Rezultaty wyszukiwania dla: fantasty
Frank Herbert "Opowiadania zebrane, t.1"
"Opowiadania zebrane" Franka Herberta to pierwsze w naszym kraju tak obszerne wydanie krótkich form prozatorskich autora "Diuny". Zgromadzone w dwóch tomach utwory – aż czterdzieści! – są, można śmiało powiedzieć, bezcenne. Zbiór ten ukazał się dzisiaj nakładem wydawnictwa Rebis.
Hayden War: Walkiria w ogniu
Niekończące się historia bohatera pozwala przywiązać się do niego i do snutej o nim opowieści, ale tylko wtedy, gdy utrzymuje ona odpowiedni poziom.
„Walkiria w ogniu” to trzeci tom cyklu Evana Curriego Hayden War. Trzecia część przygód Sorilli Aidy to nadal utrzymana w lekkim tonie fantastyka militarna, w której akcja odgrywa najważniejszą rolę.
„Walkiria w ogniu” w przeciwieństwie do tomu poprzedzającego, nie jest bezpośrednią kontynuacją i rzuca czytelnika na głęboką wodę, przez co początkowo czuje się on zdezorientowany, a akcja naprawdę rozpoczyna się mocnym uderzeniem. Starszy sierżant sztabowy Sorilla Aida w dość nietypowym stylu, ale jak zawsze z przytupem, ląduje wraz z oddziałem na obcej planecie. Jej zadanie jest proste, sprawdzić, czy przeciwnik przetrzymuje jeńców i uwolnić OPKów (osoby pod kontrolą), zanim lotnictwo zrówna teren z ziemią. A to dopiero prolog. Po udanej akcji czytelnik dowiaduje się, że wojna z obcymi trwa w najlepsze od kilku lat. Strażnicy, którzy utknęli na Haydenie nadal psują krew lokalnej ludności, co więcej zapędzili wojsko w kozi róg, czyli zepchnęli Ziemian i Haydenczyków do obozu, i zagarnęli resztę planety dla siebie. Sorilla postanawia zmienić tą patową sytuację i pomóc starym przyjaciołom, a co z tego wyniknie, należy samemu się przekonać.
W trzecim tomie Hayden War można nadal odnaleźć wiele dobrych elementów z poprzednich tomów, a mianowicie dynamicznie rozgrywające się wydarzenia, trzymającą w napięciu akcję, mało zawiłą fabułę i lekkie pióro autora. Trzeba przyznać, że Evan Currie ma talent do dobrego łączenia wydarzeń i tworzenia nowych wątków fabularnych, które ładnie łączą się w całość, a gdy jeszcze wszystko okrasza emocjonującymi scenami walczącej o życie Aidy, to po prostu czyta się tę książkę jednym tchem.
Niestety tom trzeci nie trzyma już tego samego, zresztą nigdy nie za wysokiego, poziomu, co tomy poprzednie. Ewidentnie widać, że Curriemu bardziej leżą opisy walki bezpośredniej, formacji lądowych, niż sceny batalistyczne rozgrywające się w kosmosie. Sposób opisywania walk wrogich sobie okrętów jest po prostu wręcz żenujący. Komendy wydawane są tak tragiczne, że aż śmieszne, pozwolę sobie tutaj zacytować rozkaz, wydany przez dowódcę obcego statku, który brzmiał: „- Anihilować ich”. Niestety pomysł na ciekawych obcych też został zaprzepaszczony. W pierwszym tomie podobała mi się tajemniczość spotkanej obcej rasy, w drugim to, że okazała się ona równie, jak nie bardziej inteligentna od Ziemian, a w trzecim autor to wszystko zaprzepaścił. A jak? Przede wszystkim oparł pomysł obcych nie na odmienności kulturowej, czy militarnej, nie na odmiennej taktyce, czy strategii, a na ich odmienności fizycznej i stosowanym nazewnictwie; i tak na przykład dowódcy zostali nazwani mistrzami (dobrze, że nie jedi), dowódcy okrętów przewodnikami (stada?), a całkowicie śmiesznym okazała się parafraza powiedzenia „między młotem i kowadłem” zamieniona na „być uwięzionym między Mirrum i Gola” (może to ułańska fantazja tłumacza, ale wątpię). W tym tomie obcy zbliżyli się mentalnością, myśleniem i zachowaniem do ludzi, i pomimo sporej przewagi technologicznej, autor bezceremonialnie wciska bez przerwy w ich wypowiedzi zachwyt nad sprytem i zawziętością rasy ludzkiej. Sorilla Aida wybija oddział prime'a Krissa, dowódcy Strażników na Haydenie, ale on nadal się zachwyca jakiż cudowny i zaskakujący jest ten słabowity gatunek.
