lipiec 03, 2024

Rezultaty wyszukiwania dla: historia

czwartek, 12 maj 2016 14:37

Syrena

Dlaczego jesień? (...) Chyba lubię zmiany. To, że wszystko wygląda jakby umierało, ale jednocześnie jest prześliczne. Poza tym jest przewidywalna. Zima potrafi być zbyt zimna, wiosna za mokra, a lato za suche, ale jesień jest zawsze piękna.

Kahlen miała dziewiętnaście lat gdy jej statek zatonął i została syreną - córką na służbie Matki Ocean. Dostała drugą szansę i zupełnie nowe życie. Gdy odsłuży sto lat, będzie mogła wrócić do swojej ludzkiej codzienności i będzie ponownie wolna, ale nie pozostaną jej żadne wspomnienia. Dziewczyna, mimo że kocha swoje siostry i nowa matkę, przez cały czas marzy o romantycznej miłości, a gdy ją wreszcie spotyka, okazuje się, że do odsłużenia zostaje jej jeszcze całe, okrutne dziewiętnaście lat.

„Syrena" to najbardziej romantyczna i niewinna historia o miłości jaką kiedykolwiek w życiu czytałam. Powieść jest lekka, przyjemna i pełna wdzięku. Nie ma w niej antagonistów. Kiedy dzieją się złe rzeczy są one po prostu wymogiem naturalnego porządku świata, a bohaterowie nie mają na nie zbyt wielkiego wpływu.

A pragnąłem mojej cichej dziewczyny, dziewczyny, która zwracała uwagę na to, co mówiłem, czego chciałem - jedynej osoby, która wiedziała jak mnie traktować. Dziewczyny, która nie wstydziła się moich ubrań, mojej pracy ani mojego skutera, której nie obchodziło, czy jestem bogaty, czy biedny. Uroczej, niewinnej, wybaczającej wszystko dziewczyny, która śmiała się nawet z moich najgorszych żartów, która nie zmuszała mnie, żebym był radosny, gdy chciałem chwili spokoju. Dziewczyny, o której wiedziałem od chwili, gdy jej dotknąłem, że powinna być moja.

Mimo jednak niewątpliwego uroku jaki zawarty został na stronach powieści, nie jest to książka doskonała. Pisarce nie udało się uniknąć dłużyzn, a nawet więcej - ponad sto początkowych stron zostało stworzone w pełen uroku, ale niestety dość nieciekawy sposób. Później też niewiele się dzieje, a cała opowieść od początku do końca jest prześliczna, wzruszająca, nieco smutna, melancholijna i piękna, ale właściwie ciężko powiedzieć, żeby coś się w niej działo. Sięgając po „Syrenę" o wartkiej akcji możesz zwyczajnie zapomnieć.

„Syrena" nawet w najmniejszym stopniu nie przypomina pozostałych książek spod pióra Kiery Cass. To barwna baśń dla wielbicieli miłosnych uniesień. Kahlen jest cudowna, Aisling również. Ich historia jest przepiękna. Całość jest wzruszająca, a czytanie można porównać do jedzenia waty cukrowej. W małych ilościach jest przepyszna - w zbyt dużych, zaczyna mdlić. Na szczęście „Syrena" to osobna, skończona powieść, która liczy sobie niespełna czterysta stron, więc jeżeli o mnie chodzi, to z lektury byłam naprawdę zadowolona - chyba od dawna brakowało mi tego typu książki. Jeżeli, jako czytelnik, jesteś osobą spragnioną piękna, ciepła i miłości, i masz ochotę przeczytać prześliczną baśń, to „Syrena" będzie historią stworzoną idealnie dla Ciebie.

Dział: Książki
sobota, 07 maj 2016 20:10

Krótka instrukcja obsługi psa

Kiedy dziennikarz śledczy bierze się do pisania powieści opartej na faktach znanych mu z pracy, można się spodziewać kawałka soczystej prozy z pikantnym dodatkiem ściśle tajnych szczegółów. Tego też oczekiwałam od fabularnego debiutu Krzysztofa M. Kaźmierczaka, tym bardziej, że został on napisany na podstawie śledztwa w głośnej sprawie zabójstwa Jarosława Ziętary. Poprzeczka zawisła bardzo wysoko – czy autor ją przeskoczył?

