październik 19, 2025

Rezultaty wyszukiwania dla: dla dzieci

piątek, 18 listopad 2016 18:40

Killing Floor 2

Wyobraź sobie zły dzień, jeden z tych gorszych. Rano łapie cię kanar, bo zapomniałeś, że bilet miesięczny miałeś do wczoraj; ledwie wysiadasz z tramwaju a okazuje się, że zgubiłeś ulubione rękawiczki; na uczelni kolokwium, którego termin kompletnie wyleciał ci z głowy, a w bibliotece wraz z miłym uśmiechem za zwrócenie książki otrzymujesz rachunek na kilkadziesiąt złotych za przetrzymanie jakiegoś tytułu, do którego nawet nie zajrzałeś. W drodze powrotnej samochód wjeżdżając w kałużę ochlapuje cię od stóp do głów, z kolei… W końcu docierasz do domu. Siadasz przed konsolą, licząc na ukojenie nerwów. Po co sięgniesz? Po rozkręcającego się dopiero po dwudziestu godzinach „Fallouta 4”? Po „Far Cry 4”, w którym świat jest tak ogromny, że na odpowiednio intensywną jatkę możesz trafić dopiero w przyszłym tygodniu? A może po „Batllefielda 4”, gdzie jeden wyćwiczony snajper może sprawić, że znienawidzisz tę grę na resztę życia? Przecież chodzi tylko o to, żeby odreagować; żeby bezmyślnie, bez strategii ustrzelić paru typków, co nie? Na takie właśnie dni, na takie właśnie chwile stworzono „Killing Floor 2”, kooperacyjny FPS utrzymany w klimacie horrorów klasy B, który właśnie dzisiaj (18.11.2016) zadebiutował na platformie PS4.

Oczywiście studio Tripwire Interactive wymyśliło fabularną klamrę dla podobnej rozwałki. Kto poszuka, ten znajdzie krótką historię wprowadzającą do świata „Kiling Floor 2”. Próżnym wysiłkiem jednak okaże się wypatrywania w niej choćby krzty oryginalności – mamy tajemnicze eksperymenty, ogromną firmę i ten jeden projekt, który wymyka się spod kontroli. W efekcie związanych z nim destrukcyjnych sił cały świat zostaje zainfekowany i tylko grupka śmiałków ma tyle odwagi, by stanąć w szranki z tak zwanymi ZEDami, które najprościej mówiąc stanowią połączenie zombie i demonicznych mutantów. Jest krwawo, obrzydliwie i bardzo brutalnie.

Zasady gry są proste jak konstrukcja cepa, a tryby rozgrywki, które oferuje ograniczone do absolutnego minimum. Tak naprawdę poza samouczkiem wybierać możemy wyłącznie z trybu offline (my kontra 4, 7 lub 10 fal zombie oraz boss) lub online (my i piątka przypadkowych graczy kontra 4, 7 lub 10 fal zombie oraz boss). Co je różni poza wsparciem ze strony innych graczy? Możliwość włączenia opcji „przetrwanie vs”, w którym zamiast w żądnego krwi bohatera wcielić się można w krwiożerczego mutanta. W obu przypadkach cel pozostaje jednak identyczny – zabijać i nie dać się zabić. A to, z każdą kolejną falą i poziomem (do wyboru mamy ich cztery: zwykły, wysoki, samobójczy i piekło na ziemi), jest coraz trudniejsze.

A tego dokonywać można w „Killing Floor 2” na naprawdę sporą ilość sposobów i z udziałem niemałej liczby postaci. Gracze wybierają spośród dziesięciu bohaterów (m.in. komandos, berserker, rewolwerowiec, destruktor, sanitariusz czy mistrz przetrwania), z których każdy posiada nie tylko unikalne, dedykowane dlań bronie, ale także – rozwijane wraz z kolejnymi awansami – dodatkowe zdolności, jak odporność na wybuchy czy lepsza celność. Naszych obrońców świata można także personalizować na poziomie wizualnym, zmieniając ich płeć, fizjonomię oraz strój, co nie ma jednak żadnego przełożenia na samą rozgrywkę. Ogromne znaczenie – głównie dla widowiskowości akcji – ma za to wybór sprzętu do rozwałki, a trzeba przyznać, że tutaj twórcy naprawdę się przyłożyli. Zwłaszcza, gdy zestawi się szeroki wachlarz broni z zaimplementowanym wsparciem dla technologii Nvidia FleX, która to wyraźnie wpływa na dynamikę płynów. Innymi słowy – w zależności do tego, czy postanowimy kogoś wysadzić granatem odłamkowym, posiekać kataną czy załatwić z karabinu maszynowego, posoka chlapać będzie na nas i cały świat zupełnie inaczej. Serialowy Dexter miałby tutaj z pewnością sporo zabawy, bowiem poza wspomnianymi zabawkami wskazać można jeszcze przynajmniej kilkadziesiąt typów oręża – od skalpeli przez Winchestera czy dwa Magnumy aż do radzieckiego granatnika RPG-7. Nie można też zapomnieć o wprowadzonym do tytułu przez twórców systemie M.E.A.T. (Massive Evisceration and Trauma), zakładającym podział ciał Zedów na 19 stref, co gwarantuje różne efekty wizualne w zależności od naszej celności.

