Rezultaty wyszukiwania dla: fantasty

wtorek, 03 luty 2015 11:39

Krzysztof Borys - Burza

- Jest tam kto? - Dave był niemal pewien, że przed chwilą usłyszał cichy, jednak bardzo wyraźny chichot dochodzący spod własnego łóżka. Zastygł w bezruchu. Kiedy przez kilkanaście sekund odpowiadała mu tylko cisza i już miał nakryć się kołdrą, znów coś usłyszał. Chrobot. Ale nie taki zwykły jaki czasem wydaje mysz pod podłogą albo karaluch w zeschniętym chlebie. To przypominało bardziej odgłos gwoździa rysującego lakierowany, drewniany blat. Dźwięk był za cichy i za krótki by stwierdzić to na pewno. Krew jak wzburzona rzeka uderzyła Dave'owi do głowy i boleśnie wlała się w skronie, które zapulsowały teraz jak żyła na szyi pani Tracy w trakcie słynnej już lekcji matematyki, kiedy to George Mudigan ściągnął spodnie, wypiął się w jej stronę i powiedział, że „w dupie ma algebrę i raczej zesra się tu na środku niż zostanie w klasie minutę dłużej". Nie tylko jednak się nie zesrał, a został do końca lekcji - wszystkich, dopóki nie odebrała go matka. Na wspomnienie tego wydarzenia Dave niemal się uśmiechnął, ale zimny pot zlewający jego uda i kark szybko przywrócił mu świadomość sytuacji w jakiej się znalazł. I tym razem prawie nie miał wątpliwości, że ów chrobot dochodził, tak jak i - „straszny-śmiech" - spod jego łóżka. Każdy włosek na jego ciele stanął na baczność, a jądra skurczyły się do wielkości orzeszków ziemnych, on sam jednak nie stracił zimnej krwi. Może gdyby był dwa lata młodszy uciekłby gdzie pieprz rośnie albo co gorsze i bardzo prawdopodobne - umarłby ze strachu w zasikanej piżamie, ale dzisiaj skończył piętnaście lat i nie zamierzał zaczynać nowego rozdziału życia od tchórzenia przed wytworami własnej wyobraźni. Zostanie w łóżku i stawi czoło swojej fantazji. Wciąż żywił nadzieję, że to tylko jego umysł płatał mu potwornego figla. Czy wypił dzisiaj na tyle dużo, żeby  mieć halucynacje? Raczej nie. Przecież nie pił pierwszy raz w życiu, a trunek, choć bardziej zacny niż zwykle (nikt nie przyznał tego na głos, ale dwudziestoletnia whiskey przyniesiona przez Toma Pratcheta smakowała jak szczurze szczyny), wypity z butelki niemal duszkiem przez czwórkę przyjaciół zostawił po sobie tylko czerwone, drapiące gardło i może delikatny szum w głowie. Tam pod łóżkiem nic i nikogo nie było, przecież przed snem zajrzał pod nie (musiał tam zajrzeć) i jedyne co zobaczył to szary karton z VHS-ami i kilka świerszczyków podwędzonych panu Darrenowi z jego altanki. Zagryzł wargę tak mocno, że poczuł smak krwi – ciepłej i słodkiej. Przez chwilę zapragnął ugryźć się mocniej i obudzić  się z tego koszmaru, ale nic takiego się nie stało. Nie obudzi się z krzykiem, nie przybiegnie jego mama. Mama wiedziałaby jak załatwić tę sprawę. Nosił w pamięci jej obraz, ale nie był on tak żywy jakby mógł sobie tego życzyć. Zmarła w wieku trzydziestu lat, kiedy Dave był małym chłopcem. Diagnoza – zaawansowane stadium raka jelita grubego, prognoza – pół roku życia, z czego przeżyła ledwie miesiąc. Dave miał wtedy sześć lat i nie za bardzo rozumiał słowa babci Emily, która mówiła, że mamusia wyjechała w długą podróż i już nie wróci. Może nie rozumiał, a może nie chciał rozumieć, że jak to „nie wróci" – mamusia zawsze wracała, machał do niej z okna ich domu, gdy wysiadała z autobusu. „Właściwie chłopcze, to umarła tego dnia, gdy dowiedziała się o chorobie" – w ten sposób dużo później tłumaczył mu dziadek Frank. Rok temu odjechał tym samym autobusem, co własna córka – ot ironia losu. Jednak dziadka w przeciwieństwie do mamy Dave'a nikt nie ostrzegł. O chorobie dowiedział się już w szpitalu, gdzie trafił po pierwszym ataku, po drugim już nie oddychał. Skulony na łóżku Dave też nie oddychał, a raczej starał się nie oddychać, nie wydawać żadnego dźwięku. Zdrętwiały nasłuchiwał. Jego pokój potęgował brzmienie tej potwornej, nieznośnej ciszy. Kwadrat sześć na sześć metrów, z jednym oknem wypadającym na drogę, z biurkiem oblepionym naklejkami z płatków śniadaniowych, których prawdę mówiąc nie jadł już od dobrych czterech lat, szafą na ubrania i jego cholernym łóżkiem. Dlaczego nie zdecydował się na materac, jak doradzali mu koledzy. „Będziesz żył jak rockandrollowiec" - mówił mu Russell Cromwell, obracając w ustach obślinioną wykałaczkę, „No i nie spadniesz z wyra, jak się nawalisz" - wtórował mu Dennis McCornick, potrząsając swoją rudą, irlandzką czupryną. Ale Dave nie zamierzał ich słuchać i do dnia dzisiejszego nie żałował tej decyzji, bo jak sobie i im tłumaczył, gdzie pod materacem schowałby te wszystkie cycate laski z rozkładówek playboya, nie mówiąc już o VHS-ach, na których nie brakowało filmów nagrywanych ukradkiem po północy w domu rodziców Russella. Teraz zaklinał dzień, w którym razem z dziadkiem Frankiem kupili mu łóżko. Zwykłe drewniane łóżko na czterech, zwykłych, drewnianych nogach.

- Daaaaaave? - wyszeptał chrypliwie głos spod łóżka.

Kolejna fala strachu uderzyła Dave'a w trzewia z taką siłą, że zamarł skulony nie zdolny w żaden sposób się bronić. Przed sekundą usłyszał swoje imię wypowiedziane bardzo wyraźnie. Tym razem nie miał żadnych wątpliwości - tam coś było, a jego i to Coś pod łóżkiem dzielił zaledwie kilkucentymetrowy materac – nie licząc kilku desek i pościeli. Ta świadomość sprawiła, że wszystkie mięśnie chłopca napięły się do granic wytrzymałości. Jego serce biło tak mocno, jak wówczas kiedy Pan Savage nakrył go na wysypisku w Greycourt, gdy razem z Dennisem pierwszy raz palili papierosy. Dennis przyznał później, że zlał się wtedy w spodnie. Dave był niemal pewien, że on sam doznał czegoś na kształt ataku serca, bo klatka piersiowa i serce bolały go jeszcze tydzień po tym wydarzeniu. Jednak jak porównać wpadkę z papierosem do głosu w jego własnym pokoju, w dodatku głosu dochodzącym spod własnego łóżka. Krew w głowie pulsowała boleśnie. Leżąc jak kłoda, starał się nie poruszać, nie wydawać żadnego dźwięku. Kiedy więc w parapet za oknem uderzyły pierwsze krople deszczu, a gdzieś daleko na wschodzie zagrzmiało niemal stracił przytomność. Z jednej strony strasznie się przestraszył, z drugiej jednak deszcz był teraz jak przyjaciel, który mówi „Hej, tu jestem, nie bój się, zobacz - wszystko jest ok, padam sobie jak zwykle" - przynajmniej tak sobie tłumaczył. Ale głos pod łóżkiem nie był zwykły, był nieludzki i zły, przesiąknięty nienawiścią i strachem. Było jednak w nim coś, co brzmiało dziwnie znajomo. Dave nie wiedział ile czasu upłynęło od kiedy zamarł w bezruchu, ale teraz bolał go już każdy mięsień ciała, a w lewej nodze zaczęły łapać go skurcze. Billy Paxton pewnie nazwałby go „pieprzonym maminsynkiem" i zapytałby czemu po prostu nie wstał, nie sprawdził co to albo w najgorszym wypadku uciekł, ale Billy Paxton spał na piętrowym łóżku, a jego największą zmorą był młodszy brat, który w nocy pierdział jak pluton wojska po garze fasoli – co on mógł wiedzieć o strachu. I właśnie wtedy na wspomnienie siarczystych bąków małego Paxtona Dave poczuł  znajomą woń – metaliczną, ostrą, dziką, ale choć wytężył umysł nie mógł znaleźć odpowiednika w pamięci. Miał wrażenie, że cały pokój był nią przesiąknięty. Zakręciło mu się w głowie.

Postanowił, że nie ucieknie. Spróbuje zasnąć, a rano głosu nie będzie – przynajmniej taką żywił nadzieję. I znów usłyszał ten chrobot, tym razem jednak nie raz. Kilka następujących po sobie drapnięć i zgrzytów. Jednocześnie usłyszał także coś, co sprawiło, że poczuł się jak wówczas, gdy dziadek Frank pozwolił mu oglądać horror „Halloween"; miał wtedy dziesięć lat i dzień ten wspominał jako jeden z najszczęśliwszych w swoim życiu. Teraz za drzwiami pokoju wyraźnie słychać było odgłos grającego telewizora. To pewnie Craig – pomyślał – Craig ogląda film. Dave chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle. Miał wrażenie, że pozbył się już całego powietrza z płuc. Przełknął ślinę, a jego zaschnięte gardło odzyskało moc. Wciągnął powietrze i głośno krzyknął.

- Craaaaig!!!

W tym samym momencie otworzył oczy, a jego ciało konwulsyjnie drgnęło na łóżku. Był w swoim pokoju, oddychał szybko, a spierzchnięte usta wciąż jeszcze niemo mamrotały imię ojczyma. Deszcz miarowo uderzał o okno, a gdzieś wciąż daleko, ale już bliżej, na wschodzie niczym stado galopujących mustangów po niebie przetoczył się grzmot, mrucząc niczym rozdrażniony tygrys. Straciłem przytomność – pomyślał Dave. Nie pamiętał jednak czy wołał Craiga na jawie czy tylko we śnie. Mokry od potu podkoszulek przylgnął mu do ciała. Chłopak znów nadstawił uszu. Wydawało mu się, że za drzwiami rzeczywiście słyszy dźwięk telewizora. Wytężył słuch, to jednak nie było to, ten dźwięk... dochodził spod łóżka. Jak odgłos nienastrojonego radia, pełen głosów, szumów i brzęczeń. Cichy, nienaturalny powoli zaczął nabierać wyrazistości i kolorów, a po chwili ktoś jakby podkręcił regulator głośności:

- Niiiiiiiiieeeeeeeeeeeee mmmmmmmaaaaaaaaaa - zaskrzeczał głos spod łóżka. - Wieeeeeeeeesz, że goooo nieeeeee maaaaaa – zachichotał i ucichł.

Tym razem jednak Dave nie musiał się wysilać, żeby zrozumieć sens słów tego czegoś pod łóżkiem. Przez chwilę znów jak nieuchwytny chochlik przez jego głowę przebiegła myśl, że to wszystko to jakiś chory żart jego wyobraźni. Za oknem nóż błyskawicy przeciął horyzont. W pokoju zrobiło się jasno jak przy zdjęciu z fleszem. Na ścianie zatańczyły cienie. Dave podskoczył na łóżku, bo wydało mu się, że na ścianie po przeciwległej stronie widzi sylwetkę człowieka - małego, przygarbionego człowieka. Jednak musiało mu się to tylko wydawać, bo gdy błyskawica powtórnie rozświetliła jego pokój niczego już nie dostrzegł. W mgnieniu oka podjął jednak decyzję o ucieczce - albo teraz albo nigdy - i gdy miał już zeskoczyć z łóżka poczuł jak pościel zjeżdża mu z ciała. Kurczowo chwycił brzeg kołdry i szarpnął w swoją stronę. Przez chwilę czuł pod palcami napięty materiał, czuł jak jego paznokcie wbijają się coraz głębiej w bawełnę, nie chcąc stracić kontroli nad jedyną barierą dzielącą go od obłędu. Jednak po krótkiej chwili uścisk z drugiej strony zelżał. Znów miał pościel na sobie. Poczuł jak kręci mu się w głowie. Był bliski omdlenia, ale tym razem postanowił, że choćby nie wiem co, pozostanie przytomny. Miał sobie za złe, że okazał się takim tchórzem. Być może w tej chwili byłby już za drzwiami, śmiejąc się z tego co sobie uroił, może popijałby właśnie zimną coca-colę siedząc na taborecie w kuchni.

Zejdź z łóżka i po prostu pobiegnij do drzwi – powtarzał sobie w myślach – to przecież pestka, co to dla Ciebie?

Nie raz musiał uciekać, czy to przed panem Savagem, czy przed wilczurem Andersonów i nigdy nie dał się złapać. Często przypłacał to stłuczonym kolanem, czy kilkoma zadrapaniami, ale nigdy nie dał się złapać. Nagle oblał go zimny pot, a dreszcz ponownie podkurczył mu jądra. Jak mógł o tym nie pomyśleć. Jak mógł o tym zapomnieć. Karcił się w myślach. Teraz przypomniał sobie, że wchodząc do pokoju przekręcił klucz w zamku. Tak, na pewno. Gdyby kilka minut wcześniej zdecydował się na ucieczkę niechybnie odbiłby się od drzwi. Za oknem błysnęło jak na czerwonym dywanie. Grzmoty raz po raz, jeden po drugim rozdzierały perzynę chmur tonących w mroku. Dave był jednak daleko, oczami wyobraźni widział klucz leżący niecały metr dalej, na biurku. Klucz czekał jak żołnierz gotowy w każdej chwili ruszyć na front. Spokojny, lśniący. Plan był prosty, ale problemem nie był ten kawałek metalu. Dave myślał intensywnie. Zeskoczy z łóżka, złapie klucz w biegu i... no właśnie, problemy zaczynały się dopiero przy drzwiach. Będzie musiał zapalić światło, trafić kluczem do dziurki, przekręcić go w zamku i dopiero wówczas będzie wolny. A jeśli to coś dopadnie go zanim zdąży otworzyć drzwi? Co jeśli  rzuci mu się na plecy i rozszarpie żywcem? Co jeśli...t ego czegoś przecież nie ma – to coś... . Myśli jak burzowe chmury kłębiły mu się w głowie.

Dave wiedział, że musi coś zrobić, bo inaczej zwariuje. Do brzasku zostało jeszcze około sześciu godzin, a nie miał zamiaru tyle czekać i umierać ze strachu. Wzdrygnął się lekko, bo znów usłyszał ten chrobot, tym razem bliżej prawej strony łóżka.

- Gdziiiiee siiiiiię wybiiiiieeeraszzz misiaaaczkuuu? - zachichotał głos pod Davem.

Chichot wlał się w jego głowę jak trucizna. Brutalnie rozdeptał niedopałek nadziei, zostawiając po sobie tylko pustkę. Dave tonął, ciemność pochłaniała go, daleki promyk światła oddalał się.

Gdy się ocknął, ulewa za oknem ustała. Ile czasu leżał nieprzytomny? Tego nie wiedział, ale musiało to być kilkadziesiąt minut, może godzina, bo pojękiwania burzy - teraz już gasnące i niewyraźne - słyszał gdzieś daleko na zachodzie.

Co ja tu robię? - To pytanie jak elektron krążyło w jego głowie. Jeszcze pięć godzin temu był z przyjaciółmi. Śmiali się, wspólnie żartowali, a Dennis, Tom i Russell składali mu życzenia. Tom przyniósł mu nawet prezent - whiskey podwędzoną z barku ojca. Po tym jak wypili całą butelkę i wypalili pół paczki Lucky Strike'ów Dennis zaproponował wszystkim nocleg u siebie – dodał, że rzecz jasna po tym, jak dojdą do siebie, bo gdyby jego starzy domyślili się, że wypił choć kroplę, to plan wziąłby w łeb. Dave odmówił. Chciał jeszcze odwiedzić babcię Emily, a musiał się śpieszyć. Nadchodziła burza.

Działo się to zaledwie pięć godzin temu, godzin, które teraz Dave'owi wydały się wiecznością. Przeklinał moment, w którym odrzucił propozycję Dennisa. Gdyby tam poszedł może nie byłoby całego tego gówna – pomyślał sobie – może... przyjaciele by... .

Nadstawił uszu.

Od dłuższego czasu nie słyszał nic i nikogo. Gdyby nie pomruki słabnącej burzy i prawie niesłyszalna melodia kropel poddających się siłom grawitacji, panowałaby głucha, błoga cisza. Z drugiej strony jednak burza była oznaką zwykłości, której sygnałów teraz Dave pragnął jak wędrowiec wody na pustyni. Cisza po burzy była niczym nielojalny przyjaciel, który porzuca cię w najgorszym z możliwych momentów. Jak Roy Tracy, pomyślał Dave – gównojad i zdrajca – który zawsze, o ile miał taką okazję zostawiał człowieka samego w potrzebie.

Dave dobrze zapamiętał dzień, w którym poznał znaczenie słowa „nielojalność". Było to rok temu. On z Russellem włamali się przez małe piwniczne okno do piwnicy sklepu Czarnego Sama. Mieścił się w niej magazyn z zaopatrzeniem. Na warcie zostawili Roya, choć Dave'owi ten pomysł nie przypadł do gustu. Gdyby ktoś nadszedł od strony ulicy Roy miał ich ostrzec. Chcieli wziąć kilka, może dwa, góra trzy kartony ze słodyczami, a może pokusili by się o skrzynkę coca-coli, w każdym razie nie mieli zamiaru mocno oskubać Sama. Sprawy jednak nie potoczyły się tak jak zakładali. W chwili gdy obaj stali z kartonami na rękach do magazynu wszedł pracownik i pomocnik Sama – William Fletcher. Dave poczuł jak miękną pod nim nogi i nie może ruszyć się z miejsca. Russell szybciej ocknął się z osłupienia i pędem ruszył w stronę okienka. Fletcher nie od razu zorientował się, co tu właściwie robią, dzięki czemu może zdołaliby uciec, ale gdy dotarli do okienka okazało się, że Roya nie ma. Dave zdołał jeszcze popchnąć Russella w górę, ale sam nie zdążył się wydostać. Zabrakło niewiele. W chwili gdy jego głowa wyskoczyła na zewnątrz Willy złapał go za kostkę i wciągnął z powrotem. Zrobił to tak brutalnie, że broda Dave jak piłka odbiła się od parapetu. Dave był pewien, że Fletcher zaraz zawoła Czarnego Sama, ale ten tego nie zrobił. Karę zasądził sam, na miejscu. Sprał go tak jak nigdy przedtem i nigdy potem nikt go nie sprał – nawet Craig. William Fletcher, na co dzień spokojny i nieco flegmatyczny pomocnik Sama okazał się sadystycznym i czerpiącym przyjemność z cierpienia innych kutasem. Wtedy w magazynie złamał Dave'owi rękę, nos i obił tak, że nawet Craig widząc go po wszystkim przeraził się nie na żarty. Po tym jak Fletcher zrobił swoje kazał Dave'owi – jak się wyraził – wypierdalać tym samym wejściem, którym tu przybył. Gdy półprzytomny, ze łzami w oczach wyczołgiwał się na tyły sklepu Sama, pomógł mu Russell. W domu Dave powiedział, że spadł z roweru i ta wersja została zaakceptowana bez mrugnięcia okiem, ale w szpitalu lekarz chyba nie do końca mu uwierzył. Całe szczęście nie drążył dalej. Willy Fletcher okazał się jednak nie tylko sadystycznym, maniakalnym gnojkiem, ale i pamiętliwym skurczybykiem. Pół roku później dopadł Russela na tyłach kina przy Fitzroy Street i obił mu gębę. Przez trzy tygodnie Russel wyglądał jakby wsadził głowę do ula. Za zdradę Roy Tracy słono zapłacił. Kiedy o akcji w magazynie czarnego Sama dowiedział się Dennis, w pewien piątkowy wieczór razem z Billym Paxtonem, który notabene nienawidził wszelkiej odmiany tchórzostwa, dopadli Roya. Złamali mu nos i wybili dwa zęby. Na odchodne dodali, że gdyby przyszło mu na myśl ich wsypać, to doniosą Fletcherowi o jego udziale w próbie opróżnienia magazynu, a na dzielnicy rozpowiedzą, że jest pieprzonym zdrajcą.

(tchórz)

Cisza...

Cisza był gorsza niż ten głos. Jedyne co zwiastowała, to nadejście głosu, ale głos nie nadchodził. Pokój tonął w gęstym jak atrament mroku. Ciało Dave'a zdrętwiało, mokra koszulka przylgnęła chłopcu do ciała. Wydawało mu się, że znów na chwilę odleciał. Było mu zimno. Za oknem ujadał pies Andersonów. Ponownie poczuł ten dziwnie znajomy, metaliczny zapach, ale teraz iskierki świadomości wybuchły w jego głowie niczym petarda.

Krew.

Gdyby Dave wcześniej, podczas burzy bardziej się skupił i choć raz spojrzał na podłogę, może jego uwadze nie umknęłyby ciemne krople, których ślad niczym okruchy zostawione przez Tomcio Palucha znaczyły szlak od drzwi do jego łóżka. Może gdyby strach nie paraliżowałby jego każdej komórki zauważyłby ich rubinowy odblask. Może gdyby zdecydował się jednak na ucieczkę i wydostał z pokoju zobaczyłby, że Craig wcale nie pije ze swoimi kolegami w Rockers. Gdyby wyszedł za drzwi okazałoby się, że Craig nie opuścił dzisiaj domu. Wchodząc do kuchni zauważyłby jego plecy, siedzącego przy kuchennym stole; pewnie zwróciłby uwagę na nienaturalnie zwisające ręce swojego ojczyma, jak u porzuconej marionetki...

Dave jednak nie mógł tego zobaczyć, leżał na łóżku nie zdolny do żadnego ruchu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie słyszy nic. Nie tylko w pokoju, ale i za oknem. W piątkowy wieczór nie słyszy ani jednego samochodu, ani jednego głosu, nawet głupiego wiatru? Czy to możliwe, że akurat dziś nikt nie wybrał Maple Street do swoich nocnych eskapad. Nagle zmroziło mu krew w żyłach. Wyraźnie poczuł wibracje pod swoimi plecami; coś lekko wypychało jego materac ku górze. Jednocześnie gdzieś w oddali usłyszał melodię. Była prosta i składała się z kilku dźwięków, zapętlona oddalała się i wracała jak bumerang, tyle że za każdym razem nieco głośniej i wyraźniej. Dave słyszał ją w swojej głowie. Oddalała się i bum – wracała, coraz głośniej i głośniej – bum, chłopiec zasłonił uszy rękami, ale ona natarczywie wracała, aż w końcu głos spod łóżka zaśpiewał w takt melodii:

- A niech mnie licho, niechaj zgadnę, babcia powiedziała prawdę... - na koniec zachichotał i wszystko ucichło. Serce waliło Dave'owi jak młot, a w głowie czuł rój szerszeni, które uwięzione starały się uwolnić, żądląc gdzie popadnie. Babcia powiedziała prawdę... . Ostatnia fraza wróciła nie przywołana, jak echo w ciemnej studni. Miał wrażenie, że to już koniec, że zwariował.

Pomyślał o babci Emily. Zmarła pół roku temu. Dzisiaj był na cmentarzu, rozmawiał z nią. Nie pamiętał czy na jej pogrzebie płakał. Chyba tak. Płakali wszyscy, prawie wszyscy... . Zastanawiał się, jak to jest, że ci których kochał odeszli tak szybko. Jego prawdziwy ojciec zginął w wypadku samochodowym dwa miesiące przed tym, jak on sam przyszedł na świat. Dave nie mógł go pamiętać, nie mógł go kochać, ale wyobrażał sobie, że tak właśnie by było – gdyby żył. Choć  ojciec podobno nie był ideałem - pił, grał w zakładach i urządzał w domu piekielne awantury, (chrobot) to z drugiej strony gdyby żył byłby ojcem – nie tylko takim z opowiadań i wspomnień, a ojcem z krwi i kości – jakiego Dave całe życie pragnął. Craig nim nie był i nigdy nie będzie. Dlaczego mama go wybrała? Wiedział, że poznała go w pracy. Craig czasem o tym opowiadał. Był od niej o sześć lat młodszy. Dave miał wówczas cztery lata. Podobno dziadkowie - Frank i Emily nie byli z tej znajomości zadowoleni, ale z drugiej strony Craig sprawił, że ich córka odżyła i znów częściej się uśmiechała. Znów była sobą, znów przypomniała sobie o dziecku, którym od śmierci męża zajmowali się jej rodzice. Ann i Craig pobrali się w maju 1975 roku. Sielanka nie trwała jednak długo (chrobot). Wkrótce okazało się, że Craig, na co dzień wzorowy pracownik i obywatel lubi sobie chlapnąć i może nie byłoby w tym nic złego gdyby nie to, że potem równie mocno lubił znęcać się nad swoimi bliskimi. Ann nie potrafiła jednak tego zakończyć. Po burzy zawsze przychodziło słońce. Złe dni ustępowały miejsca tym lepszym. Craig potrafił być wówczas czarującym mężem, jak i wspaniałym ojcem. Przeprosinom nigdy nie było końca. Nabierała się na to tylko jedna osoba – mama Dave'a. Wkrótce jednak jej gehenna się zakończyła. Zmarła (egoistka). Po jej śmierci Craig przeszedł metamorfozę – uspokoił się, przestał pić i zajmował się Davem jak własnym dzieckiem. Frank i Emily pozostali jednak czujni. Nigdy nie zaufali Craigowi,

(chrobot) ale w tej sytuacji mieli związane ręce. Nie chcieli pogarszać sprawy, chcieli mieć Dave'a jak najbliżej. Obawiali się, że Craig na skutek ich interwencji mógłby chcieć wywieźć syna do innego Stanu.