„Krótka instrukcja obsługi psa" to faktycznie krótka historia porwania i zabójstwa dziennikarza, które uchodzi uwagi państwowych służb prawa i porządku, za to staje się obsesją księdza-byłego SB-ka, milicjanta w stanie spoczynku (obecnie detektywa), a także jego eksmałżonki, która doskonale odnalazła się w policji. Po drugiej stronie barykady stoją ludzie „bez twarzy" – „Dobry", „Zły", „Rus" i inni. Nie mają imion, nie mają charakterystyki, są po prostu wcieleniem zła. Państwo nie robi nic, by ich powstrzymać, a sprawa dziennikarza to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Nie trzeba być wróżbitą, żeby zrozumieć, że wysiłki zaledwie kilku osób dążących do odkrycia prawdy są z góry skazane na niepowodzenie... Prawda? To oczywiste stwierdzenie walczy z oczekiwaniem typowo powieściowego happy endu, a rezultat musicie już poznać sami. Jeżeli, oczywiście, zechcecie.

Z dystansem podchodzę do blurbów, ale trudno się oprzeć urokowi zapowiedzi: „Zaskakująca intryga, filmowe tempo i zwroty akcji". Możecie więc wyobrazić sobie moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że intryga nie ma w sobie nic zaskakującego, a tempo spowalnia kompletna nieokreśloność, w której dryfują wydarzenia (brak nazwisk, nazw miejscowości, brak jakiegokolwiek konkretu – są jacyś ludzie, jakieś ustawy, jakieś zarzuty, nawet zabójstwo jest zaledwie „jakieś"). Z kolei zwroty akcji, jakkolwiek istnieją, zostały przez autora skutecznie zamordowane brakami warsztatowymi. Książka sprawia wrażenie bardzo wstępnego szkicu powieści, takiego, który nie tylko nie widział redakcji i korekty, ale nawet czytelnika testowego.

Ot, spójrzmy na zdanie ze strony 67: „Powiedziała mu, że według niej z dużym prawdopodobieństwem autor [anonimu] nie był mitomanem, tylko faktycznie dysponował informacjami dotyczącymi sprawy Dziennikarza i interesowaniem się nim przez Służbę". To zdanie dobrze obrazuje główne grzechy tej powieści:

1)      Brak imion i nazwisk (z nielicznymi wyjątkami). Można, owszem, nazwać bohaterów po prostu Ona, On, Dziennikarz, Ten Zły, tylko że żeby taki zabieg wybronić, potrzeba ogromnego kunsztu pisarskiego. Inaczej czytelnik dostaje nadmiar zaimków i śladowe ilości konkretów.

2)      Niedobór konkretów wiąże się z wieczną niepewnością. Mamy więc określenia takie jak „duże prawdopodobieństwo", „może warto spróbować", „pewien problem". Co jest nie tak z tymi sformułowaniami? Same w sobie nie są złe, ale nadmiar nieokreśloności to najgorsze, co może spotkać powieść sensacyjną (a do takiej „Krótka instrukcja..." aspiruje). W takich utworach nie ma miejsca na wahanie, ma się lać krew, ma być dużo akcji, strzelanin, pościgów i niewiele czasu na refleksję. Tymczasem wskutek nieokreśloności to właśnie refleksja dominuje, co gorsza, nie prowadzi ona kompletnie do żadnych wniosków, a sformułowania wyrażające niepewność nie wyglądają na użyte celowo, by czytelnik zastanowił się nad historią, lecz stanowią element maniery pisania autora.