To jednak nie koniec atrakcji z zakresu krwawej jatki. Aby uśmiercanie kolejnych wrogów przynosiło jeszcze więcej frajdy zadbano o klimat produkcji. Gracze mają do wyboru dwanaście plansz, z których każda nie tylko znacząco się do siebie różni, ale stanowi również popkulturowe przetworzenie obecnych w horrorowym mainstreamie schematów. Mamy więc opuszczoną farmę, zniszczone laboratorium, zdewastowane miasto (konkretnie: Paryż) czy opanowaną przed piekielne pomioty katedrę. Każda z tych lokacji spokojnie mogłaby stać się miejscem wydarzeń dla jednej z blockbusterowych odsłon kina grozy. Filmowe skojarzenia budzi także obecność w „Killing Floor 2” efektu slow motion, który pojawia się przy każdym bardziej widowiskowym zdarzeniu, pełniąc nie tylko funkcję atraktora, ale również bonusu, w czasie trwania którego gracz ma szansę wycelować i zmiażdżyć większą ilość przeciwników z, także wzmożoną, skutecznością.

Wizualna i dźwiękowa atmosfera „Killing Floor 2”, tak samo jak ta związana z dynamiką oraz rozwiązaniami technicznym rozgrywki, przynosi skojarzenia związane z klasycznymi przedstawicielami gatunku FPS, jak „Quake 2” czy „Doom 3”. Z jednej strony dzieje się tak ze względu na uproszczone mimo wszystko wizualizacje postaci oraz rockową i metalową muzykę, która włącza się wraz z rozpoczęciem walki z kolejną falą przeciwników; z drugiej zaś z powodu zastosowania starych, niemodnych już rozwiązań związanych z leczeniem i wyposażaniem postaci, jak zbieranie rozrzuconych po mapach paczek amunicji czy doposażania się po starciu tylko w specjalnie zaprojektowanym do tego punkcie i to w określonym z góry czasie. Znalazło się także miejsce dla ożywienia znaczenia latarki, której już dawno nie stosowałam z równą intensywnością, co w tym tytule. Przedmioty mają też dodatkowe znaczenie dla rozgrywki w „Killing Floor 2” – kilka możliwych do zdobycia trofeów opiera się bowiem na odszukaniu na planszach bonusowych przedmiotów.

A co jeżeli chodzi o wrażenia z samej rozgrywki? Nie sposób nie dać się uwieść dynamice akcji, na którą składają się wspomniane wyżej czynniki: od bardzo ruchliwych Zedów, przez ostrą warstwę muzyczną aż do hektolitrów krwi, która – co ciekawe – nie znika magicznie po każdej fali stworów, więc podczas ostatniego pojedynku z bossem nawet najspokojniejsza wizualnie lokacja wygląda jak miejsce masowego mordu (co w sumie przecież nie mija się z prawdą). Różnorodność postaci i ich umiejętności oraz możliwość zadecydowania o długości rozgrywki (ilości fal) i poziomie jej intensywności (zmiana w tym zakresie ma ogromne znaczenia dla całej rozgrywki) czyni „Killing Floor 2” tym, czego poszukiwałam od dawna – tytułem, w który można popykać z doskoku; który okazałby się ratunkiem dla zszarganych nerwów po wyjątkowo trudnym dniu, a jednocześnie nie wymuszał konieczności zaangażowania. Brak w tej produkcji nawet mikrokampanii sprawia, że gracz nie musi o niej obsesyjnie myśleć i czuć się winny z powodu zaniedbywania rozwoju akcji, a zamiast tego może po prostu cieszyć się efekciarskimi potyczkami wtedy, kiedy ma na to ochotę (i czas).

Oczywiście, pomimo laurkowego charakteru tej recenzji, „Killing Floor 2” posiada kilka wybijających z rytmu rozgrywki wad. Przede wszystkim wybiórczość tego, co postaci mogą przeskoczyć – udaje się to w przypadku balustrady schodów, ale gdy chodzi o łóżko czy samochód, już nie. Jest to o tyle problematyczne, że w przypadku potyczki z większą grupą Zedów można utknąć, dając się przyprzeć do pozornie tylko nieproblematycznej przeszkody. Co gorsza, bywa, że elementy przestrzeni, na które można wejść na jednej planszy, na innej są już niedostępne. Poza tym, z drobnostek, nieco irytuje niedbałość w kwestiach wizualnych menu, gdzie niemieszczące się w ramkach wyrazy częściowo znikając, stają się nieczytelne. Szkoda, że twórcy nie pokusili się – zwłaszcza przy podobnym zróżnicowaniu bohaterów – na zwiększenie ilości typów przeciwników. Pozwala to oczywiście na wypracowane pewnej strategii, ale pozostawia też pewien niedosyt. Na szczęście nie jest on tak bolesny, jak emocje związane z liczbą bossów. Tutaj stawiam autorom „Killing Floor 2” ogromnego minusa, bowiem losowość polegająca na wyborze wyłącznie z dwóch arcywrogów to zbyt dla mnie minimalistyczne podejście.