Kolejną wadą powieści jest jednowymiarowość głównej bohaterki, jej postać jest tak płaska, że poza wielką odwagą i brawurą, nie można jej przypisać prawie żadnych cech, co więcej Currie poszedł w bardzo tendencyjny i pospolity kierunek, znamienny dla fantastyki militarnej (por. Alicia deVries z „Furii zrodzonej” D. Webera), a mianowicie kreuje Sorillę Aidę na bohatera z wyboru,. Staje się ona mocno odrealniona, a autor tworzy z niej niemal heroinę, która niczego się nie boi, nic jej nie jest straszne i wszystko potrafi. A niestety powieść, to nie komiks Marvela o superbohaterach, konwencja tutaj nie tłumaczy absurdu.
Podsumowując. „Walkiria w ogniu” to nadal powieść cechująca się wartką i trzymającą w napięciu akcją, wywołującą u czytelnika wiele emocji. Niestety, jak to bywa nierzadko z cyklami, w miarę rozrastania się cyklu, pisarz nie potrafi utrzymać powieści na dobrym poziomie, popełniając, jak w tym przypadku, charakterystyczne dla fantastyki militarnej błędy. Polecam książkę osobom, które przymykają oko na niedociągnięcia i absurdy, na rzecz szybkiej i lekkiej lektury.
Herosi Falkonu wybrali przywódcę!
Mimo że nie znamy jeszcze składu Superherosów Falkonu, mamy już przyjemność poznać ich przywódcę (spójrzcie tylko na jego posturę, trudno nie stwierdzić, że to on trzyma w ryzach całą tą bandę).
Dziecko Odyna
Jako zagorzały czytelnik, miałam do czynienia z ogromną ilością książek, lepszych lub gorszych. Nie pamiętam jednak, kiedy jakaś książka wzbudziła we mnie tak skrajne emocje jak „Dziecko Odyna”.
Siri Pettersen na co dzień zajmuje się tworzeniem ilustracji, pisaniem komiksów i stron internetowych. W 2002 roku jej komiks Anti-klimaks wygrał konkurs organizowany przez norweskie wydawnictwo Bladkompaniet. „Dziecko Odyna” to wydana w 2013 roku debiutancka książka tej pisarki, która bardzo szybko zyskała grono fanów, a także zdobyła kilka nagród w jej rodzimym kraju. Niestety, już po kilkunastu stronach książki widać, że to jej pierwsze tego typu dzieło.
Świat stworzony przez Panią Pettersen zwany jest Ym. Zamieszkują go Ætlingowie – ludzie posiadający ogony i wrażliwi na siły życiowe płynące z ziemi - Evnę. Ym jest rządzone przez Radę, służącą Widzącemu przyjmującemu postać kruka i składającą się z 12 członków największych i najsilniejszych rodów.