3)      Styl. Powieść różni się od informacji prasowej. Takie zdanie mogłoby ostatecznie przejść w prasie (chociaż „interesowanie się" brzmi jak okropna nowomowa), ale dla powieści sensacyjnej, która winna kipieć od emocji, jest zdecydowanie zbyt suche. Za dużo informacji, za mało emocji, na poziomie strukturalnym zaś przeszkadza konstrukcja rzeczownikowa oraz sformułowanie typowe dla bardziej formalnych tekstów („dysponował informacjami"). Czy naprawdę nie brzmiałoby lepiej: „...nie był mitomanem, tylko faktycznie wiedział coś o sprawie Dziennikarza i o tym, że interesuje się nim Służba"?

Na przykładzie jednego zdania widać, czego można się po „Krótkiej instrukcji..." spodziewać. Niestety, przerabianie reportażu na powieść nie polega na usuwaniu wszelkich nazw własnych i mamieniu czytelnika ochłapami, jak gdyby chciało się powiedzieć: „a jeśli chcesz wiedzieć, co dokładnie się wydarzyło, przeczytaj moją książkę o sprawie, która stała się kanwą tego tekstu". To tak po prostu nie działa. Wymęczyłam się przy tej powieści, skończyłam ją z poczuciem znudzenia i rozczarowania. Podczas lektury nie martwiłam się o bohaterów (byli mi najzupełniej obojętni), nie skakała mi adrenalina (styl zdusił w zarodku wszelkie napięcie), nie interesowało mnie, co będzie dalej. Doczytałam tylko z poczucia obowiązku, a to chyba najgorsza możliwa rekomendacja dla książki. Jeżeli macie wolne popołudnie, lepiej poczytajcie o samej sprawie Jarosława Ziętary, na pewno będzie to bardziej emocjonująca lektura niż „Krótka instrukcja obsługi psa".

Dział: Książki

18 maja odbędzie się premiera najnowszej książki z uniwersum WarCraft. Książka autorstwa Christie Golden będzie nosiła tytuł "Warcraft: Durotan".

Dział: Książki
niedziela, 01 maj 2016 12:26

Jakby nikogo nie było

XX wiek był bez wątpienia tym, który przyniósł najbardziej krwawe żniwo konfliktów zbrojnych prowadzonych na nieznaną wcześniej skalę. I o ile o obu wojnach światowych powiedziano już niemal wszystko, co powiedzieć się dało, skatalogowano je, opisano oprawców i ofiary, o tyle pozostaje wiele konfliktów, których osąd wciąż wzbudza kontrowersje. Należy do nich wojna w Bośni i Hercegowinie, podczas której doszło do masakry w Srebrenicy – i tego właśnie ludobójstwa dotyczy oparta na faktach powieść Marco Maginiego.

„Jakby nikogo nie było" to fabularyzowana historia procesu jedynego żołnierza serbskich oddziałów paramilitarnych, który przyznał się do winy przed Trybunałem Haskim -  Dražena Erdemovicia. W krótkiej powieści Maginiego opowieść o wojennych przejściach pół-Serba, pół-Chorwata splata się z relacją Dirka, żołnierza sił pokojowych ONZ, tzw. Błękitnych Beretów, a także z zapisem wątpliwości hiszpańskiego sędziego, członka Trybunału. Trzy przeplatające się narracje, trzy punkty widzenia na to samo zdarzenie – i trzy osądy, z których żaden nie jest do końca pewny. Włoski autor pokazuje, jak bardzo różnią się spojrzenia na bałkańską wojnę domową – i że jednoznaczne uznanie Serbów za jedynych winnych to tak naprawdę droga donikąd, wyrok wydany wyłącznie dla uspokojenia sumień.