- Noooo daaaleeejjj, jeeeessteeem juuuuużż blisssskooo - zaskrzeczał głos pod łóżkiem.

Tym razem jednak Dave nie zareagował. Może gdyby ktoś przyłożył mu w tej chwili stetoskop do piersi poczułby nieco tylko przyspieszone bicie serca, ale nic co wskazywałoby na to, że chłopak jest śmiertelnie przerażony. Bo nie był. Już nie. Znów w jego głowie eksplodował ładunek wybuchowy, tym razem jednak nie petarda, czy granat, a prawdziwa bomba. Wybuch był na tyle mocny, że pod powiekami zrobiło mu się jasno jak w dzień, ale jedyne co zobaczył to cień małego zgrabionego człowieka, a może była to tylko gra świateł.

Babcia Emily umarła w domu. Odeszła pogodzona ze swoim losem. Chorowała krótko, ale na tyle intensywnie by poznać znaczenie słowa cierpienie. Dave pamiętał ten dzień bardzo dobrze. Po szkole odebrał go Pan Graham Coldwell, sąsiad babci i razem pojechali do domu dziadków. Babcia wyglądała na zmęczoną i udręczoną, mimo to uśmiechała się.

(ciepło)

Uśmiechała się kiedy nie traciła przytomności. Kiedy ją odzyskiwała mogła rozmawiać. Dave nie płakał, obiecał to sobie, ale z trudem powstrzymywał łzy. Kiedy na miejscu zjawił się Craig coś w oczach babci umarło. Dave zauważył to, ale zostawił to dla siebie. Był zły na ojczyma, że zjawił się tu w tak intymnym momencie – w ICH momencie. Wszystko zepsuł, jak zwykle.

(ciepłoo)

Chwilę przedtem dała mu list, prezent na urodziny – piętnaste.

(gorącoooo)

Miał go nikomu nie pokazywać.

Otworzył go dziś na cmentarzu. Czytając płakał.

Może gdyby teraz leżąc na łóżku był w stanie sobie ten moment przypomnieć wszystko by zrozumiał. Ale Dave'a tam nie było. Dave umarł tam na cmentarzu, zapłakany, trzymając w garści list i prawdę, dusząc w sobie ból i nienawiść.

Może gdyby przypomniał sobie tamten moment, wiedziałby, co stało się dalej. Wiedziałby, co znajduje się za drzwiami dzielącymi jego pokój z kuchnią. Wiedziałby, dlaczego Craig się nie rusza. Może gdyby dokładnie wszystko zapamiętał i był w tamtym momencie w pełni świadomy zobaczyłby teraz oczami wyobraźni Craiga z głową zwaloną na stół - stół zalany ciemną, krzepnącą krwią – jego krwią – krwią mordercy. (Tak). Widziałby ranę zionącą w głowie ojczyma niczym usta klauna wykrzywiające się w szyderczym uśmiechu. Zobaczyłby z jak wielką siłą ktoś rozpłatał mu czaszkę, wbijając ostrze głęboko po oczodół, sprawiając że oko jak roztopiony lód spłynęło policzkiem. Może pamiętałby widok ojczyma i jego zmasakrowanej lewej strony twarzy, z jednym całym okiem, które przeglądało się w odrażającej mieszance mózgu, rzygowin i krwi rozlanych na blacie. Może gdyby teraz otworzył drzwi swojego pokoju, zauważyłby dziwny metaliczny błysk pod swoim łóżkiem, a na łóżku małego przygarbionego chłopca chichoczącego w mroku.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
wtorek, 03 luty 2015 11:22

Agnieszka Chlebowicz - B-616

Była ciepła, letnia noc. Dziesięcioletni Kuba wraz z ojcem oglądali niebo przez świeżo zakupiony teleskop. W tym celu pojechali za miasto pod namioty.

– Tato, a czy tam w kosmosie żyją ludzie?
– Nie, synku, jedyni ludzie, którzy tam są to astronauci.
Chłopiec posmutniał i rozchmurzył się dopiero, gdy dostrzegł coś na niebie.
– Zobacz tato, spadające gwiazdy!
Mężczyzna poprawił okulary. Był zaskoczony, że spadają tak blisko.
– Może je jutro poszukamy? – chłopiec miał rumieńce.
Ojciec roześmiał się na propozycję.
– Myślę, że atmosfera je roztopi. Poza tym jutro jedziemy do babci...
Jednak to, co spadło na ziemię nie składało się w większości ani z lodu ani z kosmicznego śmiecia.

***

Kierownik grupy badawczej przemierzał jasno oświetlone korytarze rzucając wszelkimi przekleństwami, jakie tylko przychodziły mu na myśl. Miał dostać najlepszych, a odnosił niejasne wrażenie, że przydzielono mu bandę debili i niedouków. Będąc przy sali zatrzymał się i wziął głęboki oddech, po czym z impetem wszedł do środka.
– Co się stało, że zrywacie mnie w środku nocy?!
– Wygląda na to, że źle obliczyliśmy trajektorię lotu...
Mężczyzna spiorunował asystenta wzrokiem.
– B... bo widzi pan... Ich kapsuły ratunkowe podróżują z większą prędkością niż się spodziewaliśmy...
Badacz niespiesznie wertował podsunięte mu papiery z nowymi wynikami. W miarę czytania na jego czole przybywało zmarszczek. Nie dostrzegł luki w postępowaniu podwładnych.
– Gdzie wylądują?
– Po dokonaniu wszelkich kalibracji wychodzi, że wylądują w okolicach współrzędnych 53°03′52″N 18°36′16″E – kobieta pokazywała na monitorze przebieg ponownych obliczeń. Na znak dany od przełożonego dodała: – To blisko jednego z miast leżących w granicach Polski...
Mężczyzna zaklął szpetnie by po paru chwilach ciszy podjąć temat.
– A statek-matka?
– Zdaje się, że na dobre straciliśmy go z radarów...

***

Uderzenie w powierzchnię planety było bardzo silne. Parę ładnych chwil zabrało jej dojście do siebie i zorientowanie się gdzie jest. Nad przeźroczystą pokrywą kapsuły widziała poruszające się gałęzie roślin zawierających chlorofil – niezaprzeczalny dowód na występowanie związków tlenu. To dobrze, będzie mogła swobodnie wyjść bez tej całej niewygodnej aparatury. Uruchomiła proces dekompresji i otwierania włazu.
W trakcie tej procedury powietrze zaczęło wdzierać się do środka. Zakręciło się jej w głowie – była tu o wiele większa zawartość tlenu niż była przyzwyczajona. Podnosząc się na nogi zrozumiała, że również ciążenie było tu większe. Bywała już na planetach o podobnej grawitacji – silniejszym od tej z macierzystej planety – wiedziała więc, że nie będzie mogła tutaj latać... Westchnęła, zawsze czuła się bezpieczniej wiedząc, że może wzbić się ponad powierzchnię.
Oczy przyzwyczajone miała do dużej ilości światła a teraz panowała noc. Zmuszona była polegać na umiejętności postrzegania drgań powietrza u boków wizji – ostrość teleskopowego widzenia przy tych ciemnościach również na niewiele się zda.
Kapsuła była mocno wbita w ziemię. W pobliżu znajdował się jedynie gąszcz roślin, wśród których tętniło życie. Była jednak pewna, że poza nią wystrzelono kogoś jeszcze. Promień, w jakim powinny znaleźć się pozostałe kapsuły nie powinien być zbyt duży. W końcu są tak programowane, by odnalezienie siebie w terenie nie sprawiło większych trudności. Wpierw jednak musiała dowiedzieć się na jaką planetę przybyła.
Lokalizator wbudowany był w elektryczną bransoletę. Gdy wstukała odpowiednią komendę, holoprojektor po namierzeniu jej wyświetlił wpierw cały układ a następnie docelową planetę.
Westchnęła ciężko – jej wstępne założenia okazały się prawdziwe. Znalazła się na planecie B-616. Jak tutejsze istoty ją nazywają? Ach, tak... Ziemią... Ma to chyba być podkreśleniem jej wyjątkowości...
Jednakże większą zagadką było to, jak tu się znalazła. Faktycznie, trasa przelotu przebiegała w pobliżu układu U-54, ale z pewnością nie miała o niego zahaczać... A zwłaszcza o planety wewnętrzne. Co się zatem wydarzyło? Podczas wystrzału znajdowała się w komorze sypialnej, która jednocześnie była kapsułą ratunkową. Pytanie zatem brzmi; ile jeszcze kapsuł zostało wystrzelonych... No i przede wszystkim: co stało się ze statkiem?
Spróbowała połączyć się z mostkiem, ale urządzenie pokazywało stan poszukiwania. Optymistycznie można było przyjąć, że gdzieś w przestrzeni statek nadal funkcjonuje. Gdyby się rozbił lub elektronika zostałaby zniszczona, nawigator by to pokazał. Co z resztą załogi? Nie wszyscy znajdowali się w kapsułach, więc ktoś do sterowania został... Jeśli żyją, można mieć nadzieję, że wkrótce zaczną poszukiwania. Teraz jednak należy samemu odnaleźć pozostałe kapsuły.
Wstała z klęczek. Uznała, że przed dalszą drogą należy sprawdzić swoje możliwości przy tym ciążeniu. Wpierw parę razy podskoczyła, później rozłożyła skrzydła i zaczęła nimi bić. Po kilku próbach przekonała się, że z dużym wysiłkiem mogła jedynie podlecieć na kilka długości swojego ciała.
Uznała, że działanie neurotoksyny przetestuje przy najbliższej okazji. Substancja znajdowała się w rogowym wypustku umiejscowionym na końcu długiego ogona. Było to dla niej o tyle ważne, że nigdy nie uczyła się walki jako takiej i nie korzystała z broni – dotąd nie było takiej potrzeby. Dodatkowo status, który posiadała na planecie stanowiącej jej aktualny dom, zabraniał posiadania wszelkich środków bojowych. No, poza tymi naturalnymi.
Gdy ruszyła na poszukiwania odkryła, że poruszanie się w tak gęsto zarośniętym środowisku nie było dla niej zbyt trudne – była drobna i z łatwością się przedzierała. Ponadto powietrze dostarczające więcej tlenu poprawiało jej sprawność.
W trakcie poszukiwań odnalazła dwie kapsuły – jedną podobną do tej, w której sama tu przybyła, więc i jeden z Nich też tu się znalazł. Druga miała formę klatki stworzonej ze specjalnych wiązań krystaliczno-syntetycznych i jej otworzenie się musiało być efektem ubocznym upadku. Przeszył ją dreszcz na myśl tego, że to, co było w środku wydostało się.
Podleciała na jedno z wyższych drzew, licząc, że z pewnej odległości łatwiej będzie dostrzec jakieś ślady. Obserwacja rzeczy, które nie były w ruchu stanowiła pewną trudność a panująca ciemność nie ułatwiała jej zadania.
W końcu dostrzegła dwie grupy śladów – jedne bardzo delikatne o długich, szponowato zakończonych palcach; drugie większe i należące do wielkogabarytowej istoty. Czyli Łowca ruszył za stworem. Słusznie, wizja rozszalałej bestii na planecie niespodziewającej się zagrożenia, była mało przyjemna. Tym bardziej, że tutejsi mieszkańcy podobno nie zdawali sobie sprawy z tego, że ich planeta wcale nie jest wyjątkowa i nie byli przygotowani na tego typu sytuację.
O tej (dziwnej w gruncie rzeczy) sytuacji dowiedziała się od Nich. Cóż, to kolejna specyficzna i niepisana zasada, że cywilizacje bardziej rozwinięte nie dość, że nie pomagają tym mniej zaawansowanym, to nawet w miarę możliwości nie ujawniają się. Z resztą, to tylko ubarwiało im zabawę. Podobno w całej naszej galaktyce nie ma istot, które krwiożerczością mogłyby dorównać Łowcom... A to jest swego rodzaju osiągnięcie. Jedyne co różniło oba gatunki było to, że jeden z nich potrafił obejść się bez poszanowania jakichkolwiek zasad kodeksu... Idealna zwierzyna...
Z tych rozmyślań wyrwał ją szelest roślinności. Natura oportunisty wyposażyła ją w mocno wyczulony słuch. Zorientowała się, że kilkanaście metrów dalej przedziera się grupa sporych zwierząt. Świadomość tego przyspieszyła decyzję o poszukaniu jakiegoś schronienia. Ponad koronami drzew widniała łunę światła – nieomylny dowód na istnienie jakiegoś centrum życia.

***

Grupa mężczyzn weszła na polanę. Większość z nich mogła pochwalić się najnowszymi wynalazkami przemysłu zbrojeniowego. Dowódca kiwnął na jednego ze swoich ludzi. Ten ostrożnie zbliżył się do kapsuł, po czym dał znak, że jest bezpiecznie i jedyny cywil mógł podejść.
– Puste.... Gdzieś tu powinna być jeszcze jedna...
Po wymownym spojrzeniu kapitan wysłał dwójkę najlepszych ludzi na poszukiwania.

***

Istota siedziała na dachu, obserwując budzące się do życia miasto. Zarówno jej budowa jak i wielkość zbliżone były do wymiarów ziemian. Reszta była zupełnie inna, więc schronienie na czas dnia było koniecznością. Znalazła je pod dachem jakiegoś budynku. Poniżej zagraconego pomieszczenia słyszała życie mieszkańców. Nie mogła być tego pewna, ale starsza kobieta zajmująca lokum poniżej miała w planach spędzić cały dzień przed telewizorem.
Dzięki pokrzykiwaniom z grającego pudła mogła próbować poznać tutejszą mowę. Jej naturalną zdolnością była prędka nauka przeróżnych języków – jeśli dane stworzenia mówiły w inny sposób niż mową strunową jej umiejętności ograniczały się do rozumienia tego, co pragnęły wyartykułować. Między innymi te zdolności sprawiły, że została Ich konsultantką. Oni posługiwali się wysoko zaawansowanym tłumaczem, ale minusem tej technologii było to, że urządzenie musiało mieć wbite dane i wymagane były wcześniejsze kontakty. Umiejętność prędkiej nauki języków nie była niczym wyjątkowym u rodowitych mieszkańców jej planety. Był to kolejny przykład dostosowania się do warunków bytowania – ewolucja mocno sobie zakpiła pozwalając by inteligentne życie posługiwało się wszelkimi możliwymi sposobami na wydawanie dźwięków. Natura zrobiła zaś swoje umożliwiając komunikację miast ciągłych walk z powodu jej braku.
Oczywiście mimo, że jej zdolność nauki była błyskawiczna to tłumacz wbudowany w bransoletę był wielce przydatnym – tłumaczył wszelkie zawiłości a dochodzące głosy pozwalały jej na osłuchanie się. W przerwach od nauki zwiedzała pomieszczenie. Byłoby w nim sporo miejsca gdyby nie cała masa zalegających przedmiotów. Pył i kurz pokrywające dokładnie wszystko, utrudniały oddychanie. Miała delikatny układ oddechowy i często warunki środowiska wymuszały na niej zakrywanie twarzy.
Spotkała też całą gamę stworzeń, które również znalazły tu schronienie. Wśród drobnych żyjątek były stworzenia stałocieplne – zarówno obiekty jak i okazja były idealne do przetestowania toksyny. Schwyciła jedno z nich za długi ogon, po czym wbiła rogowy kolec wieńczący strzałkową tarczkę ogona. Efekt był natychmiastowy – a więc i na rozumnych mieszkańców planety jad będzie działać.
Po tym małym eksperymencie jeszcze przez chwilę buszowała wśród rzeczy. Gdy znalazła jakiś przydługi sweter (idealny by narzucić go na kombinezon i skryć pod nim mocno złożone skrzydła) oraz szal na zakrycie twarzy uznała, że tyle wystarczy do przeczesania okolicy po zmroku.
Nim zapadł kontynuowała naukę nasłuchując co chwilę, czy ktoś nie zbliża się do jej kryjówki.