Hirka – główna bohaterka historii - to kilkunastoletnia dziewczyna, która jako dziecko została zaatakowana przez wilki, tracąc w tym starciu ogon. Tam gdzie mieszka, w Elveroi, nikt nie traktuje jej z tego powodu jako odmieńca. Do czasu, gdy nadchodzi czas Rytuału, kiedy to 15-letnie dzieci z całego Ym mają stanąć przed Radą i otrzymać jej błogosławieństwo. Warunek jednak jest jeden – każde z nich podczas uroczystości musi na oczach Rady i samego Widzącego zaczerpnąć Evny. Nagle Hirka odkrywa, że brak ogona to jej najmniejszy problem. Hirka jest ślepa na ziemię, nie potrafi czerpać Evny. Tylko Ślepi, największe zagrożenie Ym, nie potrafią tego robić. Gdy ojciec wyjawia prawdę dotyczącą jej pochodzenia, świat Hirki wywraca się do góry nogami. Okazuje się, że nie może stanąć przed Radą, a jedyne co ją ratuje to ucieczka. Ucieczka, która prowadzi do zachwiania fundamentami istniejącego świata i pozycji Rady w nim. A nawet samego Widzącego.
Przyznaję, bardzo chciałam przeczytać tę książkę. Jej bardzo dobre recenzje oraz to, że miała w sobie łączyć fantastykę z mitologią nordycką, zadziałały na mnie jak magnes. No właśnie, miała. Bez wątpliwości jest to fantastyka, niestety mitologii się tam nie doszukałam. Chyba, że użycie imienia Odyna jest według Pani Pettersen wystarczające. Można tutaj na siłę dorzucić jeszcze Kruczy Dwór – wygląd i temperament jego mieszkańców mogą się co wnikliwszym czytelnikom kojarzyć z wikingami, ale to by było na tyle. Nie twierdzę, że to w jakikolwiek sposób sprawia, że książka jest gorsza, niemniej jest to wprowadzanie czytelnika w błąd. Co innego jednak sprawiło, że mam do tej mieszane uczucia.
Narracja. Najsłabszy punkt tej książki, istna jej bolączka. Przykro mi to stwierdzić, ale Pani Siri Pettersen nie umie pisać narracji. Chciałoby się powiedzieć, że nie umie pisać książek, ale mogłoby to być zbyt krzywdzące. Już po pierwszych kilkunastu stronach miałam ochotę odłożyć ją i nigdy więcej do niej nie wracać. Toporne i niezrozumiałe opisy, kompletnie nietrafione porównania, niepotrzebne, czasem przydługie wyjaśnienia i dublowanie zdań. Składnia i stylistyka również pozostawiały wiele do życzenia. Momentami było to tak źle, że łapałam się za głowę krzycząc „po co? dlaczego?”. Były i takie chwile, gdy musiałam kilka zdań czy nawet cały akapit przeczytać wiele razy, żeby w ogóle zrozumieć, co autorka chciała przekazać. Odniosłam wrażenie, że pisarka chciała na siłę pokazać swój wątpliwy kunszt pisarski, chciała nam na siłę wszystko wyjaśnić i opisać, nie zostawiając czytelnikowi pola do użycia własnej wyobraźni. I niestety, robiła to w bardzo przytłaczający sposób. Z czasem jest chyba z tym lepiej, narracja jakby nabrała lekkości i polotu. Chyba, że to dzięki fabule przestałam zwracać już na to uwagę (choć momentami było ciężko).
No właśnie, fabuła! Tutaj Pani Pettersen zdała egzamin na szóstkę. Początki fabuły błyskawicznie skojarzyły mi się z kultowym już „Eragonem”, później jednak autorka pokazała, że miała swój pomysł na książkę. To, co przedstawia Pani Pettersen jest świeże i bardzo ciekawe. Zupełnie inne spojrzenie na magię, na wiarę, na rolę głównego bohatera. Hirka nie jest sztampowym przykładem „od zera do bohatera”, momentami wręcz przeczy temu wizerunkowi. Akcja toczy się wartko, jest skomplikowana i nieprzewidywalna. Wciąga, bardzo. Tak jak na początku narracja przeszkadzała mi do tego stopnia, że nie zwracałam uwagi na to co się w książce dzieje, tak później narracja zeszła na drugi plan. Akcja była do tego stopnia ciekawa i wciągająca, że obowiązki krzyczały do mnie „odłóż książkę!”, a ja słuchałam cichego głosu gdzieś z tyłu głowy, mówiącego „czytaj”.