„Killing Floor 2” może pochwalić się wieloma zaletami z różnorodnymi planszami, bohaterami i dobrym zbalansowaniem na czele. Wyraźne czerpanie z dotychczasowego dorobku kooperacyjnych FPS-ów oraz gier o tematyce zombie i mutantów sprawia, że gracz ma wrażenie obcowania z doskonałym tytułem retro i to na tyle interesującym, że warto zarwać dla niego nockę czy zrezygnować z popołudniowego serialu. Z pewnością jednak produkcja to rozczaruje wszystkich tych, którzy liczą na coś więcej niż krwawe widowisko – wielbicieli mnogości trybów, ogromnego zróżnicowana wrogów i bossów, czy nawet fanów misternie skonstruowanej fabuły. W „Killing Floor 2” bowiem nie chodzi o nic więcej niż widowiskową jatkę z ewidentną etykietką 18+. I może właśnie dlatego – z powodu jej surowości, bezczelnego prostactwa i widocznych szwów – tak bardzo przypadła mi do gustu. Jeżeli wiedziecie stresujące żywoty i nie stać was na terapeutę, spróbujcie koniecznie.

Dział: Gry z prądem
wtorek, 15 listopad 2016 14:08

Granat poproszę

Przyszedł czas, że i do mnie trafiła najnowsza książka Olgi Rudnickiej, jeszcze przed premierą zachwalana. I dziwnym trafem, nie zasiadłam od razu do czytania. Granat poproszę musiał swoje odleżeć. Dlaczego? W końcu ulubiona autorka, pewnik na dawkę dobrego humoru. Co się w takim razie stało? Czyżby mój za chwyt do kryminałów z czarnym humorem się ulotnił? Jak odebrałam długo wyczekiwany tytuł?

Poznajemy Emilię Przecinek. Znaną autorkę, piszącą dla kobiet. Czasy naszły takie, że o romantycznej miłości możemy tylko w książce, więc i popyt na historie w normalnym życiu już nierealne, jest spory. Dlatego kobieta zyskała sławę, pisząc o postaciach, których losy przeżywała całą sobą. Teraz była w trakcie tworzenia najnowszej powieści, co najgorsze jej agentka kazała pozbyć się babci Pelagii, której kobiety nie można było nie kochać, jak więc pisarka miała tak po prostu ją wykasować?
Na domiar złego dostaje informacje od męża, który stwierdza, że poznał inną kobietę, zakochał się i z nią odchodzi. Żarto od losu albo jakieś nieporozumienie. Pisze o wielkich miłościach, kiedy jej samej życie małżeńskie właśnie legło w gruzach. Dwoje dzieci zostaną bez ojca, a ona sama z kredytem hipotecznym do spłacenia.

Na szczęście albo i nie. Zależy z której strony spojrzeć, Emilia ma rezolutną córkę, Kropkę. Ona bardzo szybko uświadamia porzuconą matkę o ich stanie materialnym i fakcie ewentualnego zabezpieczenia. Matka i zarazem kobieta, nie wie, czy ma przeżywać ból zdrady, czy świadomość spłaty kredytu, z którym sama absolutnie sobie nie poradzi. Dlatego Kropka musi zrobić coś, co nie spodoba się nikomu, ale jest koniecznością...

Większość osób śledzących mojego bloga wie, że jestem ogromną fanką pióra Rudnickiej, wyczekuję każdej kolejnej książki niczym pierwszej gwiazdki. Dlatego nie mogło być inaczej z granatem, zaczęłam czytanie i... natrafiłam na pewien opór. Coś mnie się nie spodobało. Mianowicie, chodziło nawiązywanie do polityki. Bardzo, ale to bardzo nie lubię, kiedy w książkach spotykam się z prześmiewczymi określeniami w kierunku konkretnego ugrupowania. I nie w tym sensie, że mnie to jakoś szczególnie dotyka, po prostu w książce chcę mieć to, co mnie odpręża, sprawi, że oderwę się od takie, a nie inne rzeczywistości. Tutaj chodziło o jedną, konkretną, uważam, że zabieg ten był zupełnie niepotrzebny, bo Olga Rudnicka nie potrzebuje zniżać się do tego poziomu. Nie wiem czym, miało posłużyć, może taki chwyt reklamowy, dla przeciwników. Niestety należy pamiętać, że czytelnicy to różni ludzie, zwolennicy PiS, PO, Kukiza czy nawet Zenka spod monopolowego. Naśmiewaniem się na przykład z tego ostatniego można kogoś urazić. I po co? Czy warto zrażać do siebie czytelnika? Takie moje przemyślenie, bo no nie miałam ochoty na przytyki, które znalazły się w książce. Mam zasadę na „imprezie” i w książce żadnej polityki, i tematów religijnych. I tego zawsze się trzymam.

