrom dat i nazwisk do spamiętania, a dlatego, że nudziły mnie niepomiernie wszystkie te wojny, akta, zmiany władzy. Bardziej niż meandry polityki oraz liczba ofiar tej czy innej bitwy interesowało mnie, jak żyli ludzie w dawnych czasach, czym się zajmowali, co mieli w domach i do czego dążyli. O tym w szkole dowiedziałam się niewiele, natomiast legendarna książka Władysława Łozińskiego właśnie takie szczegóły – choć okraszone autentycznymi aktami – obiecuje.

Dlaczego legendarna? Łoziński napisał „Prawem i lewem"  na początku XX wieku, a do dziś dzieło to pozostaje najbardziej dokładnym kompendium obyczajowości siedemnastowiecznej szlachty na Rusi Czerwonej, co podkreśla we wstępie do nowego wydania zmarły niedawno profesor Janusz Tazbir, nie mniejsza gwiazda na firmamencie nauk historycznych. „Prawem i lewem" to nie tylko lektura obowiązkowa przyszłych historyków, ale też źródło natchnienia twórczego – z pracy tej szeroko korzystał m.in. Jacek Komuda.

Wydawnictwo Iskry wznowiło książkę Łozińskiego w imponującej oprawie, o której nie sposób nie wspomnieć: potężne tomisko w pięknej oprawie robi wrażenie już na pierwszy rzut oka. Wydawcy dołożyli starań, by maksymalnie zbliżyć nowe wydanie do oryginału, a jednocześnie nie zapomnieli, że dzisiejszy czytelnik dysponuje nieco innym przygotowaniem – stąd na końcu książki wykaz użytych wyrażeń łacińskich. Przypisy końcowe zamiast dolnych (które mniej obeznanego czytelnika zazwyczaj przerażają), bogactwo oryginalnie użytych przez Łozińskiego ilustracji i objaśniający dzieje „Prawem i lewem" wstęp wskazują na chęć dotarcia do jak najszerszego kręgu odbiorców.

To się niewątpliwie udaje – i Iskrom, i samemu Łozińskiemu. Opierając się na aktach sądowych, historyk przedstawił fascynującą panoramę życia szlachty na Rusi Czerwonej – majętnych rodów, pospolitej szlachty i licznych awanturników, spośród których jednemu poświęcił szczególną uwagę. Mowa o Stanisławie Stadnickim zwanym „Diabłem Łańcuckim". Jeśli przez półtorej księgi autor snuje opowieść o procesach, porwaniach, waśniach i kompromisach, w której nadrzędne są tematy, nie osoby, to ostatnich kilka rozdziałów w całości poświęca Stadnickiemu. Nie kryje przy tym negatywnego stosunku do opisywanej postaci, co nie przeszkadza mu zaskakująco rzeczowo przedstawić życiorys „Diabła" i losy jego potomków.

Rozdziały o Stadnickim to moim zdaniem najciekawsza dla przeciętnego czytelnika część tego dzieła i choćby ze względu na nie warto się zainteresować pracą Łozińskiego. Historyk mimochodem udowadnia nieprzekonanym, że historia to nauka fascynująca, pełna barwnych postaci i zaskakujących zwrotów akcji niczym dobry thriller. O losach „Diabła" faktycznie czyta się tak, jakby to była powieść, a nie prawdziwa, „szkolna" historia, w dodatku zamieszczona w dziele, było nie było, naukowym. Łoziński nie traci kontaktu z faktografią, ale jednocześnie pisze żywym, emocjonalnym językiem, snuje iście sienkiewiczowską narrację, ożywiając na kartach swej książki ludzi, wydarzenia, rozgłos towarzyszący kolejnym wyczynom Stadnickiego. Autor nie stroni od pewnej dozy dydaktyzmu, co może szokować współczesnego czytelnika, przyzwyczajonego do nieco innego podejścia naukowców, ale jednocześnie ma niezwykle ożywczy charakter.