Przyznaję, że ogromnie wciągająca i oryginalna fabuła jest tym, co ratuje „Dziecko Odyna”. Mimo początkowego zniesmaczenia słabą narracją, książka bardzo mi się podobała. Siadając do drugiej części serii „Krucze pierścienie” mam ogromną nadzieję, że Pani Siri Pettersen nie straciła zapału ani pomysłu na historię. I że wzięła kilka lekcji pisania książek.
Tron z żelaza
Mówią, że wszystko ma swój koniec, tym razem przyszedł kres na trylogię Czas Żelaza, Angusa Watsona. "Tron z żelaza" staje się tym samym ostatnią szansą na to, by spotkać Duga, Wiosnę, Lowę czy innych dobrze już znanych bohaterów oraz sprawdzić, jak potoczyły się ich dalsze losy.
Dwa pierwsze tomy serii wciągnęły mnie bardzo, nie mogłam więc odmówić sobie zwieńczenia trylogii. Momentami aż trudno uwierzyć, do jak wielu zmian doszło na przestrzeni czasu, ale chyba właśnie to cechuje dobry cykl - zmiana, której doświadczamy przecież również w codziennym życiu. Podobnie, jak w poprzednich tomach i w tym przyjdzie nam obserwować zmagania Brytów i Rzymian. Akcja zagęszcza się z każdą kolejną stroną, a my czekamy na rozstrzygnięcie. Zanim to jednak nastąpi, z zapartym tchem będziemy zastanawiać się, kto zwycięży, podczas licznych potyczek, w czasie których trup ścieli się gęsto. Jednak chociaż armia rzymska ma miażdżącą przewagę, zaczyna ulegać sprytowi Brytów. Legion Felixa błyszczy jednak ciągle na horyzoncie, gotowy do zmasakrowania setek żołnierzy w kilka minut.
Po meandrach powieści oprowadzają nas doskonale znane postaci. Wiosna jest już w zasadzie kobietą, która stara się uporać z uczuciami kłębiącymi się w niej po wydarzeniach znanych z poprzedniego tomu. Spotkamy również Lowę, która dzielnie przewodzi swojemu walczącemu ludowi oraz Ragnalla, w dalszym ciągu zafascynowanego Rzymem i jego udoskonaleniami.Ta część przyniosła też rozwiniecie wątku prowadzonego z perspektywy Atlasa i Chamanki. W trudnych czasach postaci reagują różnorodnie, nie przebierając w przekleństwach, najczęściej związanych z borsukiem. Liczne i wymyślne przekelństwa mogą niektórych zrazić, choć przeszkadzają stosunkowo rzadko. A ukochanym postaciom jesteśmy w stanie wybaczyć wiele. Najpewniej mamy już swoich ulubionych bohaterów i to się raczej nie zmieni wraz z nowym tomem. Jedni będą budzili naszą sympatię, a inni będą nas odrzucali. Jednym będziemy kibicowali, a drugich chętnie martwych.
