Rezultaty wyszukiwania dla: czasu
Premiera: "Czas egzorcystów"
Premiera "Czasu egzorcystów" Konrada T. Lewandowskiego zapowiedziana została przez wydawnictwo Zysk i S-ka już na 24 listopada!
Niesamowite mody hełmu Boby Fetta
Grupa młodych rzemieślników-entuzjastów, chcąc oddać hołd bohaterowi Gwiezdnych Wojen, który ma niemal mikroskopijne ilości czasu ekranowego w oryginalnej wersji trylogii, stworzyła serię niesamowitych modyfikacji jego hełmu. Wszystkie wersje można wylicytować w serwisie aukcyjnym eBay.
Hełmy są efektem pracy kilku tuzinów artystów, którzy zostali zaproszeni przez fundację Make-A-Wish Foundation i organizację The 501st Legion do udziału w projekcie "The As You Wish Project". Zadaniem było stworzenie własnej interpretacji hełmu Boby Fetta, szturmowca Imperium lub klona.
Oto kilka najlepszych wersji hełmu Boby Fetta.
Erivan - Szczurołap
- Thomas Kozlovski - przedstawiłem się skromnej delegacji czekającej na mnie za bramą enklawy. – Szczurołap.
- Tak, tak, czekaliśmy na pana – potwierdził gorliwie niewysoki brunet z mocno już zaznaczonym brzuszkiem, będącym świadectwem całkiem wysokiej pozycji społecznej i coraz rzadziej już spotykanego dobrobytu. – Nazywam się Ezechiel Stone, a to Lavander Cormick i John Ward. Zasiadamy w radzie tej osady.
Mężczyzna wskazał towarzyszące mu osoby, wysokiego Murzyna i szczupłą kobietę, która bardzo przypominała mi podstarzałą sekretarkę. Uścisnąłem wszystkim dłonie.
- Przejdźmy od razu do rzeczy – postanowiłem nie silić się na dodatkowe uprzejmości. – Ile sztuk?
- Ponad dwa tuziny – odpowiedział szybko Ward. – Spore bydlaki.
- No to nieźle – gwizdnąłem pod nosem. – Będę potrzebował ludzi. Z sześciu silnych chłopaków do pomocy.
"Ale nawet z nimi będzie ciężko" pomyślałem. Wziąłbym więcej ludzi, ale wtedy istnieje spore ryzyko, że połowa zginie. Ze szczurami nie można iść na otwartą wojnę. Za duże straty. Przydałby się oddział złożony z pięciu dobrych szczurołapów. Wtedy sprawa poszłaby gładko.
- Oczywiście – moje rozmyślanie przerwał zmęczony głos Ezechiela. – Wszystkim zajmiemy się z najwyższą starannością. Teraz jednak zapraszam do kwatery, którą dla pana przygotowaliśmy. Niedługo zapadnie noc , więc i tak wiele nie zdziałamy.
- Dobrze – zgodziłem się, choć chciałem jak najszybciej przeprowadzić wstępne rozpoznanie. Trudy podróży i prawie tydzień rozłąki z wygodnym łóżkiem dały jednak o sobie znać. – Niech ktoś podprowadzi mojego quada pod budynek, muszę rozprostować kości małym spacerkiem.
- Oczywiście – czarnoskóry Ward sam wsiadł na pojazd i chwilę później zniknął wśród ciasno zbitych budynków.
- Ja też się już pożegnam, mam jeszcze wiele spraw do załatwienia – Stone skłonił się uprzejmie. – Panna Cormick zaprowadzi pana do budynku, który dla pana przeznaczyliśmy.
***
- To skromne mieszkanko służyło nam kiedyś za magazyn na różne niepotrzebne szpargały – mamrotała Lavander, siłując się z zamkiem niewielkiego budynku położonego, tuż przy północnej części muru oddzielającego enklawę od reszty świata. – Trochę tu posprzątaliśmy, wstawiliśmy najpotrzebniejsze meble i jest. Toaleta oczywiście nie działa, ale przy domu znajdzie pan latrynę. Cholerne żelastwo – mruknęła po raz kolejny usiłując przekręcić klucz w zamku. Chciałem już przejąć pałeczkę i sam spróbować dostać się do środka, gdy usłyszeliśmy cieszący uszy zgrzyt i moja tymczasowa kwatera stanęła przed nami otworem.
- No proszę, jednak się udało – rozpromieniła się kobieta. – Cóż, zostawiam pana i życzę dobrej nocy.
- Oby taka była – odpowiedziałem ze szczerym uśmiechem i wszedłem do lokalu.
Tak jak wspomniała Lavander, pomieszczenie musiało zostać niedawno wysprzątane i odmalowane, gdyż w powietrzu unosił się jeszcze ledwie wyczuwalny zapaszek farby akrylowej. Łazienka zagracona pustymi kartonami, dwa pokoje, z czego jeden przerobiony na sypialnię i kiepsko umeblowana kuchnia. Mieszkałem w gorszych ruderach.
Wróciłem na zewnątrz, aby poszukać quada. Maszynę znalazłem na tyłach w budynku, w zbitej z przegniłych desek szopie. Cud, że to szkaradztwo jeszcze trzymało się kupy. Profilaktycznie wyprowadziłem pojazd z „garażu" i zaparkowałem z przodu domu. Wyjąłem jeszcze ze schowka swoje graty i wróciłem do domu, gdzie po dokładnym oporządzeniu ekwipunku, zażyłem zbawiennego snu.
Ranek przywitał mnie miłą niespodzianką. Deszczem, leniwie nacierającym na świeżo wymyte szyby. Przeleżałem jakiś kwadrans wsłuchując się w miarowe uderzenia kropel wody i układając w głowie wstępny plan rozprawienia się ze szkodnikami. Zjadłem śniadanie złożone z jajecznicy i chleba, któremu daleko niestety było do pierwszej świeżości, ale darowanemu koniowi nie patrzy się w zadek, czy jakoś tak to szło. W międzyczasie deszcz przestał siąpić, więc mogłem spokojnie ruszyć na poszukiwanie moich pracodawców.
Przed budynkiem czekał już na mnie John Ward.