Historia według Łozińskiego nie ma wiele wspólnego z tym, czego uczymy się w szkole (czy nawet na studiach, o ile nie studiujemy historii właśnie). To opowieść o czasach, ludziach, obyczajach – tym bardziej imponująca, że sklejona praktycznie wyłącznie z akt sądowych. Nie sposób przejść obok tytanicznego trudu autora, tak jak nie sposób przejść w księgarni obok tak pięknie wydanego dzieła. Najbardziej zaskakuje, że to właściwie książka dla wszystkich – i profesjonalnych historyków, i studentów, i tych, którzy do nauk historycznych nie są przekonani, ale chcieliby dowiedzieć się więcej o faktycznym życiu szlachty na wschodnich rubieżach dawnej Polski. Pozostaje mi tylko dołączyć do zachwyconych głosów. „Prawem i lewem" nie zasługuje na nic innego.

Dział: Książki
sobota, 14 maj 2016 17:55

Gen Atlantydzki

Przepis na literacką teorię spiskową wydaje się logiczny. Trzeba tylko wziąć rzeczy pozornie do siebie nie pasujące i połączyć je tak, aby stworzyły nową jakość. Potem trzeba wykreować do tego bohaterów, którzy będą tę tajemnicę zgłębiać. Ich charakterologia nie musi być pogłębiona, bo bardziej liczy się poznawana przez nich, przysypana piaskami przeszłości tajemnica, której odkrycie może zmienić losy ludzkości. Ich zadaniem jest zatem działać, wpadać w tarapaty, które tylko przybliżają ich do odkrycia dziejowej teorii powstania i ewolucji ludzkości.

Jaki jest przepis A.G. Ridlle? Całkiem przystępny, choć na pozór motywy, którymi się posłużył nie mają ze sobą nic wspólnego. Mamy tu zatem ośrodek badań nad autyzmem dziecięcym i oddaną sprawie badaczkę, dla której liczą się dzieci, a nie statystyki. Ale badaczka nie może działać sama, bo jak by sobie poradziła? Potrzebny jest agent, który rozumie, że ważne jest dobro ludzkości i przedkłada je nad własne. Tych dwoje, Kate i David,  połączy siły w starciu z prastarą organizacją Immari, której celem jest pchnięcie ludzkości na wyższy poziom ewolucji, co będzie jednak wiązało się z zakończeniem wielu istnień. Co zwycięży: bezkompromisowy pęd do władzy i panowania czy zwykła ludzka empatia? To się okaże, a rezultaty będą zaskakujące.

Historia zaczyna się zwyczajnie, jak w każdej sensacji. Nieznani napastnicy napadają na ośrodek badań nad autyzmem, a ich celem są badane dzieci. W samym sercu Antarktydy prowadzone są odwierty warte miliardy dolarów i wcale nie chodzi tu o poszukiwanie źródeł ropy. Pozornie te wydarzenia nie mają ze sobą nic wspólnego, jednak przy bliższym przyjrzeniu, co też czynimy oczami Kate i Davida, okazuje się, że wszystko to zmierza do jednego makabrycznego odkrycia, które na zawsze zmieni oblicze świata i ludzkości.
Czym jest tajemniczy Dzwon i dlaczego badane ciała członków eksperymentu nie nadają się już do żadnych pośmiertnych oględzin? Co wspólnego ma z tym autyzm dziecięcy i czy legendarna Atlantyda naprawdę istniała?
Jednego nie można odmówić autorowi powieści: bujnej, a zarazem logicznej wyobraźni.