Książka liczy raptem 240 stron, na których Magini zaledwie szkicuje sytuację, skupiając się na emocjach towarzyszących każdemu z prowadzonych przez niego bohaterów bardziej niż na faktach czy dokładnych opisach wojennych działań. Charakterystyki głównych postaci są podane między słowami, mimochodem, dla podkreślenia, że tak naprawdę nie mają żadnego znaczenia dla fabuły. Romeo González mógłby być jakimkolwiek sędzią, Dirk – jakimkolwiek żołnierzem ONZ, a Dražen – jakimkolwiek uczestnikiem działań wojennych. Kogo widzimy w istocie? Nie wyróżniających się w tłumie bohaterów, tylko targanego zrozumiałymi wątpliwościami przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości, cudzoziemskiego żołnierza, który dusi się atmosferą nieswojej wojny (i w pewien sposób pogardza wszystkimi stronami konfliktu jako obcymi, gorszymi), oraz młodego męża i ojca, zaciągniętego na front wbrew woli, zbyt wrażliwego i nieprzygotowanego na okrucieństwa wojny, a jednocześnie zdeterminowanego, by przetrwać za wszelką cenę.

W „Jakby nikogo nie było" nieśmiało pobrzmiewa kontrowersyjna teza: to, co znamy jako bohaterstwo, to tak naprawdę egoizm. Jeden z sędziów Trybunału wykazuje się odwagą i wyraża odmienne stanowisko – by zaprzepaścić swoje starania przez pychę. Okazuje się, że proces Erdemovicia traktuje on jak pole do popisu, zyskania uznania tłumów i zaspokojenia własnej próżności. „Bohaterskie" działania Dirka prowadzą do nieuchronnej klęski. Z kolei to, co mogłoby być bohaterstwem w przypadku Dražena – odmowa wykonania rozkazu i dokonania egzekucji bośniackich Muzułmanów – zostaje zdemaskowane jako egoizm. Jeśli nie on, ktoś inny pociągnąłby za spust, a heroizm jednego żołnierza spowodowałby tylko przedłużenie agonii przyszłych ofiar. Dražen zostałby bohaterem wyłącznie we własnych oczach, ponieważ w żaden sposób nie mógł zatrzymać wojennej machiny.

Gdy czytałam powieść Maginiego, takie postawienie istoty bohaterstwa wydawało mi się szukaniem prostych odpowiedzi na trudne pytania. Chociaż mój stosunek do bośniackiego konfliktu różni się od opinii wielu przedstawicieli zachodniej cywilizacji, irytowało mnie, że jedyna pozytywna postać „Jakby nikogo nie było" to właśnie skazany żołnierz serbskiego oddziału. Maginiemu nie wystarczył dramatyzm prawdziwej sytuacji, musiał dodać swojej powieści hollywoodzkiego posmaku: przedstawić męki Dražena, „obcego" wśród „swoich" żołnierzy, bezwzględnie zachowującego człowieczeństwo i reagującego fizycznym niedomaganiem na postępowanie wbrew sobie... Czy da się tak zachować na wojnie? Czy ten lukier jest potrzebny? Książka zdaje się krzyczeć: „Słuchajcie, ten chłopak jest niewinny, on nie chciał źle, to świat jest zły! Nie skazujcie go za to!" – zupełnie jak jeden z powieściowych sędziów Trybunału. A jak wiemy z motta „Zniewolonego umysłu" Miłosza: „Taki, co mówi, że ma 100 procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak".

Męczyły mnie te wątpliwości bardzo długo – aż przypomniałam sobie podstawową rzecz. Magini nie zamierzał pisać reportażu. To tylko powieść oparta na faktach. To powieść, która ma za zadanie pokazać drugą stronę medalu, tę zazwyczaj pomijaną przez Zachód. Sądzę, że Magini chciał pokazać, że czasem czarne to tak naprawdę białe, a białe – czarne, i podobnie jak jego ideowi oponenci posłużył się uproszczeniem. Czy możemy go za to osądzać?

Ja nie potrafię.

„Jakby nikogo nie było" to napisana prostym językiem powieść o skomplikowanych sprawach. Krótka historia długiego konfliktu. W przystępnej formie opowiada o tragedii, której pamięć wciąż jest żywa nie tylko na Bałkanach – i mimo wszystko unika popadania w banał. Może tłumaczenie mogłoby być lepsze (cierpiałam z powodu nadmiaru zaimków), ale nadal trzyma poziom, na który nie powinno się narzekać. Polecam tę książkę wszystkim, którzy szukają dobrego i bardzo autentycznego tekstu o wojnie. Tylko najlepiej weźcie wolne na czas lektury, bo nie gwarantuję, że po skończeniu „Jakby nikogo nie było" będziecie w stanie wrócić do pracy.