- Długo czekasz? – zapytałem zobaczywszy czuwającego pod swoimi drzwiami Murzyna.
- Chwilkę – odpowiedział i wyszczerzył białe jak śnieg zęby w prostodusznym uśmiechu. – Gotowy na przejażdżkę.
- Zawsze – odparłem zawadiacko.
Ward zawiózł mnie swoim starym cherokee na oddaloną od miasta o jakieś dziesięć kilometrów równinę.
- Skały i karłowate drzewka – mruknąłem wychodząc z samochodu. – I gdzie amerykański złoty sen w pogoni za którym przyjechali tu nasi przodkowie?
- Spłonął osiemnaście lat temu, razem z Putinem, Obamą i połową świata. Tą lepszą połową.
- Ta – ziewnąłem i rozejrzałem się po okolicy. Na wschód prowadziła wąska ścieżka, niemal zarośnięta sucha trawą.
- Musimy podejść jeszcze kawałek – wyjaśnił Ward.
Dróżka prowadziła do sporego występu skalnego, z którego rozciągał się widok na położoną kilkanaście metrów niżej kotlinę. John wskazał palcem odległą, ciemną i poruszającą się niczym mrowisko plamę. Wyciągnąłem z kieszeni płaszcza lornetkę.
Szczury, plaga ocalałego świata. Mięsożerne gryzonie wielkości niedźwiedzia grizzly, pokryte skórą twardszą niż najlepsza kamizelka kuloodporna. Jedne z nielicznych ssaków, którym wojna nuklearna pozwoliła osiągnąć nowy etap ewolucji. Szybsze i wytrzymalsze od człowieka, stanowią realne zagrożenie dla rozsianych po wschodnim wybrzeżu osad.
- Dwadzieścia sztuk, w tym cztery samce, ale kilka samic na pewno poluje w oddaleniu od stada – oznajmiłem chowając lornetkę.
- Dwóch naszych zwiadowców natknęło się na nie dwa tygodnie temu. Bydlaki migrują w stronę naszej osady. Da się coś z tym zrobić?
- Coś wymyślimy – podrapałem się po brodzie.
***
- Bardzo dobrze – pokiwałem z aprobatą głową widząc wkład, jaki włożyli w robotę ludzie przydzieleni mi przez enklawę. Wykopanie prostokątnego dołu, sześćdziesiąt na osiemdziesiąt metrów, o głębokości jednego metra zajęło nam pięć dni. Pięć wielce nerwowych dni. Każdego dnia szczury coraz bardziej zbliżały się do osady. W pobliżu nie ma wiele zwierzyny, więc gdy tylko samice wypatrzą ludzi, całe stado ruszy na żer.
- Teraz brezent i woda. Zresztą wiecie jaki jest plan – kiwnąłem robotnikom głową i poszedłem dopilnować budowy rampy. Czy może raczej wyskoczni? Nigdy nie znałem deskorolkowego slangu. Zresztą, nie ważna nazwa, ważne, żeby działała.
- Mogę jechać zamiast ciebie, mniejsza strata – Ward podał mi manierkę.
- Nie zamierzam nikogo tracić, a siebie w szczególności – odparłem z uśmiechem i wypiłem potężny łyk. Gorzałka była mocna, paliła gardło niczym ogień z zadka Belzebuba. Z oczu poleciały mi łzy. – Aaaaach. Mocne świństwo.
- Sam pędzę – odpowiedział i bez najmniejszego grymasu wychłeptał resztkę trunku.
- No to komu w drogę, temu czas – rzuciłem i wskoczyłem na użyczony mi przez Stone'a motocykl crossowy. Rzuciłem okiem na Murzyna i pozostałych chłopaków, kiwnąłem im głową i ruszyłem w kierunku legowiska szczurów. Profilaktycznie kazałem mieszkańcom zabarykadować się w osadzie. Jakby nie patrzeć, w przypadku niepowodzenia, sprowadzę im na karki całą chmarę wygłodniałych gryzoni. I tak nie zdołają się obronić, ale przynajmniej zyskają parę dni, zanim samice zdołają podkopać się pod mury. To była jednak pesymistyczna wersja wydarzeń. Optymistyczna zakładała trwającą całą noc fetę z mnóstwem alkoholu, jedzenia i młodych dziewczyn, chcących przypodobać się swojemu wybawcy.
Droga minęła bez przygód i w niedługim czasie stanąłem oko w oko z chmarą paskudnych, czerwonookich bestii. Wywęszyły mnie z daleka i próbowały okrążyć. Ja jednak lawirowałem pomiędzy nimi z gracją kierowcy rajdowego.
- Nie zgubiliście czegoś – ryknąłem w kierunku największego samca i cisnąłem w niego głową młodej samicy, którą upolowaliśmy wczoraj z Johnem. To wystarczyło by zainteresować sobą nawet leniwe z natury osobniki płci męskiej. Stado ruszyło na mnie skomasowanym natarciem, a ja poczułem, że najwyższa pora się stad zbierać. Z wielkim impetem wyminąłem dwie nadbiegające z przeciwnej strony samice, przez co o mało się nie przewróciłem i dla zachowania równowagi musiałem ratować się podparciem motocyklu nogą. Jęknąłem, gdyż kostka zabolała przeraźliwie i byłem pewny, że coś sobie w nią zrobiłem. Udało mi się jednak wymknąć z zamykającej się wokół sieci szczurzych pysków i znów śmigałem zakurzoną drogą w kierunku zastawionej przez nas pułapki. Tabun kurzu unoszący się kilkanaście metrów za mną świadczył, że nie podążam tam sam. Zwolniłem trochę. Nie chciałem przecież, aby szczury myślały, że zdobycz im się wymyka i zaprzestały pogoni. Prawie zapomniałem o bólu nogi, zmęczeniu i niebezpieczeństwie. Teraz liczył się jedynie plan.