***

Noc sprzyjała jej w przemieszczaniu się. Na ulicach było o wiele mniej ludzi. Światła pochodzącego od ulicznych latarni również było mało – nie wszystkie zdawały się działać. Idąc starała trzymać się ścian budynków – miejsc, gdzie światło prawie w ogóle nie docierało.
Podświadomie czuła, że dobrze obrała kierunek poszukiwań. Przekonanie to umocniło się, gdy trafiła na specyficzny odcisk obuwia. W końcu zaczęła czuć charakterystyczny zapach wabika na bestię. Przemierzając uśpione miasto czuła jak zapach natęża się – skoro był wyczuwalny Łowca musiał niedawno tędy przechodzić.
Lekko metaliczny zapach przyciągał ją sprawiając, że pokonywała przecznice skupiona jedynie na swoim celu. Podążając za tropem zapuściła się w obszar, w którym budynki były w większym zagęszczeniu a i ich wygląd pozostawiał wiele do życzenia. Od ścian odbijał się dziwny pogłos. Wraz ze zmniejszaniem dystansu, dźwięki stawały się bardziej klarowne i dudniące. Kojarzyły się jej z dźwiękami rytualnymi niektórych trup z jej planety.
Zapach potęgował się – jego natężenie wraz z zagęszczającymi się uderzeniami sprawiało, że zaczynała mieć zawroty.
Gdy trop znacząco nabrał na intensywności, urwał się równie nagle jak się zaczął. Jakby nigdy go tu nie było. Melodia natomiast weszła na takie rejestry, że pociemniało jej w oczach i musiała oprzeć się o mur. Zorientowała się wtedy, że miejsce skąd dobiega kakofonia jest właściwie tuż za rogiem. W jego pobliżu kręciło się trochę ludzi. Ich sposób poruszania się wskazywał, że albo muzyka działała na nich hipnotycznie albo, co bardziej prawdopodobne, ich stan wywoływały jakieś substancje.
Tego wszystkiego było po prostu za dużo, czuła się ogłuszona. Dźwięki dobiegające zza metalowych drzwi doprowadzały ją do mdłości a dudnienie zdawało się wstrząsać jej wnętrznościami. Zdawała sobie sprawę, że z każdą sekundą spędzoną w miejscu szansa na jej zdemaskowanie wzrasta. Nie mogła jednak zebrać sił nawet gdy kątem oka dostrzegła, że do rogu w którym się skryła zbliżają się jacyś ludzie.
– O... dziewczynce zrobiło się słabo...
Ogon, który dotąd był ciasno opleciony wokół talii przyjął za jej plecami pozycję do ataku. Powoli zaczęła odliczać czas dzielący ją od uderzenia. Pewnie by do niego doszło gdyby los nie był po jej stronie i uwagę mężczyzn nie przykuło coś zupełnie innego. Odetchnęła ciesząc się, że zagrożenie minęło. Jednak fortuna jest szyderczym kołem. Tuż przy niej znikąd wyrósł chłopak o nader mocno zamglonym spojrzeniu.
– Pomóc ci? – zapytał nieobecnym głosem.
Środek, który zażył musiał mocno otępić jego umysł. Dopiero po chwili dotarło do niego, co widzi.
– O żesz ty... jesteś niebieska! – zachwiał się na nogach, po czym wskazując palcem stwierdził. – Jesteś succubem! Masz ogon! Prawdziwy succub! Ooo... – na jego twarz wypełzł błogi wyraz – to ja cię przywołałem!
Pokrzykiwania długowłosego młodzieńca zaczęły zwabiać innych ludzi. Znak, że jak najszybciej należy opuścić to miejsce. Niebezpieczeństwo dodało jej sił do ucieczki. Nie było to trudne biorąc pod uwagę jak bardzo stępione umysły mieli pobliscy osobnicy.
Chłodne powietrze nocy uspokajało ją. Nie mogła wrócić na tamto poddasze – było za daleko od miejsca, w którym aktualnie się znajdowała. Musiała więc przemyśleć, co dalej powinna zrobić.
Oparła się o samotne drzewo i spojrzała w niebo. Zalała ją fala uczuć, które były trudne do opisania. Była tak daleko od domu, że centralna gwiazda jej układu byłaby widoczna jako blady, mały punkcik. Świt powoli zbliżał się do tego miejsca, więc i dalsze poszukiwania nie miały sensu. Tym bardziej, że straciła tak doskonały trop, a przy dobrze wyszkolonym Łowcy o kolejny jest trudno.
Nowy dzień powitała siedząc w jednej z zatęchłych piwnic. Miejsce było mało wyszukane, ale zapewniło jej spokój do kolejnego zmroku. Gdy mogła już ruszyć w dalszą drogę zrozumiała, od jak dawna nic nie jadła. Przy kombinezonie miała co prawda jakieś drobne, suche racje (głównie elektrolity i wyekstrahowane białka) ale było to stanowczo za mało.
Przemierzając kolejne przecznice starała się dzielić uwagę zarówno na poszukiwanie jakichś śladów jak i jedzenia. Bała się jednak, że jeśli nie wejdzie wprost na trop to go nie dostrzeże. W końcu doszedł do niej rozdzierający, kobiecy krzyk. Czym prędzej pospieszyła w tamtym kierunku. Ulice były wymarłe i nikt prócz niej nie udał się w tamtą stronę.
Wrzask niewątpliwie doszedł do niej z miejskiego parku, jednak teraz panowała tu absolutna cisza. Tylko nieliczne latarnie paliły się w efekcie czego całe otoczenie zdawało się być ogarnięte przez mrok... Mrok, który krył w sobie niebezpieczeństwo.
Nie była w stanie dostrzec niczego, co by mogło stanowić dla niej jakąś poszlakę. Zrezygnowana uznała, że trzeba dalej szukać jedzenia i skierowała się do drogi. W trakcie przedzierania się przez krzaki, kątem wizji dostrzegła jak coś ciężko skapuje z liści. Była to glutowata substancja. Po dotknięciu jej nie miała wątpliwości, że pozostawił ją po sobie stwór, nad którym ich ekspedycja prowadziła badania.
Czyżby jeden z Nich okazał się nie godnym swego społeczeństwa i pozwolił temu czemuś na wymknięcie się?
Skoro jednak był tu ten śluz, to gdzieś w pobliżu powinna znajdować się krzycząca ofiara...
Zarośla czepiały się ubioru utrudniając przedzieranie się. Nigdzie na widoku nie było śladów ciała. Rozglądając się w pewnym momencie podskoczyła mimowolnie. O jedno z drzew opierał się kucający mężczyzna. Był blady i spocony, a jego strój niekompletny. Ostrożnie się do niego zbliżyła i pomachała mu dłonią przed twarzą. W powiększonych oczach próżno było szukać jakichś śladów myślenia. Jedyna aktywność, jaką przejawiał to dygotanie i niewyraźne mamrotanie.
Dopiero gdy się wyprostowała dostrzegła, że kawałek dalej znajduje się zmasakrowane i rozwłóczone ciało kobiety. Truchło było świeże i niewątpliwie zabił ją ten stwór. Zamyśliła się na chwilę. Skoro mężczyzna przeżył, to bestia nie miała możliwości rozprawić się z nim. Pozostawały więc tylko dwie możliwości: została spłoszona, albo Łowca ją dorwał...
Wróciła do dalszego przeszukiwania terenu. Skoro On nie zdezintegrował resztek ciała, musiał ruszyć w dalszą drogę. Rozglądając się za nowymi tropami zrozumiała, że straciła czujność. Był to poważny błąd – mała czerwona kropeczka, korzystając z okazji, wędrowała po jej ciele szukając dogodnego miejsca.
Bez chwili wahania ruszyła do ucieczki. Była drobna, więc przemykanie pomiędzy drzewami nie było trudne. Parę razy dziwne pociski śmignęły tuż koło niej. W końcu jeden z nich musiał trafić. Na kilka chwil poczuła jak substancja, którą zawierały ogłusza ją. To wystarczyło by potknęła się o własne nogi i turlając się trafiła na główną ścieżkę.
– Ty jesteś tą laską spod klubu... – usłyszała nad sobą.
Nad nią pochylał się znajomy chłopak. Gdy kolejne strzały śmignęły w powietrzu, nie czekał na dalsze wyjaśnienia tylko pomógł jej wstać i zaczął ciągnąć za sobą. Organizm walczył z toksycznym środkiem, jednak otumaniający preparat robił swoje – otoczenia, które mijała zapamiętywała jako świetlne migawki. Na szczęście ziemianin wiedział jak powinien postępować. Gdy tylko wypadli z terenu parku strzały ustały, choć sam pościg nie.
Czuła, że w pewnym momencie musieli skorzystać z jakiegoś środka transportu. Wiedziała również, że gdy się w nim znaleźli ułożył ją na czymś miękkim i nakrył swoją kurtką mówiąc coś do kogoś. Musiała na parę chwil odpłynąć, gdyż ocuciło ją chłodne, nocne powietrze.
Powoli działanie substancji ustępowało. Wyglądało na to, że odległość między nimi a pościgiem zwiększyła się – nadal jednak nie było bezpiecznie. Chłopak klucząc pomiędzy wysokimi budynkami ciągnął ją za sobą.
Wreszcie podbiegli do drzwi jednego z wieżowców. Mężczyzna w pośpiechu otworzył je i poprowadził do stalowych drzwi windy. Gdy tylko wcisnął guzik najwyższego piętra oparł się zdyszany o ściankę. Ona natomiast rozglądała się po małym pomieszczeniu. Wyciąg poruszał się strasznie wolno jak na standardy, do których była przyzwyczajona. Dodatkowo dźwięki, które wydawała winda przyprawiały ją o zgrozę – jakby w każdej chwili mogli zacząć spadać.
W końcu przypomniała sobie o pocisku wbitym w plecy. Udało się jej go wyciągnąć a po obejrzeniu okazało się, że przypomina małą strzykawkę ze stabilizatorami. Po zlustrowaniu schowała go do kieszeni rozwleczonego swetra.
Winda w końcu stanęła a chłopak znów zaczął ją prowadzić. Gdy otworzył swoje mieszkanie puścił ją przodem.
Była to mała, zaciemniona kawalerka z aneksem kuchennym. Nie bacząc na porozwalane po podłodze rzeczy podeszła do okna i odsunęła ciężką, zakurzoną zasłonę. Okno wychodziło akurat na ulicę przed wejściem do budynku.
Mężczyźni krążyli przez jakiś czas pod budynkiem. Zwęszyli jej trop, ale najwyraźniej poszlaki były zbyt słabe by mogli nawet z grubsza stwierdzić, do którego budynku weszli. W końcu się poddali i ruszyli w tylko sobie znanym kierunku. Nie była łowcą jak Oni, ale bycie zwierzyną również nie leżało w jej naturze.
Obserwował ją z rogu pokoju. Jego początkowe podekscytowanie ustąpiło miejsca napięciu. Gdy obróciła ku niemu twarz, ten drgnął. Dopiero teraz docierał do niej zapach panujący w domu – z jednej strony ciężki i słodki, z drugiej lekko gryzący i ziemisty.
– Dziękuję za pomoc...
Był to pierwszy raz, gdy spróbowała przemówić w tym języku, bardzo powoli i mechanicznie wypowiadając poszczególne wyrazy. Gdy skończyła ruszyła ku wyjściu.
– Nie idź – chłopak ledwo to wychrypiał.
Mierzyli się przez chwilę spojrzeniami. Sytuacja coraz bardziej przestawała się jej podobać – zdenerwowanie wyrażał jej ogon niespokojnie bijący na boki.
– Jesteś ranna? – przełknął ze zdenerwowania ślinę.
Pokręciła głową w odpowiedzi. Miała mętlik. Preparat wciąż krążył w jej organizmie, a w tak nagłych sytuacjach zawsze się gubiła. Dodatkowym utrudnieniem było to, że nigdy nie miała do czynienia z tubylcami...
Ziemianin widząc jej zmieszanie i niepewność obrał inną taktykę. Ułożył ręce w uspokajającym geście i zaczął mówić ciszej i spokojniej.
– Widziałem, że cię trafili... Może potrzebujesz pomocy? Z resztą z racji moich przekonań powinienem ci pomóc...
– Przekonań?
Przez chwilę przemknęło jej przez myśl, że może on wie o wszystkim.
– Tak. Pochodzisz z Gehenny, prawda?
Nie, jednak nie wie... Westchnęła zrezygnowana. Jej reakcja zbiła go trochę z tropu, ale postanowił kontynuować.
– Czemu cię ścigali? Chcą cię pojmać?
– Wątpię by chcieli rozmawiać... – wróciła do patrzenia zza okno. – To twoje lokum?
– Tak, tak. Dostałem w spadku... Ciasne, ale własne – spróbował zażartować, ale widząc brak reakcji dodał: – Mieszkam tu sam, więc jesteś bezpieczna...
– To dobrze. Potrzebuję bazy...
– Bazy? To po dzisiejszym chcesz jeszcze chodzić po ulicach?
– Muszę kogoś odszukać – mówiąc wciąż patrzyła się przez szybę.
– Tego, kto cię przywołał, czy inne succuby? – mówiąc ostatni wyraz jego oczy zalśniły.
– Nie jestem sukubem! – mimo, że nie wiedziała o czym on mówi to i tak zalała ją nowa fala poirytowania.
– J-ja nie chciałem cię zdenerwować...
Bał się jej, to dobrze – w połączeniu z zafascynowaniem dawało jej to pewną przewagę nad nim. Może dzięki temu uzyska kogoś do pomocy...
– T-to kogo chcesz odszukać?
– Nieistotne kto to jest, ważne jest to, że muszę go znaleźć – chłopak patrzył na nią nic nie rozumiejąc. – Ech... Jest... taki jak ja... – oczywiste kłamstwo, ale szczegóły były zbędne. – Tamci ludzie pewnie i za nim ruszyli... – zamyśliła się na chwilę, po czym powiedziała sama do siebie. – On sobie poradzi...
– Jeśli będziesz chciała wyjść to nie w tym stroju. Póki co dam ci kilka moich rzeczy a rano coś dokupię...
Mówiąc do niej grzebał w szafie. W końcu ze zmiętej kuli ubrań wyciągnął czystą koszulkę i spodenki. Podał je niepewnie, po czym wskazał łazienkę.
Pomieszczenie nie było duże, ale z chęcią zamknęła się w nim. Miała ochotę przeklinać dzień, w którym Oni przybyli na jej planetę niszcząc spokojne i poukładane życie.
Zrzuciła z siebie ubrania, które nosiły ślady ostatniej ucieczki, po czym obmyła się. Woda przynosiła jej ukojenie – pewnie tubylcy nawet nie wiedzą, jakie szczęście mają posiadając wody pod dostatkiem. Po doprowadzeniu się do ładu przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Organizm skończył odciągać krew ze skrzydeł – cóż, ciążenie na tej planecie jest duże, więc i tak nie mogłaby latać a tylko dodatkowo zwracałaby uwagę. Skrzydła, ogon, kolor skóry, oczy – aż dziw, że gdy skryje się pod ubraniem, choć trochę ich przypomina. Nawet włosy, choć w pierwszej chwili podobne to się różniły – zarówno budową cząsteczkową jak i kolorem – granat wpadający w czerń.
Założyła otrzymane spodenki, po czym wciągnęła swoje ciężkie buty. Koszulka, jaką otrzymała była dużo za duża nawet jak na chłopaka. Nadruk utrzymany był w ciepłych barwach a z płomieni wyłaniała się rogata głowa z wyciągniętą ręką.
Poskładała swój zniszczony kombinezon i postanowiła ponownie sprawdzić odczyty. Wciąż nie było żadnego sygnału ze statku. Również On zdawał się nie szukać kontaktu. Otrząsnęła się z myśli, że może już na zawsze zostanie tutaj, żyjąc w tej małej klitce.
Gdy wyszła z łazienki, mężczyzna kończył stawiać jedzenie na małym stoliku.
– Nic wyszukanego: makaron z sosem, ale mam nadzieję, że ci zasmakuje – uśmiechnął się zachęcająco.
Białawe, rozpadające się kluski pokryte były gęstą, czerwonawą breją, w której gdzieniegdzie były kawałki czegoś, co z założenia miało być chyba mięsem. Tak jak wyglądało, tak też smakowało – trąciło chemią niemiłosiernie. Teraz jednak nie miało to znaczenia. Od ponad doby nic nie jadła a czuła, że nawet zwiększony dopływ tlenu na dłużej nie wystarczy.
– Jestem Janek, a ty jak się nazywasz?
– Mojego imienia i tak nie wypowiesz...
– Może i nie – chłopak zdawał się być niezrażony – ale muszę się jakoś do ciebie zwracać...
Zamyśliła się na chwilę. Na początku pobytu na Ich planecie zwracano się do niej ciągiem liczb by po przyjęciu statusu konsultanta nadać jej ichnią tożsamość. Epizod ten sprawił, że jej prawdziwe imię stało się nic nieznaczącym słowem.
– Sam coś wybierz – odpowiedziało jej zaskoczenie. – Możesz sam zdecydować jak chcesz się do mnie zwracać.
W końcu dał za wygraną i resztę posiłku zjedli w absolutnej ciszy. Gdy skończyli rozścielił jej posłanie a sam ułożył się w rogu pokoju. Mimo ostatnich wydarzeń, kojący sen szybko na nią spłynął.
Obudziła się dopiero, gdy ziemianin zbierał się do wyjścia.
– Tak sobie myślałem... Może, jeśli dasz mi ten dziwny pocisk to uda mi się ustalić co to jest. Znajomy skończył farmako... ym... zna się na różnych substancjach...
Chwilę się na niego patrzyła, po czym sięgnęła do kieszeni swetra. Chłopak wziął go, po czym skierował się do drzwi. Będąc już w progu powiedział:
– Anat – widząc zaskoczenie dodał. – Tak cię nazwałem: Anat – uśmiechnął się i wyszedł.
Nie było go wiele godzin. Czas ten poświęciła na przejrzenie tego, co było w jego domu oraz na poznanie archaicznych technologii jakie były tu dostępne. Ponownie uruchomiła urządzenie licząc na jakieś informacje.
Niestety spotkała się z ich zupełnym brakiem. Było to co najmniej zastanawiające. Ci ludzie, którzy ich ścigali z całą pewnością wiedzieli kogo szukają. Czy właśnie to sprawiło, że nie miał uruchomionego swoje urządzenia? Czy łączył wystrzelenie ich kapsuł z tamtymi ludźmi? Jeśli tak, to może ona również powinna wyłączyć swoje. Bała się jednak, że jeśli to zrobi ominie ją komunikat o ewentualnej ewakuacji.
Nie była jedną z Nich, miała też zaledwie status konsultanta, nie mogła więc oczekiwać, że jeśli się nie pojawi w wyznaczonym miejscu to sami będą jej szukać. Dla tych, którzy z nimi współpracowali, byli skorzy do pomocy, nie mniej jednak w pierwszej kolejności trzeba było samemu o siebie zadbać. Udowodnić swoją „wartość".
Rozmyślając nad tym siedziała na parapecie okna. Bezwiednie bawiła się swoimi długimi włosami. Miała je tradycyjnie pozaplatane – ich uczesanie świadczy o tym, jaki ma status na swojej macierzystej planecie. Była wdzięczna, iż nie kazali jej ich ściąć – nie chcieli w końcu jej zupełnie zniewolić, no i szanowali odmienne pryncypia i zwyczaje.
Dzień był jasny i słoneczny. Z uwagi na to, że na niebie nie było żadnych chmur wiedziała, iż promienie tutejszej centralnej gwiazdy docierają w pełni. Dla niej było to jednak nadal za mało. Planeta skąd pochodziła była tak wystawiona na światło, że natura dla ochrony stworzyła oczy, których białko i tęczówka pozostawały czarne.
Dzięki teleskopowemu widzeniu mogła dostrzec bez większych trudności to, co działo się u podnóża wysokiego budynku. Ten sposób postrzegania był właściwie niezbędny podczas lotu. Teraz pozwalał jej obserwować drobne ptaszki – stworzenia, które praktycznie u niej nie występowały.
Zasmuciła się na myśl co do tego doprowadziło. Początkowe promieniowanie było tak duże, że udało się przeżyć tylko nielicznym gatunkom. Większość drobnych stworzeń stałocieplnych padło. Był to ciężki czas w historiografii planety. Chęć istnienia jest jednak tak wielką siłą, że ani głód, ani mutacje, ani ciężkie warunki nie powstrzymały życia.
Ona urodziła się wiele lat po tych wydarzeniach i prezentowała pełnię nowego życia – dostosowaną do świata, jaki był jej pisany. Nadal oczywiście, każdy dzień tam stanowił wyzwanie...
Z rozmyślań tych wyrwał ją dźwięk otwieranych drzwi. Chłopak sprawnie pozałatwiał wszystkie zadania i przyniósł masę ubrań. Z nich też wybrała długie spodnie i sweter, który od poprzedniego różnił jedynie stopień zniszczenia. Pozostała jednak przy danej jej koszulce. Rogata głowa wychylająca się z płomieni przywodziła na myśl niektórych mieszkańców jej macierzystego świata.
– Z takimi oczami również nie możesz wyjść nawet w nocy... Nikt u nas nie ma całkowicie czarnych... Proszę, te przyciemnione okulary powinny załatwić sprawę, najwyżej ktoś uzna cię za ekscentryczkę. No i jeszcze skóra, ale to mniejszy problem – stwierdził wyciągając siatkę z jakimiś mazidłami.
Po obejrzeniu zawartości pozwoliła mu by spróbował choć trochę zamaskować błękitnawy odcień skóry. Poszło mu całkiem nieźle i w nocnych ciemnościach nie powinna zwrócić zbytnio niczyjej uwagi.
– Dowiedziałeś się czegoś?
– Hm... Właściwie to tak... Kumpel po sprawdzeniu zawartości spytał się czy planuję polować na słonia... – uśmiechnął się niepewnie. – Jak zdołałaś to wytrzymać?
Wzruszyła ramionami. Miała zwiększoną tolerancję na różne chemikalia bo sama korzystała z toksyny, jaki jednak był sens tłumaczenia tego?
– Ech... – był zawiedziony brakiem chęci do rozmowy. – Jesteś strasznie tajemnicza... Dowiedziałaś się czegoś jak mnie nie było?
– Nie... Ciągle cisza... Musimy pójść w tamto miejsce.
– A jeśli tamci ludzie też tam wrócili?
– Trudno, nie mam wyjścia. Mogę iść sama.
– To byli jacyś wojskowi... – zdenerwowanie ziemianina było mocno widoczne. – Jak cie złapią to... będą robić eksperymenty i...
– Idziesz czy nie? – warknęła kierując się do drzwi.
Załamany, chcąc nie chcąc, wziął kurtkę z oparcia fotela i podążył za nią.
Szybko znaleźli się w tamtym miejscu w parku. Byli z całą pewnością sami. Nie było tu również żadnych śladów po wydarzeniach ostatniej nocy.
Chłopak przezornie wziął ze sobą latarkę.
– Czego właściwie szukamy?
– Jakichkolwiek anomalii... – mruknęła przerzucając stopą opadłe gałęzie.
Przeszukiwali teren systematycznie. Czas mijał, jednak niczego nie znaleźli. Nawet śluz bestii zniknął. Musieli się w końcu poddać i zawrócili w kierunku mieszkania.
Byli już na skraju parku, gdy Anat zatrzymała się. Podciągnęła rękaw i odkryła, że urządzenie samo się uruchomiło. Nastąpiła transmisja danych. Janek niewiele z tego co widział rozumiał, części po prostu się domyślał.
Po informacji o przyjęciu sygnału ratunkowego (czyli Łowca uniknął pojmania skoro wezwał pomoc), pojawiła się informacja o miejscu i czasie przybycia statku ratunkowego.
Holoprojektor wyświetlił mapkę z zaznaczonym orientacyjnie punktem przybycia. Spojrzała na towarzysza a ten kiwnął głową na znak, że wie jak się tam dostać.
Gdy znów spojrzała na urządzenie jej twarz się ściągnęła. Na ekraniku pojawiały się i znikały różne układy kresek.
– Coś jest nie tak? – zbliżył się do niej.
– To zegar... Mamy bardzo mało czasu by się tam dostać...
Pomoc mieszkańca tej planety ponownie okazała się wielce przydatna. Była to jego rodzinna miejscowość, więc poruszanie się w niej nie stanowiło kłopotu. Miejsce odbioru wyznaczone było kawałek za miastem wśród otaczającego je lasu. Plan był więc prosty: musieli wpierw dostać się na jego obrzeża a następnie pokonać zalesiony obszar.

***

Znaleźli się pośród opuszczonych budynków, starając się zachować czujność. Konieczność pośpiechu nie sprzyjała jednak odpowiedniej ostrożności. Teren był wyludniony, a przynajmniej nikogo nie spotkali. Parę razy wydawało się jej, że coś usłyszała – okazywało się jednak, że to jakieś zwierzę się spłoszyło. Uznała, że jak na kompletnych amatorów w pościgach, idzie im całkiem nieźle. Musiała zweryfikować swoje zdanie, gdy dostrzegła jak znajoma czerwona kropeczka wędrowała po plecach chłopaka idącego przodem.
Popchnęła go na chwilę przed tym jak pocisk ze stabilizatorem przeciął powietrze. Tuż za nim poleciały kolejne, ale dzięki postrzeganiu ruchu udało się jej przeprowadzić ich bezpiecznie za róg jakiegoś budynku.
Słyszeli jak wojskowi zbliżają się do nich. Niestety znaleźli się w ślepym zaułku i ucieczka była niemożliwa. Przygotowali się do konfrontacji licząc, że uda się im stąd jakoś ujść.
Była to mała grupa specjalnie wyszkolonych żołnierzy. Najpewniej otrzymali rozkaz nieużywania ostrej amunicji – korzystali jedynie z owego środka usypiającego a i to porzucili na rzecz walki wręcz.
Jej towarzysz był bliski paniki – walka z wyszkolonymi zawodowcami nie pozostawała złudzeń, co do wyniku potyczki. Anat trzymała się myśli, że toksyna działa a oni nie chcą ich skrzywdzić.
Chłopak walczył chaotycznie i szybko został obezwładniony – musiała więc radzić sobie sama. Jej taktyka polegała na trafianiu kolcem z jadem w każdego, kto znalazł się wystarczająco blisko. Dzięki jej naturalnym predyspozycjom radziła sobie zaskakująco dobrze. Kompozytowe ochraniacze napastników same w sobie nie stanowiły przeszkody. Wszystko działo się jednak tak szybko, że dawki toksyny były niewielkie i przeciwnicy padali otumanieni lub sparaliżowani. Jedynie parę razy musiała skorzystać z pazurów tnących praktycznie wszystko na swojej drodze.
Pomimo tego, że radziła sobie najlepiej jak umiała to czuła, że wszystko jest stracone. Ognisty Bóg musiał jednak nad nią czuwać – niespodziewanie przez okoliczne tereny przetoczyła się fala dźwiękowa. Zjawisko przypominało pędzącą ścianę i zetknięcie się z nią było równie przyjemne.
Zarówno przez samo zjawisko, jak i jego nagłość zyskała parę sekund i to wystarczyło – pochwyciła ziemianina i zaczęła biec w kierunku planowanego przybycia statku.
Wbiegli w ścianę lasu. Noc była dość jasna, ona jednak mogła jedynie polegać na postrzeganiu ruchu cząsteczek powietrza.
– Co to było? – mężczyzna zadał to pytanie z trudem łykając powietrze.
– Statek podchodził do lądowania. Musimy przyspieszyć.
Odległość między nią a chłopakiem stopniowo rosła. Jego początkowa przewaga lepszego widzenia w ciemnościach zaczynała przegrywać ze zwiększoną wydolnością.
Czasu było cholernie mało. W oddali widziała już statek. W głowie słyszała jedynie szum przyspieszonego tętna. Bała się jak skończy się ten pościg. Czy uda się jej bezpiecznie dotrzeć do statku. No i co będzie z Jankiem? Chociaż uparcie parł na przód to pozostawał sporo w tyle.
Statek przestał schodzić i z oddali widziała strumień antygrawitacyjny. Gąszcz nieznacznie zrzedł przed zbliżającą się małą polaną. Gdy dobiegła na jej brzeg zobaczyła, że On jest już transportowany do wnętrza. Obok niego spętany był krwiożerczy, połyskliwie czarny stwór. Egzemplarz ten był zbyt cennym dla Łowców by go po prostu zlikwidować.
Dał jej znak, aby weszła w promień. Przypomniała sobie jednak o chłopaku, który wciąż za nią biegł, potykając się już ze zmęczenia. Jeśli go zostawi to skarze go na pastwę ścigających ich ludzi. Poprosiła o parę chwil i nie czekając na odpowiedź ruszyła do swego towarzysza.
Ziemianin był blady, spocony i dyszał z wysiłku. Fakt dużego zmęczenia organizmu utrudniał jej zadanie. Dawka środka toksycznego by wywołać jedynie paraliż, musiała być naprawdę mała. Podjęła jednak tę próbę. Widząc, co ona zamierza, oczy Janka powiększyły się, po czym zamgliły się na skutek jadu.
Nim Janek zupełnie odpłynął, dobiegł do nich Łowca. Nie pytając się o nic przerzucił go przez ramię i ruszył do statku.

***

Obudziło go niemiłosierne łupanie głowy oraz uczucie doszczętnego wysuszenia. Ostatnie kilka godzin pamiętał fragmentarycznie. Morderczy bieg przez las, odgłosy gonitwy i strzałów, statek kosmiczny nad koronami drzew... Wszystko to zdawało się zlewać w rozmytą, narkotyczną wizję.
Kolejne, co sobie przypomniał to jej czarne, migdałowate oczy znajdujące się tuż koło jego twarzy. A potem? Strach, że chce go zabić bo widział jak zamierza go ukłuć. Nie zabiła go jednak...
Co było dalej? Tu pamięć zawiodła. Po tym jak zdrętwiały mu członki a wzrok zaczął go zawodzić, czuł jak stwór wysoki na jakieś dwa metry przerzuca go sobie przez bark niczym szmacianą lalkę. Pamiętał tę dziwną, zieloną skórę z brązowymi plamami... Później było światło. Dużo światła.
Działanie toksyny postępowało i tracił kontakt z otaczającym go światem. Ostatnie, co pamięta to oblegający go zewsząd klekot. Nie był w stanie nic więcej sobie przypomnieć.
Ponad sobą widział rozgwieżdżone niebo. Czuł, że leży w trawie. Spróbował się ruszyć. Gdy stanął niepewnie na nogach i rozejrzał się dookoła zrozumiał, że niedaleko przebiega jakaś droga. Musieli go porzucić, ale dlaczego? Z mętlikiem w głowie zaczął iść wzdłuż asfaltu – w obecnej sytuacji i tak nie miał lepszego wyjścia. Nie miał nawet możliwości z nikim się skontaktować bo jego telefon musiał w trakcie ucieczki wypaść z kieszeni.
W końcu zaczął dochodzić do jakiejś zielonej tablicy. Napis na niej głosił dumnie "Górsk". A więc od Torunia dzieli go ok. 10 km. Jeśli nie znajdzie pomocy w Górsku to może chociaż załapie się na stopa... Tak czy siak, czeka go długa droga do domu i życie, które nie będzie już takie samo.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania

1...2...3...4...5... koniec...
(Eins, zwei, drei, vier, fűnf, ende...)
Wszyscy czekamy tutaj na światło...
(Wir warten hier auf das Licht)
Może oświetlić, może nas oślepić.
(Es kann euch beleuchten, es kann euch blenden)
Każdy myśli, że wyjdzie na powierzchnię jeszcze dziś...
(Jeder denkt, dass noch heute auf dem Oberflache hervorgehen...)
Zegar pokazuje dwunastą godzinę...
(Die Uhr zeigt die zwölf Uhr...)
Śmierć czai się wszędzie
(Der Tod ist űberall)
Melodia jej oddechu gra nam w uszach...
(Die Melodie ihres Atems spielt in unseren Ohren...)
Idzie powoli i zbiera żniwa swoich decyzji...
(Er geht langsam und pflöckt die Ernte ihrer Entscheidungen...)
Głos odbija się od kamiennych ścian...
(Die Stimme wirkt ihr aus die steinige Wanden aus...)
Słyszę i jego...
(Ich höre und er...)
Moje, małe serce bije szybciej...
(Mein, kleines Herz schlagt schneller...)
Boję się jej bladej twarzy...
( Ich fűrchte sein, weiβes Gesicht...)
Bo kiedy spojrzy mi w oczy...
(Wenn er in meine Augen schaut...)
Pochłonie moją duszę...
(Er saugt meine Seele aus...)

Przez dziurę w kracie widzę słońce...
(Ich sehe die Sonne durch das Loch in dem Gitter...)
Wpada niczym anielski cud...
(Sie stűrzt wie ein himmlisches Wunder... )
W mym sercu topnieje lód...
(In meinem Herz schmelzt das Eis...)
To światło jest tak gorące...
(Dieses Licht ist so heiβ...)
Skały płoną...
(Die Felsen brennen...)
Pękają głowy...
(Die Köpfe knicken...)
Oni boją się, że więcej nie zobaczą nieba...
(Sie fűrchten, dass sie nie wieder den Himmel erblicken...)