Barwne i rozbudowane postaci, które nie mają tylko jednej, pozytywnej lub negatywnej strony (w większości), to jedna z największych zalet tej powieści. Jakością nie odstają także kontynuowane wątki. Po raz kolejny fantastyka śmiało miesza się z historią, podsuwając nam takie tematy, jak podboje Cezara, tyrania czy cena postępu. Zabieg z prowadzeniem narracji z poziomu kilku osób pozwala śledzić dziejące się wydarzenia z kilku perspektyw. Co jeszcze bardziej wpływa na dynamikę akcji. Nieco obawiałam się o to, że ostatnia część trylogii mnie zawiedzie, jednak tak się nie stało. Tempo nie zwalnia, dzieje się wiele, a my pędzimy wraz z bohaterami na złamanie karku, by dowiedzieć się, jak skończy się ta przygoda. No i jak zwykle przy ostatniej stronie pozostaje pewien rodzaj sentymentu, że już się skończyło. Jedyny mankament może stanowić wieńczące dzieło zachowanie Wiosny. Ale możemy przymknąć na nie oko, z racji jakości całej serii oraz ostatniej części. Reasumując, "Tron z żelaza" to świetne zwieńczenie doskonałej serii.
Dzień Batmana 2016
17 września 2016 po raz trzeci w historii fani na całym świecie będą obchodzili Dzień Batmana. Święto dedykowane najbardziej znanej ikonie popkultury cieszy się dużym zainteresowaniem. Obchody przybierają formę fanowskich spotkań i promocyjnych ofert na produkty z Batmanem w księgarniach, sklepach, kinach i oczywiście w Internecie. Wydawnictwo Egmont Polska, polski wydawca komiksów z Batmanem, ponownie włącza się w obchody i proponuje miłośnikom postaci Człowieka Nietoperza wiele niespodzianek.
Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu
Mroczne zaułki wiktoriańskiego Londynu, w którym grasują ghule, a wybrańcy szczycą się magicznym potencjałem to mieszanka, obok której ciężko przejść obojętnie. Zwłaszcza jeśli przedstawiona jest w tak apetycznej formie, jak Clovis LaFay, pierwszy tom obiecującego cyklu Magiczne Akta Scotland Yardu.
Tytułowy bohater, potomek starego rodu, słynnego z niekoniecznie dobrych rzeczy, takich jak morderstwa i paranie się zakazanymi sztukami magicznymi, powraca do Londynu z europejskich wojaży. W dość nieoczekiwanych okolicznościach natyka się na znajomego z dawnych, szkolnych lat, obecnie nadinspektora policji stojącego na czele świeżo powołanego Wydziału Magicznego, Johna Dobsona. Wkrótce LaFay rozpoczyna współpracę z policją jako niezależny konsultant, nie przeczuwając nawet jak bardzo zmieni to jego życie.
Mimo początkowego sceptycyzmu, bardzo szybko dałam się porwać i oczarować światu stworzonemu przez Annę Lange. Pierwszy atut to atmosfera XIX-wiecznego Londynu, z jednej strony pełnego posępnych uliczek, w które lepiej się nie zagłębiać, wyzysku i ściśle przestrzeganych podziałów klasowych, a z drugiej wkraczającego powoli w świat nieco bardziej zaawansowanej techniki oraz erę praw człowieka i emancypacji kobiet. Druga zaleta to wplecenie w ów wiarygodnie przedstawiony obraz elementów magii. Autorka zaproponowała interesujący podział zdolności i możliwości obdarzonych nadnaturalnym potencjałem ludzi oraz praktyczne wykorzystanie owej magii w codziennym życiu. A efekt końcowy wypadł naprawdę przekonująco.
Mocną stroną powieści są również jej główni bohaterowie, z których każdy został obdarzony oryginalnym i charakterystycznym rysem. Clovisa poznajemy jako nieśmiałego, bardzo uzdolnionego młodzieńca, obdarzonego mocnym kręgosłupem moralnym i wyjątkowo nikczemnymi krewnymi. Dobson to z kolei mieszanka maksymalnej dawki przyzwoitości, poczucia obowiązku i braku umiejętności powiedzenia nawet najmniejszego kłamstwa tak, by inni się nie zorientowali. Na scenie pojawia się również siostra Johna, urocza Alicja, podobnie jak brat obdarzona potencjałem magicznym, lecz pozbawiona realnych szans na jego szlifowanie (emancypacja emancypacją, ale w praktyce przyzwoita kobieta powinna siedzieć w domu przy dzieciach, a nie „bawić się w rzeczy przeznaczone dla mężczyzn”). Razem tworzą oni zgraną drużynę, mimo że nie od razu ich współpraca wydaje się tak oczywista. Swoją drogą, niewiele okładek tak dobrze przedstawia bohaterów, jak jest w tym przypadku – autor ilustracji, Dominik Broniek spisał się doskonale.