Klimatem powieść bardzo przypomina historie autorstwa Dana Browna. Stara tajemnica, jej strażnicy, czyli ci dobrzy i ci źli, którzy kierując się własnym widzimisię, chcą zmienić losy ludzkości na własną modłę. Mamy tu zatem szalone pościgi, krytyczne sytuacje, w których bohaterowie są zmuszeni do poświęceń i nie lada wysiłku oraz krok po kroku odkrywane tajemnice i powiązania. Okazuje się bowiem, że choć na pierwszy rzut oka tych powiązań nie widać, to są one dość skomplikowane, co miało zapewne tylko udramatycznić całą historię. Krótkie rozdziały sprawiają, że książkę czyta się szybko, można ją odłożyć i zacząć na nowo lekturę w dowolnym  momencie.
Nie jestem tylko do końca przekonana, czy dobrym posunięciem autora było tworzenie serii, zamiast jednotomowej powieści. Takie pomysły najlepiej realizować w jednym tomie, gdyż inaczej cała koncepcja może ulec rozmyciu, a wtedy już takiego wrażenia na czytelniku nie zrobi. A. G. Ridlle zdecydował się na trylogię i szczerze mówiąc, nie wiem, co z tego wyniknie. Jestem jednak otwarta na nowe pomysły i autorskie rozwiązania, więc zanim wystawię ocenę, zaczekam na kontynuację. Polecam czytelnikom, lubiącym teorie spiskowe, dotyczące początków ludzkości, ukryte w miejscu, którego ludzkie oko nie jest w stanie zbadać.

Dział: Książki
czwartek, 12 maj 2016 16:24

Diabelski urok

„A w tej wiosce – czy nam się podoba, czy nie – jesteśmy już od lat na wyprzódki obserwowani, podglądani i sterowani... bez końca i początku"

Czasy PRL-u, gra polityczna z Niemcami Zachodnimi i ZSRR, przyjazd ważnego gościa i nieoczekiwana zbrodnia. Czego można chcieć więcej?

Autorem książki jest Janusz Rolicki, urodzony w 1938r. w Wilnie – pisarz, dziennikarz i komentator. Były redaktor „Polityki" i Kultury oraz redaktor naczelny publicystyki kulturalnej i szef programowy do spraw artystycznych Telewizji Polskiej. Należał do PZPR, jednak po ogłoszeniu stanu wojennego złożył legitymację. W sumie wydał 15 książek. Jest mężem i ojcem.

Wiadomość o wizycie wiceszefa Związki Pisarzy Radzieckich, a jednocześnie bliskiego przyjaciela towarzysza Breżniewa, Josipa Kałakaszy wraz z rodziną, w Warszawskiej redakcji „Nowej Myśli" wywołuje wielkie poruszenie. Gość ma spędzić w Polsce dwa tygodnie zwiedzając najlepsze hotele i w pełni korzystając z bogatego asortymentu polskich sklepów, i targów. Głównym celem podróży okazuje się być tajemnicza książka. Jednak dochodzi do niespodziewanych komplikacji. Czy wszyscy wyjdą z tego cało?

W „Diabelskim uroku" historia opowiadana jest z kilku punktów widzenia, przez co możemy bliżej poznać myśli i sposób działania poszczególnych postaci, jednak czasami ich wewnętrzne monologi aż szkoda czytać. Akcja rozgrywa się głównie w Warszawie i Zakopanem. Jednym z głównych problemów, z jakimi muszą zmierzyć się bohaterowie jest wydanie książki przywiezionej przez towarzysza Kałakaszę i odkrycie jej prawdziwego pochodzenia. Zagraniczny gość wcale nie chce im tego ułatwić.

Rolicki wprowadza nas w świat Polski Ludowej i jej intryg w całej okazałości. Pokazuje układy, jakie w tamtych czasach panowały i to, jak jedna decyzja może diametralnie wpłynąć na dalsze losy bohaterów. Książka zawiera różne smaczki, które wiążą się z PRL-em takie jak herbata Ulung czy „dostępność" produktów w sklepach dla zwykłych szarych ludzi i dla tych, którzy według rządzących coś znaczyli. Dość zaskakujące okazuje się być zakończenie, nie należy ono jednak do prawdopodobnych. Nagle pojawiają się nowe postacie, śledztwo posuwa się naprzód w błyskawicznym tempie, a motyw i działania zbrodniarza wydają się niewiarygodne. Kilka stron przed rozstrzygnięciem sprawy nie byłabym w stanie domyślić się jakie będzie jej zakończenie. Dopiero po ostatniej stronie musiałam pogodzić się z faktami. Gdyby wątek samego śledztwa byłby bardziej rozwinięty książka mogłaby okazać się bardzo ciekawym kryminałem.