Wracając do samej fabuły, pomijając wyżej wymienione zarzuty, które po ominięciu można zapomnieć (aczkolwiek nie każdy musi), muszę powiedzieć, że książka dostarczyła mi mnóstwo uciechy. Zacznijmy od problemu Emilii, która jako porzucona żona i matka miała na głowie kredyt, z którym musiała sobie jakoś poradzić. Nie miała pojęcia co dzieje się z podłym już nie mężem. Ponieważ tchórz uciekł i z nikim się nie kontaktował.
Sprawa zrobiła się o tyle ciekawa, kiedy tematem rozwodu zainteresowały się dwie starsze panie. Matka porzuconej i teściowa. Dwie nielubiące się kobiety, teraz w tak niełatwej chwili zawiązują sojusz.
Cóż to był za duet! Za każdym razem, gdy obie matki wychodziły na pierwszy plan, a szczególnie ich rozmowy, płakałam ze śmiechu. No wręcz nie mogłam się opanować. Ich dialogi są po prostu genialne, przemyślenia. Polubiłam obie. One liczą się jako całość. Nie można tych dwóch rozdzielić.

Oczywiście jest jakiś wątek kryminalny, o którym każdy się dowiaduje, ja jednak nie o tym. Tutaj postaci odgrywają świetnie swoje role. Agentka Wieśka, Kropka i Kropeczek — zwłaszcza w natarciu przez obie babcie. Ten to miał przechlapane. No genialnie. Ubawiłam się niesamowicie, aż żałowałam, że książka tak szybko się skończyła.

Olga Rudnicka jest reklamą samą w sobie, nie potrzebuje namawiania, aby przeczytać. Wystarczy, że ukażę się nawet niepotwierdzona zapowiedź kolejnej książki, każdy zaznaczy sobie ten dzień w kalendarzu i zacznie odliczanie. Bo naprawdę jest na co, porządna dawka humoru gwarantowana. I co najważniejsze nie ma schematów, autorka zawsze czym zaskoczy, nowymi charakterami lub czymś innym.
Nie muszę nikomu polecać i specjalnie namawiać, każdy wie, że po prostu trzeba czytać i koniec.

Dział: Książki
czwartek, 10 listopad 2016 13:35

Rudolf Höss. Komendant obozu Auschwitz

„Rudolf Höss Komendant Obozu Auschwitz” autorstwa Volkera Koop zawiera w sobie wszystko, co powinna zawierać biografia. Jest to rzetelny, obfity w odniesienia do materiałów źródłowych dokument o życiu jednego z niemieckich zbrodniarzy wojennych. Zbrodniarza, który chociaż nie załapał się do czołówki nazistowskich “gwiazd”, to swym okrucieństwem nie ustępuje sławom takim jak np. Amon Göth.

Autor na czterystu stronach przeprowadza czytelnika przez historię życia Hössa od dzieciństwa, po jego śmierć na szubienicy w Oświęcimiu. Jest to jednak prezentacja niezwykle surowa w swym wydźwięku. Koop unika bowiem prezentowania własnych ocen, zwracając jednakowoż uwagę na pewne przymioty Hössa, jak skłonność do konfabulacji, czy rozpaczliwe próby umniejszania swej roli w mechanizmie zagłady. Nie próbując w żaden sposób usprawiedliwiać zbrodniarza, wskazuje, że tego typu postawa stała się czymś naturalnym wśród nazistowskich elit wojskowych po upadku III Rzeszy. Z drugiej zaś strony przedstawia Hössa jako normalnego męża i ojca, człowieka uwielbiającego bez i właśnie o ten bez najbardziej dbającego. Takie ekstremalne różnice w prezentacji sprawiają, że książkę niemal się “połyka”.

W biografii znalazło się także miejsce dla współpracowników i rodziny Hössa, nie sposób bowiem pisać o nim w oderwaniu od otoczenia w jakim funkcjonował. Co znamienne - nawet w tych fragmentach autor nie bazuje na plotkach, ale oficjalnych dokumentach - zeznaniach Hössa i jego współpracowników, jego listach do rodziny i wspomnieniach pisanych już po osadzeniu w polskim więzieniu. Podana na końcu książki bogata bibliografia pomoże chętnym zgłębić temat.

Książka to także doskonałe źródło wiedzy o samym Auschwitz, ale także o pozostałych obozach koncentracyjnych. To pozycja nie tyle opisująca zdarzenia w sposób znany nam z chociażby relacji dawnych więźniów, ale właśnie pokazująca mechanizmy powstania i rozwoju tych fabryk śmierci, różnic pomiędzy nimi nie tylko w zarządzaniu ale i w samym celu ich utworzenia. Same metody eksterminacji przytaczane są jedynie wtedy, gdy jest to uzasadnione koniecznością wyjaśnienia poszczególnych zdarzeń czy wydanych rozkazów.