Gdy tylko zobaczyłem rampę, przyśpieszyłem ponownie. Wjechałem na nią z pełną prędkością. Szczury biegły tuż za mną, słyszałem dobrze ich podniecone piski. Rampa, w przeciwieństwie do szopy, w której miałem zaszczyt trzymać quada, była bardzo porządną konstrukcją. Długa na trzydzieści metrów wyskocznia, zbita z heblowanych desek pokrytych smołą, aby zapewnić gładkość, niezbędną do rozwinięcia odpowiedniej prędkości przed skokiem. Szkoda tylko, że nie było czasu jej przetestować. Nie był to jednak odpowiedni czas na roztrząsanie ryzyka jakie niósł skok. Bardziej realne zagrożenie deptało mi po piętach.
Dodałem gazu i skoczyłem. Kurde, co to był za skok.
W założeniu miał mnie on przenieść, aż na drugą stronę zamaskowanego folią i piaskiem dołu z wodą. Szczury nie cierpią wody, dlatego dobrowolnie by w nią nie wlazły, cały plan w dużej mierze opierał się na jak najdokładniejszym zamaskowaniu pułapki. I teraz, przelatując na motorze kilka metrów ponad sztucznym podłożem, po raz kolejny mogłem pochwalić robotę swoich ludzi. Jeśli nie wiedziałbym o tym, że pode mną rozpościera się ogromny rów z wodą, to przypadkowo sam mógłbym się do niego wpakować.
Chyba źle obliczyłem długość rampy, prędkość motocykla, albo cokolwiek innego, bo zamiast wylądować już na twardym gruncie, załapałem się prosto na darmową kąpiel. Nie zdołałem zapanować nad maszyną i z całym impetem grzmotnąłem na prawy bok. Pociemniało mi w oczach i na moment pochłonęła mnie woda. Na szczęście szybko ochłonąłem i wydostałem się spod motocykla. Do gruntu, przezornie zaznaczonego kamieniem, było tylko kilka metrów. Mimo bólu w kostce, do którego dołączyło rypanie w żebrach, zacząłem jak najszybciej kuśtykać w stronę suchego lądu. Szczury tymczasem dotarły już do brzegu naszego sztucznego jeziorka. Część dopadła rampy i próbowała powtórzyć mój skok, jednak z ich tuszą i niezgrabnością, przypominały uczące się latać świnie i od razu klapnęły ciężko w brudną wodę. Pozostałe również wbiegły w pułapkę i piszczały nienawistnie w moim kierunku brodząc krótkimi nóżkami w wodzie. Nie dały jednak za wygraną. Choć po mutacji zatraciły zdolność pływania, to niski poziom wody pozwalał im na skuteczny pościg.
Wygramoliłem się na brzeg, dosłownie w ostatniej chwili. Szczury były już kilka metrów za mną. Dokładnie widziałem ich lśniące w popołudniowym słońcu kły i chytre czerwone oczka.
- Teraz – ryknąłem. Ward włączył zasilanie i dwa tysiące woltów czystej, zabójczej energii popłynęło przewodami prosto do zatopionych w naszym bajorku elektrod. Powietrze rozdarł charakterystyczny trzask uwalnianej energii i słodki dla moich uszu pisk kilkunastu konających w mękach szkodników. Potworki mogły mieć pancerną skórę, mogły być odporne na większość znanych ludzkości trucizn i mogły wytrzymywać bez jedzenia wiele tygodni, ale po podłączeniu do prądu ich mózgi smażyły się tak samo jak u każdej innej istoty.
- Dobra wystarczy – krzyknąłem ponownie do Johna, gdy upewniłem się, że wszystkie gryzonie przeniosły się już do szczurzego raju. Z trudem dźwignąłem się na nogi i szybko przeliczyłem truchła.
- Kilka sztuk nam uciekło. Pewnie polują, albo były zbyt leniwe by ruszyć w pomoc swoim pobratymcom. Niech chłopaki zabiorą sprzęt, trzeba kuć żelazo póki gorące.
Pozostałą część dnia zajęło nam uganianie się za pozostałościami stada. Nie było tego dużo. Trzy polujące samice i jeden wyleniały samiec. Wyłuskiwaliśmy je jednego po drugim, dźgając paralizatorami i włóczniami. Nie było to zajęcie łatwe, ale pod moją komenda uniknęliśmy większych wypadków. Choć jeden z chłopaków będzie teraz uboższy o dwa palce.
Miasto, jak przypuszczałem, hucznie świętowało nasze zwycięstwo. Uważam, że lekkim nietaktem było podanie pieczeni ze szczura, jako głównego dania, ale udało mi się grzecznie wymówić od posiłku. Nie lubiłem mięsa gryzoni. Nigdy nie wiadomo czym, a może kim pożywiały się przez ostatnie tygodnie. Nie odmawiałem natomiast trunków. Ostatnim co pamiętam był Ward dźwigający z piwnicy sporą beczułkę gorzałki. Ach, jak ja kocham moją robotę.
Opowiadanie nagrodzone w konkursie z trylogią Inny Świat.
Korekta opowiadania: PanR
Jak pokonać nocne stwory?
Każdemu od czasu do czasu śnią się koszmary, jednak te, które straszą dzieci bywają wyjątkowo złośliwe. Wyobraźnia maluchów rozwija się z każdym dniem. Jak poradzić sobie ze strachem, niespokojnymi nocami i dzieckiem, które nie chce spać samo?
Książeczka "Jak pokonać nocne stwory" zaczyna się od opisu potworów, po czym podsuwa kilka ciekawych (jak również i parę absurdalnych) propozycji zwalczania złych snów. Jej twórcy po kolei opisują przeróżne sytuacje, bogato okraszając je świetnymi ilustracjami. Jednym z lepszych jest pułapka na nocne stwory - rzecz, która nie tylko pomogłaby dziecku lepiej spać, ale także dostarczyłaby mu wielu chwil fajnej zabawy. Spodobał mi się także pomysł opowiadania swoich snów, choć tak naprawdę przecież nie każdy je pamięta.
"Jak pokonać nocne stwory" to historia w ujęciu nieco poważniejszym niż wcześniej czytana przeze mnie publikacja o pająkach - choć i tu nie brakuje dobrego humoru i kilku, zupełnie abstrakcyjnych idei. Utwory i ilustracje utrzymane są w konwencji niczym z filmu "Potwory i spółka" - tamte straszyły dzieci, bo tego wymagała od nich ich praca. Te również można spróbować oswoić, a na pozbycie się koszmarów istnieją setki sprawdzonych sposób. Autorzy zwrócili też w ciekawy sposób uwagę rodziców na to, że czasami wymagają od swoich pociech zbyt wiele, a to również może je przerażać.