Przyzwoicie prezentuje się także zgrabnie poprowadzona intryga kryminalna. Wprawdzie sprawcę popełnianych zbrodni czytelnik może wytypować dosyć szybko, nie stanowi to jednak problemu, ponieważ dla prowadzących sprawę policjantów bardziej liczy się nie „kto”, ale „jak go złapać i nie pozwolić się wymknąć”. A w tej kwestii autorka zaprezentowała kilka niespodziewanych, ale wiarygodnych zwrotów akcji.
Pewien lekki szok przeżyłam, gdy dowiedziałam się, że autorka nie jest – jak można by oczekiwać – rodowitą Angielką, a ukrywającą się pod pseudonimem doktor habilitowaną w dziedzinie chemii jednej z warszawskich uczelni wyższych. Druga fala zaskoczenia nadeszła wraz z informacją, że jest to jej debiutancka powieść. W ogóle nie czuć tego w trakcie lektury, warsztat pisarski Anny Lange nie pozostawia niczego do życzenia, autorka posługuje się plastycznym, bogatym językiem, który jest przyjemnym dodatkiem do interesującej fabuły. Takich właśnie debiutów nam trzeba i na takie czekam z utęsknieniem, dają one bowiem nadzieję na nieustanne odkrywanie czegoś nowego i świeżego i to na najwyższym poziomie.
Podsumowując, Clovis LaFay to z pewnością warta uwagi powieść, którą docenią przede wszystkim fani fantastyce i miłośnicy wiktoriańskich klimatów. Miejmy nadzieję, że kolejne tomy cyklu utrzymają tak dobry poziom.
"Wojna starego człowieka" pod patronatem
14 września w księgarniach pojawi się książka, od której rozpoczęła się wielka kariera wielokrotnie nagradzanego autora fantasy Johna Scalziego, ceniona przez krytyków i wielbicieli gatunku space opera „Wojna starego człowieka”. Pozycja ukaże się nakładem wydawnictwa Akurat oraz pod patronatem Secretum.
Pobór
Marko Kloos to kolejny pisarz, po Evane Currie, Ianie Douglasie i Johnie Scalzim, wkraczający na arenę militarnej fantastyki. Czy można zaproponować czytelnikowi coś ciekawego z tego gatunku, tak wyeksploatowanego i wymęczonego?
Na polskim rynku wydawniczym od kilku lat fantastyka militarna przechodzi prawdziwy renesans. Po wielu latach tłamszenia tego gatunku przez Davida Webera, pojawia się coraz więcej, nowych nazwisk i tytułów. Wydawnictwa polskie coraz częściej prezentują autorów takich jak Evan Currie, Ian Douglas, Kennedy Hudner, czy John Scalzi. Pora teraz również na mało znanego Marko Kloosa, niemieckiego pisarza, piszącego i publikującego w Stanach Zjednoczonych. Jego cykl Frontlines właśnie rozpoczyna swoją karierę, dzięki wydawnictwu Fabryka Słów, które we wrześniu tego roku wypuszcza pierwszy tom „Pobór”. Pytanie brzmi, czy po grafomańskim Weberze, lekkim Curriem, czy nagradzanym Scalzim, pozostała jakaś nisza dla Kloosa?