Dział: Książki
czwartek, 28 kwiecień 2016 08:00

"Lichwiarz" Wiktora Noczkina pod patronatem

6 maja nakładem wydawnictwa Fabryka Słów oraz pod patronatem Secretum ukaże się powieść Wiktora Noczkina "Lichwiarz". To opowieść o magu/lichwiarzu pełna bogatych opisów potyczek dwóch lokalnych band. Historia życia lichwiarza o przydomku Kulawy prowadzi nas w zakamarki świata tajemnych mikstur i magii. Wszystko to okraszone porządną dawką krwi i walki.

Dział: Patronaty
wtorek, 26 kwiecień 2016 18:30

Sinister II

Przyznam szczerze, że boję się horrorów. Przeraża mnie nie tyle lejąca się na ekranie krew, ile stopień deprawacji złem bohaterów i usilne starania twórców, by to zdeprawowanie pokazać. A jaki jest najlepszy na to przepis? Odpowiedź jest prosta. Zestawienie tego co początkowo niewinne z tym co zepsute i złe do szpiku kości.  Chyba to boli mnie w takich historiach najbardziej i dlatego finał seansu zawsze pozostawia mnie z uczuciem smutku i dziwnego niedosytu.
Nie znaczy to jednak, że nie lubię się czasem pobać, potrzebuję tej adrenaliny, jak każdy widz. Tym razem uznałam, że Sinister II dobrze się do tego nadaje.

Trochę gamoniowaty, ale sympatyczny zastępca szeryfa na własną rękę kontynuuje śledztwo związane ze śmiercią przyjaciela i podróżuje śladem niewytłumaczonych, krwawych zbrodni, do których dochodzi w różnych częściach kraju. Nie do końca świadomy, z czym tak naprawdę ma do czynienia, natrafia na kolejny zarażony złem dom. Ku swemu przerażeniu orientuje się, że już ktoś w nim mieszka.
Courtney z synami Dylanem i Zacharym ukrywa się w domu przyjaciółki przed agresywnym mężem. Budynek sprawia dość ponure wrażenie, ale kobieta pociesza się, że to tylko przejściowa sytuacja. Skupiona na adaptacji w nowym miejscu, nie dostrzega, że z jej synami dzieje się coś bardzo niedobrego. Demon Bhugul znowu poszukuje młodych rekrutów do swojej szatańskiej trzódki.

Sequele dobrych filmów zawsze mają trudno, głównie dlatego, że ciężko sprostać wymaganiom obdarzonych uwielbieniem części pierwszych. Zawsze ktoś doszuka się niedociągnięć lub braków. Według mnie, dobrym pomysłem było uczynienie z zastępcy szeryfa głównego bohatera. Fakt, jest gamoniowaty i niewiele może zrobić, ale wydaje się to całkiem logiczne, zważywszy na fakt, że w starciu z nadnaturalnym żywiołem nie pomoże tak naprawdę nic. Człowiek jest zwyczajnie bezradny i jedyne co może zrobić, to podskakiwać na dźwięk nagle włączających się urządzeń, a w biały dzień sięgnąć po kanister z benzyną. I taki właśnie jest nasz bohater.

Tym, co przeraża w tym filmie najmocniej, są tak naprawdę dwaj bracia (będący braćmi także w realnym życiu). Spokojny, targany sennymi koszmarami Dylan oraz nieco nadpobudliwy i wyraźnie zazdrosny o brata Zach. Jeden z nich stanie się wybrańcem demonicznej grupy dzieci i zostanie przez nich zwerbowany w dość nieoczekiwany sposób. W pewnym momencie idzie się już co prawda tego domyślić, ale i tak jest to dość przyjemny moment, kiedy można sobie powiedzieć: "Tak, tego się spodziewałam".