Choć treści jest niewiele, to jest naprawdę dobra. Spostrzeżenia twórców książeczki są ciekawe i w większości adekwatne do sytuacji, a co więcej, jeżeli zajdzie taka potrzeba, łatwe do wykonania w warunkach domowych. I tym razem jednak rzeczą, która tak bardzo wyróżnia książeczkę są niesamowite ilustracje. Nie są one piękne (bo to nie ma być krajobraz czy martwa natura). Są utrzymane w ciekawej konwencji, baśniowe, niezwykłe i przemawiające do wyobraźni dziecka. Nawet bez tekstu potrafiłyby opowiedzieć swoją własną historie.
"Jak pokonać nocne stwory" to tytuł godny polecenia. Myślę, że bez problemu jego przekaz dotrze nawet do tych młodszych dzieci. Natomiast te nieco starsze, które znają już literki, będą potrafiły przeczytać książeczkę same. Autorzy przedstawiają również kilka ciekawych pomysłów na zabawy z maluchami. Myślę, że niejeden rodzic będzie chciał je wykorzystać. Śliczna, dopracowana oprawa, kryje równie wartościową zawartość. Serię "Strachy na lachy" serdecznie wszystkim rodzicom i ich pociechom polecam - naprawdę warto zajrzeć do tych pełnych barw książeczek.
Premiera: "Dziedzictwo światła"
Nareszcie, po długim oczekiwaniu, ukazała się druga częśc serii "Grim". "Dziedzictwo światła" jest już dostepne w księgarniach!
Potwory w Tokio – Grą Roku 2014!
Polska wersja światowego bestsellera „King of Tokyo" Grą Roku 2014. Eksperci związani z rynkiem gier planszowych i karcianych docenili wydane przez Egmont Polska „Potwory w Tokio".
GamesFanatic.pl – najstarszy serwis o grach planszowych i karcianych w Polsce - w ramach plebiscytu Planszowa Gra Roku przyznał główną nagrodę Gra Roku 2014 planszówce „Potwory w Tokio" wydanej przez Egmont Polska. Tytuł Gry Roku przyznawany jest planszówkom, które cechuje nie tylko wysoka jakość wykonania, ale fakt, że zachęcają do wspólnego spędzania czasu w gronie rodziny i znajomych oraz rozbudzają zainteresowania potencjalnych nowych graczy.
Overwatch - zapowiedź nowej gry Blizzarda
Blizzard podczas BlizzConu 2014 jak zawsze podał wiele ciekawych wiadomości, ale najważniejszą z nich wydaje się ta o wydaniu nowej gry - Overwatch. Jest to nie byle jaka informacja, ponieważ ostatnim wielkim tytułem tego producenta był StarCraft z 1998 roku. Oczywiście dotychczasowe uniwersa stale były rozbudowywane i tworzono do nich kolejne dodatki, ale od 16 lat Blizzard nie zaprezentował żadnej nowej produkcji. Co ważne, projekt Overwatch był od dłuższego czasu rozwijany w całkowitej tajemnicy, a jego premiera może nastąpić już niebawem.
Patryk Hirsekorn - Skrzepolód
Przywdziany w skóry Tim nie zawsze chodził prostą drogą z jednego domu do drugiego, robiąc obchód. Gliniane domowiska z dachami pokrytymi słomą stały na bezkresnej pustyni odzianej w biały puch, oddalone od siebie o kilka sążni. Samo odejście od domowego kominka, aby dostać się do sąsiada, było nie lada problemem. Syn ceklarza nie zawsze chodził przez otwarty teren lodowej pustyni, ale raz, w tygodniu, zobowiązany był zrobić obchód.
Kiedy znów wracał do swojego domu z nadzieją, że resztę dnia prześpi przed kominkiem na bujanym fotelu, przykryty ciepłym kocem, zobaczył szary punkt w oddali. Nie było to zwierzę, zwierzęta schodzą się do osady od strony gór, a nie bezkresnego pustkowia. Szary punkt zbliżał się powoli, przedzierał się przez tony wiecznego śniegu w świetle promieni słonecznych, przebijających się przez kłęby szarych jak fajkowy dym chmur. Kiedy owa postać znalazła się blisko osady, Tim dostrzegł w niej zagrożenie. Od razu odwrócił się w stronę szczelnie pozamykanych domów.
– Przeklęty! Przeklęty nadchodzi! – krzyknął co sił w płucach, skrywając twarz w obłoczku białej pary. Głos w nieruchomym powietrzu nie rozszedł się zbyt daleko i jedyną osobą, która go słyszała, był on sam.
Przerażony odwrócił się ponownie za siebie, ale tym razem nie dostrzegł przeklętego. Ktokolwiek to był, ulotnił się jak para, zniknął, stając się niewidzialną częścią świata. Ale Tim miał sokoli wzrok i kiedy tylko się uspokoił, kiedy stłumił emocje głęboko w swym wielkim sercu, dostrzegł dziurę. Ktokolwiek to był, upadł. Przyglądał się tak jeszcze chwilę myśląc, czy dziesięciolatek powinien samemu narażać się na niebezpieczeństwo. Uczono go lata temu, że przeklęci są niebezpieczni jak południce w najgorętszych dniach. Są wędrującymi istotami zwiastującymi zło. Sami w sobie są złem.
Stał i spoglądał przed siebie, wypuszczając kłęby pary ze zmrożonych ust. Ojciec nauczył go sprawdzać, jak rozpoznać przeklętych. Pokazał mu, co znajduje się na ich przedramionach, ale przestrzegł go szczególnie przed tym, by trzymał się od nich z daleka.
Niewiele myśląc, wrócił pędem, wykrzykując co sił w płucach, że zbliża się przeklęty.
*
Ale przybysz nie był przeklęty, a teraz leżał na łóżku w domu ceklarza i drzemał. Był przemarznięty. Tim obserwował go bacznie.