Każdy dzień czyni coraz słabszym...
(Jeder Tag macht uns immer wieder schwächer...)
Nikt już nie ma sił, aby dłużej ryć...
(Niemand hat kein Kräfte mehr, um langer zu wűhlen...)
Jest mi zimo i czuję na karku oddech śmierci...
(Mir ist es kalt und ich fűhle auf dem Nacken der Atem des Tods...)
Ale gdy znów zobaczę słońce, lżej umierać...
(Aber wenn ich die Sonne wieder erblicke, wird es mir leichter sterben...)
--
Kiedy ze złoża matki ziemi, trudno jest wyjąć fioletowy kryształ, wtedy co najmniej kilkunastu musi uderzać i ciągnąć, aby cokolwiek uszczerbać. W ten czas każdy karzeł, pracownik, czy nawet drullski nierób, czy orkowy osiłek, musi walić kilofem. Głęboko pod ziemią, gdzie powietrza mało i o śmierć nietrudno. Bo gdyby tylko jedna belka, która strop trzyma w jedności i zespoleniu, pękła, czy w jakiś sposób osłabła, sprawiłaby, że całe zaplecze ludzkie, czy innej rasy trzeba byłoby zapisać jako stratę.
Pan żydowski, o pejsach długich, koło ucha wiszących, miałby problem wielki i pieniężną utratę... Ale dba zbytnio o swoją złotą jamę, dogląda wszystkiego, karłów jako najważniejszych uznaje, innych nawet nie chce jako równych sobie widzieć, ani nawet o nich słyszeć. Ludzi z pogardą, elfy z politowaniem i niechęcią, a orków jako bezmózgów, traktuje. Ale pomimo swojej pogardy, czy wręcz ogromnej niechęci, każdego, kto spragniony pracy sprowadza do siebie. Miasto i twierdzę poszerza z każdym dniem. Miejsce do życia innym wyznacza i sam się z każdą godziną coraz bardziej wzbogaca. Złote wrota przed siedzibą swoją postawił, zaprojektował, pieniądze i wkład własny w architekturę hybrydyczną swej warowni, włożył. Miasto Karłów wznosi się pomiędzy górami, za wielkimi złotymi wrotami. Za mostem, który odgradza je od reszty świata, kamiennym, żelaznym nad przepaścią zawieszonym, którą sami wykopali.
Odcięci od wszystkich, ale też od reszty świata zależni. Chociaż wiadomo by było, że Goldmann cały kruszec dla siebie zatrzymał, gromadził złota, klejnotów, czy innych żelaza odmian, ale teren tam surowy. Same góry i bezdroża. Nic nie urośnie poza trawą i gdzieniegdzie grzybem ściennym, czy nic nie wartymi według nich ziołami. Wymienia cześć urobku dla obroku dla siebie innych sobie podobnych. Robotnicy dostają resztki, albo co gorsze.
Karzeł, wredny człek o wzroście parszywym... Myśli, że panem jest, gdyż pracować od czasu krótkiego nie musi i ze złotem w kieszeniach jak król jaki co najmniej się obnosi. Mieszka w apartamencie w antycznym stylu, z kamienia wybudowanym w skale wydrążonym najczęściej, siedzi przed kominkiem i wąs zakręca. Bo nawet tym małym „panom" się ogolić nie chce, gdyż twierdzą, że tak im bardziej szlachetnie do wyglądu, chraść na twarzy pasuje. Co jeden, to z brodą dłuższą i ubrany lepiej. Nawet w koszule z złotymi guzikami, czy nawet z haftem srebrną nicią zrobionym. Śmierdziele, lubieżnicy... Tylko do kobiet potrafią się zalecać i ściągają podobnych siebie ze świata całego. Może nie ma ich i dużo, ale i tak twierdza cała ich brodatą osobą usłana.
--
Wyszedł z kopalni górnik wymizerowany, o twarzy zapadłej i torsie wysuszonym. Suchy cały. Oczy podkrążone, ręce żylaste, wyciągnięte, do kolan wiszą. Barki jakieś krzywe, głowa pochylona, cień człowieczy. Jakby śmierć nad nim wisiała, wyglądał i ręce ku jego marnego ciała, wyciągała. W oczach krew i całkowita rozpacz...
Szedł powolnym krokiem, ku szynkowi, Alojzego, by wypłatę swoją przepić. Zasiadł przy barze, chwycił piwa kufel, wlał sobie do gardła i padła jego twarz na blat. Upity, niedożywiony... Praktycznie nieżywy... Pół-martwy... Człowiek zniszczony przez karłów rządy, chciwych pokurczów, nierobów zastępy.
A i wcale nie lepiej dzielnica robotnicza by wyglądała. Domy drewniane, szopy i baraki wszelkie, budowane na prędce. Wokół dzieci głodne, kobiety brzemienne i wraki ludzi snujące się po ulicy w godzinę popołudniową, lub noc wczesną. Idzie kierownik kopalniany, szef, inżynier, i magister. Znany w mieście całym i powszechnie szanowany. Idefons Konstanty Ostrowiecki. Szczupły, ale krzepki. W płaszczu zwykle i cylindrze. Polak prawdziwy z krwi i kości. Znany ze swej wyniosłości, zamiłowania do awantur i wypicia nieco szklanek z łagodzącym bóle specyfikiem. Okulary na nosie i wąsy pod nim zapuszczone, długie, grube, i wiszące. Stary człowiek już, nie w młodości okresie. Spod cylindra siwe włosy wystają, długie i strzyżone tylko od święta, co najwyżej.
Spaceruje dumnym krokiem. Ogląda umysłu swoje dzieło. Najnowocześniejszą w dziejach kopalnie na świecie. Najlepiej prosperująca, kruszców bogatych całe wagony, wydobywająca. Aby karły dumne w sobie, mogły zapchać spodnie... Rubinami, złotem, srebrem i rudmentalem – najcenniejszym z nich przecie. Cenionym w całym rzemieślniczym i hutniczym świecie.
Co dziwne człowiek, zwykły do tego został zarządcą pomocniczym. Zwykle karzeł nie ufa nikomu innemu, poza sobą. Ale też nie wolno pod żadnym pozorem, uogólniać wąsaczy, gdyż każdy, mógłby się innym, dumnie nazywać. Ale w większości – małe, krnąbrne istoty, mające o sobie wysokie mniemanie i chęć zysku za wszelką cenę. Ale do perfekcji ową sztukę, Aaron Goldman opanował. Inaczej zwany der Zwergenprinz. Król krasnalów, w tłumaczeniu wolnym. Pan żydowski, wąsacz największy z tej zbieraniny. Szaty czarne przywdziewa, kapelusz okrągły na głowę zakłada, pejsy mu wiszą i wystają spod głowy nakrycia. Diabeł i demon interesu. Doskonały handlarz i zarządca. Złote wrota przed zamkiem wybudować kazał. Za własne pieniądze, nie wspólne. Nie z funduszu karłowatego, jeno z żadnej kieszeni. Z interesów z górnictwa pochodzących. Niekoniecznie czystych i pachnących. Często z lewych interesów. Lichwy, zapożyczeń i przekrętów.
Wystarczy przejść z dzielnicy pracowniczej, aby ujrzeć hybrydę myśli budowlanej, antycznej. Tu kolumna, tam łuk... Przepiękne zdobienia i wyryte w skale mieszkania oraz rezydencje. Dookoła służba, sprzątacze, uniżeni ludzie... Rasa niewolników i sług uniżonych. Wobec bogatych starców i młodych , wybrzuszonych karłów, są nikim. Wszystko do przesady perfekcyjne, wysprzątane i jednak... brzydkie... Przerysowane, zbyt mające, łapać za serce w zamyśle architekta.
--
Zwergenprinz w najwyższym z domów przebywał. Siedział na swoim niby tronie i miał wzrok wbity w kupkę złotych monet. Ciągle ją macał, przewracał i liczył. Musiał być pewien, że wszystko się zgadza i nie ma tam żadnych błędów. Każdą złotą monetę piętnaście razy ogląda. Każdy srebrny grosz, pięćdziesiąt razy obejrzany i przeliczony. Szklą się pięknie stosy kosztowności w skarbcu. Pilnowane przez dwóch najbardziej zaufanych... Po zęby uzbrojonych, opancerzonych... do bójki i mordowania gotowych. Ich spojrzenie zabija. A gdy ktoś chociaż spojrzy na wrota skarbca, to może się od razu żegnać z życiem swoim marnym.
Niski, stary Żyd, jak nie siedzi przy liczeniu złota, to idzie na obchód po swojej, „pięknej" warowni. Widzi swoich podopiecznych, tą czystość na ulicach... Brak chaosu i brudu. Serce mu rośnie w piersi małej, a duma o mało co, nie rozerwie mu głowy. Die Steinfestung... Jedyne miejsce gdzie karły są szanowane. Nikt od nich nie wymaga, aby się dostosowały i były zawsze ofiarami. Tutaj są panami. Każdy drugiego sławi i wrogości nie żywi. Kruszec dostają tylko, za to, że tu mieszkają... A ich coraz więcej się zjeżdża. Mnożą się... Kobiety idą na to. Zwykłe, materialne... kobiety. Puste niczym w środku owoc niflusa, na pieniądze łase, gotowe by nogi rozłożyć nawet przed najbardziej obleśnym z nich wszystkich. Czy nawet z nogami pokrzywionymi czy brodą wiecznie ubrudzoną tłuszczem, smalcem czy krowim masłem. Mają służbę na każde palca skinienie, zawołanie. Wysprzątają, ugotują, upiorą... Nic robić nie muszą. Tylko siedzieć i w tłuszcze obrastać niczym wieprze w rolniczej zagrodzie, którym sadło nawet do oczu wchodzi, a dupska na krześle czy ławie szerokiej, zmieścić się nie mogą.
Wiara? Może i jest, bo kościół wybudowany, stoi na placu złotym. Kapłan jakiś i też jest. Ściągnięty z inkwizycyjnych landów...
Śmierć? Też nawiedza. Piękne katakumby pod świątynią przygotowane. Grobów może nie wiele, ale czekające na swoich przyszłych gości wiecznych, którzy złożą w nich swe kości.
Grabarz? Chwilowo bezrobotny... Zwykły sługa. Zapłatę jednak dostaje, bo gdyż żaden z jegomości, łopaty w ręce by nie chwycił.
Opieka medyczna? Najlepsza na świecie... Bo stać pana Żydowskiego na najlepszych lekarzy... Biegłych w sztukach alchemicznych i na chorobach się znających.
--
Twierdza ta jest jak kamień przez wiatr niewzruszony...
(Diese Festung ist wie ein Stein der durch der Wind unerschűtterlich sein.)
Czarne fundamenty z kamieni górskich wyglądają tak dostojnie.
(Die schwarze Grundlagen aus den Bergsteine schauen so vernehm heraus.)
Jestem pięknem murów tego zamczyska wręcz wzruszony...
( Ich bin gerűhrt mit der Schönheit des Mauerwerks dieses Schlosses...)
Nikt tutaj nie myśli o wojnie...
(Niemand denkt hier űber der Krieg...)
Daleko od centrum wydarzeń...
(Weit von dem Ereigniszentrum... )
Nikt nie otrzymuje obrażeń...
(Niemand bekommt den Schaden)
Każdy z nich pławi się w złocie i zbędnym tłuszczu...
(Jeder schwelgt in dem Gold und einem abkömmlichem Fett... )
Ciągle myśląc o sprawach niestotnych...
(Sie denken immerfort űber irrelevante Sachen...)
A w nocy, tarają się na dębowym łożu...
(Sie wälzen sich aufs eichene Bett in der Nacht...)
Las spopielony wycięty...
(Der Verbrannte Wald ist geschnitten...)
Pnie wciąż wsytają spod ziemi...
(Die Stumpfen stehen immer aus dem Boden hervor...)
I z głębi piekła zawodzą gobliny...
(Und aus der Innere der Hölle singen die Goblins... )
A małe ich serca płoną w ogniu wiecznym...
(Ihre kleine Herzen brennen in der Ewigfeuer...)


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
wtorek, 03 luty 2015 09:45

Uczeń skrytobójcy

Czy człowiek sam decyduje o swoim losie, czy jest on z góry przesądzony?

Bastard Rycerski po raz pierwszy ożył na kartach książki w roku 1995. Właśnie wtedy Margaret Astrid Lindholm Ogden, postanowiła wrócić do pisania i pod pseudonimem Robin Hobb wydała powieść Uczeń skrytobójcy. Aż dziw bierze, że ta doskonała książka ma już tyle lat. Wartościując ten tytuł, można by go spokojnie postawić obok innej powieści, która również osiągnęła już pełnoletniość. Mam na myśli Grę o tron. W fabułach obydwu niczym królowe panoszą się intrygi, a ludzie są jedynie nośnikami, pozwalającymi im się namnażać i rozprzestrzeniać. Każdą charakteryzuje powolne tempo akcji, która pomimo tego potrafi wciągnąć, a ich największą wartością są żywi i charakterystyczni bohaterowie. Jedyna różnica jest taka, że na Pieśń lodu i ognia przyszła już pora, a książki wchodzące w jej skład czekały latami, by wkraść się w łaski popkultury. Historia królewskiego bękarta Bastarda wciąż czeka na swoją szansę, ale moje serce podbiła już kilka lat temu, a przy okazji wznowienia trylogii Skrytobójca, to przekonanie jedynie się umocniło.

Mały chłopiec zostaje oddany przez własnego dziadka na dwór królewski. Jego podobieństwo do księcia Rycerskiego następcy tronu jest niezaprzeczalne. Jednakże małoletni jest bękartem, zrodzonym z nieprawego łoża. Ojciec nie uznaje chłopca, jednak król Roztropny postanawia zachować go na dworze. Przybycie młodego Bastarda na zawsze odmienia losy całego Królestwa Sześciu Księstw.

Trudno jest lepiej ubrać w słowa fabułę Ucznia skrytobójcy, czyli pierwszego tomu trylogii Skrytobójca. Bowiem bardzo łatwo można zdradzić te szczegóły historii, które czytelnik powinien poznać sam, zagłębiając się w lekturze. Tak więc postaram się skupić na postaciach oraz na pewnych rozwiązaniach, które autor skrupulatnie stosuje by wciąć pętać i tak zagmatwane losy bękarta.

Główny bohater jest młodym chłopcem, który niewiele rozumie i wcale nie chce się dowiedzieć. Wiele czasu minie zanim zacznie dostrzegać zależności na królewskim dworze, a także nim zauważy gesty prawdziwej i szczerej przyjaźni. Trudno jest go jednak winić, za pewne nieporadne kroki oraz błędy, które popełnia każdy młodzieniec, szczególnie pozbawiony obecności czułego matczynego serca. Autorka nie szczędzi Bastardowi przykrości, nie chroni go przed stratą, nie pozbawia trudnych doświadczeń. Być może właśnie to sprawia, że nie sposób jest go nie polubić. W książce występuje natomiast cała paleta różnorakich postaci, począwszy od tych najbardziej sztampowych, po te które niejednokrotnie potrafią zaskakiwać. Od tych, do których można zapałać sympatią, po tych którzy przerażają.

Historia Bastarda bynajmniej nie jest historią dla dzieci, choć nie ukrywam, że doświadczony i wprawny czytelnik, może uznać opowieść o losach kilkuletniego a następnie nastoletniego chłopca za nieco infantylną, śpieszę jednak wyjaśnić, że Uczeń skrytobójcy to wielowątkowa, pełna pasji i kipiąca od emocji historia, której daleko od dziecięcej naiwności. Powieść, którą czyta się z wypiekami na twarzy. Powieść, która rozczarowuje jedynie tym, że nie głaszcze swojego bohatera. Powieść, która zaskakuje i bawi. Fantastyka z prawdziwego zdarzenia.

Dział: Książki
sobota, 31 styczeń 2015 11:46

Paulina Niedrygoś - Źródło

Brina wpatrywała się intensywnie w palec wskazujący swojej prawej ręki, znajdujący się tuż przed jej oczyma. Drugą dłoń zacisnęła w pięść. Skupiła całą swą uwagę na przeszukiwaniu własnego umysłu, próbowała znaleźć i uchwycić choć odrobinę magii, którą mogłaby przesłać na opuszek palca.

Im głębiej zaglądała, tym większy stawał się ból głowy. Pulsowanie w czaszce wzmagało się, ogarnęły ją mdłości, dzwoniło jej w uszach. Zrezygnowała, kiedy znalazła się na granicy wytrzymania i wzrok zaczął się zamazywać. Opuściła rękę, odetchnęła głęboko kilka razy i opadła na poduszkę.
Znowu nic. Jak każdego ranka, od kiedy tylko sięgała pamięcią, próby odnalezienia w sobie energii magicznej spełzły na niczym. Brina powtórzyła sobie po raz tysięczny, że nie posiada mocy i musi się z tym pogodzić. Wiedziała też, że jutro podejmie kolejną próbę.
Kiedy poczuła się odrobinę lepiej, dziewczyna spuściła obolałe nogi, wstała z łóżka i powoli podeszła do okna. Powitało ją słońce i przejrzyste niebo. Brina często narzekała, że nie dość, iż jako jedyna w całym Ravenshire ma kłopoty z chodzeniem, to musi mieszkać na szczycie Ratusza, jedynego trzypiętrowego budynku, jednak w takie dni jak ten, cieszyła się, że żaden z okolicznych domów nie może jej zasłonić horyzontu, gdzie rozpościerał się gęsty i nieprzenikniony las. Choć nie opuszczała miasteczka, już sam widok zielonej puszczy działał na nią kojąco.
Głowę Briny przeszył ostry ból. Tępy ucisk towarzyszył jej przez cały czas, jednak często się wzmagał. Dziewczyna oparła czoło o szybę i mocno zacisnęła powieki. Kiedy je otworzyła, zauważyła grupę Druidów, poważnych mężczyzn w długich, białych szatach, unoszących się lekko nad ziemią. Skierowali się w stronę wejścia do Ratusza i szybko zniknęli w jego wnętrzu.
Brina westchnęła ciężko. Ileż by dała, by móc wrócić do łóżka i nie wstawać przez cały dzień, czytając i śpiąc na przemian. Musiała jednak ubrać się, znaleźć Krasusa i zejść na parter, gdzie spotkają się wszyscy mieszkańcy miasteczka. Takie były, od niepamiętnych czasów, zasady Ravenshire.
*
- Patrz, czego się nauczyłam! – zawołała Karen, kiedy tylko wleciała przez drzwi. Szybko przepchnęła się przez tłum ludzi i dopadła stolika, przy którym siedziała Brina.
– Chcesz może cukru do tej kawy? – spytała z nadzieją.
- Tak, jasne – odparła Brina. Słodziła już kawę, domyślała się jednak, co chciała jej zaprezentować przyjaciółka.
Karen zaczęła wpatrywać się w cukierniczkę, która stała na sąsiednim stoliku. Po chwili cukiernica uniosła się, przeleciała kawałek i lekko wylądowała już przed Briną.
- Ha! – Karen nie mogła ukryć radości. – I co, robi wrażenie, nie?!
- O tak, zdecydowanie! – skłamała Brina. Prawda była taka, że wszyscy dorośli w Ravenshire świetnie znali się na magii i zwykle już małe dzieci potrafiły za jej pomocą przenosić małe przedmioty. Długo to trwało, zanim moc objawiła się w Karen. Dlatego pewnie tak mocno zaprzyjaźniła się z Briną – dwie dziewczyny, które musiały chodzić, bo nie potrafiły latać. Obie zaczęły się już godzić z faktem, że są dwoma odmieńcami, a razem było im w tej inności zdecydowanie raźniej. Jakiś czas temu jednak Karen zaczęła strzelać iskrami z dłoni, unosić się nad ziemią i każdego dnia jej moc rosła. Brina pozostała sama. Wciąż spędzała czas z przyjaciółką – mimo że postępy Karen raniły ją mocniej, niż ośmielała się przyznać. Wiedziała jednak, że wkrótce któryś z magicznych gangów upomni się o młodą czarownicę i ta przestanie mieć czas na przyjaźnie.
Brina przyjrzała się Karen uważnie. Pewnie Wiedźmy zwrócą się do niej jako pierwsze. Wszystkie były odważne, zwykle radosne i trochę szalone. Tak, Karen zdecydowanie będzie do nich pasować.
W drugim końcu Auli otworzyły się drzwi. Dziewczęta spojrzały na grupkę dzieci, która weszła do środka; była to młodsza grupa, która nie umiała jeszcze lewitować. Na przeznaczonym dla nich stoliku natychmiast zaczęło pojawiać się drugie śniadanie – słodkie bułki, owoce, naleśniki – ale większość dzieci przed posiłkiem chciało przywitać się ze swoimi rodzicami. Rozbiegły się na cztery strony, choć tylko kilkoro podeszło do ponurych, poważnych mężczyzn z białych szatach, rozmawiających szeptem między sobą.
- Gdybym miała magię, chciałabym być Druidką – odezwała się Brina, przyglądając się gangowi, który zawsze fascynował ją najbardziej.
- Co? – Karen oderwała wzrok od sztućców, które właśnie posłała do innego stolika. – Co ty gadasz? Wiesz przecież, nie mogłabyś. Poza tym, nie ma nic nudniejszego od bycia Druidem.
- Kiedy ja w ich zachowaniu nie widzę nic nudnego. Założę się, że są cholernie inteligentni i dyskutują o problemach świata. I są zawsze tacy spokojni, nawet podczas walki – nie rzucają się na innych, po prostu stoją w miejscu i tworzą tę wielką energię, która zmiata przeciwników. Nawet się za bardzo przy tym nie pobrudzą.
- I gdzie tu zabawa? E tam – Karen wzruszyła ramionami. – Nie zawracam sobie głowy Druidami, z wiadomych przyczyn.
Karen miała rację – dziewczęta pretendujące do miejsca w gangach nie starały się o uwagę Druidów, ponieważ ci przyjmowali w swe szeregi tylko i wyłącznie mężczyzn, i to tylko zrównoważonych i poważnych. I takich, którzy nie uważali noszenia białej płóciennej szaty za obciach.
Wiedźmy były grupą składającą się z samych kobiet. Nosiły kolorowe suknie, miały długie, zawsze rozpuszczone włosy, były hałaśliwe, a walkę traktowały jako powód do dobrej zabawy.
Czarni – przyjmujący i kobiety, i mężczyzn, niezwykle zajadli i waleczni, często wszczynający walki, nosili tylko ubrania w barwie, która stanowiła nazwę ich grupy. Natomiast Zagubieni Chłopcy – wbrew nazwie także składający się z przedstawicieli obu płci - byli najliczniejsi, ale też najbardziej pogardzani – zwykło się mówić, że Zagubionym Chłopcem zostaje osoba, której nie chcą inni. Nie mieli nawet tradycyjnego stroju, choć zdecydowanie cechowało ich niedbalstwo o wygląd.
Każda dorosła osoba w Ravenshire należała do jednego z czterech gangów. Wszyscy choć raz dziennie zaglądali do Ratusza – parter budynku, zwany Aulą, był w stanie pomieścić wszystkich mieszkańców. Pomieszczenie pełne było stołów i krzeseł, które raz po raz zapełniały się wyczarowanymi potrawami. Wszyscy jedli, pili, dyskutowali. Kiedy zachodziło słońce, meble znikały i rozpoczynały się walki. Miotano w siebie wiązkami światła, rozlegały się hałaśliwe wybuchy, zranieni szybko leczyli się przy pomocy magii i zaczynali od nowa tworzyć kule energii, które posyłali w stronę przeciwników. Gdy zaczynało świtać, kilkoma ruchami rąk doprowadzano Aulę do porządku i mieszkańcy rozchodzili się do domów, by trochę się przespać i powrócić do Ratusza następnego dnia.
Pierwsze piętro budynku stanowiła szkoła. Dzieci schodziły podczas przerw do Auli – tam też spędzali czas absolwenci, którzy oczekiwali na przyjęcie do gangu, tacy jak Karen. Na drugim piętrze znajdowały się mieszkania pracowników szkoły i Krasusa, ochroniarza Briny. Sama Brina miała dla siebie całe trzecie, najwyższe piętro. Podejrzewała, że kiedyś, gdy była dzieckiem, musiała tam z nią mieszkać jakaś opiekunka, ale nie pamiętała tego. Prawdopodobnie brak magii i kiepskie zdrowie wpływa na kłopoty z pamięcią.
- Wyglądałabyś głupio w ich stroju – Karen wyrwała Brinę z zamyślenia.
- Co? – zapytała dziewczyna.
- W stroju Druidów. Wyglądałabyś w nim głupio. Z twoimi włosami.
To zdecydowanie była prawda. Długie, gęste włosy Briny były niemalże białe. Jedyna rzecz, której Karen, szatynka, mogła jej zazdrościć. Włosy Karen spokojnie można by nazwać pięknymi, ale nie wyróżniała się nimi tak jak Brina. Ta jednak chętnie zamieniłaby się kolorem włosów, gdyby mogła też oddać bliznę, która od dzieciństwa przecinała jej policzek.
Brina znowu zaczęła przyglądać się przyjaciółce. Musiały być w podobnym wieku. Może chodziły razem do szkoły?
- Karen, jak myślisz, ile masz lat? – zaryzykowała pytanie.
- Co? Czego?
- Nie, nic. Nieważne. – Brina, rozczarowana, wzruszyła ramionami i wstała powoli. – Idę się trochę przewietrzyć.
- No, jak tam chcesz. Ja tu będę cały czas.
- Okej.
Brina ruszyła w stronę drzwi. Krasus, który siedzał w pobliżu, natychmiast uniósł się w powietrze i poleciał za nią.
- Chcesz pogadać? – zagadnął.
- Nie, chciałabym chwilę pobyć sama – poprosiła dziewczyna, więc ochroniarz wycofał się i trzymał w pewnej odległości za nią.
Brina pchnęła drzwi i wyszła na ulicę. Słońce ogrzewało ją, kiedy powoli ruszyła drogą. Oddychała głęboko, by nie zmęczyć się za szybko. Powłóczyła obolałymi nogami, ale była zdeterminowana, żeby zrobić jeszcze parę kroków. Starała się zignorować pulsujący ból w głowie i oddała się rozmyślaniom.
Dlaczego oni nie mierzą czasu. Dzięki temu można by określać, kiedy coś się zdarzyło... Brina zaśmiała się gorzko. Dobrze wiedziała, dlaczego w Ravenshire nikt nie zawraca sobie głowy mierzeniem czasu. Tutaj każdy dzień wyglądał tak samo. Lenistwo, jedzenie, rozmowy o niczym. Jedyną, ale najwyraźniej wystarczającą rozrywkę, stanowiły conocne walki. W Ravenshire nie było sklepów, fabryk, szpitali, teatrów. Obdarzeni magicznie mieszkańcy potrafili sobie zapewnić wszystko, czego potrzebowali. Centralny punkt miasteczka stanowił Ratusz, dookoła rozsiane były małe domki mieszkalne i ruiny innych budynków; nikt już nie pamiętał, czym niegdyś były. I tyle. Ludzie rodzili się, chodzili do szkoły, uczyli się magii, trafiali do gangu, a w końcu umierali i ktoś inny sprawiał, że ich ciało znikało. Nikt nie liczył dni ani lat. Nikogo nie obchodziło, co znajduje się poza granicami Ravenshire.
Nikogo poza Briną. Ale Brina zawsze była inna. Z jakiegoś powodu ważna – chyba była córką kogoś ważnego czy coś takiego... pewnie wiedziała, lecz ciężko to wszystko spamiętać – więc mieszkała w Ratuszu, miała osobistego ochroniarza – Krasus jako jedyny nie należał do żadnego gangu, cały czas strzegł dziewczyny. Brina doszła do skrzyżowania dróg. Spojrzała w lewo, w prawo, po czym odwróciła się i zaczęła zmierzać z powrotem w kierunku ratusza. Krasus spojrzał na nią współczująco. Brina jednak nigdy nie miała siły, by pokonać dalszą trasę.
Gdy weszła do Auli, zauważyła, że Karen nie siedzi już przy ich stoliku. Rozejrzała się zaniepokojona i szybko dostrzegła, iż spełniły się jej najgorsze obawy – Karen, teraz z rozpuszczonymi włosami i w zielonej, zwiewnej sukni, śmiała się z czegoś, co opowiadała jej jakaś Wiedźma. Inna Wiedźma. Bo teraz także Karen była Wiedźmą.
- Brina! – Karen zauważyła przyjaciółkę i szybko do niej pofrunęła. – Przyjęły mnie! Możesz w to uwierzyć?! Jestem jedną z Wiedźm!
- Gratulacje – Brina zmusiła się do uśmiechu. Nie mogła uwierzyć, że wystarczyło te parę minut, gdy jej nie było, by straciła swą towarzyszkę.
- Tak się cieszę! Już dzisiaj będę walczyła! No nic, muszę do nich wracać... Trzymaj się, Brina – i już jej nie było.
Brina poczuła łzy napływające jej do oczu. Choć spodziewała się, że ten dzień nastąpi, nie umiała powstrzymać smutku. Być może Karen nigdy nie była najlepszą przyjaciółką, ale przynajmniej rozmawiała z Briną. Teraz pozostał tylko małomówny Krasus.
Otępiała Brina poczuła, że nie wysiedzi w Auli ani chwili dłużej. Rozpoczęła mozolną wspinaczkę na trzecie piętro. W końcu, wyczerpana, rzuciła się na łóżko i zalała łzami.
Wiele czasu minęło, zanim usłyszała hałasy, oznaczające początek walki. Brina otarła łzy i zaczęła rozmyślać nad swoim nieszczęściem. Zawsze obolała, zawsze zmęczona, nie potrafiła w sobie znaleźć odrobiny magii.
Pozbawiona tego niezwykle ważnego czynnika, szukała ucieczki. Znalazła ją w książkach. W Ravenshire nie było wielu książek, ale większość z nich znajdowała się w posiadaniu Briny. Mieszkańcy, którzy, zdaje się, bardzo ją szanowali – muszę pamiętać, żeby zapytać Krasusa, dlaczego – na wieść o tym, że dziewczyna polubiła czytanie, przynieśli jej stare książki, które znaleźli w swoich domach. Wszyscy twierdzili, że sami ich nie przeczytali, były to dla nich po prostu zbędne pamiątki po przodkach.
Brina jednak odnalazła w nich świat, który ją zachwycił. Świat możliwości, przygód, podróży, bohaterów. Świat wielkich miast, gdzie ludzie korzystali z niesamowitych wynalazków. Świat pozbawiony magii i świat, gdzie wykorzystuje się magię by czynić dobro, a czasem by przejąć władzę nad światem. W świecie książek zdarzały się nieszczęścia, katastrofy. W świecie książek ludzie cierpieli i płakali, ale też śmiali się, kochali.
Żyli. Na tym polegała różnica. Mieszkańcy Ravenshire tylko egzystowali.
Brina zastanawiała się zawsze, skąd się te książki wzięły. Krasus twierdził, że to wszystko wymyślone historyjki, które ktoś kiedyś wyczarował, może nawet przez przypadek. Dziewczyna nie była tego jednak taka pewna. Niektóre miejsca, wydarzenia lub zachowania powtarzały się w wielu dziełach – zupełnie tak, jakby autorzy (których nazwiska widniały na okładkach) byli prawdziwymi ludźmi i opisywali realny świat. A to by oznaczało, że las otaczający Ravenshire kiedyś się kończy. Że coś tam jest. Była to myśl równocześnie zatrważająca, jak i kojąca. Ta właśnie myśl ukołysała Brinę do snu.