Przedstawiony w ciemnych i burych barwach klimat tej historii stopniowo prowadzi widza do krwawego finału, a mąż -  tyran domowy dopełnia całości.
Sinister II nie straszy i nie przeraża tak mocno, jak jego wielki poprzednik. Jednak, gdy popatrzeć na niego jako na oddzielną historię, można śmiało powiedzieć, że spełnia on się całkiem dobrze jako niedzielny straszak, gdy chce się zapomnieć o codziennych problemach i kłopotach.
Jeśli zatem ktoś szuka dla siebie takiej właśnie historii,  krwawej z żądnym dusz dzieci demonem w roli głównej to Sinister II dobrze się w tej roli spełni.

Dział: Filmy

10 czerwca na ekranach polskich kin pojawi się długo oczekiwany film Warcraft: Początek. Z tej okazji wydawnictwo Insignis Media przygotowało dwie premiery książkowe ściśle powiązane z filmem.

Dział: Książki
środa, 20 kwiecień 2016 18:23

Pani Noc

Wydawało mi się, że szósty tom Darów Anioła to wszystko, co na temat świata Nocnych Łowców miała do powiedzenia Cassandra Clare. Historia zakończyła się dobrze, jako czytelnik byłam usatysfakcjonowana i w sumie nie poświęciłam poznanym w finale ostatniej części młodym Blackthorne'om zbyt wiele uwagi. Uznałam ich za dzieci, które - jak wiele ofiar tamtej wojny - znalazły się w ciężkiej sytuacji, tracąc rodziców. Tymczasem wydaną ostatnio powieścią Pani Noc autorka pokazuje, że ostatnie słowo jeszcze nie padło. I to dobrze, naprawdę bardzo dobrze.

Od czasu, gdy zakończyła się Wielka Wojna, minęło pięć lat. Pamięć o poległych jest nadal żywa, wielcy bohaterowie czyli Clary, Jace i spółka na stałe już weszli do panteonu zasłużonych, surowe warunki Zimnego Pokoju utrzymują wszystkie rasy w ryzach, a tymczasem w dorosłość wchodzi nowe pokolenie Nocnych Łowców. To młodzi Blackthorne'owie, którzy w minionej wojnie stracili rodziców.

Los Angeles. Głową tutejszego Instytutu oficjalnie jest Arthur Blackthorne, książkowy mól, którego dawna styczność z faerie, pozbawiła zdrowego spojrzenia na rzeczywistość. Nieoficjalnie opiekę nad młodszym rodzeństwem i wszystkim, co związane z prowadzeniem Instytutu, sprawuje niespełna 18-letni Julian Blackthorne. To na niego spadły te wszystkie obowiązki i trzeba mu oddać sprawiedliwość, wypełnia je z godną podziwu cierpliwością i spokojem.
Tymczasem parabatai Juliana, Emma Carstairs, nie chce przyjąć do wiadomości faktu, że za śmiercią jej rodziców miałby stać Sebastian Morgenstern. Okoliczności ich śmierci nie dają jej spokoju, dlatego myślenie o tym i szukanie jakichkolwiek poszlak stało się dla dziewczyny swoistą obsesją, z której nie chce zrezygnować. Niespodziewanie z młodymi bohaterami kontaktują się faerie, które przed pięciu laty uprowadziły Marka Blackthorne'a. W zamian za odszukanie grasującego po L.A. zabójcy Podziemnych, proponują, że zwrócą Marka rodzinie, o ile rzecz jasna, sam będzie chciał z nimi zostać.

Tak rozpoczyna się śledztwo, które nie tylko może doprowadzić Emmę do prawdy na temat zabójstwa jej rodziców, na nowo połączyć rozbitą rodzinę, ale też odsłonić nowe fakty z zamierzchłej przeszłości Blackthorne'ów. Jak to będzie? Uwierzcie na słowo, bardzo fajnie.