Utwór jest napisany raczej drętwo i niestety dosyć sztucznie. Akcja książki toczy się bardzo powoli i jakby ociężale. Uparcie czekałam na jakiś zwrot akcji, nagłe przyspieszenie czy choćby nutkę napięcia. Niestety się nie doczekałam. Sama nie wiem do jakiego gatunku zaliczyłabym tę książkę. Pomysł wskazywałby na sensację powiązaną z kryminałem, ale w sumie nie zaliczyłabym jej do żadnego z tych gatunków. Na kryminał jest tu zbyt mało wątków detektywistycznych, na sensację zaś zbyt mało akcji.
Powieść czyta się całkiem wygodnie, co gwarantuje dość duża, przyjemna czcionka. Okładkę uważam za nieudaną. Jest dość tandetna. Za zdecydowanie pozytywny uważam pomysł z mini słowniczkiem na „skrzydełku".

Sama tematyka książki mi się spodobała. Osoby na wysokich stanowiskach politycznych, intrygi i śledztwo międzynarodowe, a to wszystko umieszczone w świecie PRL. Jednak z jego wykonaniem było już trochę gorzej.

Dział: Książki

Już 20 czerwca zadebiutuje prequel legendarnej strategii - Homeworld: Deserts of Kharak. Wydawnictwo Techland dostarczy na polski rynek kolejne bogate wydanie pudełkowe, którego szczegóły mamy przyjemność ujawnić już dziś. Homeworld: Deserts of Kharak w „Edycji Morza Wydm" to jedyne pudełkowe wydanie gry na świecie.

Dział: Z prądem
czwartek, 12 maj 2016 14:37

Syrena

Dlaczego jesień? (...) Chyba lubię zmiany. To, że wszystko wygląda jakby umierało, ale jednocześnie jest prześliczne. Poza tym jest przewidywalna. Zima potrafi być zbyt zimna, wiosna za mokra, a lato za suche, ale jesień jest zawsze piękna.

Kahlen miała dziewiętnaście lat gdy jej statek zatonął i została syreną - córką na służbie Matki Ocean. Dostała drugą szansę i zupełnie nowe życie. Gdy odsłuży sto lat, będzie mogła wrócić do swojej ludzkiej codzienności i będzie ponownie wolna, ale nie pozostaną jej żadne wspomnienia. Dziewczyna, mimo że kocha swoje siostry i nowa matkę, przez cały czas marzy o romantycznej miłości, a gdy ją wreszcie spotyka, okazuje się, że do odsłużenia zostaje jej jeszcze całe, okrutne dziewiętnaście lat.

„Syrena" to najbardziej romantyczna i niewinna historia o miłości jaką kiedykolwiek w życiu czytałam. Powieść jest lekka, przyjemna i pełna wdzięku. Nie ma w niej antagonistów. Kiedy dzieją się złe rzeczy są one po prostu wymogiem naturalnego porządku świata, a bohaterowie nie mają na nie zbyt wielkiego wpływu.

A pragnąłem mojej cichej dziewczyny, dziewczyny, która zwracała uwagę na to, co mówiłem, czego chciałem - jedynej osoby, która wiedziała jak mnie traktować. Dziewczyny, która nie wstydziła się moich ubrań, mojej pracy ani mojego skutera, której nie obchodziło, czy jestem bogaty, czy biedny. Uroczej, niewinnej, wybaczającej wszystko dziewczyny, która śmiała się nawet z moich najgorszych żartów, która nie zmuszała mnie, żebym był radosny, gdy chciałem chwili spokoju. Dziewczyny, o której wiedziałem od chwili, gdy jej dotknąłem, że powinna być moja.