– Co on tutaj robi, ojcze? – spytał w końcu, obracając się na krześle ku niemu.
Ojciec wrzucił jakby od niechcenia sąg drewna do kominka i z płomieni dobył się skowyt poprzedzany wzlatującymi iskrami. Obwieszone skórami mieszkanie było wystarczająco małe, by móc dostatecznie ogrzać je skromnym ogniem.
– Właśnie – uświadomił sobie ceklarz i westchnął z rezygnacją. – Co on tutaj robi...
Obcy usłyszał wołanie. Stęknął i obrócił głowę w ich stronę. Wyglądał strasznie. Prawe oko przeplecione miał bandażem, twarz zarośniętą szczeciną, a ubranie zdarte i cienkie.
– Musi być albo przeklęty, albo szalony – odrzekł ceklarz i Tim się zgodził. Wieczny mróz panujący w tej okolicy wyniszczył lata temu plony osady, zabrał wiele żyć i zmusił ludzi do samotności. A mężczyzna, jakby chciał ich obrazić, miał na sobie jedynie koszulę, spodnie, buty i długi, obdarty przy brzegach rozpięty płaszcz. – Po jaką cholerę tutaj przyszedł? – spytał Tima, gładząc zawieszoną na ścianie skórę jakiegoś zwierzęcia. Twarz miał skrytą w półmroku, gdyż jedynym światłem w tym ciasnym pomieszczeniu był płomień z kominka.
Nie ruszając się, mężczyzna otworzył leniwie oko i spojrzał nim na chłopca. Tim wrzasnął i przestraszony runął w tył razem z krzesłem, na którym siedział. Poruszając rękoma i nogami, popełzł w stronę ojca. Wpatrywali się na siebie w milczeniu. W piecyku strzelił sąg i to zbudziło mężczyznę. Dziwna mgiełka zniknęła z jego oka i trzeźwo spojrzał na ceklarza.
– Gdzie jestem? – zapytał bełkotliwie. Skrzywił się i przyłożył dłoń do żuchwy. Zaczął ją masować.
Ojciec schował za sobą syna.
– Jesteś moim gościem. Co cię do mnie sprowadza, wędrowcze?
Mężczyzna długo jeszcze rozmasowywał żuchwę, patrząc w przestrzeń. Potem usiadł na łóżku lekko zgarbiony i sięgnął do wewnętrznej kieszonki płaszcza.
– Nic tam nie znajdziesz. Wyjąłem wszystkie twoje rzeczy i schowałem – odparł ceklarz, nie spuszczając wzroku z wędrowca. Schowany za nim Tim także go obserwował. Był bardzo ciekawy, jak tutaj dotarł.
Mężczyzna, dziwnie opanowany, westchnął.
– Kiedy widzieliście ostatnio kogoś spoza osady? – spytał, opierając się rękoma o uda.
– Dawno temu. Bardzo dawno temu.
– Ludzie tu nie przychodzą. Giną...
– Zamknij się, Tim! Klnę się na bogów, że wywalę cię na obchód, jak się nie zamkniesz.
– Spokojnie, gospodarzu. Przybyłem tutaj...
– Czekaj – odparł ceklarz. – Napijmy się, a wtedy opowiesz mi wszystko.
Nie odpowiedział. Ceklarz wziął więc dwa gliniane kubki i butelkę. Rozlał przeźroczysty płyn i sam łyknął od razu całą zawartość kubka. Wędrowiec, patrząc na niego, zrobił to samo. Nagle poczerwieniał i dusząc się, zaczął boleśnie kasłać. Ceklarz ryknął śmiechem, a Tim stał nieco dalej i uważnie ich obserwował.
– Wódka. Najlepsza na takie chwile! – Kiedy wędrowiec doszedł do siebie, ceklarz zaczął zadawać pytania. – Nie jesteś przeklęty. Kim więc jesteś? Bije od ciebie ta sama aura co od każdego zielonoskórego sukinsyna.
– Jestem wędrowcem, gospodarzu. Przychodzę z Verdad...
– Jakim cudem? – spytał pełen podziwu. – Jakim cudem, powiedz mi! To miasto jest...
– Jest daleko stąd – przerwał. – Przyszedłem tu na nogach, o własnych siłach.
– Jak... jak daleko sięga lód, wędrowcze? – spytał z zawahaniem ceklarz i dolał sobie do kubka wódki. Kiedy skierował butelkę do gościa, tamten skinieniem podziękował.
– Dwadzieścia staj – odparł po chwili zastanowienia.
– Dwadzieścia staj... – powtórzył ceklarz zdołowany.
– Próbowaliście już odejść, prawda?
– Lata temu, wędrowcze. Wysłaliśmy dziesięcioosobową grupę do Michelu. Mieli wrócić z powrotem i powiedzieć, jak wygląda sytuacja.
– Michelu już nie ma.
– Jak to nie ma? – spytał rozżalony.
– Zostały tylko martwe domy i wały śniegu.
Ceklarz skrył twarz w dłoniach. Tim zauważył, że przez chwilę nieznajomy skierował oko ku niemu.
– Przyszedłem do Skrzepolóda.
Ceklarz natychmiast się wyprostował. Spojrzał przenikliwie na nieznajomego.
– Czyś ty zwariował?! Ale skąd wiesz o Skrzepolódzie?
– Idę piąty dzień po śniegu. Chmury w ogóle się nie poruszają, wiatr nie wieje, kryształki lodu są zimniejsze niż zwykły śnieg. Przeklęci pojawiają się wtedy, kiedy płanetnik jest w pobliżu. – Palcem wskazał w stronę kominka. – Twój dziennik, ceklarzu. Czyż nie należy do kogoś innego? Ludzie umierają dlatego, że pogoda się nie zmienia. Żywi rabują ich mieszkania, ciała...
– Dosyć! – krzyknął ceklarz. – Dosyć. Masz rację, w górach zagnieździł się Skrzepolód. Trzy lata temu spadł śnieg i aż po dziś dzień utrzymuje się taka pogoda, jaką mamy teraz. Nikt nie wie, dlaczego Skrzepolód nie chce odejść, przecież jest płanetnikiem, prawda? Płanetnicy podróżują, zabierają ze sobą chmury lub je przynoszą. Ten tutaj od kilku lat siedzi w jednym miejscu.