Niestety - w pozycji można dostrzec błędy w datach (szczególnie gdy chodzi o określenie wieku), co raczej nie jest winą autora, a wydawnictwa, nie są to jednak błędy, których nie można by poprawić erratą, a uniknąć w kolejnym wydaniu.

Podsumowując jest to jedna z lepszych biografii jakie czytałam w ostatnim czasie. Daję w pełni zasłużone 6/6.

Dział: Książki
środa, 09 listopad 2016 10:37

Terry Pratchett i "Odkurzacz czarownicy"

Już dzisiaj, nakładem wydawnictwa Rebis, trafia do księgarń "Odkurzacz czarownicy" Terry’ego Pratchetta. To swoista kontynuacja "Smoków na zamku Ukruszon" wydanych w ubiegłym roku. To książka pełna oszustów, czarodziejów, piratów i wielu innych zabawnych postaci. Propozycja dla dzieci małych i dużych, od lat 6 do 106!

Dział: Książki
wtorek, 08 listopad 2016 19:48

Uwaga, wilk! I inne bajki Ezopa

Bajki Ezopa to zbiór dzieł greckiego niewolnika żyjącego w VI wieku przed naszą erą. Napisane są głównie w formie opowieści moralizującej bądź satyrycznej. Ich bohaterami są zwykle zwierzęta posiadające cechy ludzkie. Znaczna ich część jest znana na całym świecie i została przetłumaczona na wiele języków.

Istnieją niezliczone wersje Bajek Ezopa. Niektóre opracowania są czysto akademickie, inne, w mniej naukowej formie, mają bawić i uczyć. Taką właśnie przeznaczoną dla dzieci wersję prezentują w swojej książeczce przy pomocy słów i obrazków Cristobal Joannon oraz Agata Raczyńska.

W Polsce najbardziej popularne stały się dwa tytuły, które trafiły nawet do podręczników szkolnych. Pierwszy z nich to „Żółw i zając’. Bohaterowie historyjki założyli się o to który z nich jest szybszy. Zając uznał, że mając tak dużą przewagę może uciąć sobie w trakcie wyścigu drzemkę i żółw go pokonał. „Często ten, kto wkłada wysiłek we własne poczynania, pokonuje tego kto działa lekkomyślnie” - mówi Ezotop o swojej najsłynniejszej bajce. Drugi z nich to „Lisica i kruk”. W bajce tytułowy kruk stracił kawałek sera, na rzecz chytrej lisiczki, która wykorzystała jego pyszałkowatość. Oprócz jednak tych doskonale wszystkim znanych utworów w zbiorze pojawia się również wiele innych, dostosowanych do nowoczesnego stylu życia, tekstów.

Książeczka została wydana w twardej oprawie i niewielkim formacie. Zdobią ją proste, skierowane do młodego czytelnika ilustracje. Umieszczone w niej historyjki to własna (moim zdaniem całkiem trafna) interpretacja autorów. Obrazki do bajek są proste, ale bardzo szczegółowe. Zarówno teksty jak i ilustracje bez problemu trafią nawet do najmłodszych czytelników. Wydanie moim zdaniem zasługuje na piątkę z plusem.

Bajki Ezopa otacza niezwykła tajemnica - w jaki sposób udało im się przetrwać w pamięci zbiorowej przez ponad dwa tysiące lat? Autorzy książeczki przedstawili swoją, nieco bardziej naukową tezę, ale moim zdaniem główną rolę odgrywa tutaj ich prostota oraz uniwersalne przesłanie. Ludziom łatwo przyszło nauczenie się ich, by później przekazywać je swoim dzieciom.

Myślę, że książeczka „Uwaga, Wilk! i inne bajki Ezopa” to świetny start by zacząć zaznajamiać dziecko z jakąkolwiek kulturą inną niż narzucająca się na codzień popkultura. Autorzy wybrali zarówno te bajki, które weszły już do światowej klasyki jak i takie mniej znane, tworząc zróżnicowany, nadający się dla każdego zbiór. Książeczkę serdecznie polecam, ale raczej do wspólnego niż samodzielnego czytania.

Dział: Książki
poniedziałek, 07 listopad 2016 18:49

Spaghetti

Kuchnia włoska słynie z potraw szybkich i nieskomplikowanych. Takie właśnie jest spaghetti. Ulubione danie dzieci i studentów. Proste, tanie, pożywne i nieskomplikowane w wykonaniu.

Łatwe zasady przyrządzania tej wspaniałej potrawy, jak również jego „konsumpcji’’ znajdziemy w grze wydawnictwa Granna, pt. „Spaghetti”. Jej autorem jest debiutant Michał Gołębiowski, a apetyczne ilustracje przygotował Bartłomiej Kordowski.