Mimo jednak niewątpliwego uroku jaki zawarty został na stronach powieści, nie jest to książka doskonała. Pisarce nie udało się uniknąć dłużyzn, a nawet więcej - ponad sto początkowych stron zostało stworzone w pełen uroku, ale niestety dość nieciekawy sposób. Później też niewiele się dzieje, a cała opowieść od początku do końca jest prześliczna, wzruszająca, nieco smutna, melancholijna i piękna, ale właściwie ciężko powiedzieć, żeby coś się w niej działo. Sięgając po „Syrenę" o wartkiej akcji możesz zwyczajnie zapomnieć.

„Syrena" nawet w najmniejszym stopniu nie przypomina pozostałych książek spod pióra Kiery Cass. To barwna baśń dla wielbicieli miłosnych uniesień. Kahlen jest cudowna, Aisling również. Ich historia jest przepiękna. Całość jest wzruszająca, a czytanie można porównać do jedzenia waty cukrowej. W małych ilościach jest przepyszna - w zbyt dużych, zaczyna mdlić. Na szczęście „Syrena" to osobna, skończona powieść, która liczy sobie niespełna czterysta stron, więc jeżeli o mnie chodzi, to z lektury byłam naprawdę zadowolona - chyba od dawna brakowało mi tego typu książki. Jeżeli, jako czytelnik, jesteś osobą spragnioną piękna, ciepła i miłości, i masz ochotę przeczytać prześliczną baśń, to „Syrena" będzie historią stworzoną idealnie dla Ciebie.

Dział: Książki
sobota, 07 maj 2016 20:10

Krótka instrukcja obsługi psa

Kiedy dziennikarz śledczy bierze się do pisania powieści opartej na faktach znanych mu z pracy, można się spodziewać kawałka soczystej prozy z pikantnym dodatkiem ściśle tajnych szczegółów. Tego też oczekiwałam od fabularnego debiutu Krzysztofa M. Kaźmierczaka, tym bardziej, że został on napisany na podstawie śledztwa w głośnej sprawie zabójstwa Jarosława Ziętary. Poprzeczka zawisła bardzo wysoko – czy autor ją przeskoczył?

„Krótka instrukcja obsługi psa" to faktycznie krótka historia porwania i zabójstwa dziennikarza, które uchodzi uwagi państwowych służb prawa i porządku, za to staje się obsesją księdza-byłego SB-ka, milicjanta w stanie spoczynku (obecnie detektywa), a także jego eksmałżonki, która doskonale odnalazła się w policji. Po drugiej stronie barykady stoją ludzie „bez twarzy" – „Dobry", „Zły", „Rus" i inni. Nie mają imion, nie mają charakterystyki, są po prostu wcieleniem zła. Państwo nie robi nic, by ich powstrzymać, a sprawa dziennikarza to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Nie trzeba być wróżbitą, żeby zrozumieć, że wysiłki zaledwie kilku osób dążących do odkrycia prawdy są z góry skazane na niepowodzenie... Prawda? To oczywiste stwierdzenie walczy z oczekiwaniem typowo powieściowego happy endu, a rezultat musicie już poznać sami. Jeżeli, oczywiście, zechcecie.

Z dystansem podchodzę do blurbów, ale trudno się oprzeć urokowi zapowiedzi: „Zaskakująca intryga, filmowe tempo i zwroty akcji". Możecie więc wyobrazić sobie moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że intryga nie ma w sobie nic zaskakującego, a tempo spowalnia kompletna nieokreśloność, w której dryfują wydarzenia (brak nazwisk, nazw miejscowości, brak jakiegokolwiek konkretu – są jacyś ludzie, jakieś ustawy, jakieś zarzuty, nawet zabójstwo jest zaledwie „jakieś"). Z kolei zwroty akcji, jakkolwiek istnieją, zostały przez autora skutecznie zamordowane brakami warsztatowymi. Książka sprawia wrażenie bardzo wstępnego szkicu powieści, takiego, który nie tylko nie widział redakcji i korekty, ale nawet czytelnika testowego.