*

Dni mijały, życie w Ravenshire toczyło się normalnym rytmem. Brina codziennie widziała Karen w Auli, roześmianą, pełną życia. Czasami zamieniały kilka słów, ale zwykle Karen spędzała cały czas w towarzystwie Wiedźm.
Każdy z gangów sprawiał wrażenie, jak gdyby miał niezliczoną ilość sekretów i ważnych tematów do dyskusji, jednak Brina zastanawiała się, o czym mogą rozmawiać ludzie, którzy nie robą nic i nie mają żadnych zainteresowań. Gdyby czytali, mogłaby z nimi rozmawiać o książkach. W szkole w Ravenshire dzieci uczyły się czytać, ale dorośli szybko tracili zainteresowanie tą czynnością.
Brina, przeczytawszy wielokrotnie prawie wszystkie dzieła w swej kolekcji, postanowiła w końcu sięgnąć po te najstarsze. Do tej pory bała się przewracać pożółkłe, kruche kartki w obawie przed zniszczeniem książek, a nie chciała prosić Krasusa o wzmocnienie ich magią, ponieważ czuła, że w ten sposób pozbawi je swego rodzaju niezwykłości i tajemniczości, a także niepowtarzalnego zapachu.
Teraz jednak zdecydowała się poznać ich treść. Ostrożnie przerzucała kartki, więc czytanie zajmowało jej dużo więcej czasu, ale tego i tak miała aż w nadmiarze.

*

W książkach, które czytała Brina, obowiązywała zawsze jedna zasada: nigdy nie było wiadomo, co przyniesie przyszłość. Zaskakujące, a czasem na pozór nieważne wydarzenie potrafiło diametralnie zmienić ludzkie życie. Dla Briny jednak czas, kiedy leżąc w łóżku marzyła o odmianie swego losu, dawno się skończył. Wciąż uczepiona maleńkiego ziarenka nadziei, które w niej pozostało, szukała w sobie śladu mocy magicznej, ale sama nie była już pewna, czy wierzy w jego istnienie. Nie oczekiwała przyszłości, bo w przyszłości nie widziała zmiany.
Miała się jednak przekonać, że książki nie lubią się mylić.

*

Dzień, w którym Brina sięgnęła po prawdopodobnie najstarszy tom w całym Ravenshire, nie różnił się od pozostałych. Dziewczyna obudziła się z bólem głowy. Spojrzała przez okno na lekko szumiący w oddali las. Zjadła w Auli wyczarowane dla niej śniadanie, potem obiad i wdrapała się powoli z powrotem na trzecie piętro.
Książka, którą wzięła do ręki, była tak zniszczona, że nie mogła odczytać tytułu na okładce. Brina zapewne mogłaby go znaleźć na stronie tytułowej, jednak nigdy go nie poznała, bo kiedy położyła się na łóżku i powoli otwarła dzieło, z książki wypadła stara, złożona kartka papieru, która pochłonęła całą jej uwagę.
Zafascynowana, ostrożnie rozłożyła kartkę. Wygładziła ją i... zamarła.
Patrzyła na młodszą wersję samej siebie. Rysunek był stary, ale nie miała wątpliwości: ten sam mały nos, odstające uszy, lekko skośne oczy, długie, jasne włosy. I wreszcie długa blizna na lewym policzku. Nie do pomylenia. A także podpis: Brina. Wznieśliśmy dla niej Ratusz na samym środku Ravenshire, więc każdy dostaje jej moc.
Brina wpatrywała się w kartkę z niedowierzaniem. To niemożliwe. To nie mogę być ja. Rysunek jest zbyt stary. A ja nie mam mocy. Nie mam czym obdzielać. Jednak widziała wyraźnie.
Dziewczyna sięgnęła pamięcią wstecz: próbowała przypomnieć sobie cokolwiek. Wszystkie obrazy były jednak zamazane, widziała tylko niezliczone dni, z których żaden nie różnił się od drugiego.
Potrzebuję odpowiedzi. Teraz.
- Krasus! – zawołała. Jej ochroniarz mógł mieszkać piętro niżej, ale zawsze słyszał jej wołanie. Już po chwili drzwi otworzyły się i wleciał szybko do pokoju. – Krasus, co to jest?!
Krasus chwycił wyciągnięta w jego kierunku kartkę i zbladł.
- Skąd to masz? – spytał.
- Z książki. Zresztą nieważne. Powiedz mi po prostu, co to oznacza?!
- Ktoś cię po prostu narysował...
- Wiele lat temu! To niemożliwe, żeby żyła tak długo! I nie mam żadnej mocy!
Kraus westchnął i opadł na stojący w pobliżu fotel.
- Brino... żyjesz dłużej niż inni ludzie.
- Co? Nie pamiętam...
- Bo zapominasz. Ciągle o wszystkim zapominasz.
Brina wyprostowała się gwałtownie, co sprawiło jej ból, jednak zignorowała go. Jeszcze raz próbowała sobie przypomnieć, cokolwiek, ale natrafiała tylko na pustkę. Pytania kotłowały się jej w głowie.
- Krasus, kim... czym ja jestem?
- Ja... - ochroniarz zawahał się.
- Nie. Chcę wiedzieć wszystko. Powiedz mi.
Krasus westchnął ciężko.
- Cóż, mogłem się tego spodziewać. Podobno zawsze w końcu zaczynasz pytać. – Brina nie zrozumiała ostatniego zdania, ale postanowiła je na razie zignorować. – Dobrze. Posłuchaj więc. Wiele lat temu mieszkańcy Ravenshire znaleźli niemowlę. Nikt nie wiedział, skąd się wzięło, po prostu leżało porzucone na skraju miasta. To byłaś ty, oczywiście. Zaopiekowano się tobą, a wkrótce zauważono, że ludzie, którzy przebywają w pobliżu ciebie, unoszą się w powietrzu, przesuwają przedmioty... Mieszkańcy zyskali moc, którą stopniowo nauczyli się kontrolować. Im bliżej ciebie, tym była ona silniejsza.
Brinie zakręciło się w głowie. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Co to wszystko znaczy?!
- Jesteś źródłem, Brino – kontynuował Krasus, jakby usłyszał myśli dziewczyny. – To ty dajesz nam magię. Nie było jej w Ravenshire przed twoim pojawieniem się.
Brina wpatrywała się w ścianę. Magia, której zawsze pragnęła i nie mogła dostać, pochodziła od niej?! Nie. To nie miało żadnego sensu.
- Ja... ile mam lat? – wydusiła z siebie w końcu.
Krasus pokręcił głową.
- Nie wiem... nikt nie wie. Nikt nie pamięta. Starzejesz się, ale bardzo, bardzo powoli. Nikt spośród obecnie żyjących nie pamięta, byś wyglądała młodziej niż teraz. A ty... cóż, szybko zapominasz. Zapominasz ludzi, których znałaś wcześniej. Ochroniarzy, którzy opiekowali się tobą przede mną. Nie pierwszy raz poznajesz tę historię. Ale wkrótce znowu zapomnisz. Zapomnisz o Karen, a potem o mnie... wszystko będzie dobrze, Brino.
- Dobrze?! Dobrze?! – Brina zerwała się na równe nogi. Poczuła ból w całym ciele, ciągle kręciło jej się w głowie. Wolno podeszła do okna. Była wściekła, ledwo łapała powietrze. – Nic nie będzie dobrze! Dlaczego?! Dlaczego kłamiecie? Kto jeszcze o tym wie?
Krasus milczał przez chwilę.
- Wszyscy wiedzą. Jesteś chroniona, nie chcemy, żeby ktoś cię uprowadził i przywłaszczył całą moc dla siebie. Uważamy, że każdy ma do niej równe prawo.
- Każdy oprócz mnie, tak?!
- Nie blokujemy jej w tobie... po prostu nie możesz jej używać. Przykro mi.
Brina ciągle nie mogła uwierzyć w słowa Krasusa.
- Więc kim ja w końcu jestem?
- Nie wiemy, naprawdę. Pojawiłaś się znikąd i dałaś nam wielki dar, za który każdy jest ci niewypowiedzianie wdzięczny.
Świetnie. Po prostu świetnie.
Może powstałam z kumulacji niewykorzystywanej energii i potencjału mieszkańców tej dziury, pomyślała. Nikt tu nie pracuje. Nic nie robi. Ich energia życiowa stworzyła mnie. Wcale bym się nie zdziwiła.
- Połóż się, Brino – poprosił Krasus, podlatując wolno do dziewczyny. – Za parę dni wszystko wróci do normy, obiecuję...
Brina chwyciła stojącą na parapecie donicę i, niewiele myśląc, z całych sił uderzyła ochroniarza w głowę. Krasus, w ogóle nie spodziewając się ataku, nie zrobił nic, by się bronić. Nieprzytomny upadł na podłogę.
Dziewczyna wypuściła donicę z rąk. Nie potrafiła uspokoić myśli.
- Co ja zrobiłam, co ja zrobię, co zrobię... - mamrotała do siebie.
Oglądała się na wszystkie strony, nie wiedząc, co zrobić. Kiedy spojrzała w okno, jej uwagę przykuł majaczący na horyzoncie las, ledwie widoczny w zapadającym mroku.
Nie mogę tu zostać. Nie mogę.
Brina odwróciła się na pięcie, zostawiła wciąż nieprzytomnego Krasusa i zaczęła schodzić na dół. Walka w Auli właśnie się rozpoczęła, więc bez problemu udało jej się niezauważenie opuścić Ratusz. Skierowała się przed siebie.
W chłodnym, wieczornym powietrzu wściekłość, smutek i żal wreszcie uwolniły się i Brina wybuchła płaczem. Łkając głośno, próbowała złapać powietrze, lecz nie zatrzymywała się. Powróciły zawroty głowy, dziewczyna bała się, że zaraz zemdleje. Powłócząc nogami, ciągle brnęła naprzód.
W końcu jednak nogi Briny dały za wygraną. Osunęła się na ziemię. Tutaj mnie znajdą, pomyślała wyczerpana. Nagle poczuła, że ktoś klęka przy niej, łapie ją pod bok i pomaga wstać. Podniosła powoli wzrok i zobaczyła twarz starszej kobiety, ubranej na czarno.
Czarna. Musiała mnie znaleźć akurat Czarna. Na pewno jest wściekła, że próbowałam uciec.
Jednak kiedy Brina spojrzała w oczy kobiety, nie zobaczyła złości. Zamiast tego zaskoczona rozpoznała coś, co mogło być współczuciem, a nawet poczuciem winy.
- Idź, dziecko – odezwała się kobieta. – Powodzenia.
Po czym szybko odfrunęła.
Zaskoczona Brina patrzyła za nią przez chwilę. W końcu podjęła ucieczkę. Ciężkie nogi buntowały się, ale zdeterminowana dziewczyna stawiała krok za krokiem, aż znalazła się na granicy miasteczka.
Kontynuowała wędrówkę, kierując się w stronę lasu. Wciąż niewyobrażalnie wściekła, poczuła nagle, jak tkwiące w niej ziarenko nadziei wypuszcza maleńki pęd. Czując nowy przypływ mocy, przyspieszyła kroku.
Choć Brina bała się, że nie zajdzie daleko, z zaskoczeniem odkryła, że idzie coraz szybciej. Napięcie, trwające w jej ciele całe życie, zdawało się ustępować. Nogi były coraz lżejsze, nawet pulsowanie w głowie ustawało.
Kiedy dotarła do linii drzew, obejrzała się na Ravenshire. Oni mnie nie stworzyli, pomyślała. Kiedyś ludzie żyli tu normalnie. Te wszystkie stare ruiny... to musiały być miejsca pracy, sklepy. Mieszkańcy Ravenshire funkcjonowali. Lecz kiedy otrzymali moc, przestali działać. Odebrali sobie sens i stworzyli marną iluzję sensu . Osunęli się w marazm, którego nie umieli nawet dostrzec. Nie, nie stworzyli mnie. Zabrali mi, co moje. Moją moc, moją siłę.
Brina spojrzała na kołyszące nad nią drzewa i odetchnęła głęboko. Powietrze wypełniło jej płuca jak nigdy dotąd. Smakowało jak najwspanialszy dar. Uczucie było tak niesamowite, że Brina zaśmiała się głośno.
Po czym zwróciła się w stronę lasu i, po raz pierwszy w życiu, zaczęła biec.

*

Wiele godzin później, kiedy zaczynało już świtać, Brina zatrzymała się. Spędziła całą noc, na zmianę biegnąc i maszerując. Szybko odnalazła strumyk, którego teraz się trzymała. Ciągle natrafiała też na dzikie owoce, zupełnie tak, jakby las się o nią troszczył.
Teraz przystanęła, usiadła i zerwała z krzaczka parę borówek. W jej umysł, wolny wcześniej od jakichkolwiek myśli, wdarli się teraz pozostawieni w miasteczku ludzie.
Musieli już dawno odkryć, że magii zabrakło. Czy wpadli w panikę? Może nie są nawet w stanie chodzić, większość od dawna nie używała nóg... Czy Krasus się wybudził? Co musi czuć? A Karen?
Wykorzystali mnie... Brina poczuła narastająca w niej na powrót wściekłość. Zdradzili.
Szybko otarła zbierające się w oczach łzy. Nie, nie chce o nich myśleć. Musi iść, zanim rozpoczną pościg.
Nigdy nie zdołają mnie odnaleźć. Nie bez magii.
Ale zagrożeniem mogą być inni ludzie, którzy zapewne gdzieś tam są. Oni mogą na nowo odebrać jej moc i...
Albo i nie. Poprzednim razem byłam niemowlęciem. Teraz już nie jestem bezbronna. Mam magię... Równą mocy, z której korzystali wszyscy mieszkańcy Ravenshire. Albo jeszcze większą. Mogę nauczyć się ją chronić. Już nie zapomnę.
Brina wstała niepewnie i odetchnęła głęboko kilka razy. Obejrzała się na wszystkie strony. Wiatr lekko poruszał liśćmi drzew. Leśny strumyk szumiał cicho. Na jednej z gałęzi siedział mały ptaszek i ciekawsko spoglądał na Brinę.
Dziewczyna spojrzała na swój palec wskazujący. Sięgnęła głęboko w głąb swego umysłu... I zobaczyła to. Magia, świetlista, mocarna, nieposkromiona – jeszcze nieposkromiona – tliła się niczym płomień. Brina ostrożnie sięgnęła po maleńki kawałek.
Z palca wskazującego dziewczyny wystrzeliła iskierka, która szybko zgasła.
Brina podniosła wzrok. Wiatr lekko poruszał liśćmi drzew. Leśny strumyk szumiał cicho. Tylko mały ptaszek przechylił główkę i zaśpiewał z uznaniem, jakby gratulował pierwszego cudu.
Brina uśmiechnęła się do siebie i, nie oglądając się, ruszyła naprzód.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
sobota, 31 styczeń 2015 11:09

Assassin`s Creed Unity. Oficjalny album

„Assassin's Creed" to popularna seria gier opowiadająca o konflikcie pomiędzy bractwem skrytobójców, a zakonem Templariuszy. Jej twórcy zabierają nas w podróż przez historię, za każdym razem przedstawiając intrygującą, fantastyczną fabułę.

Pod koniec 2014 roku na polskim rynku, nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka, ukazał się oficjalny album „Assassin's Creed Unity", który stał się prawdziwą gratką dla miłośników serii. W głównej mierze przedstawia ilustracje i grafiki z tworzenia gry oraz proces w którym powstawały. Kreowanie postaci oraz świata przedstawionego zostało w książce wysunięte na pierwszy plan. Dodatkowo album zawiera wiele ciekawostek dotyczących tworzenia gry.

Wydanie jest niezwykle porządne i warte swojej wysokiej ceny. Kredowy papier, twarda oprawa z obwolutą, format A4. Niektóre ilustracje rozmieszczone zostały dwustronnie, także razem tworzą format A2. Pod względem graficznym w albumie niczego nie zabraknie, ale rysunki to nie wszystko. Otoczone zostały interesującą treścią, dzięki której poznać można między innymi kilka historycznych ciekawostek.

Wypowiedzi twórców przetłumaczone na język polski nie będą brzmiały obco dla graczy, choć osoba nie znająca tematu niewiele z nich zrozumie. Z albumu dowiemy się jakie trudności stanęły na drodze tworzenia gry oraz poznamy sam niezwykle skomplikowany i bardzo szczegółowy proces. Na przykład twórcy gry duży wysiłek włożyli w to by jak najdokładniej ukazać desperację mieszkańców Paryża w celu przedstawienia podłoża historycznej rewolucji.

Jestem pod ogromnym wrażeniem składu całego wydania. Na prawie 200 stronach zostały szczegółowo przedstawione nie tylko proces tworzenia samej gry, ale także jej podłoże fabularne i historyczne oraz ciekawie uzasadniona argumentacja wydarzeń. Interpretacja tego co działo się w renesansowej Francji z pewnością jest intrygująca i bardzo dobrze przedstawiona. Oczywiście nie można pominąć również grafiki albumu, która jest jego integralną częścią i została w doskonały sposób przedstawiona.

Jestem zdania, że zdecydowanie więcej niepochlebnych rzeczy można powiedzieć o pojawiających się w grze błędach niż o wydaniu oficjalnego albumu. Ono udało się bez zarzutu. Dla miłośników uniwersum to prawdziwy smakołyk, który z pewnością wiele osób będzie chciało mieć u siebie na półce. Wystarczy wziąć album do ręki i przejrzeć kilka stron by przekonać się, że to naprawdę rewelacyjne wydanie.

Dział: Książki
piątek, 30 styczeń 2015 02:43

Premiera: "Pilars of Eternity"

Klasyczna gra RPG, które czerpie z dziedzictwa Wrót Baldura, Icewind Dale i Planescpae: Torment! Premiera już 26 marca!

Dział: Z prądem
środa, 21 styczeń 2015 05:31

Mateusz Hoffmann - Mój Hades

Zawsze byłem sam... Oczywiście miałem rodzinę, przyjaciół, ale nigdy nie było przy mnie nikogo tak po prostu. Funkcjonowałem jako epizod, ewentualnie, jedna z mniej atrakcyjnych opcji towarzyskich. Tak mijały mi lata życia – samotne siedzenie na ławce w parku, a potem wieczorem w fotelu oglądając film. Zawsze bardziej tolerowany niż akceptowany i częściej uciszany niż wysłuchany.

Nie pamiętam, co dokładnie robiłem 12 listopada 2015 roku, ale to właśnie ten dzień przedefiniował mój świat. Wiem tylko, że byłem wtedy w pracy na Franowie. Wracając do domu, wstąpiłem do wypożyczalni filmów na Ratajach, gdyż nie miałem innych planów na ten (samotny) wieczór. Zabrałem z półki z nowościami pierwsze-lepsze pudełko, które wyróżniało się tylko i wyłącznie wyglądem, podszedłem z nim do lady i podałem jakiemuś nieznanemu mi chłopakowi razem z dziesięciozłotowym banknotem – transakcja jak zwykle bezproblemowa.
Chwilę później byłem już w swoim mieszkaniu, jak zwykle cichym i przytulnym, które nabyłem zaraz po studiach, chcąc się uniezależnić od rodziców. Wziąłem prysznic (najbardziej lubię gorący; taki, po którym skóra przyjemnie się czerwieni) i postanowiłem coś zjeść, więc jeszcze w ręczniku poszedłem do kuchni po jakąś przekąskę. W szafce znalazłem wafle kakaowe (pozostałość z poprzedniego dnia) i orzeszki solone. Jeszcze tylko butelka wody mineralnej prosto z lodówki i byłem gotów zacząć wieczór – jeden z licznych jakie przeżyłem przez 26 lat. Film okazał się przeciętną komedią, o dwóch policjantach infiltrujących gang narkotykowy w amerykańskim college'u. Nawet nie wiem kiedy zasnąłem, ale po przebudzeniu nic już nie było takie samo (nie jest takie do teraz).