„Spaghetti” przeznaczone jest dla 2 do 4 osób w wieku od 6 lat. Średni czas rozgrywki to 30 min. Myślę, że bez problemu młodsi milusińscy mogą również przyłączyć się do zabawy.

W porządnym, kartonowym pudełku znajdziemy dwa tekturowe talerze (duży i mały), 27 nitek makaronów w różnych „smakach” (kolorach), 4 klopsiki (ping pongi), 12 żetonów z przepisami oraz klepsydrę odmierzającą czas. Oczywiście nie zabrakło instrukcji, która bardzo pomysłowo napisana jest w stylu książki kucharskiej.

Zasady rozgrywki są banalne. Klepsydra odmierza czas 20 sekund, a my musimy zgarnąć z talerza jak największą ilość nitek makaronów, które różnią się długością i kolorami. Przy okazji pamiętamy, aby żadna z kulek mięsa (piłeczka pingpongowa) oraz nitka makaronu (sznurówka) nie zsunęła się na stół. Podczas swojej kolejki nie wolno pomagać sobie drugą ręką oraz dozwolone jest trzymanie kolorowej sznurówki tylko w jednym miejscu. Różnorodność nitek makaronu ma oczywiście wpływ na odpowiednią ilość punktów na koniec gry. Czym dłuższa nitka, tym jest więcej warta. Punkty otrzymujemy również za złapane klopsiki, które nie stykają się z makaronem – zazwyczaj pod koniec rozgrywki.

Gra umożliwia zabawę w trzech różnych wariantach, różniących się nie tylko poziomem trudności. W pierwszym opisanym powyżej wykorzystujemy duży talerz. W drugim, trudniejszym, nasze spaghetti umieszczamy na mniejszym talerzu. W trzecim, najciekawszym, wykorzystujemy sześć losowo dobranych żetonów przepisów. Każdy z nich posiada dodatkową punktację za zebranie odpowiedniej ilości i jakości nitek makaronów i klopsików w pojedynczej turze. Przyznam, iż po wypróbowaniu tego wariantu, nie wróciliśmy już do łatwiejszej wersji.

Po otwarciu kartonowego pudełka byłam zaskoczona: kilkadziesiąt sznurówek i piłeczki pingpongowe. Serio? Dlaczego te banalne pomysły okazują się najlepsze? Ta gra zręcznościowa jest genialna w swojej prostocie. Niby to zwykłe bierki w nowoczesnym wydaniu, ale zabawa przy tym przednia. Zastanawiałam się z mężem, czemu do tej pory nikt tego nie wymyślił. Rozgrywka jest taka oczywista, a jednocześnie tak niesamowicie wciągająca i wyjątkowa. Nitki naprawdę potrafią się porządnie poplątać. Ich wyciąganie to nie lada wyzwanie, a upływający czas tylko wzmaga emocje. Warto również wspomnieć o lekkiej negatywnej interakcji pomiędzy graczami. Mianowicie po każdej nieudanej turze, po tym jak nieudało nam się wyciągnąć makaronu w określonym czasie lub „ubrudziliśmy” stół, mamy prawo do zamieszania spaghetti na talerzu. W ten sposób utrudniamy wyciąganie nitek kolejnemu graczowi.

Podsumowując, „Spaghetti” to gra, która gwarantuje mnóstwo świetnej zabawy i śmiechu. Liczą się w niej nie tylko manualne zdolności, ale i opanowanie oraz mocne nerwy. Idealnie nadaje się dla dzieci oraz na imprezy wśród znajomych. Odbiorcy mogą być niezwykle różnorodni. Małym minusem tego tytułu jest to, iż wraz z kolejnymi rozgrywkami wpadamy w monotonność i częściowe znudzenie. Dlatego dla bardziej zaawansowanych graczy pozycja ta idealnie nadaje się jako rozgrzewka przed grą w poważniejsze tytuły lub jako rozluźniający przerywnik. Jednak jakby nie patrzeć, na półce na pewno nie będzie się kurzyła.


Za przekazanie gry do recenzji dziękujemy wydawnictwu Rebel.pl.

Dział: Gry bez prądu
poniedziałek, 07 listopad 2016 17:25

Harry Potter i Przeklęte Dziecko

Słynny Harry Potter zakończył już swoje przygody. Poślubił Giny Wesley, założył rodzinę, rozpoczął pracę w Ministerstwie Magi. Czy to jednak oznacza, że tak jak to w baśniach bywa, doczekał się swojego szczęśliwego zakończenia?

Dział: Książki
niedziela, 30 październik 2016 17:14

Nie ma innej ciemności

Po przeczytaniu debiutanckiej powieści Sarah Hilary W obcej skórze, stałam się zadeklarowaną fanką poczynań inspektor Marnie Rome i z niecierpliwością czekałam na kontynuację. W obcej skórze czytałam z wypiekami na twarzy; zagadnienie przemocy domowej to temat stary jak sam świat, jednak Sarah Hilary przedstawiła go w zupełnie innym świetle, brawurowo łącząc elementy obyczajowe i sensacyjne, co sprawiło, że historia udała się śpiewająco, przyprawiając czytelnika o dreszcz.