Po pierwsze, mamy bardzo sympatycznie przedstawionych młodych bohaterów, którzy w niedalekiej przyszłości mają szansę stać się cennymi dla Clave wojownikami. Rodzeństwo Blackthorne jest jak każda duża rodzina, różnorodne, ale i bardzo ze sobą zżyte. Przyjemnie obserwuje się ich poczynania i wzajemne relacje. Marnotrawny brat Mark, który, przez bytność wśród faerie, zapomniał, jak wygląda ludzkie życie, czyni ten obraz ciekawszym, czasem bardziej zabawnym, czasem nieco smutnym.
Po drugie, para głównych bohaterów, których często porównuje się do Cary i Jace'a, czyli Emma i Julian. Czy bardzo ich przypominają, nie będę się tutaj nad tym rozwodzić, bo uważam, że każdy powinien wyrobić sobie własne zdanie. Wiadomo jednak, że powieści C. Clare nie mogłyby się obyć bez dramatycznego wątku miłosnego, a duet Emma/Julian z pewnością go nam tutaj zapewni. Oczywiście, żeby nie było za łatwo, jest to miłość, która, nim będzie miała szansę zaistnieć, będzie musiała pokonać wiele przeszkód, ale czymże byłaby miłość, gdyby była lekka i przyjemna?
Po trzecie, wątek związany z intrygą napędzającą całą fabułę. Jasne, że o taką, jak ta związana z Sebastianem Morgensternem, byłoby trudno po raz drugi. Dlatego, na początek autorka tworzy coś, może na trochę mniejszą skalę, ale z szansą na rozwój w coś poważniejszego. Wiadomo, że praktyki związane z czarną magią mogą wstrząsnąć w posadach światem Nocnych Łowców, że od jednej rzeczy może się zacząć, a potem nagle powstanie lawina. Dlatego, choć prawdopodobnie, druga Wielka Wojna nas nie czeka, to może być całkiem ciekawie.

Czy tytułowa Pani Noc to tylko postać z książeczek dla dzieci? Czym właściwie jest więź łącząca parabatai? Jak kochają faerie? I dlaczego wampiry nie powinny prowadzić pizzerii? Na te i masę innych pytań, w tonie poważnym, zabawnym, czasem łzawym, daje odpowiedzi najnowsza powieść Cassandry Clare, zatytułowana Pani Noc.

Dodatkowo na deser dostajemy całą garść szczegółów na temat obecnego życia Clary, Jace'a, Simona, Isabelle, Tessy, Jema i całej reszty. Finał książki wieńczy zaś nowe opowiadanie ze świata Nocnych Łowców. Myślę, że fani książek z serii Dary Anioła czy Diabelskie Machiny powinni być zadowoleni, bo ja jestem. Książkę przeczytałam w dwa popołudnia, była dla mnie odskocznią na nudnym, długim dyżurze i ani się obejrzałam, a dyżur dobiegł końca, a powieść otworzyła się na ostatnim rozdziale.

Zapowiada się, że ma to być trylogia i muszę przyznać, że zaczyna się obiecująco, być może dlatego, że bohaterów tych książek nie da się nie polubić, a przecież nic przyjemniejszego czytać, o kimś, kogo się lubi. Prawda? Nawet, jeśli momentami jest trochę cukierkowo, to mnie to wcale nie przeszkadzało. To był bardzo miły powrót do świata Nefilim i z przyjemnością do niego zajrzę, gdy pojawi się kontynuacja.

 

Dział: Książki
niedziela, 17 kwiecień 2016 19:06

Objawienie

Nowojorski policjant Scott Galban bada sprawę związaną z zabójstwem jego wieloletniego partnera. Szybko okazuje się, że nieżyjący policjant miał niemało za uszami i dalsze grzebanie w jego życiorysie może przynieść więcej szkody niż pożytku.  Galban nie potrafi jednak odpuścić i szuka, choć pole manewru ma ograniczone, głównie ze względu na to, że ewentualni świadkowie to Meksykanie, a ci, kierowani szeroko pojętą lojalnością, nie chcą z nim rozmawiać. To jeden wątek.