– Muszę się z nim zobaczyć.
– A ja muszę napić się wódki. O takich rzeczach nie rozmawia się na trzeźwo. Dolać ci, wędrowcze? – spytał, ale zaraz zobaczył, że tamten nie ruszył jeszcze poprzedniej dolewki. Wypełnił więc swój kubek wódką i wypił zaraz jednym haustem jego zawartość. Trzeźwy głos ceklarza zaczął zamieniać się w zwykły bełkot. – Nie możesz iść w góry. Ktokolwiek poszedł zobaczyć się z Skrzepolódem, nie wrócił.
– Twój syn wrócił – odparł nieznajomy, a ceklarz zmarszczył brwi. Jego pomarszczona twarz zrobiła się nieprzyjemna.
– Powiedz mi. Kim jesteś? Pierwszy raz od trzech lat widzę obcego. Przychodzisz z drugiego końca świata, mówisz o sprawach, o których wiadomo tylko osadnikom i... i śmierdzisz przeklętym. Cuchniesz bardziej niż oni sami.
– Macie bardzo czuły węch.
– Nie zmieniaj tematu. Mówże, kim jesteś!
– Anelykiem, panie.
– Anelykiem? Nigdy nie słyszałem o żadnych Anelykach.
– Wiem. Bo Anelycy są spod miasta Wielkiego.
Ceklarz roześmiał się obłąkańczo.
– Żadnym Anelykiem nie jesteś. Tylko pieprzonym żartownisiem – mówił przez śmiech.
– Czy twój syn mógłby zaprowadzić mnie do Skrzepolóda?
W mieszkaniu zapanowała cisza.
– Tim – powiedział ceklarz, wpatrując się na wędrowca. – Dorzuć do pieca jakiegoś sąga, bo zaczyna robić się chłodno. – Chłopiec zrobił to natychmiast i znów stanął pod ścianą, uważnie patrząc na rozmawiających mężczyzn.
– Są tu inni mieszkańcy?
– Są, przybyszu spod miasta Wielkiego. Siedzą w domach i czekają na śmierć. Pustynia skuta lodem pozostawiła nam tylko to. Oczekiwanie i śmierć. Ludzie zrobili się szaleni. Tim, zatkaj uszy, bo klnę się na... – Tim zrobił to, co kazał mu ojciec, i dalszej części rozmowy nie słyszał.
Wiedział, o czym mówił. Wiedział, że Skrzepolód schodził z gór i żywił się osadnikami. Zabijał, a martwych pożerał. Domy obrabowywano ze wszystkiego, a szczątki ciał rzucano w śnieg. Zostawiano je daleko, ale nie wystarczająco, bo przy każdym obchodzie Tim mijał wielką dziurę. Gdyby zaczął płakać na widok dołu pełnego trupów, łzy zamarzłyby mu w oczach.
Ceklarz uniósł dłoń i dwa razy niezręcznie strzelił palcami. Tim schował dłonie z powrotem w spodnie.
– Tak jest tutaj naprawdę – westchnął. – Skrzepolód jest zachłanny. Zawrzyjmy więc układ, wędrowcze.
– Pozwolisz synowi zaprowadzić mnie w góry, ale tylko wtedy, jeżeli zgodzę się przegonić – wędrowiec uważnie spojrzał na ceklarza – nie... zabić. Mam zabić Skrzepolóda.
Ceklarz ledwie zauważalnie skinął głową. Na znak zrozumienia podniósł nogawkę wysoko, tak, by wędrowiec mógł ujrzeć jego drewnianą nogę. Tim pomyślał, że ojciec wstydzi się prosić o takie rozwiązanie problemów. Nie wierzył jednak, żeby wędrowiec mógł cokolwiek zrobić ze Skrzepolódem. Wychudzony, obandażowany włóczęga taki jak on?
– Tim. Daj nieznajomemu jego rzeczy – odparł ojciec, a Tim podszedł do stolika i wziął zawiniątko, po czym nieśmiało przekazał je mężczyźnie. – Nie chciałbyś jeszcze odpocząć? Niedawno zemdlałeś ze zmęczenia. Zawdzięczasz życie tylko i wyłącznie mojemu synowi.
– Wiem i za to mu dziękuję. Ale nie mam dużo czasu. Muszę się spieszyć.
Wędrowiec odpakował zawiniątko i zobaczył, czy w środku jest wszystko. Przełożył przez głowę sznur z fiolką wypełnioną czerwonym płynem, schował ostrze noża do rękojeści, zginając je jak łokieć, a broń włożył do kieszeni spodni. Notesik i papiery schował do wewnętrznej strony płaszcza. Tim widział, jak ojciec w ciszy przejrzał wszystko, ale wędrowiec wyglądał tak, jakby też o tym wiedział. Jego oko zachodziło mgiełką, robiło się leniwe za każdym razem, kiedy odczytywał myśli ojca. Podobnie jak teraz.
– Jesteś pewien, że możesz puścić syna w góry?
– O nie, nie, wędrowcze. W góry pójdziesz sam, on jedynie ci pokaże drogę i wróci od razu do domu. Prawda, Tim?
Tim skinął głową.
*
Kiedy nieznajomy wędrowiec wyszedł na zewnątrz wraz z chłopcem, rozejrzał się wokół. Dostrzec mógł jedynie kilkanaście glinianych chat, z których większość miała zapadnięte dachy. Patrzył na nie i myślał, czy naprawdę istnieją Anelycy i kim jest Wielki? Widocznie nie był to w pełni wytwór jego wyobraźni, sądząc po reakcji ceklarza.
Tim wiedział, że mężczyzna stojący obok niego jest bystry. Mężczyzna wiedział więc z pewnością, że domy nie budowano z myślą o lodowej pustyni, która zadomowiła się w ich osadzie. Tak, wędrowiec był bystry, ale Tim był spostrzegawczy. Kiedy więc szli przed siebie, przebijając się przez tumany śniegu, kiedy prowadził wędrowca w strony gór, spytał niepewnym głosem:
– Dlaczego jesteś smutny, nieznajomy?