Ot, spójrzmy na zdanie ze strony 67: „Powiedziała mu, że według niej z dużym prawdopodobieństwem autor [anonimu] nie był mitomanem, tylko faktycznie dysponował informacjami dotyczącymi sprawy Dziennikarza i interesowaniem się nim przez Służbę". To zdanie dobrze obrazuje główne grzechy tej powieści:

1)      Brak imion i nazwisk (z nielicznymi wyjątkami). Można, owszem, nazwać bohaterów po prostu Ona, On, Dziennikarz, Ten Zły, tylko że żeby taki zabieg wybronić, potrzeba ogromnego kunsztu pisarskiego. Inaczej czytelnik dostaje nadmiar zaimków i śladowe ilości konkretów.

2)      Niedobór konkretów wiąże się z wieczną niepewnością. Mamy więc określenia takie jak „duże prawdopodobieństwo", „może warto spróbować", „pewien problem". Co jest nie tak z tymi sformułowaniami? Same w sobie nie są złe, ale nadmiar nieokreśloności to najgorsze, co może spotkać powieść sensacyjną (a do takiej „Krótka instrukcja..." aspiruje). W takich utworach nie ma miejsca na wahanie, ma się lać krew, ma być dużo akcji, strzelanin, pościgów i niewiele czasu na refleksję. Tymczasem wskutek nieokreśloności to właśnie refleksja dominuje, co gorsza, nie prowadzi ona kompletnie do żadnych wniosków, a sformułowania wyrażające niepewność nie wyglądają na użyte celowo, by czytelnik zastanowił się nad historią, lecz stanowią element maniery pisania autora.

3)      Styl. Powieść różni się od informacji prasowej. Takie zdanie mogłoby ostatecznie przejść w prasie (chociaż „interesowanie się" brzmi jak okropna nowomowa), ale dla powieści sensacyjnej, która winna kipieć od emocji, jest zdecydowanie zbyt suche. Za dużo informacji, za mało emocji, na poziomie strukturalnym zaś przeszkadza konstrukcja rzeczownikowa oraz sformułowanie typowe dla bardziej formalnych tekstów („dysponował informacjami"). Czy naprawdę nie brzmiałoby lepiej: „...nie był mitomanem, tylko faktycznie wiedział coś o sprawie Dziennikarza i o tym, że interesuje się nim Służba"?

Na przykładzie jednego zdania widać, czego można się po „Krótkiej instrukcji..." spodziewać. Niestety, przerabianie reportażu na powieść nie polega na usuwaniu wszelkich nazw własnych i mamieniu czytelnika ochłapami, jak gdyby chciało się powiedzieć: „a jeśli chcesz wiedzieć, co dokładnie się wydarzyło, przeczytaj moją książkę o sprawie, która stała się kanwą tego tekstu". To tak po prostu nie działa. Wymęczyłam się przy tej powieści, skończyłam ją z poczuciem znudzenia i rozczarowania. Podczas lektury nie martwiłam się o bohaterów (byli mi najzupełniej obojętni), nie skakała mi adrenalina (styl zdusił w zarodku wszelkie napięcie), nie interesowało mnie, co będzie dalej. Doczytałam tylko z poczucia obowiązku, a to chyba najgorsza możliwa rekomendacja dla książki. Jeżeli macie wolne popołudnie, lepiej poczytajcie o samej sprawie Jarosława Ziętary, na pewno będzie to bardziej emocjonująca lektura niż „Krótka instrukcja obsługi psa".

Dział: Książki