Równolegle śledzimy losy młodej kobiety, Isabel, która na pozór niczym się nie wyróżnia. To skromna przedszkolanka, żona żołnierza stacjonującego w Iraku, prywatnie kobieta bardzo pobożna. Jedyne co mogłoby ją wyróżniać to właśnie ta pobożność, która być może bierze się z faktu, że Isabel widuje postaci nie z tej ziemi. Kim są? Tego nie wie dokładnie nawet ona sama. Co wspólnego mają ze sobą te dwa wątki? Niestety, przez bardzo długi czas nie dowiemy się tego.

Film zaczyna się dość niewinnie. Isabel razem ze szwagrem i przyszłą bratową bawi się w dyskotece. Zmęczona, postanawia wrócić do domu metrem. Szwagier odprowadza ją do przystanku, a Isabel, po dłuższej chwili i spotkaniu z mężczyzną widocznym tylko dla jej oczu, wraca do domu. Co prawda wcześniej łamie obcas w bucie, ale przecież to się czasem zdarza, prawda?

Fabuła rozwija się bardzo powoli, a poszczególne elementy stopniowo składają się na większą całość. Wbrew temu, co sugeruje opis na okładce filmu, do spotkania dwójki głównych bohaterów dochodzi bardzo późno, co nawet jest ciekawsze, bo pozostawia miejsce na spekulacje.  Historia się kończy, ale życie toczy się dalej i tego, co może się jeszcze wydarzyć, widz sam musi się domyślić.
Szary i smutny wygląd dzielnicy, w której mieszka i pracuje Isabel, dopełnia całości, a wątek małej, prawdopodobnie maltretowanej w domu dziewczynki, uczennicy głównej bohaterki, pozwala zbudować klimat beznadziei i przygnębienia.

Bardzo szybko okazuje się, że ciężar całej historii spoczął tutaj na Isabel, bo detektywa Galbana niestety mamy jak na lekarstwo. To Isabel i jej przeżycia, a jak się potem okaże traumatyczne wspomnienia z wczesnej młodości, są kanwą całej historii. Zaś działania policjanta to tylko tło dla przeżyć bohaterki. Dlatego, jeśli ktoś nastawi się na thriller z Keanu Reevesem w roli głównej trochę się zawiedzie, bo jest to raczej drugo- niż pierwszoplanowa rola. Łudzący jest także opis sugerujący sferę pozazmysłową, która się co prawda pojawia, ale nie jest to wątek główny. Dowiedziałam się, że po zakupie praw do produkcji, firma Lionsgate Premiere, nie biorąc pod uwagę protestów scenarzysty, przemianowała film na thriller policyjny, choć pierwotnie miał się on skupiać na przemocy wobec kobiet i dzieci. I chyba to najmocniej zaszkodziło tej historii. Jeśli bowiem będziemy oglądać film z nastawieniem na kino policyjne i Keanu Reevesa, to faktycznie będziemy zawiedzeni. Jeśli jednak skupimy się na wątku związanym z przemocą domową wobec dzieci oraz kobiet, to cała historia nabiera zupełnie innego wydźwięku i nie jest taka zła. Smutna i przygnębiająca tak, ale nie zła.
Skupiając się na przeżyciach Isabel, próbującej pomóc małej Elisie, stopniowo towarzyszymy jej w odkrywaniu strasznej prawdy, w świetle której początkowe wydarzenia nabierają zupełnie nowego sensu. To dlatego jestem zadowolona z seansu i mogę polecić film widzom, szukającym dla siebie życiowej historii, która daje do myślenia i nie daje o sobie tak szybko zapomnieć.

Dział: Filmy
środa, 13 kwiecień 2016 18:28

Wydawnictwo Jaguar zapowiada "Gen Atlantydzki"

„Gen Atlantydzki" to pierwsza cześć trylogii „Zagadka pochodzenia". Powieść sprzedała się w ilości ponad miliona egzemplarzy, przetłumaczona została na 20 języków, a w krótce zostanie zekranizowana.

Dział: Książki