******
Przez dłuższy czas nawet nie zdawałem sobie sprawy, że coś się zmieniło, tylko cisza wydawała mi się jakaś inna; głębsza, wręcz przytłaczająca. Zaspany człowiek jednak nie zwraca na takie rzeczy większej uwagi, tylko wolno człapiąc idzie do łazienki, obmyć obrzmiałą od snu twarz, a potem zalewa sobie płatki mlekiem i posypuje cukrem.
Na stojącym w kuchni zegarku zobaczyłem, że jest 9:11, do tego sobota, więc miałem tego dnia dużo wolnego czasu. Kliknąłem przycisk na czasomierzu, żeby załączyć swoją ulubioną stację radiową, ale odpowiedział mi tylko szum. Nic nie dało manipulowanie i próba znalezienia właściwej fali. Na całej skali moje radio grało tylko jedną piosenkę w postaci nieprzerwanego, monotonnego SZSZSZSZSZ. Dokończyłem więc w milczeniu śniadanie i postanowiłem, że pójdę na zakupy, a przy okazji oddam nudnawą hollywoodzką produkcję, która mnie wczoraj uśpiła.
Narzuciłem na siebie swój ulubiony zestaw ciuchów, zgarnąłem swoją bio-siatkę i zszedłem z trzeciego piętra do wyjścia z mojego bloku. Naparła na mnie cisza. Jeśli ktoś z was wcześnie wychodzi do pracy, albo wraca do domu około 4 nad ranem to może sobie choć trochę to wyobrazić. Słychać tylko własne kroki i wiatr, który gwiżdże i szumi w koronach drzew. Żywej duszy nie widać, a o ruchu ulicznym można zapomnieć. Przystanek tramwajowy jest zaraz pod moim blokiem, więc z braku innego środka lokomocji, wybrałem czekanie na jedną z poznańskich bimb. Z rozkładu jazdy wynikało, że powinien być (tramwaj linii nr 1) za jakieś siedem minut, więc spokojnie zapaliłem papierosa, by szybciej płynął czas. Przez dobre 30 minut nic nie przyjechało, więc podniosłem się z ławki i ruszyłem pieszo te trzy przystanki, które jeszcze niedawno miałem zamiar pokonać w tak wygodny sposób. Po drodze również nikogo nie spotkałem.
Supermarket, do którego zmierzałem, stał jednak oświetlony i jak najbardziej otwarty, więc niczego nie świadomy wszedłem do środka. Powitał mnie jeden z bardziej denerwujących dźwięków – bzyczenie jakie wydają świetlówki. Nic więcej. Cisza. Stałem oniemiały, patrząc na puste kasy i tak samo wyludnione przejścia między regałami. Przytomnie sprawdziłem godzinę otwarcia, myśląc, że może jestem za wcześnie, ale okazało się, że sklep funkcjonuje już od dwóch godzin. Nie wiedząc co mam zrobić, postanowiłem poczekać na rozwój wypadków. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnąłem listę zakupów i zacząłem, najzwyczajniej w świecie, szukać potrzebnych produktów, a wszystko to w kompletnej, choć denerwująco-bzyczącej ciszy.
Po dwudziestu minutach byłem już przy kasie, ale chociaż stałem dłuższą chwilę i na różne sposoby próbowałem zwrócić na siebie uwagę, nikt się mną nie zainteresował – jakby to było coś nowego. Zostawiłem więc zakupy na taśmie i poszedłem w stronę pomieszczeń obsługi. Drzwi były lekko uchylone, to też zapukałem krótko i wszedłem do środka. Nikogo tam nie było. Wróciłem więc do moich zakupów i ze zdziwieniem stwierdziłem, że na kartonie mleka leży kartka z napisem:
Dziś zakupy gratis.
Weź co chcesz.
Miłego dnia.

Pierwsza myśl – czy to jakiś głupi żart, a może jeden z dziwnych pomysłów na badanie, w tym wypadku chciwości, klientów. Spojrzałem jeszcze raz na kartkę. U dołu strony, drobnym, prawie niewidocznym drukiem było dopisane:

W razie pytań prosimy dzwonić pod nr 001003.

Wyciągnąłem więc z kieszeni moją wysłużoną komórkę, nie mającą ani aparatu ani radia, o dostępie do Internetu nie wspominając i wybrałem ten jakże dziwny ciąg liczbowy. Już po pierwszym sygnale, informującym o próbie nawiązania połączenia, usłyszałem cichy klik i miły kobiecy głos oznajmił mi:
- Dzień dobry, to nie jest żaden dowcip, ani niehumanitarny sposób badania zachowań konsumenta. Dziś zakupy gratis! Bierz co chcesz! Miłego Dnia!
Zaskoczony, zdążyłem tylko pomyśleć, czy czasami przed wyjściem nie czekają na mnie odpowiednie służby mundurowe, a ten sam słodki głos w słuchawce już zaczął oznajmiać:
- Niech się Pan nie martwi, ta transakcja w obecnej sytuacji jest jak najbardziej legalna, więc policja nie będzie powiadomiona. Dziś zakupy gratis! Bierz co chcesz! Miłego Dnia!
Byłem wstrząśnięty. Przerwałem połączenie, szybko spakowałem sprawunki, nie biorąc nic poza tym , co było mi potrzebne i położyłem na taśmie banknot 50 złotowy. W tym momencie zadzwonił mój telefon, a na wyświetlaczu ukazał się znajomy już mi ciąg liczb (001003). Odnalazłem na klawiaturze przycisk odbierający połączenia i wdusiłem go ostrożnie, jakby miał spowodować wybuch bomby. Kiedy tylko przyłożyłem aparat do ucha, znajomy już żeński głos powiedział krótko:
- Opłata naprawdę nie będzie konieczna. Może Pan bez obaw schować swój banknot i opuścić sklep – połączenie zostało przerwane.
Nie zastanawiając się dłużej, zabrałem swoje zakupy wyszedłem ze sklepu, cały czas niespokojnie się rozglądając. Pieniądze zostawiłem razem z tą nieznośnie bzyczącą ciszą. Nie ufając już komunikacji miejskiej, wróciłem do domu tak samo jak z niego dotarłem do upiornego, opuszczonego przez wszystkich supermarketu.
Jadąc windą wysiadłem na drugim piętrze i zapukałem do drzwi sąsiadki, która prosiła mnie, bym kupił jej jakąś dobrą czekoladę, bo niedługo jej wnuczek przyjeżdża w odwiedziny. Mogła by to zrobić sama, ale nie lubiła czekolady i nie wiedziała, która jest smaczna. Pomimo, że pukałem trzykrotnie, nie usłyszałem za drzwiami żadnego ruchu. W końcu dałem za wygraną i wszedłem piętro wyżej do swojego mieszkania. Na wycieraczce przed drzwiami leżała koperta z wypisanym moim imieniem, nakreślonym starannym pismem na przedniej jej części. Żadnego nadawcy, znaczka. Podniosłem znalezisko, wydobyłem z kurtki klucze i wszedłem do mojej oazy spokoju, teraz jednak tak samo cichej jak reszta Poznania, o czym się już trochę przekonałem. Kroki skierowałem do kuchni, siatki z zakupami wylądowały na stole, a nóż, który nie wiadomo jakim cudem znalazł się w mojej ręce, zbliżał się do koperty, by odkryć przede mną jej zawartość. W środku były dwie rzeczy: kartka papieru z wiadomością dla mnie i 50 złotowy banknot. Osłupiałem, ale kiedy przeczytałem wiadomość na tej pojedynczej stronie, niewątpliwie przeznaczoną dla moich oczu, musiałem usiąść tam, gdzie jeszcze przed chwilą stałem.

Witaj Mateuszu,
Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, w kopercie znajduje się Twój banknot, którym usiłowałeś zapłacić za dzisiejsze zakupy o godz. 10:34.
Informuję Cię również, że na łóżku w Twojej sypialni leży przesyłka do Ciebie (instrukcje co do jej zawartości są w środku).
Jak już się pewnie zorientowałeś Poznań się zmienił.
Krótko mówiąc, jesteś jedynym mieszkańcem miasta.
W razie jakichkolwiek pytań użyj swojego telefonu komórkowego.
Funkcjonuje tylko jeden aktywny nr z którym możesz się połączyć.
Miłego dnia!

P.S. To nie jest żart, jeśli nie wierzysz, wyjdź i sprawdź, chociażby oddając film do wypożyczalni.
Gotówka nie będzie Ci potrzebna.
PPM

Wiecie co to jest katatonia? W skrócie polega to na tym, że dorosły facet siedzi na zimnych kafelkach we własnej kuchni, opierając się plecami o lodówkę i patrzy nieruchomym wzrokiem w przestrzeń.
Od czasu tego zdarzenia minął już rok, więc nie pamiętam dokładnie, ile czasu spędziłem w tym stanie. Wiem, że wyrwał mnie z niego pewien dźwięk, równie denerwujący, jak bzycząca świetlówka. Mój brzuch zaczął domagać się czegoś smacznego. Zignorowałem go i wstałem, by zobaczyć, co jeszcze niesamowitego może kryć się w moim łóżku. Czy w to wierzyłem? Wtedy jeszcze nie, ale nic tak nie przekonuje, jak doświadczenie czegoś na własnej skórze.
Drzwi sypialni nie były zamknięte, toteż już z daleka widziałem, że jakieś pudełko, starannie opakowane w szary papier, leży w zagłębieniu, gdzie zwykłem układać się do snu. Kiedy podszedłem, na wierzchu zobaczyłem wypisane moje imię.
Irytacja to uczucie, którego nigdy nie lubiłem. Zazwyczaj wiązało się ono z niezrozumieniem, co jak naukowo stwierdzono, wywołuje w mózgu takie same odczucie jak zranienie się. U mnie zaraz po chwili przychodzi złość na siebie, że coś zrobiłem źle. W konsekwencji ówczesnych wydarzeń, szary papier został zdarty dość gwałtownie, a białe, tekturowe pudełko w środku niemniej energicznie otwarte. W opakowaniu był zegarek koloru rozerwanego przed momentem papieru i oczywiście kolejna notatka przeznaczona dla mnie, równie krótka jak poprzednia.

Witaj Mateuszu,
Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, w pudełku znajduje się urządzenie w formie zegarka na rękę.
Ekran jest cyfrowy i pokazuje trzy informacje: aktualną godzinę, datę oraz licznik pozostałych ci Środków do wykorzystania.
Nigdy go nie zdejmuj.
Miłego dnia!
PPM

Spojrzałem na nowy gadżet, który wyleciał z przewróconego kartonika na pościel. Wyświetlacz był okrągły i martwy, a na środku w kształcie litery „Y" przebiegały dzielące go czarne, matowe linie. Po tym, co przed chwilą przeczytałem bałem się go założyć, ale pokusa, żeby sprawdzić jak się prezentuje na moim nadgarstku, była zbyt duża. Może to trochę dziwne w takich okolicznościach, ale to jak wyglądał (i wygląda nadal) obudziło mój fetysz zegarkowy. Niewiele myśląc założyłem go. Wtedy tarcza ożyła, pokazała się data i aktualny czas, a po krótkiej chwili 26:00:00 w trzecim wolnym polu. Wygląda to jak godzina, ale nią nie jest. Co prawda, z każdą sekundą się zmienia, ale w odwrotną stronę (odlicza do tyłu, aż do zera). Pasował idealnie, jakby był profilowany na moją rękę, no i był minimalistyczny, tak jak najbardziej lubię (jednak nie miał żadnych przycisków, czy czegoś na ten kształt). Wtedy zrodziło się w mojej głowie pytanie, a zaraz po nim następne. Co więc było czynić... Wydobyłem telefon z kieszeni spodni i wybrałem jedyny aktywny numer. Minęła sekunda, potem ciche klik i nim zdążyłem coś powiedzieć usłyszałem odpowiedź.
- Guziki są zbędne temu urządzeniu, gdyż nigdy nie zajdzie konieczność manualnej zmiany treści na wyświetlaczu. Wszelkie modyfikacje odbywają się w nim zdalnie. Za pomocą Środków możesz manipulować przedmiotami oraz je naprawiać, wystarczy pomyśleć. Każde takie działanie powoduje odjęcie od puli na liczniku określonej wartości. Z chwilą wyświetlenia 00:00:00 nastąpi Doładowanie. Miłego dnia !
Doładowanie to dość mało mówiące sformułowanie na temat tego, co się wtedy dzieje, choć nie jest ono całkowicie bezsensowne. Pewnie chcecie wiedzieć, co się stanie za każdym razem, kiedy zobaczę te sześć zer. Pozwólcie, że coś wam opowiem.

******
Tego samego dnia, w którym dostałem zwrot gotówki za zakupy i darmowy czasomierz, zrobiłem jeszcze tylko to, co sugerował mi list znaleziony na wycieraczce. Spróbowałem oddać film do wypożyczalni, tylko po to, żeby znaleźć coś, co w końcu zaprzeczy dziejącym się wokół mnie, dziwnym rzeczom. Przyrzekłem sobie, że jeśli za ladą będzie stał żywy człowiek, to go serdecznie uściskam, potem przeproszę za wylewność i najzwyczajniej oddam płytę. Nie dotrzymałem przyrzeczenia. Nie dlatego, że ktoś tam był. Nie było (i nie ma nadal) nikogo, ani na ulicy ani w moim punkcie docelowym. Była tylko kolejna papierowa wiadomość napisana w niezmiennie robotycznym stylu:

Oddając wypożyczony film, proszę go zostawić na ladzie, a następnie można sobie wybrać kolejną produkcję.
Zwrotu nie ogranicza żaden termin.
Opłata nie jest wymagana.
Miłego dnia!

To wszystko wyglądało na strasznie zakręcony sen, a najgorsze, że już dawno powinienem się obudzić. Jednak jeszcze nie raz miałem zasnąć w tym znajomym i zarazem obcym świecie, a po przebudzeniu stwierdzić, że ten koszmar nadal trwa. Jednak nie o tym miałem mówić.
W chwili kiedy uruchomiłem zegarek, była godzina 13:24. Jeśli miałem wierzyć instrukcjom z pudełka to Doładowanie miało nastąpić 120 minut później następnego dnia. Byłem jednocześnie ciekawy i niepewny, czy chcę wiedzieć, co się wtedy stanie. Pamiętam, że tego samego dnia (trzymałem się wtedy jeszcze nadziei, że uda mi się znaleźć jakiś element nie pasujący do nowej układanki) poszedłem na bardzo długi spacer. Wszystko to tylko po to, żeby się przekonać, iż całe to moje nowe, totalne osamotnienie jest jak najbardziej prawdą. Doszedłem wtedy nad Wartę, klucząc wcześniej po ratajskich osiedlach, daremnie szukając kogokolwiek poza mną. Jedyne czego się dowiedziałem, podczas mojej wędrówki tamtego dnia to to, że w każdym sklepie mogę za darmo zrobić zakupy, i że w kręgielni blisko ulicy Hetmańskiej mogę również, bez żadnej opłaty, pograć w bowling, czy napić się piwa, zajadając do tego słone orzeszki.
Świat bez pieniędzy. Możesz mieć wszystko, na co masz ochotę. Piękna wizja, prawda? Tak, też tak myślałem, kiedy odkryłem jak wiele mogę zrobić. Teraz już nie jest to tak nęcące jak kiedyś, bo z wolnością związane są też pewne ograniczenia. Właśnie jednym z nich jest Doładowanie.
Wracając do domu zgłodniałem, więc zaszedłem do pizzerii, która znalazłem po drodze, z zamiarem... no właśnie czego? Zamówienia pizzy? Zrobienia jej sobie samemu? Przypomniało mi się wtedy o tym, że każde pytanie mogę wyjaśnić telefonicznie. Już miałem wybrać numer, kiedy to dostałem wiadomość tekstową:

Aby zamówić pizze proszę wybrać pozycję z menu lokalu.
Miłego dnia! PPM

Wybrać, ale jak? Usiadłem przy stoliku i zacząłem przeglądać ofertę. Skoro nie musiałem za nic płacić, mój wzrok padł od razu na najdroższe warianty tej włoskiej potrawy. Po chwili zastanowienia już wiedziałem i wtedy dostałem kolejnego SMS'a.

Wybrana pizza razem z sosem czeka na Pana na zapleczu.

Rzeczywiście tak było. Gdy tylko przeszedłem przez drzwi za ladą, zobaczyłem kartonowe pudełko, na którym ktoś napisał flamastrem SMACZNEGO, a obok w plastikowym pojemniczku stał sos czosnkowy. Tak oto zaopatrzony wróciłem do domu, by obejrzeć kolejny film z wypożyczalni.
Jak teraz próbuje sobie przypomnieć, to była chyba jedna z tych nowych produkcji dla dzieciaków o bohaterach z gier na automaty, gdzie główna postać miała problem z zaakceptowaniem, że otrzymała rolę negatywnej. Swoją drogą świetna produkcja, no i pomysł, a tą płytę mam jak się zdaje do teraz. Lubię ją oglądać, bo mniej mi przypomina o innych ludziach. Jeśli dodatkowo seans wzbogacę jakąś dobrą pizzą, to wieczór staje się całkiem znośny.
Moje krasnoludki z baśni braci Grimm sprawiły się tak dobrze, że połowę kolacji postanowiłem zostawić sobie na śniadanie, w razie gdyby okazało się, iż od jutra znowu obowiązuje wymiana towarów i usług za pieniądze. Jednak tak się nigdy nie stało i nic nie wróży by miało się to zmienić. Rano, gdy się obudziłem, odruchowo spojrzałem na zegarek na ręku i okazało się, ze jakieś 5 minut wyparowało mi z mojego czasu do godziny ZERO. Co to są Środki miałem się dowiedzieć trochę później, ale wtedy doszedłem do wniosku, że jakoś ich użyłem, najwyraźniej nieświadomie.
W kapciach poczłapałem do kuchni i zrobiłem sobie zimne kakao. Pomyślałem wtedy, że muszę sobie odgrzać pizze z wczorajszego wieczoru, ale kiedy sięgnąłem po karton okazało się, że jest ciepły od spodu. Lekko zdziwiony przypomniałem sobie o mojej sytuacji i z nadzieją wyjrzałem przez okno, licząc, że zobaczę choć jedną osobę. Płonne to były oczekiwania. Zjadłem więc to, co moje krasnoludki zrobiły dla mnie dzień wcześniej, a wszystko to w kompletnej ciszy. Kilka dni później zdobyłem odtwarzacz płyt CD z całą kolekcją ulubionych krążków, ale tamten poranek pamięta tylko dźwięk picia przeze mnie kakao i jedzenia, o dziwo, nadal świeżej pizzy
Owe sześć zer ujrzałem o 15:14. Tak właściwie to ich nie zobaczyłem, bo jechałem wtedy rowerem wokół Jeziora Maltańskiego. Postanowiłem zwiedzić inną część miasta, pod kątem obecności ludzkiej i właśnie to zawiodło mnie w to zwykle często odwiedzane przez mieszkańców Poznania miejsce. Teraz już wiem, że powinienem był spojrzeć na zegarek i zaczekać spokojnie do wyzerowania się licznika. Gdy odliczanie dobiegło końca, byłem gdzieś w okolicy toru saneczkowego, a w następnej chwili leżałem zemdlony na ziemi, bez żadnych oznak życia. To tak jakby ktoś odłączył mi zasilanie. Po prostu zgasłem. Świadomość odzyskałem po 8 godzinach, co do sekundy, jednak nie na brzegu jeziora, tylko w swoim własnym łóżku. Rękę miałem obandażowaną na przedramieniu, które lekko bolało. Za oknem było już ciemno, ale mój zegarek wskazywał znów 26:00:00 i właśnie zaczynał odliczać w dół. Wtedy zrozumiałem. Obecnie po Doładowaniu mój licznik jest o 4 godziny większy, ale o tym innym razem.
Tak oto dowiedziałem się, że jeśli nie będę znajdował się w bezpiecznym miejscu w chwili kiedy nastąpi Doładowanie, mogę się mocno poobijać, więc lepiej być wtedy w łóżku. To trochę tak jakbym był postacią w grze, która po utracie życia cofa się do ostatniego bezpiecznego punktu na mapie, by spróbować ponownie. Z drugiej strony zachowuje się jak jakaś bateria, która musi być co jakiś czas ładowana, bo kiedy się wyczerpie, odcina zasilanie.

******
Odczekałem jeszcze kilka dni, nie robiąc niczego, co nie byłoby absolutnie konieczne. Jako, że komunikacja miejska nie działała, pojechałem (rowerem) do pracy, by stwierdzić po raz kolejny, iż miejsce, gdzie zwykle oddawałem się czynnością zarobkowym, jest równie puste jak reszta Poznania. Kiedy już utwierdziłem się w przeświadczeniu, że nie zanosi się na zmianę mojego nowego sposobu życia, zacząłem rozważać możliwości, jakie to przede mną otwiera. Pewnego wieczoru leżąc w łóżku i przekonując samego siebie o braku konsekwencji za jakiekolwiek niecodzienne działanie (bo kto miałby mnie upomnieć), rozpocząłem wymyślać nowe formy spędzania czasu, listę miejsc, w których nigdy nie byłem lub gdzie nie miałem wstępu. O nic nie musiałem się już martwić. Wszystko co chciałem, było na wyciągnięcie ręki (oraz za darmo). Na początku pytałem się jeszcze, co jakiś czas, czy moja samowolka nie będzie miała swojej ceny w przyszłości, ale każdy kolejny dzień utwierdzał mnie w przekonaniu, że znam przyszłość. Stanie się tylko to, o czym ja sam zdecyduje, no może poza zmianami pogody.
Jakieś 8-9 dni później postanowiłem wypróbować swoje możliwości. Pojechałem moim niezawodnym jednośladem do Centrum Handlowego M1 na „zakupy". To właśnie na tej wyprawie zdobyłem mój sprzęt grający, który niezmiennie od roku umila mi życie, odtwarzając wybrane przeze mnie utwory muzyczne. Oprócz tego sprawiłem sobie nowy telewizor (duży i drogi), kamerę, aparat, konsole wraz ze sporą ilości gier, ultrabook'a itp. Wszystko, co dorosły mężczyzna (po części nadal będąc dzieckiem) chciałby mieć, czyli elektroniczne zabawki. Zachodzicie pewnie w głowę, jak przewiozłem moje nowe graty do domu. Wystarczyło wejść na zaplecze przez „o dziwo" otwarte drzwi i z pomieszczenia służbowego zabrać kluczyki do jednego z aut dostawczych (żadnych dokumentów wozu, czy prawa jazdy). Szybko, łatwo i jakże przyjemnie, a potem, aż do Doładowania testowanie nowych gadżetów i jeszcze jakiś czas po ponownym odzyskaniu świadomości.
Samochód dostawczy posłużył mi jakieś dwa tygodnie, kiedy to zrobiłem jeszcze kilka z wcześniej zakazanych rzeczy. Skończyło się to dopiero wtedy, gdy odkryłem jak używać Środków, ale o tym kiedy indziej. Nie wiem o czym marzyliście będąc dziećmi, ale ja postanowiłem trochę urealnić moje zabawy z wieku młodości.
Tak jak małe dziewczynki bawią się lalkami, a jako zabawki dostają różne rzeczy związane z prowadzeniem domu, tak chłopcy mają samochodziki i (czy już wiecie)... broń do zabawy w wojnę. Gumowe strzałki, plastikowe kulki, kapiszony dla dziecka to doskonała sublimacja popędów, ale im jesteś starszy, chcesz czegoś więcej. Ja mogłem to mieć, wystarczyło tylko sięgnąć. Pojechałem do sklepu z bronią na Wildzie i wybrałem sobie kilka różnych typów do zabawy, do tego mnóstwo amunicji oraz kilka dyń, arbuzów, puszek z tanim piwem z jednego ze sklepów spożywczych mijanych po drodze. Następną stacją były tereny nad Wartą w pobliżu mostu Rocha i ćwiczenia celności oraz eksperymenty z różnymi pistoletami. Uciecha przednia, satysfakcja ogromna i co najważniejsze zajmuje całkiem sporo i tak wolnego czasu. Nic mi nie zagrażało, więc poza dziurawieniem martwych przedmiotów, moje praktyki miały jedynie walor przyjemności.
Kto by pomyślał, że aby życie stało się wyłącznie frajdą, musi zabraknąć ludzi. Czyli, że to my sami jesteśmy przyczyną swoich smutków i niespełnienia? Wszystko na to wskazuje. To tak jak z miłością. Jak długo będzie ona istnieć, tak długo na świecie będzie nienawiść, bo jeśli kochamy swoich bliskich to chcemy ich chronić przed wrogami i w efekcie prowadzi to nas do wojen, czy do tego, że nosimy ze sobą broń. Ja w tym sensie uwolniłem się od tych rzeczy. Stałem się niepoprawnym hedonistą, którego jedynym zmartwieniem było przyjemnie zagospodarować wolny czas.