Andrew Greyson, to typowy przedstawiciel jednej z Dzielnic Zakwaterowania Komunalnego; zniechęcony skromnym życiem na socjalnym garnuszku, zamiast próbować wyrwać się z dołów społecznych ciężką pracą - kombinuje. Jako syn niedoszłego wojskowego, zamiast liczyć na ślepy traf w loterii, czyli bilet do jednej z pozaziemskich kolonii, skuszony perspektywą prawdziwego żarcia i płatnej emerytury, zaciąga się do wojska. Jego jedynymi pragnieniami są: nigdy nie wrócić do DZK, wyrwać się z Ziemi i po odbyciu służby otworzyć sobie pełne pieniędzy konto w banku. Andrew trafia na szkolenie przygotowawcze Sił Zbrojnych Wspólnoty Północnoamerykańskiej, potem trafia do Armii Terytorialnej, a to dopiero początek przygody z wojskiem. Jak mówi chińskie przysłowie: „Obyś żył w ciekawych czasach”.
Powieść Marko Kloosa reprezentuje jeden z wariantów powieści militarnej fantastyki, ten tzw. „od zera do bohatera”, choć w stopniu dość umiarkowanym, z pewnością nie tak rozbuchanym, jak w Honorverse Webera. Główny bohater dostaje się do wojska i w związku z różnymi zbiegami okoliczności pakuje się w kłopoty, a potem ratuje sobie wielokrotnie tyłek, przy okazji łapiąc się na kilka kolorowych odznaczeń.
Trzeba przyznać, że Marko Kloos sprytnie ominął klasyczne pułapki, jakie czyhają na pisarza militarnej fantastyki, takie jak kreowanie nieprzeciętnie odważnego bohatera (por. Alicia DeVries ze „Ścieżki furii” D. Webera), zbyt obszerne opisy techniczne i taktyczne (por. tomy powyżej piątego Honor Harrington), czy ubajkowienie służby wojskowej (por. cykl Hayden War Evana Currie). Przede wszystkim główny bohater nie otrzymuje tego, czego pragnie od razu, musi się rzeczywiście napracować, by w końcu zrealizować swoje marzenia. Ne jest to typ nieprzeciętnie odważnego bohatera, tylko po prostu dobrego żołnierza.
Niestety nie tylko Andrew musi się namęczyć, ale czytelnik również. Dlaczego? Powieść jest źle napisana, ciężkim, wojskowym i technicznym żargonem? Nie. Akcja jest powolna i nudna? Nie. To w czym problem? Przez 70% książki czytelnik towarzyszy Greysonowi podczas zakwaterowania w koszarach, uczy się dyscypliny i porządku, biega, bierze udział w wykładach, akcjach Armii Terytorialnej i zaczyna się zastanawiać, czy aby na pewno czyta fantastykę. Świat przedstawiony, wyposażenie żołnierzy, akcje woskowe, tak niewiele różnią się od realiów współczesnego żołnierza, że odniosłam wrażenie, że czytam po prostu dziennik piechociarza. Pomimo tego, że akcja wciąga, a opisy życia wojskowego naprawdę są realistyczne, byłam przez sporą część książki bardzo rozczarowana. A jednak Marko Kloos obronił się, po tych pieczołowitych opisach dnia codziennego w koszarach i manewrach wojskowych rodem z „Helikoptera w ogniu” (2001, reż. Ridley Scott), w końcu nasz wojak trafia do marynarki i zostaje wystrzelony w kosmos, gdzie trafia na... obcych. I w końcu wracamy do FANTASTYKI militarnej.
Powieść Kloosa z jednej strony jest nowatorska, ponieważ ukazuje z pieczołowitością, realistycznie i bez koloryzowania codzienność żołnierzy, z drugiej strony jest mocno odtwórcza. Wielkie mocarstwa są w klasycznej opozycji politycznej Wschód-Zachód, czyli Związek Chińsko-Rosyjski contra Wspólnota Północnoamerykańska, wielkie blokowiska przypominają osiedla zamknięte z filmu „Dredd” (2012, reż. Pete Travis), a miłość piechociarza do pilota marynarki nasuwa proste skojarzenie, niestety bardzo żałosne, z miłością Johnnego Rico do Carmen Ibanez z „Żołnierzy kosmosu” Paula Verhoevena. Na szczęście dla Kloosa obcy to nie gigantyczne owady (prawie, ale pssst..).