W drugiej części, bazując na relacjach rodziców z małym dzieckiem, autorka ponownie wykreowała powieść, od której nie sposób się oderwać.
W jednej z wschodnich dzielnic Londynu, na nowo powstałym osiedlu, pracujący w ogrodzie Terry Doyle natrafia na podziemny bunkier. Schodzi do niego i dokonuje makabrycznego znaleziska. Odkryte szczątki dwóch małych chłopców stawiają na nogi policyjny oddział pod dowództwem inspektor Rome. Śledztwo nie będzie łatwe. Z ciał chłopców nie pozostało zbyt wiele, oprócz tego okazuje się, że nie figurują oni z żadnych kartotekach jako zaginieni czy poszukiwani. Wszystko to bardzo utrudnia policji pracę.

Kolejna sprawa Marnie Rome jest jeszcze trudniejsza od poprzedniej. Tym razem ofiarami są małe dzieci, które zależne od kochających je dorosłych, są zupełnie bezbronne. W ostatnich latach zagadnienie depresji poporodowej zyskało rozgłos, nadal jednak kojarzy się głównie ze smutkiem młodej matki i brakiem chęci do działania i opieki nad dzieckiem. Tymczasem okazuje się, że jest to zaledwie wierzchołek problemu. Autorka, opierając się na najnowszych artykułach i badaniach, ukazuje czytelnikowi mroczną stronę tego schorzenia, które jest zagrożeniem nie tylko dla zdrowia kobiety, ale też dla życia dzieci. Do czego może być zdolna matka, która kochając swoje dzieci i chcąc je chronić, jest dla nich potencjalnym niebezpieczeństwem? Jak te dolegliwości wpływają na życie rodziny i jak odbijają się na partnerach i mężach? Na podstawie dramatycznej historii Esther i Matta Reidów dowiemy się, jak to może wyglądać.

Pomimo drastycznych opisów i kilku niespodziewanych rozwiązań, tak mniej więcej w połowie, historia traci rozpęd. Stało się tak głównie dlatego, w moim odczuciu, że autorka w ogóle nie rozwinęła wątku przyrodniego brata Marnie, Stephena. Pojawiło się co prawda kilka poszlak, jednak nadal nie zyskujemy odpowiedzi na dręczące nas pytania. Myślę, że zadziałało tu głównie prawo środkowych części i liczę na to, że kolejny tom wyjaśni tę tajemniczą sprawę i da odpowiedzi na liczne pytania w związku z motywami, którymi się Stephen kierował.
W tomie drugim trochę lepiej poznajemy Noaha Jake'a i jego życie prywatne co akurat było miłym urozmaiceniem.
Pomijając kwestie tempa fabuły, powieść czyta się naprawdę dobrze. Sarah Hilary ma lekkie pióro, a przy tym jest bardzo wnikliwa, dzięki czemu tworzone przez nią historie przerażają, ale też fascynują, przez co nie można się od nich oderwać.

Każdy, kto czytał część pierwszą, powinien być zadowolony, a nowi czytelnicy mogą zacząć od części drugiej, by ewentualnie potem nadrobić sobie pierwszą. Prowadzone sprawy nie łączą się ze sobą, dzięki czemu obie książki można czytać niezależnie od siebie, niemniej jednak znajomość obu daje fajne poczucie pełni.
Polecam.

Dział: Książki
poniedziałek, 24 październik 2016 17:28

Timeline: Polska

Seria gier Timeline w edycji polskiej obejmuje aktualnie trzy tytuły: Wynalazki, Nauka i odkrycia, a od tego miesiąca również Polskę. „Gra Timeline: Polska” nawiązuje pomysłem do angielskiej wersji „Timeline: Britsh History”, innymi słowy jest to spersonalizowana gra obejmująca swym zakresem jedno państwo. Jest to bardzo dobry, oczywiście chwytliwy pomysł i wartościowe uzupełnienie dotychczasowych gier Timeline.

Pierwsze wrażenie.

Zaskoczenie.
Dlaczego? Jak dotąd miałam przyjemność grać w „Cardline: Zwierzęta”, nigdy nie grałam w grę z serii Timeline. Po otwarciu dosłownie szczęka mi opadła. Zaskoczona byłam bardzo wielkością kart, które są po prostu maleńkie, mają zaledwie 6,3 cm na 4,2 cm. Przyzwyczajona do Cardline’owych pięknie eksponowanych grafik, tutaj musiałam wytężać swój sokoli wzrok. 