******
Zanim zrozumiałem, że „trawa jest zawsze bardziej zielona tam gdzie nas nie ma", minęło sporo czasu. Przypuszczam, iż dla niektórych ludzi jest nie do pomyślenia sytuacja, przed która mnie postawiono i całkiem prawdopodobne, że popadli by w depresje, ale nie ja; przynajmniej nie od razu. Kiedy w końcu do mnie dotarło, że to co obecnie się dzieje jest jak najbardziej realne, ucieszyłem się. Byłem wolny. Nieskrępowany przez opresyjne społeczeństwo z jego milionem zakazów i reguł.
Pamiętacie jak wspomniałem, że samochód dostawczy nie przydał mi się na długo? Okazało się, iż mam więcej możliwości, niż mógłbym marzyć. Po jakimś miesiącu funkcjonowania w znanej mi od dzieciństwa przestrzeni miejskiej Poznania, która podczas jednego snu opustoszała (nie wspomniałem jeszcze o tym, ale razem z ludźmi zniknęły wszelkie zwierzęta), odkryłem, dlaczego czasami na moim zegarku brakuje przed doładowaniem kilku minut. Obudziłem się i wpadł mi do głowy nowy pomysł. Postanowiłem zjeść na śniadanie jajecznicę, popijając zimnym kakao z bitą śmietaną i pojechać do centrum. Środek miasta jest przecież najciekawszym miejscem każdej metropolii. To właśnie tu skupia się aktywność obywateli, są najlepsze atrakcje, najsmaczniejsze (oraz najdroższe) restauracje.
Nim wstałem wyobraziłem sobie, że mój poranny posiłek przygotowuje właśnie jakaś piękna, młoda kobieta, krzątając się, w samej tylko bieliźnie, po mojej kuchni. Wtedy poczułem zapach smażonych jajek na boczku, z cebulką i w ogóle. Pierwsza myśl... czyżbym wizualizował swoje marzenie o porannym daniu? Gdy jednak wstałem i zajrzałem do kuchni, nie było tam ponętnej niewiasty, tylko moje śniadanie, które miałem zamiar jeszcze przed momentem sobie przygotować. Zajrzałem do lodówki. Ubyły mi trzy jajka i inne składniki potrawy, a w koszu na śmieci znalazłem pusty karton po mleku. Podszedłem bliżej i zobaczyłem małą karteczkę obok talerza z krótka notatką:

Oto jajecznica z trzech jaj, z boczkiem, szczypiorkiem, cebula i papryką, doprawiona bazylią i granulowanym czosnkiem, lekko ścięta oraz słodkie kakao z bitą śmietaną, płatkami migdałów i odrobiną Amaretto. Smacznego i miłego dnia!

Ledwo zdążyłem pomyśleć, że śnię, a mój telefon w sypialni wydał dźwięk świadczący, że dostałem wiadomość tekstową. Jakżeby inaczej; po sprawdzeniu jej treści kolejny klocek układanki wskoczył na swoje miejsce. Prawdziwa natura Środków.

To nie jest sen. Dzięki zegarkowi jesteś w stanie użyć Środków by stworzyć, zniszczyć, naprawić itd. W zależności od stopnia złożenia zadania z twojego licznika zostaną odjęte różne wartości. Śniadanie kosztowało 5 minut. Im częściej ich używasz, tym jest ich więcej po Doładowaniu. Wystarczy pomyśleć. Miłego dnia! PPM

Więc to o to chodziło. Moja pizza, niewypowiedziane na głos pytania, na które w następnej chwili otrzymywałem telefoniczną lub papierową odpowiedź. Moje myśli są słuchane i wykonywane. Mam w sobie program, szpiegujący impulsy nerwowe w moim mózgu. Postanowiłem przetestować moją moc. Najpierw pomyślałem i już po chwili jedna minuta zniknęła z licznika, a ja dostałem kolejnego SMS'a.

Jedzenie nie jest zatrute, ani nie podano Ci żadnych środków odurzających. Miłego dnia!

Uśmiechnąłem się. Bez pośpiechu zjadłem moje „magiczne" śniadanie i kiedy zmywałem naczynia, pomyślałem by moje łóżko się samo pościeliło. Wytarłem ręce w tył spodni i zajrzałem do sypialni. Kąciki moich ust powędrowały lekko w górę. Kosztowało mnie to 5 minut z dostępnych Środków, ale było warto.
Ubrałem się ciepło. Zszedłem po schodach i wtedy ją zobaczyłem. Nowiutką limuzynę Mercedesa, którą mój sąsiad nabył jakieś pół roku temu. Postanowiłem zakosztować komfortu jazdy tym ekskluzywnie drogim, niemieckim cudem techniki. Wystarczyła jedna, krótka myśl. Pojedynczy obraz na obrzeżach mojej świadomości, strata 10 minut z mojej puli pozostałej do Doładowania i już jechałem w stronę centrum, nie zważając ani na ograniczenia prędkości, ani na jakiekolwiek inne znaki. To był bardzo ekskluzywny dzień. Nowy garnitur ze Starego Browaru, obiad w Sheratonie, wieczór w Termach Maltańskich.
Myślę, że tak się właśnie czuje pan swojego życia. Kiedy nie odpoczywałem to jeździłem i oddawałem się wszelkim przyjemnościom. Dzień później odwiedziłem tor wyścigowy na obrzeżach Poznania, sprawiając sobie wcześniej nowiutkie Porsche i pełen bak benzyny. Ot kolejne urealnienie marzeń małego chłopca, bawiącego się modelami samochodów, czy kierującego nimi na ekranie monitora, w jednym z wyścigów o tytuł najlepszego z najlepszych. Za kierownicą zapominam o samotności - nawet teraz – a ustanawianie rekordów na wybranych odcinkach drogi jest jednym z moich ulubionych zajęć. Raz nawet połączyłem jazdę ze strzelaniem, ale to już nie było takie przyjemne, jak czysta prędkość i moc, która wyzwolona pod maską, była opanowywana przez ciężkie ćwiczenia i szlifowanie umiejętności, podczas godzin spędzonych na torze. Czasem zastanawiam się, czy gdybym żył dalej pośród ludzi, poznałbym tak dobrze ulice tego miasta, jak podczas eskapad samochodem po opuszczonym Poznaniu.
Jednak z czasem coraz bardziej zaczynała mi doskwierać samotność. Nie miałem do kogo ust otworzyć i najwyraźniej i te myśli PPM odczytał, bo gdy pewnego dnia (to chyba był 14 luty) wróciłem z wycieczki na basen – gdy nie ma nikogo, pływa się o wiele przyjemniej – oraz sesji na strzelnicy, pod drzwiami mojego mieszkania znalazłem koszyk z małym kotkiem i liścikiem następującej treści:
Kot nie ma jeszcze imienia, ale na pewno chętnie Cię wysłucha.
Miłego dnia !
PPM

Kociak był cały czarny jak węgiel i gdy tylko uchyliłem zamknięcie, miauknął cicho patrząc na mnie swoimi, jeszcze wtedy, niebieskim oczkami. Nie wyobrażacie sobie jaki ja wtedy wygłosiłem długi monolog. Robiłem mu posłanie, gadałem, dałem jeść, gadałem, tuliłem, głaskałem i cały czas mówiłem. On niczego nie kwestionował, tylko mruczał, lizał mnie po palcach, gryzł, pokazując, że ma ochotę na zabawę, aż w końcu zasnął, przyciskając małą główkę do mojej stopy, kiedy leżałem na łóżku. Do Doładowania miałem jeszcze jakiś kwadrans, więc zużyłem 5 minut na ciepłe mleko z miodem i masłem, a potem zastanawiałem się nad imieniem dla mojego małego przyjaciela.
Kiedy byłem mały przez mój dom przewinęło się kilka kotów, ale tylko jeden z nich był cały czarny i mówiąc szczerze, był on najukochańszą istotą, jaką pamiętam z tego czasu. To ja mu wybrałem imię. Nie jakiś tam Mruczek, czy Murzynek. Mnie kolor jego sierści kojarzył się z ciemnością, ukrytą grozą, czymś niebezpiecznym. Zapadka przeskoczyła w mojej głowie i z cichym szczękiem podsunęła mi nazwę. NOSFERATEK. I już. Te same skojarzenia miałem także teraz, a dokładając do tego niedawno zdobytą grę znów usłyszałem kliknięcie z wnętrza mojej czaszki.
- Hades – powiedziałem szeptem, a kotek leżący na łóżku, w tym samym momencie się oblizał.

******
W świecie pozbawionym obecności ludzkiej nie dzieje się zbyt dużo. Właściwie jeśli nie robi się zupełnie niczego, można odnieść wrażenie, że czas się zatrzymał. Zanika pośpiech, a mózg ludzki zwalnia do minimum. Każdy większy wysiłek umysłowy jest kilkakrotnie bardziej wyczerpujący niż zwykle. Z tego też powodu wymyślenie aktywności, o której chciałbym teraz napisać, zajęło mi sporo czasu.
Gdzieś w połowie marca nastąpiło nagłe ocieplenie pogody, by już dzień czy dwa później wszystko na nowo zamarzło. Pamiętam to bardzo dobrze, bo gdy z dnia na dzień wiosna zmienia się z powrotem w pełną zasp śnieżnych zimę, potrafi to utkwić w pamięci. Poza tym przez te wahania matki natury dopadło mnie przeziębienie, a bardzo rzadko choruję. To właśnie podczas tych długich dni spędzonych w łóżku, poddając się marzeniom o cieple i zdrowiu, przyszła mi do głowy nowa myśl. Mógłbym (skoro i tak całe dnie spędzam w domu) pozwiedzać mieszkania innych ludzi, teraz już przecież puste.
- Może ktoś ma kominek, w którym pali się drewnianymi szczapami, albo jacuzzi – myślałem, zużywając kolejną paczkę chusteczek.
Kiedy tylko obudziłem się następnego dnia, zapakowałem kilka rzeczy osobistych (w tym oczywiście telefon), ubrałem się ciepło i skierowałem się moim nowym autem (jakieś terenowe Suzuki) w stronę Sołacza, z tego względu, iż jak zapamiętałem (podczas jednej z wycieczek z aparatem na studiach) jest tam masa dużych ładnych domów. Nie przeliczyłem się. Razem z torbą leków z osiedlowej apteki i Hadesem zawitaliśmy w progi przytulnych domostw w pobliżu Parku Sołackiego. To był dopiero urlop. Znalazłem tam wszystko, o czym tylko mogłem marzyć (łącznie z pełną lodówką). Codziennie zmieniałem miejsce zamieszkania, a każdy wieczór był zupełnie nowym doświadczeniem, za to mój czarny przyjaciel szybko przystosował się do nowego trybu życia.
To niewiarygodne, co ludzie mają w swoich „czterech kątach". Stoły bilardowe to chyba najczęstsza forma rozrywki w tej willowej dzielnicy. Kręgielnia z dwoma torami, tam gdzie zwykle jest piwnica, bardzo proszę! Sauna, nie ma problemu! Kolekcje helikopterów zdalnie sterowanych – ciekawy sposób zwiedzania domu zwłaszcza jeśli wyposażone są w kamerę i mogą przesyłać bezprzewodowo obraz do telewizora w salonie. Jednakże kiedy przeziębienie minęło, na krótką chwilę straciłem przyjemność z ciągłych przeprowadzek. Postanowiłem wtedy, że zostanę detektywem i za każdym razem, kiedy zmienię adres pobytu, zrobię dochodzenie na temat poprzednich właścicieli, którzy wyparowali bez śladu. Na chwilę obecną w moim ultrabooku mam całkiem spora bazę danych, osób zamieszkujących poszczególne adresy. To całkiem fajna zabawa, na podstawie dokumentów, zdjęć, danych z komputerów, filmów itd. , napisać historię rodziny. Moje zbiory stały się dla mnie nie tylko kolekcją, ale także czymś nadającym sens mojemu teraźniejszemu życiu.
Wiele gigabajtów danych, obrazów i notatek. Są miejsca, do których chętnie wracam i takie, które omijam przez historie odkryte podczas szperania w szufladach biurka. Ludzie z fotografii, od tamtej pory, towarzyszą mi pośrednio w każdej wyprawie, tak samo jak mój Hades, który już sporo urósł lecz dalej zachowuje się przymilnie, jakby tylko spanie i pieszczoty sprawiały mu radość. Świat mógłby się wokół walić, a jego interesowało by tylko, czy ma pełną miskę i zapewniony masaż brzuszka. Słodki zwierzak. Czasem mam wrażenie, że gdyby mógł cos powiedzieć, było by to „Spodek zimnej śmietanki i drapanie za uszkiem poproszę. Kocham cie człowieku, więc nie każ mi czekać".
Wracam co jakiś czas do mojego starego mieszkania, ale w tym momencie mam ich kilka. Tak samo jak ulubionych historii ludzi, które udało mi się odtworzyć. W każdym odwiedzonym przeze mnie domu, na stole w kuchni leży papierowa teczka z wydrukami i materiałami, które okazały się szczególnie ważne, a pełną ich wersję wraz z notatkami i komentarzami mam w swoim komputerze. Mam w nim też folder pod nazwą „Osobliwości", jednak jego zawartości pozwolę się wam domyślić, na waszym własnym prywatnym przykładzie, bo każdy z nas ma coś nietypowego, schowanego na dnie szafy, w sejfie, czy na półce regału w wydrążonej specjalnie w tym celu książce. Najwięcej jest w nim filmów i zdjęć z wakacji. Ostatnio wpadłem nawet na pomysł, żeby oczyścić jeden z domów i urządzić jego wnętrze według swojego widzimisię, ale to plany na przyszłość, gdyż baza mieszkań nie jest jeszcze pełna.

******
To przyszło z czasem lecz teraz jest już wpisane w rutynę mojego życia. Codziennie przed pójściem spać tworzę plan zajęć na „czas po śnie" (oczywiście z uwzględnieniem Doładowania). Oprócz stałych punktów na konkretne dni tygodnia; basen w poniedziałki, środy i piątki, czy trening na Torze Poznań w weekendy, większość jest ruchoma i wybierana pod wpływem nagłej chęci. Skoro dawno nie jadłem pizzy to jutro trzeba to będzie nadrobić. Mam nawet spis atrakcji, żeby nie zapomnieć przez dłuższy czas o czymś ciekawym.
W końcu przyszło jednak lato i ciepłe powietrze wdarło się do moich płuc i głowy, wywołując nagły przypływ energii i nowych koncepcji. Gdyby tak opuścić choć na trochę Poznań; wyrwać się z tego martwego, betonowego ogrodu na łono prawdziwej natury? To pytanie towarzyszyło mi w każdy słoneczny dzień, kiedy leżąc na trawie przed budynkiem UAMu na Wieniawskiego, popijałem zimną Colę i gapiłem się w niebo. Kiedy w końcu się na to zdobyłem, okazało się, że nie jest to tak proste jak bym chciał. Co ja mówię, jest to niemożliwe.
Ładny duży dom na ulicy Pionierskiej. Na podjeździe sportowy Nissan w wersji Cabrio. Funkcjonalna brama, otwierana za jednym naciśnięciem guzika na pilocie. Miły, kobiecy głos nawigacji samochodowej, mówiący bym skręcił w lewo.
- Gdzie by tu pojechać? – myślałem jadąc do pobliskiej piekarni po coś dobrego, z odrobiną czekolady, na zaplanowany piknik.
Nie pamiętam, co wydawało mi się wtedy najtrafniejsze z całego, słodkiego asortymentu. Wiem tyle tylko, że zdecydowałem się pojechać do ośrodka akademickiego w Jeziorach, w którym to kilka lat temu bawiłem przez parę dni, razem ze znajomymi ze studiów. Letnią pora jest to naprawdę urokliwe miejsce, właściwie to było, ponieważ nie dane mi jest sprawdzić aktualności mojej wiedzy. GPS prowadził mnie wprost do celu i to jak najkrótszą drogą. Jechałem, co tu dużo kryć, ze spora prędkością, a pewność siebie nabyta na torze wyścigowym, pozwalała mi czerpać maksymalna frajdę z jazdy. Zgadnijcie co się stało. Wskazówki? Auto się nie zepsuło. Dalej nic? Nie, na drodze nie było żadnej zapory, muru, czy pola siłowego. Dobrze, dam wam jeszcze chwilę...
Jeśli to czytacie to albo wymyśliliście tuzin możliwości, co stanęło mi na przeszkodzie lub jesteście niecierpliwi i chcecie poznać wszystko w jednej chwili, jakby od tego zależało wasze życie. Dwa słowa: paraliż, omdlenie (nie, to nie była pora Doładowania).
Obudziłem się w szpitalu HCP. Żadnej kroplówki, zero tabletek na nocnym stoliku, leżących na małym deserowym talerzyku, bez bandaży, plastrów, nawet zimnego kompresu na czole. Odruchowo sprawdziłem zegarek. Minęło zaledwie jakieś 7 godzin od mojego porannego incydentu, bo data była ta sama.
- Co jest do cholery? – szepnąłem z niedowierzaniem.
Leżałem na zwykłym szpitalnym łóżku, w swoich własnych ciuchach, naturalnie w kompletnej ciszy. Nikt nie kaszlał, nikt nie szurał papciami po korytarzu. Tramwaj za oknem nie miał nigdy przejechać, wprawiając w drganie szyby w oknach, a na syrenę ambulansu próżno było czekać. Na parapecie okiennym leżał Hades, który najwyraźniej przebudzony skrzypieniem sprężyn w materacu pode mną, poruszył się. Następnie przeciągnął, ziewając jednocześnie i usiadł na tylnych łapkach utkwiwszy we mnie swój wzrok.
- Cześć stary! Wiesz jak cię kocham, ale skoro już się obudziłeś to przydałoby się coś do jedzenia i trochę czochrania mnie tu i tam – zdawało się niemo wysyłać jego spojrzenie.
Rozejrzałem się. Po prawej stronie, na krześle dla gości, stało tekturowe pudło z moim wycieczkowym prowiantem z piekarni (uchyliłem wieczko, sprawdziłem, więc wiem na pewno). Pod karton wetknięto kopertę, jak trafnie się wtedy domyśliłem, z listem do mnie i życzeniami dobrze spędzonej doby.

Niemożliwe jest opuszczenie miasta.
Każda próba skutkować będzie przymusowym zatrzymaniem i odeskortowaniem do najbliższego szpitala.
Pana samochód stoi przed szpitalem; bak zatankowano do pełna.
Zegarek przy zbliżeniu się do granicy miasta, będzie wydawał od teraz ostrzegawczy dźwięk, w miarę coraz większej bliskości, bardziej intensywny (jak jakiś czujnik parkowania, pomyślałem).
Zwierzę zostało nakarmione o godzinie 15.07.
W razie potrzeby kolejna porcja jest w dolnej szufladzie szafki, przy pańskim łóżku.
Przypominam jeszcze raz o konsekwencjach próby opuszczenia Poznania.
Miłego dnia!
PPM

Hades zeskoczył z parapetu i podszedł do mojego nocnego stolika, kładąc łapką na rączce dolnej.. tak właśnie, szuflady.
- A ty co futrzaku, też czytasz w myślach? – powiedziałem lekko zrezygnowany.
Otworzyłem ją. W środku były trzy miseczki: ze świeżą, zimną śmietanką, kocimi chrupkami, a w ostatniej jakieś surowe mięso, wyglądające jak filet z kurczaka, pokrojone w drobna kostkę. Westchnąłem. Wolność którą mi dano nie była nieograniczona. Pozornie robiłem, co tylko przyszło mi do głowy, ale w oparciu o nie moje reguły. I jak na Boga, udało im się zatrzymać rozpędzony samochód, nie uszkadzając mnie i jak słusznie podejrzewałem auta także. Mój czarny pieszczoch wskoczył mi na kolana, mrucząc i łasząc się, gotowy na intensywne i długie głaskanie, a ja... ja postanowiłem sobie wtedy dowiedzieć się, kto za tym wszystkim stoi.
Przez moją, nabytą w procesie całkowitego osamotnienia, ociężałość umysłową, musiałem poświęcić kilka dni, próbując odpowiedzieć sobie na pytanie: Jak to zrobić? Jak pokazał nieubłagany czas, było ono zbyt ogólne, więc etapami udzielałem odpowiedzi na zawarte w nim małe problemy. Co chcę osiągnąć? Jaki jest najlepszy sposób? Jak zastąpić wzrok i słuch? Wtedy doznałem olśnienia; ukryta kamera. Nawet kilka dla większej pewności powodzenia misji.
Zaopatrzony w odpowiedni sprzęt pojechałem na granicę Poznania z Luboniem. Mój odliczający czas „czujnik parkowania" wydawał co jakiś czas denerwująco-piszczący dźwięk, który odznaczał się jak szrama na naturalnej ciszy otoczenia. Ustawiłem dwa statywy z kamerami, jedną mikrokamerę miałem w daszku czapki, kolejną w okularach, a trzecią w długopisie, zaczepionym o brzeg kieszeni w spodniach. W ręce trzymałem ostatnią. Wszystkie włączone, zapisywały obraz na dysku mojego komputera, który zostawiłem w samochodzie, oraz na pamięci wewnętrznej. Kręciłem reportaż o tym, kto mnie tak urządził. Miałem wielką nadzieję, że dowiem się czegoś nowego, co pozwoli mi lepiej zrozumieć, dlaczego to jedynie ja żyję w całym tym „mieście doznań". Kroki stawiałem bardzo wolno, obawiając się chwili, kiedy zostanę sparaliżowany. Niepotrzebnie, bo w jednej chwili słyszałem piszczący zegarek, a w następnej zostałem odcięty od zmysłów (jakby ktoś wyciągnął z gniazdka zasilającą mnie wtyczkę).
Gdy tylko się ocknąłem, nie zważając na nic pognałem przed szpital do mojego auta. Ultrabook leżał na przednim siedzeniu pasażera, tak jak go zostawiłem, co rozbudziło we mnie nadzieje. Szybko wsiadłem i obudziłem urządzenie, poprzez dotknięcie ekranu. Swoją drogą te nowe baterie, które według reklam okiełznały energię atomową (co następne, potęga pioruna?) są na prawdę wytrzymałe. Jedna sztuka i zero ładowania przez 5 lat. Od razu zauważyłem na pulpicie małą migającą chmurkę z napisem „nagranie powiodło się". Nie mogąc się doczekać, w trybie ekspresowym otworzyłem folder docelowy moich nagrań. Był tam tylko jeden plik w dodatku audio. Dobrze wiedziałem, co to znaczy, ale otwarłem go, by usłyszeć słodki kobiecy głos.
- Wszelka próba nagrania aktywności naszego personelu jest z góry skazana na niepowodzenie, więc proszę o zaprzestanie tego typu aktywności. Pliki zostały nieodwracalnie skasowane, sprzęt nie uległ jednak zniszczeniu. Nic się przed nami nie ukryje. (tutaj szum) Miłego dnia!
Tyle z mojego genialnego planu. Pojechałem jeszcze tego samego dnia, żeby sprawdzić, czy na pewno nic się nie uchowało przed despotycznym PPM, ale traciłem czas. Byli bardzo dokładni, a ja mogłem tylko biernie się przyglądać jak zmieniają i kontrolują moje życie. Kiedy zaczynałem dociekać, po prostu mnie uciszali, zabierali mi narzędzia z rąk i kazali dalej bawić się w przyjemność. Nie lubili kiedy za dużo myślę; pewnie w ogóle nie darzyli sympatią mojej świadomości, aż dziw bierze, że nie dostaje narkotyków w igle, o grubości 1/10 ludzkiego włosa, posłanej przez snajpera z wierzy Targów Poznańskich, tylko po to, żebym niczego nie zobaczył. Miałem tylko korzystać z życia. Kiedyś mi to pasowało, dziś już nie tak bardzo, wręcz wcale. Chciałem to skończyć, więc spróbowałem czegoś, co powoduje, że niektórzy ludzie mówią potem o tobie TCHÓRZ. Próbowałem się zabić.
Samobójstwo to nie taka łatwa sprawa. Jak mówił pewien komik, dziwne, że ludzie mają na to w ogóle czas ( ja go miałem aż za dużo). Wymyślić jak się zabić, znaleźć odpowiednie miejsce, napisać notatkę pożegnalną... cała ta celebracja własnej śmierci jest bardzo angażująca, dla wiecznie zabieganych członków społeczeństwa, z masą spraw na głowie. Wiedziałem, że nikt mnie nie znajdzie, a jednak pragnąłem się jakoś wyrazić, ba napisałem nawet długi i przepełniony emocjami list, który jednak zaginął. Stworzyłem go w – jak mi się wtedy zdawało – polocie twórczym. Zapamiętałem tylko, że adresatem byli wszyscy ludzie, a podpisałem się jako „Zwłoki w tym pokoju".
Postanowiłem się zastrzelić. Nie udało się. Potem żyletką podciąć żyły. Znów nic. Lina przerzucona przez belkę na strychu, w jednym z mniej lubianych przeze mnie domów. Zero efektu. Zdobyłem się nawet na próbę przedawkowania tych nowych pastylek pobudzających mózg, które przy odpowiedniej dawce pozwalały nawet używać telekinezy przez krótki czas (zwykle jednak były wykorzystywane przez studentów w trakcie nauki). Kolejna porażka. Za każdym razem mnie odłączano, ale dowiedziałem się dzięki temu jednej ważnej rzeczy. Znają moje wszystkie myśli. Grzebią mi w głowie. Dlatego wiedzą o wszystkim. Jednak jak nie myśleć. Samo to, że to pisze, informuje ICH , iż nad tym pracuje, więc koło się zamyka (już widzę jak wprowadzają nową procedurę pilnowania mnie, nie tylko szperając mi pod czaszką, ale i przez ciągłą obserwację), a ja jestem zmuszony do tej egzystencji.