Starałam się obiektywnie ocenić powieść „Pobór”, która tak naprawdę ma bardzo niewiele wad, a te które się pojawiają, są marginalne. Akcja powieści jest wystarczająco wartka, by wciągnąć czytelnika w świat Andrew Greysona, który wcale nie okazuje się takim strasznym egoistycznym obibokiem, jak go opisano w blurbie, a styl pisania Kloosa jest znacznie bardziej poważny i rzetelny niż na przykład Evana Currie. Proza Marko Kloosa nie jest tak rozbuchana jak Davida Webera, nie jest tak lekka jak Evana Currie i nie jest tak wizjonerska, jak Johna Scalzi, innymi słowy znalazła się nisza dla tego pisarza – realizm, jeśli można o takim pisać w ramach fantastyki.
Czerwony Rycerz
Miles Cameron to pisarz na którego temat właściwie ciężko znaleźć jakiekolwiek informacje. Wiemy tylko, że pracuje jako inscenizator, specjalizujący się w wydarzeniach na świeżym powietrzu i w różnego rodzaju broni. Wraz z rodziną mieszka w Toronto, a „Czerwony Rycerz” to jego literacki debiut.
Tytułowy Czerwony Rycerz to młodzieniec, który prowadzi grupę najemników. Cel przyświeca im jeden - godziwie zarobić. Gdy nadarza się okazja ochrony żeńskiego klasztoru, bohater z przyjemnością podejmuje się nowej misji. Siostry mają być śliczne, zarobek godziwy, a praca łatwa. Okazuje się jednak, że nic bardziej mylnego, a w nowym miejscu pracy ma szansę rozpętać się prawdziwe piekło.
Powieść należy do gatunku tych czysto rozrywkowych - zabawne dialogi, barwni bohaterowie i porywająca akcja. Mimo ogromnej objętości historię połyka się błyskawicznie. Podziwiam Milesa Camerona za stworzenie tak wielowątkowej fabuły i nie pogubienie się w niej. Najlepszym motywem w książce jest moim zdaniem niezwykle złożona i niebezpieczna „Dzicz”, której historia właściwie opowiada się sama.
Ciężko powiedzieć, że książka jest oryginalna, ponieważ jej Autor nie boi się czerpać z innych, doskonale znanych miłośnikom fantastyki źródeł. Czyni to jednak w taki sposób, że jego książka to istny misz-masz tego co już gdzieś tam się przewinęło, z mieszaniną zupełnie nowych, wyjątkowych pomysłów. Niekiedy zdarza mu się zdublować jakąś ideę, ale z pewnością działa rozważnie i z gracją.
Jak to w dobrej fantastyce bywa, nie zabrakło tu rozlewu krwi. Na stronach „Czerwonego Rycerza” w znaczący sposób wyróżniają się opisy batalistyczne. Wyraźnie widać, że jest to coś czym pisarz się interesuje. Sceny takie potrafi stworzyć w plastyczny i bardzo realistyczny sposób, sprawiają wrażenie jakby starannie je zaplanował. Kreacje postaci to również prawdziwy majstersztyk.
Podsumowując - „Czerwony Rycerz” to bardzo pomysłowa, przygodowo-awanturnicza fantastyka, z wieloma humorystycznymi motywami. Miles Cameron wprawnie posługuje się piórem, ma głowę pełną niezwykłych pomysłów, które potrafi zgrabnie „złożyć do kupy” i otoczyć dobrze przemyślaną, rozbudowaną fabułą. Powieść przypadła mi do gustu i mimo że jest debiutem literackim, to i tak stoi na „wyższej-środkowej” półce swojego gatunku. Z przyjemnością sięgnę po kolejny tom.