Podstawowe informacje:

Wiek graczy: 8+
Ilość graczy: 2-8
Czas rozgrywki: 15 minut

Rozgrywka:

Gra z założenia jest linearna i prosta. Na początku gry potasowane karty rozdaje się uczestnikom w ilości adekwatnej do ilości graczy np. dla 2 graczy 6 kart, ale dla 7 graczy już tylko 4 (wszystko wg instrukcji). Pozostałe karty stanowią talię. Zarówno karty na ręce, jak i te na stole muszą być położone tak, by gracze nie widzieli dat na tyle karty. Na stół wykłada się jedną kartę z talii, tak by data była dla wszystkich widoczna. Najmłodszy gracz rozpoczyna grę poprzez umieszczenie jednej ze swoich kart w odpowiednim miejscu na osi czasu, czyli przed (jeśli podejrzewa, że dane wydarzenie miało miejsce wcześniej) lub za (jeśli podejrzewa, że dane wydarzenie miało miejsce później) karta wyłożoną na stole. Czynność powtarzają gracze w swojej turze aż do osiągnięcia wygranej przez jednego z graczy.


Cel gry:

Zwycięstwo!
Precyzyjniej ujmując to pojęcie, należy wykazać się na tyle większą wiedzą, spostrzegawczością, logiką od swoich przeciwników, aby ich pokonać poprzez pozbycie się wszystkich kart z ręki, jako pierwszy gracz.

Podsumowanie

Cechy gry:

losowość – ma znaczenie o tyle, że możemy mieć szczęście wylosować karty dla nas łatwiejsze lub pecha i wylosować te trudniejsze. Nagromadzenie kart z niewielkiego przedziału czasowego zagęszcza daty przez co trudniej jest wstrzelić się w odpowiednie miejsce na osi czasu,

złożoność – niska, zasady są proste, można wydłużyć rozgrywkę poprzez rozdanie większej ilości kart lub mieszając z innymi wersjami Timeline,

interakcja – niewielka, owszem można mając dobrą pamięć do dat, próbować zagęszczać oś czasu, tak by utrudniać rozgrywkę przeciwnikom, ale w stopniu i tak niewielkim,

mechanika – polega na dobrej spostrzegawczości i odpowiedniej logice, z czasem dochodzi kolejny czynnik, czyli pamięć graczy,

wykonanie – solidne opakowanie, umożliwiające zabranie gry w podróż. Grafiki dość dobrze oddają dane wydarzenia historyczne. Wielkość kart jest nieporęczna, ale są dość solidnie wykonane.

Dla kogo jest to gra?

Prawdę powiedziawszy jest to gra dla każdego. Oczywiście zasób wiedzy historycznej, czy fenomenalna pamięć do dat ma znaczenie, ale można grać również na logikę i spostrzegawczość, które odgrywają główną rolę w rozgrywkach z dziećmi. Obrazki na kartach czasem podpowiedzą, gdzie umieścić kartę lub można na logikę układać karty np. wiedząc, że II wojna światowa wybuchła później niż wojny toczone przez rycerstwo. Wszyscy mają względnie równe szanse, bo czasami różnice w datach, to tylko jeden rok, więc nawet omnibusy mogą się z datą pomylić.

Plusy:

  • gra przeznaczona dla każdego gracza, który jest w stanie zrozumieć na czym polega oś czasu,
  • karty można wymieszać z innymi wersjami Timeline, by wzbogacić rozgrywkę, a dzięki temu, że każda wersja ma inne tło daty na karcie, można potem bez problemu te karty rozdzielić,
  • niewielki format kart pozwala na granie w miejscach, gdzie nie ma zbyt dużo powierzchni płaskiej,
  • walory edukacyjne; dorośli mogą odświeżyć wiedzę, a dzieci nauczyć się chronologii wydarzeń, dat, a przynajmniej umiejętnego kojarzenia faktów.

Minusy:

  • mała regrywalność w podstawowej wersji,
  • niewielki format kart, które są nieporęczne, a grafiki słabo widoczne.

Końcowe wrażenie.

„Timeline: Polska” jest dobrą grą, gdy nie ma się zbyt dużo czasu na rozgrywkę, do zabawy wciągnąć można prawie każdego, a zaskakujące braki w wiedzy wywołują raczej uśmiech niż irytację. Grę przetestowaliśmy z dziewięcioletnią córką, która jeszcze nie ma lekcji historii w szkole, i pozytywnie zaskoczyła nas tym, że dzięki sprytowi, logice i spostrzegawczości mogła być równorzędnym graczem. 

Dział: Gry bez prądu
poniedziałek, 24 październik 2016 11:05

"Za niebieskimi drzwiami" - zobacz pierwszy trailer

Film w reżyserii Mariusza Paleja zabiera widzów w niezwykłą podróż. Jest w nim wszystko, co kochają dzieci: ciekawi bohaterowie, tajemnicze potwory i nowi przyjaciele – magiczne, kolorowe ptaki. Zobacz najnowszy zwiastun „Za niebieskimi drzwiami”.

Dział: Kino