******
Czasem wyobrażam sobie, że z chwilą mojej śmierci wszystko wróci do normalności. Ulice na nowo zapełnią się ludźmi, sklepy klientami, swój status odzyska pieniądz. Będzie jak dawniej poza jednym szczegółem; mnie już nie będzie. Ciekawe, czy ktoś zauważy moje zniknięcie. Co pomyślą ludzie, kiedy znajdą w swoich kuchniach teczki, leżące na stole, streszczające ich życie? Może wręcz przeciwnie... PPM wymaże moją aktywność, łącznie z tymi zapiskami i puści ten świat w ruch, nie wtrącając się w jego sprawy (przez jakiś czas).
Mam na imię Mateusz. Mam obecnie 27 lat i od ponad roku żyję w opuszczonym Poznaniu, za jedynego towarzysza mając Hadesa (chyba znów jest głodny). Jest tak w chwili kiedy to pisze i nic – żadne znaki na niebie, czy ziemi – nie wróży, żeby miało to ulec zmianie. Zaczynam się przyzwyczajać.
Dam mu jeść i podrapię po brzuszku i za uchem. Niech wie, ze jego miłość do mnie jest odwzajemniona.
- Hades – wołam go cicho – kocham cie stary.

KONIEC


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania
środa, 21 styczeń 2015 01:15

Irmina Flis - Przyszłość

Na wyludnionych ulicach nocnego miasta słychać kroki.

Jest północ, więc to bardzo zły znak. Nikt nie śpi, ale w żadnym oknie nie pali się światło. Ciemność oznacza bezpieczne schronienie i przeżycie kolejnej nocy. Każdy o tym marzy. Ale nie wszyscy doczekają świtu. Wieje lekki wiatr, który zwiastuje coś złego. Uważny obserwator całej sceny słyszy nawet złowrogi szept, przez niego niesiony. Jest biało – czarno, nie tylko z powodu pory. Kroki rozlegają się zbyt głośno, oddech jest zbyt szybki, myśli zbyt pogmatwane. Oczy nie mogą wypatrzeć dalej umieszczonych przedmiotów, nos wyczuwa tak dobrze znany zapach ciemności. Coś się wydarzy.

Rok 3854 to już odległa historia. Ludzie, którzy wtedy się urodzili, albo zostali stworzeni, teraz są już dorośli i pozornie niezależni.
Butna ludzkość w końcu zmądrzała, a raczej zrozumiała. Dokonano przewrotu na skalę ogólnoświatową. Rządy dotychczasowych supermocarstw upadły i nie pozostał po nich żaden ślad świadczący o ich dawnej potędze.
Nie pomogła amerykańska broń i nowoczesne techniki walki.
Rosyjskie wojska, wywołujące tak dużo chaosu, zostały pokonane.
Jednak nie doszło do anarchii, a ludzie nie popadli w chaos. Przeciwnie wręcz. Nowy władca - Kantingam - już cztery miliony lat utrzymuje doskonały ład i porządek, a ludzie pod wodzą jego żelaznej (dosłownie i w przenośni) ręki, żyją w pokoju. Nowy rząd dobrze poradził sobie z kryzysem gospodarczym, poprawił ogólną sytuację ludzi na całym świecie. Tylko sobie znanymi metodami zakończył też główne konflikty , jakie toczyły się na naszej planecie: te w krajach arabskich, te na Ukrainie. Głodujący ludzie dostali chleb i wodę, a nawet więcej: zaczęli odżywiać się tak jak każdy inny mieszkaniec. Nie było problemu z czystą, bieżącą wodą, a zanieczyszczenie rzek zmalało jak nigdy dotąd. Wskaźnik przestępczości też uległ zmianie i to w tą dobrą stronę: ludzie przestali napadać jedni na drugich. Nie słyszano o mordowaniu w biały dzień, a kradzieże, włamania, okaleczania były czymś niesłychanym. Życie stało się istną sielanką, która bardzo szybko została uznana za coś zupełnie normalnego.

Kim więc jest Kantingam, ten, który tak radykalnie zmienił oblicze świata i ludzkości?

Ci, którzy go widzieli nie są zgodni. Każdy z nich miał na ten temat inną teorię, tak więc ile ludzi tyle opinii. Jednak dwie najbardziej prawdopodobne, karzą nam wierzyć w jego niezwykłość.
Tak więc jedni opisują go jako młodego mężczyznę. Uśmiechniętego, podobnego może trochę do woskowej figury. Według nich jest po prostu charyzmatycznym przywódcą, który zna dobrze potrzeby swoich poddanych i wie jak nimi rządzić. Uważają, że nie można oskarżać go o złe czyny, bo jest na wskroś dobry, mądry i sprawiedliwy. Wydaje się niemal doskonały, czysty jak łza.
Ta wersja jest bardzo przyjemne dla ucha i daje podstawy by wierzyć, że wszystko jest w porządku
i nie ma powodów do zmartwień. Istnieje, jak się można było tego spodziewać, wielu jej zwolenników.

Inni mają na ten temat zupełnie inny pogląd, który nie jest już tak optymistyczny. Twierdzą, że to doskonale zaprojektowany robot, który myśli i zachowuje się tak jak ludzie, oraz wygląda tak jak my. Mówią jednak, że jak każda maszyna nie ma zdolności odczuwania uczuć, a przynajmniej nie takich jakie znamy. Nikt nie lubi głośno wypowiadać tej opinii o najwyższym władcy. Ale nie to przecież co nam się podoba, zazwyczaj jest prawdą. Nie to co jest przyjemne, ładne, słodkie tworzy nasze prawdziwe życie ze wszystkimi jego trudami. Dlatego coś karze mi wierzyć właśnie w taki scenariusz.
Która wersja jest jednak prawdziwa? Po cichu szepcze się, że obie mają w sobie coś z prawdy, zawierają ziarnko realizmu. Być może nowy władca ukazuje się takim, jakim w danej chwili chce być, w zależności od danej sytuacji. Niekiedy przywdziewa maskę równego nam młodzieńca, by uśpić naszą czujność i uspokoić wewnętrzne głosy. Taka postać jest przewidziana dla tych, którzy mają w sercu zasiane jakieś wątpliwości. Cel jest jeden: wykorzenić je i zastąpić uwielbieniem.

Pewne jest jednak to, że jego metody są ponadludzkie, a on sam przewyższa zwykłych śmiertelników pod każdym względem. Mimo usilnych starań nie można ukryć silnej mocy i prawdziwych pobudek pod żadną maską, pod żadnym uśmiechem. Uważny obserwator dopatrzy się fałszu i dowie się, że nie jest człowiekiem i umie rzeczy, których my nawet nie potrafimy nazwać.

Dlatego nie mieliśmy w starciu z nim żadnych szans. Dlatego właśnie z siedmiu miliardów ludzi, pozostała nas tylko jedna trzecia, albo nawet jeszcze mniej. Szeregi „normalnych" zostały mocno przetrzebione.

Tak, człowieku z przeszłości. Prawdopodobnie ty też zginąłeś. Poniosłeś śmierć w jednym z początkowych starć albo sam je sobie odebrałeś, kiedy zrozumiałeś co się dzieje. Jeśli nie, to jesteś Wybrańcem i oglądasz Nowy Wspaniały Ład Trwający Na Wiek Ustanowiony Przez Najwyższego.
Wierz mi, zazdroszczę Ci nieświadomego leżenia w grobie.

Nowy Ład ,jak w skrócie nazywa się to co zaprowadzono na Ziemi, zlikwidował tereny przy kołach podbiegunowych. Uznano je za nieprzydatne, nieprzyjazne i niepraktyczne. Były też niekorzystne, jeśli chodzi o warunki życia i niekompatybilne z zamierzeniem Kantingama oraz jego lewitujących w powietrzu pomagierów. Nie można tam przecież z powodzeniem zagospodarowywać terenów: wybudować hangarów, uprawiać jadalnych roślin czy hodować przydatnych dla społeczeństwa zwierząt. Magiczne zdolności Kantingama pozwalałby oczywiście przemienić te tereny na inne, „normalne". Jednak wymagałoby to zbytu dużego zużycia energii i mocy, oraz zbyt dużego nakładu czasu. Nie było to opłacalne tym bardziej, że o wiele łatwiej było stworzyć nowy kontynent, „bardziej przemyślanie wykreowany i zaplanowany", jak powiedział podczas jednej ze swych przemów sam dyktator.
Za to część Afryki była - odwrotnie - zbyt gorąca, by tam zamieszkać i cokolwiek uprawiać. Nikogo nie interesowały tereny pustynne lub półpustynne, gdzie szalały burze piaskowe, a słońce prażyło podróżnych.
Podpisano dokumenty. Wydano rozkazy. Nie przeprowadzono żadnej narady. Głos Kantingama był wystarczający, by obrócić w proch i w pył cały kontynent. Tak różnorodny kawałek naszej planety.
Dom dla miliarda ludzi odszedł w niepamięć. Nikt nie podniósł sprzeciwu.
Tereny, które pozostały, czyli Europa, Azja, Australia, obie Ameryki skurczono.
Magia nie ma sobie równych.
A jeśli swoje zdolności wykorzystuje w niecnych celach, ktoś tak potężny jak nasz nowy monarcha, to nie ma już rzeczy niemożliwych. Każdy metr kwadratowy ziemi przecięto jakby na pół w Europie, zmniejszono o siedem ósmych w Azji, trzy czwarte w Ameryce oraz zostawiono w stanie rzeczywistym w Australii. Dom dla ludzi uległ gruntownym zmianom. Zostało dla nas bardzo mało miejsca.
Nikt tak naprawdę nie wiedział, czym kierowano się w tych poczynaniach. Czemu na tych ziemiach zaplanowano działania tak, a na kolejnych zupełnie inaczej ? Jaki plan miał dyktator?
Nie odkryto tego. Tajemnica, która wciąż jest żywa.

Wydaje się to nieprawdopodobne? Niemożliwe? Zmyślone?

Też tak sądziliśmy. Na samym początku. Ponadnaukowe wykłady, nieziemskie istoty. Wyimaginowane postacie, szalone teorie. Nikt nie chciał wierzyć.
Ale potem, z dnia na dzień przybywało pośród nas Ich. Sprawdzał się scenariusz rodem z filmów Science Fiction, które w dawnych czasach były tak popularne i rozpowszechnione.
Dobrych filmów. Ludzie zaczęli znikać na kilka dni, a potem powracali odmienieni. Dla wielu była to pozytywna zmiana, bo nawet najwięksi awanturnicy przestawali się kłócić, grozić dłużnikom i pić do upadłego. Jednak to były jedynie pozory, które mądrym ludziom nie zamydliły oczu.

Patrząc z perspektywy czasu zastanawiam się, czy niektóre z tych filmów nie były proroctwami. Przepowiedniami. Czymś ważnym. Zastanawiam się, czy ktoś nie chciał nas ostrzec, dać szansy na poprawę, zmianę, refleksję.
Może ich scenariusze wcale nie były wytworami fantazji ludzi takich samych jak my? Może impuls do ich stworzenia dawali im Obcy, którzy już wtedy wiedzieli jaka będzie przyszłość. Widzieli plany.
A może to Ci ludzie, autorzy fantastyki, dziwacznych filmów, byli już wtedy zmienieni i opisywali po prostu to, co wiedzieli na świecie. Każde pytanie rodzi następne, następne i następne ... Miliony.
Na żadne jednak nie wiem jak odpowiedzieć.

Może znasz odpowiedź? Jeśli tak nie wahaj się jej podać.

Kantingam nigdy przy swoich poddanych nie wpada w złość. Nikt nigdy nie widział go wyprowadzonego z równowagi.
Zawsze jest dobrym Ojcem, kochającym Dawcą Wszystkiego.
Chwali potulnych.
Nagradza posłusznych.
Dużo działo się przez minione lata, jednak nikt nigdy nie został przez niego oficjalnie ukarany, zganiony.
Słowem: idealny władca na idealnej planecie.
Taki obraz kreowany był przez tysiące lat. I nie był to wynik propagandy, którą przeprowadziliby zwykli ludzie. Nic nie było tworzone na siłę, nikt nie wiedział nawet, że ulega czyimś namowom. To był cały delikatny i subtelny sekret: dawne metody, tak bardzo nieprzyjemne i nieskuteczne na dłuższą metę, odeszły niepamięć. Teraz nastała nowa era, w której magiczny władca używa tylko sobie znanych metod, by zmienić nasze mózgi i delikatnie wprowadzić tam wirusa. Takiego, który będzie powoli, ale systematycznie zmieniał nasze myśli, aż sami dojdziemy do wniosku, że Kantingam to władca idealny, który rządzi dla naszego dobra i pomyślności. Co więcej, uznamy, że sami doszliśmy do takiego wniosku i że jest to wniosek bezbłędnie poprawny.

A jednak kiedy w nocy na ulicy słychać stukot kroków lub nawet inne niezwykłe hałasy, każdy zamiera.
Bo ten kto stoi na zewnątrz jest zły.

Niedawno ktoś rozpuścił plotkę, że przeciw władzy wybuchnął bunt.
Nikt nie chciał dać temu wiary, bo od tysięcy lat nie znalazł się żaden odważny, który podniósłby sprzeciw. Nikt nie chciał być prowodyrem, żeby potem nie ponieść konsekwencji, jakie były przewidziane za taki czyn. Jakich konsekwencji? Dużo się o tym mówi, ale niestety nikt dokładnie tego nie wiedział.

Po kilku tygodniach potwierdzono informację: buntownicy zaatakowali swoich pobratymców. Oznaczało to tylko jedno: to maszyny podniosły wrzawę.
Zdziwiło to wszystkich, ale przynajmniej wyjaśniło jedną sprawę: ludzie daje byli ulegli.
I tchórzliwi. Tak jak zawsze. Nic się nie zmieniło.
Nikt nie wierzył w celowość działań tych „oszołomów" jak ich nazywano, bo Kantingam sprawuje władzę absolutną, a jego poddani muszą być mu posłuszni.
Zadziałał szybko i bezbłędnie tak jak się tego spodziewano. Po kilu dniach nie było już słowa „bunt".
Nie można go było wypatrzeć w niczyich oczach, żadne uszy nie mogły go nigdzie usłyszeć.
Maszyny biorące udział w całej akcji, też nie pamiętały żadnych związanych z tym chwil. Nieoficjalne, ale wiarygodne źródła mówiły nieśmiało (nieśmiało, bo tymi źródłami byli ludzie) o urządzeniach zastosowanych przez Kantingama.
Dokładnie nie znano ich magicznej budowy, chociaż domyślano się, że ich użycie nie jest szczególnie przyjemne, a wręcz prowadzi do traumy. Napędzane były na pewno magią, której w nowym królestwie nie brakowało. Każda maszyna w królestwie była zresztą stworzona tak, by być zasilana magią, a przy tym, zużywać jej jak najmniej. Ich twórcy byli bardzo mądrzy i uzdolnieni, trzeba przyznać.
Pewne było też to, że nieszczęśnik, na którym je zastosowano tracił pamięć. Stawał się czystą, białą kartką. Tak jakby dopiero co rozpoczął swoją egzystencję na Ziemi. Musiał uczyć się od nowa podstawowych czynności, poznawać świat i układać swoje życie. Jego znajomi nie mieli prawa powiedzieć mu, że już kiedyś to wszystko umiał i wiedział. Było to surowo zabronione.
Takich technik używano na razie tylko na robotach. Ludzie mogli być spokojni. Na razie.
Nie było to jednak wcale dziwne.
Przestaliśmy być na Ziemi gospodarzami. Popadliśmy w głęboki smutek, żaden z nas nie widział szans na zwycięstwo i wyrównaną walkę.
Mijały dni. Lata. Im więcej czasu upływało od inwazji, tym bardziej przygasał w naszych oczach zapał.
Zapał do walki. Ten wygasł na początku.
Dzisiaj wygasa już zapał do życia.
Dlatego nie stanowimy zagrożenia dla Kantingama i jego jednomyślnych poddanych. Nie widzą w nas zagrożenia, zresztą sami wiemy, że nim nie jesteśmy.
Trzeba też powiedzieć szczerze, że wiele osób przyzwyczaiło się do obecnego stanu rzeczy i mało kto uważa go, jak na samym początku za niewolę. Ci, którzy byli bogaci przed przewrotem, w większości zachowali swój majątek. Żyją dalej w domach z przeszklonymi ścianami, piją wino do obiadu i hucznie obchodzą święta rodzinne. Ich dobrobyt trwa, a nawet się powiększa: nowy rząd nie żądał przecież wsparcia, a nawet umorzył płacenie podatków. Ich podwórka stawały się więc coraz większe, w garażach stało coraz więcej i coraz bardziej nowoczesnych samochodów. Do baków wlewali coraz więcej litrów paliwa, bo jeździli coraz dalej, odwiedzając coraz bardziej liczne grono swoich dobrych znajomych. W ogóle nowym ulubionym słowem tych ludzi stało się słowo „więcej".

Kto nie byłby zadowolony ? Na to pytanie należy odpowiedzieć szczerze. Aż do bólu.

Ci natomiast, którzy wcześniej byli biedni ,teraz stali się średniozamożni. I ponownie: taki stan rzeczy bardzo im odpowiadał. Nie musieli martwić się o to co zjedzą na kolację, nie kładli się z pustymi żołądkami. Mogli pozwolić sobie na mniejsze lub większe luksusy, zaczęli dbać o siebie i swoje zdrowie.
Nikt nie zastanawiał się nad tym, że rządzi nimi istota, która nie jest człowiekiem. Nikt nie rozmyślał o tym, że ludzie, te same butne istoty, które uważały się za tak niezależne, zostali zniewoleni i nie mogą sami podejmować decyzji o czymkolwiek. To, co miał im do zaoferowania Kantingam trafiało w ich ludzkie, niedoskonałe i dość proste potrzeby. Jeśli mieli to co do tej pory, a nawet więcej byli zadowoleni i nie chcieli tego tracić.
Te wyższe motywy działania zeszły na drugi plan.
Smutna prawda jest taka, że ludzie poddali się bez stawiania oporu.
Niektórzy zostali nawet wysoko postawionymi urzędnikami. Współpracowali z robotami służącymi królowi i szczycili się swoją karierą. Zupełnie nie pojmowali, że stali się kolaborantami, a ich postępowanie, kiedyś byłoby uznane za zdradę i powód do wstydu.
Inni stali się nawet Łowcami i polowali na maszyny, które miały mankamenty, czyli rozwinęły zbyt wysoką inteligencję. Takie przypadki nie zdarzały się zbyt często, albo przynajmniej rzadko kiedy wychodziły na jaw. Sprawy te zazwyczaj załatwiano szybko i cicho, tak by nikt nie widział jak i kiedy rozprawiono się z wadliwym poddanym.
Łowcami stali się przede wszystkim Ci, którzy w normalnych czasach tkwili w więzieniach, byli pod opieką zakładów psychiatrycznych, albo przejawiali jakiekolwiek inne patologiczne skłonności.
W nowej erze nikt nie pamiętał o ich winach, doszło do amnestii. Każdy z nich rozpoczął nowe życie,
z nowym imieniem, w nowym miejscu. Jednak nie zawsze zmieniało się to, co było tutaj najważniejsze: czyli oni sami.

Kroki, które słychać na ulicy są dla większości złe.
Bo niosą za sobą nieznane.
Bo mogą spowodować, że Kantingam przestanie być dobry.
Bo zaburzą tak idealny porządek.
Wszyscy bogaci i średniozamożni chowają się, więc w swoich domach, z lękiem zasłaniają zasłony, mocniej przyciskają głowy do poduszek, by nie dobiegał do nich żaden dźwięk. Nie chcą mieć nic wspólnego z tym, co dzieje się nocą. Nie podzielają głupoty Nocnych Zmienników.

Mojej głupoty.
Bo ja jestem jednym z nich. Jestem Zmiennikiem.
Czyli kim?
Kiedyś byłem człowiekiem. Mężczyzną. Dzisiaj jestem maszyną. Jedną z kreatur Kantingama. On jest moim Ojcem. Tak powiedział przy moich narodzinach, a raczej przy moim przeobrażeniu z człowieka w automat.

Długie lata czekałem. Ukrywałem swoje zamiary i szukałem sprzymierzeńców. Teraz urośliśmy w siłę. Ja i inne roboty, które kiedyś były ludźmi.
Kochającymi żonami.
Zapracowanymi mężami.
Chcemy odzyskać to, co utraciliśmy, nasze rodziny, życie ze wszystkimi jego odcieniami, emocje,
a nawet możliwość zakończenia naszego istnienia.
Codziennie obserwujemy tych, którzy mają to wszystko. Dostrzegamy ich zachowanie. To, jak nie wykorzystują tego, że pozostali ludźmi, że mogą „być" tak jak my - kiedyś.
Widzimy także ich tchórzliwość i obojętność.
Dlatego mamy misję i jasno wyznaczony cel. Chociaż jesteśmy maszynami, walczymy w obronie ludzkości i wszystkiego co z tym związane. Chcemy pokonać Kantingama i jego popleczników. Ziemia powinna należeć do ludzi!

Kroki w ciemnościach to przypomnienie, dla tych, którzy cierpią w środku, że nie mogą spełniać swoich marzeń, które kiedyś były codziennością. Przypomnienie dla tych, którzy pragną tego co my. Jednocześnie jest to groźba, dla tych wszystkich, którzy sprzymierzyli się z naszym wrogiem przybyłym z kosmosu. Czas zdrajców kończy się bardzo szybko.
W zaufanym gronie układaliśmy już setki planów. Na początku chcieliśmy użyć siły, wkroczyć do pałacu i obalić władcę. Zbyt świeża wtedy w naszych głowach była historia: czasy królów, puczów i wystąpień, a także zamachów terrorystycznych.
Nowy, nieludzki monarcha wymagał zastosowania nowych metod.
Niestety żadna opcja nie wydawała się tak dobra, by wprowadzić ją w życie. Po tysiącach lat niewoli uchwyciliśmy się więc zupełnie innowacyjnej metody, którą zaproponował nasz odrobinę szalony, ale zupełnie nietuzinkowy konstruktor. Gdy pewnej dusznej nocy wygłosił swój pomysł, wszyscy zamarliśmy.
Idea wydawała się nieskomplikowana, ale napawała nas nadzieją na jej powodzenie. Trzeba skonstruować maszynę do przenoszenia rzeczy w czasie i przestrzeni, a potem ostrzec ludzi np. z 2014 roku, czyli czasów dostatecznie odległych, by zapobiec katastrofie.
Pracowaliśmy nad projektem przez szereg nocy, za dnia udając przykładnych obywateli państwa Nowego Ładu. Pomysł, który zrodził się w naszym głowach wymagał dużego zaangażowania oraz różnorodnych materiałów. A ciężko było je zdobyć nie wzbudzając przy tym podejrzeń czujnych strażników Porządku. Jednak wyróżniała nas nadzwyczajna inteligencja i rzadko spotykany spryt. Czego w końcu nie robi się dla sprawy, która jest na tyle ważna, że zależy od niej życie? I to nie tylko nasze. Chcieliśmy ocalić przecież każdego pozostałego przy życiu człowieka.
Kiedy maszyna została już zbudowana, wyglądała bardzo niepozornie. Nikt nie powiedział tego głośno, ale mało kto wierzył, że to małe pudełko z licznymi pokrętłami i guzikami ma nas uratować,
a nawet odmienić losy całego świata. Ostatnie, czego było nam potrzeba to energia do uruchomienia ustrojstwa. Tutaj sprawa była dość prosta. W państwie Kantingama nie brakowało na pewno najlepszego paliwa na świecie, mianowicie magii.
Coś co zawsze uznawaliśmy za niebezpieczne i nieprzyjazne dla człowieka, nagle okazało się czymś niezbędnym. Przekonaliśmy się, że dążąc do celu każdy środek jest dobry i święty.
Kiedy nadeszła ta ostateczna chwila niedowiarkowie otworzyli usta ze zdumienia, a ja sam miałem łzy w oczach. Moment, na który czekałem przez całe swoje życie w Nowym Ładzie. Coś co zawsze było moim marzeniem i czymś zdawałoby się nieosiągalnym , teraz było w zasięgu ręki, zaczynało przybierać realne kształty. Nasz plan i wysiłki przyniosły zamierzone efekty, uratujemy ludzkość.

Tak. To właśnie moje notatki, które czytasz są świadectwem tego, co będzie działo się na Ziemi w przyszłości. Doceń je, bo ich przeniesienie i stworzenie było okupione ogromnym wysiłkiem maszyn, które kiedyś były ludźmi . Naszym wysiłkiem.
Ponieważ to ty zostałeś wybrany, by uratować ludzkość musisz działaś. Przede wszystkim dobrze zapoznaj się z wrogiem, który zaatakuje. Szukaj jego śladów w otaczającym Cię świecie, oglądaj prorocze filmy, ale tylko te dobre. Postaraj się zmienić. Najpierw siebie. Potem ludzi w twoim otoczeniu. Poszerzaj grono tych, których ostrzegasz. To od ciebie zależy to, czy Ziemia przetrwa jako wolna planeta, a ludzie będą na niej wolni i niezależni.
Kantingam nie może nad nami panować.


* opowiadanie bierze udział w konkursie http://secretum.pl/konkursy/item/282-konkurs-na-fantastyczne-opowiadanie

Dział: Opowiadania

Po ponad dwóch latach milczenia Magda Kozak – autorka bestsellerowej trylogii fantastycznej „Nocarz", „Renegat", „Nikt" – powraca z nową książką. Jej długo wyczekiwane „Łzy diabła" to powieść, która podsumowuje bogate doświadczenia pisarki zdobyte na polskich misjach wojskowych w Afganistanie. Czyni to jednak nie bezpośrednio – przeżycia pani podporucznik lekarz Magdaleny Kozak zostały przeniesione do odległego fantastycznego świata i podane czytelnikowi w formie pasjonującej epickiej historii.

Dział: Książki