– Wszystko tu zamarzło, mój mały przyjacielu – powiedział, a po chwili dodał ciszej – nawet ludzkie serca.
– Nie rozumiem – rzekł, a w jego głosie można było usłyszeć zapytanie.
– Zrozumiesz. Niedługo – odpowiedział chłodno, z przekonaniem, lecz żaden z nich nie wiedział, że Timowi nigdy nie będzie dane tego zrozumieć. – Co mogę jeszcze spotkać w górach oprócz Skrzepolóda?
– Niewiele. Kiedyś było tam dużo kozic, ale osadnicy zabijali każdą, która pojawiła się w pobliżu. Podobnie było z jeleniakami i ptakami przelatującymi pod chmurami.
– A teraz żadne z nich nie wychodzi na zewnątrz, prawda? – spytał wędrowiec.
– Skąd wiesz to wszystko? – spytał Tim, nie odwracając się w stronę wędrowca. Zdziwienie i podziw na jego twarzy pozostały tajemnicą, gdyż słowa wypowiedział podejrzliwym tonem.
Nagle kroki wędrowca ucichły. Tim przystanął i odwrócił się w jego stronę. Oboje znajdowali się daleko za domem, lecz niewiele bliżej gór skutych lodem. Tim poprawił kaptur na głowie i otrzepał kożuch rękawicami. Nie zapytał na głos, ale pozwolił sobie zastanowić się w chwili ciszy, dlaczego nieznajomemu wędrowcowi nie jest zimno? Dlaczego nie trzęsie się tak, jak on podczas obchodów wokół osady? Dlaczego jego oko zachodzi mgłą tak często, że wydaje się nie należeć do niego?
– Powiem ci prawdę pod jednym warunkiem. – Tim patrzył na niego, oczekując. – Powiesz mi, po co poszedłeś w góry i co widziałeś.
Chłopiec zesztywniał, zamienił się w słup lodu. Przez chwilę wszystkie wspomnienia tamtego dnia przeleciały mu przez głowę w mgnieniu oka. Mrok, czerwień, stęchlizna, ciasnota – wszystko, co złe. Wiedział, że nie zapomni o tym ani nie dojrzeje do tego, by móc przyzwyczaić się do obrazów, które zapamiętały jego oczy.
– Wyrzuć to z siebie, mój mały przyjacielu. Będziesz czuć się znacznie lepiej.
Tim nieprzytomnie spojrzał na wędrowca. Lepiej? – zadał sobie pytanie. Można czuć się lepiej, wyciągając na wierzch takie wspomnienia? Po chwili zastanowienia postanowił, że powie. Powie, żeby nieznajomy nie skończył tak jak osadnicy.
– Musimy być w ruchu, bo zamarzniemy – rzekł do wędrowca, gdyż nie czuł już palców u nóg. Tamten skinął głową i teraz szli przed siebie ramię w ramię. Chłopiec zaczął opowiadać wędrowcowi własną przygodę, patrząc w dal. – To było dosyć dawno temu. Osadnicy postanowili udać się na większy połów w góry, bo zaczynało brakować jedzenia. Zawsze go brakowało, ale tym razem nie było już prawie niczego. Pozwolili mi zabrać się ze sobą, bym mógł nauczyć się polować. W końcu jestem jedynym dzieckiem w tej osadzie. Był także Bill, ale zamordował go Skrzepolód.
Udaliśmy się w góry tamtą krętą drogą, prawie na sam szczyt. Kiedy weszliśmy w las po drugiej stronie gór, osadnicy myśleli, że nici z polowania. Czarne i spróchniałe konary nie dawały życia, las wyglądał jak po pożarze. Ale wtedy dobył się gdzieś z oddali skowyt i ruszyli przed siebie z napiętymi łukami i broniami w dłoniach. Poszedłem za nimi – co innego miałem zrobić – ale teraz wiem, że lepiej byłoby, gdybym wrócił do domu. Z każdym krokiem skowyt był głośniejszy. Bestia nie przestawała wyć, a dążenie do niej sprawiało im coraz większą radość. Sprawiało, dopóki nie doszliśmy do źródła. Zza starych i czarnych drzew wyłoniła się chata. Sama chata wyglądała jak opuszczona przed laty. Miejsce otaczała fioletowa mgiełka, wyraźnie widoczna dla oczu. Ojciec kiedyś opowiadał mi o tym, że na świecie istnieją bariery niewidzialne dla ludzkiego oka albo o popielato-sinym kolorze. To chyba była bariera. Przed tą chatą stało zwierzę. Było wielkie, naprawdę wielkie! Nigdy nie widziałem takiego... takiego czegoś! Sięgało niemal do komina chaty, było całe obrośnięte długą sierścią i choć postawą przypominało człowieka, to wcale nim nie było. Było jak cień, bo nie mogłem dostrzec ani rysów twarzy, ani szczególnych cech postury, jakby coś o wiele większego w pobliżu i rzucało cień, który miał płoszyć kłusowników.
Mężczyźni zaczęli strzelać z łuków. Strzały przelatywały przez ciało bestii i wbijały się w drzewa. Ja pierwszy rzuciłem się do ucieczki, reszta postanowiła walczyć. Nie wiń mnie za to, jestem tylko chłopcem i nie miałem wtedy żadnej broni. Mimo to odwróciłem się zobaczyć, czy mnie doganiają. Okazało się, że nie mieli żadnych szans. Ciało jednego rozszarpane wisiało na gałęziach drzew, a wokół, na śniegu, malowały się czerwone pasy krwi, która spływała z niego jak rwąca rzeka. Drugiego mężczyznę bestia trzymała w szponach. Widziałem, jak próbuje przedrzeć go na pół, niby cienką tkaninę. Słyszałem, jak jego kości łamią się boleśnie, słyszałem krzyki pełne cierpienia z ich ust. To było straszne. Żaden z nich nie mógł przeciwstawić się bestii. Żaden...
– Dobrze – przerwał Timowi wędrowiec. – Nie musisz mówić więcej.
– Myślisz... myślisz, że to był Skrzepolód? – spytał niepewnie chłopiec, patrząc na wędrowca. Wędrowiec wpatrywał się przed siebie, obserwował z zamyśleniem góry i ścieżkę, do której się zbliżali.
– W żadnym razie. Prawda wygląda inaczej.
– Jak? Obiecałeś, że mi powiesz. –
– Dobrze, powiem. Ale pod jeszcze jednym warunkiem.
– Jakim? Jakim, wędrowcze?
– Pójdziesz ze mną do końca ścieżki.
Tim nie zatrzymał się, to jego serce na chwilę przestało bić. Byli blisko gór, mógł wracać już z powrotem go domu.
– Nie chcę umierać, wędrowcze. Powinienem wrócić do domu.
– Nie umrzesz. Obiecuję – powiedział, a Tim po długim zastanowieniu skinął głową. – Czy ta obietnica wystarczy?
– Wystarczy – odparł chłopiec, nie zastanawiając się dłużej. Gdyby to zrobił, gdyby choć na chwilę się zawahał, na pewno odwróciłby się do wędrowca plecami i ruszył powrotną drogą. – Czy będziemy szli do tamtej bestii?
– Nie. Nie będziemy.
Tim spojrzał na wędrowca. Nie wyczuł kłamstwa w jego głosie.
*
Droga okazała się dłuższa niż wędrowiec się spodziewał. Tim widział zmęczenie na jego twarzy i przymarznięty pot ściekający spod włosów. Wcale nie cuchnął przeklętym – pomyślał, wdychając nozdrzami zimne powietrze. Z drugiej strony nie miał pojęcia, jaki zapach wydziela przeklęty, gdyż w życiu spotkał jednego i widział go z naprawdę sporej odległości.
Kiedy przedzierali się przez śnieg pod górę, w półmroku, Tim ukradkiem raz jeszcze spojrzał na wędrowca. Nie mógł poskromić ciekawości, która osiedliła się w jego sercu jak rosnący prędko cierń. Kolce raniły każdą inną myśl.
– Dlaczego tak uparcie chcesz zobaczyć się ze Skrzepolódem?
– Bo tylko on może odpowiedzieć na moje pytanie – rzekł, nabierając w międzyczasie kilka głębokich wdechów. – Mógłby to być jeszcze inny płanetnik, ale w pobliżu nie było żadnego. Skrzepolód jest...
Wędrowiec potknął się i upadł na kolano. Przerażony Tim podszedł bliżej niego, kucnął i chciał pomóc mu wstać.
– Poradzę sobie – odrzekł i rzeczywiście by sobie poradził, ale Tim był uparty i mimo wszystko pomógł mu wstać.
– Teraz już nie możemy się zatrzymać. Powinieneś był odpocząć w chacie – odparł oburzony chłopiec. Świat zaczynał ciemnieć, a zło wychodzić ze zbliżającego się mroku. – Nim tam dotrzemy, będzie noc! – odparł oburzony jeszcze bardziej, ale tylko i wyłącznie dlatego, że bał się wychodzić o tej porze doby z domu. Teraz będzie musiał wracać do niego aż zza gór.
Wędrowiec nic nie powiedział. Oboje ruszyli dalej, przebijając się przez tony śniegu. Kiedy doszli do lasu, widać było jedynie kontury czarnych pniaków. Noc zakradła się niespodziewanie, a księżyc schował się za górami. Śnieg, choć biały, był równie mało widoczny co reszta. Jakaś klaustrofobiczna wizja lasu stojącego przed nimi niby orszak kosmatych bestii czyhających w ukryciu na swe ofiary spowodowała, że Tim chciał zabrać z powrotem wędrowca ze sobą. Kiedy spojrzał w lewo, okazało się, że wędrowca nie ma przy nim, a jest tuż przed lasem.
– Hej! Wędrowcze! – Tima nagle dopadł strach. Każda myśl nakierowała się na jedną drogę, prowadzącą wprost do katastrofy. – Nie zostawiaj mnie samego! Nie powiedziałeś mi jeszcze prawdy! – wykrzyczał błagalnym głosem, przykładając dłonie odziane w rękawiczki do ust. Echo głosu chłopca rozniosło się wśród gór, docierając do uszu każdego zwierzęcia znajdującego się w pobliżu.
– Chodź więc! – odparł wędrowiec, a jego głos dobył się znikąd, ukryty w mroku jak najgorsze zło. – Nie masz czego się bać, obiecuję!
Tim, nie oglądając się, ruszył po koleinach utorowanych przez silne nogi wędrowca. Nim znalazł się przy jego boku, usłyszał przeraźliwy skowyt rozdzierający każdą zalęgniętą wewnątrz nadzieję. Jesteśmy skazani na śmierć – pomyślał i ruszył jeszcze szybciej w stronę lasu. Kiedy jego oczy dopatrzyły wędrowca maszerującego przed siebie, podbiegł czym prędzej ku niemu.
– Bestia! – powiedział i zatrzymał się. Starał się oddychać powoli i miarowo, ale panika nie pozwalała mu zachować spokoju. – Słyszałeś ją? To ona!
– Słyszałem. To tylko skowyt, nie ma się czego bać.
– Chyba nie widziałeś tej bestii. Zatrzymaj się, ona cię rozszarpie!
Ale wędrowiec pewnie brnął przed siebie, a chłopiec tuż za nim. Bestia z głębi lasu wyła, a jej dziki skowyt rozchodził się w każdą stronę. Straszliwy dźwięk dochodzący do uszu chłopca wywlekał na wierzch wszystkie wspomnienia minionego dnia. Pełno krwi, bezsilności i cierpienia. Jeżeli odwróci się od wędrowca i wróci, zostanie sam, a wtedy szanse na ucieczkę będą naprawdę nikłe. Pchanie się we dwoje wprost w paszczę bestii także nie było żadnym rozwiązaniem. Wędrowiec musiałby być wróżbiarzem albo szamanem. Problem w tym, że wyglądał jedynie na przenikliwego mężczyznę z nożem w kieszeni. Powinni definitywnie zawrócić, ale wędrowiec pchał się na oślep przed siebie, brnął dumnie i pożądliwie, chcąc usłyszeć odpowiedź na pytanie. Dlaczego ta odpowiedź jest dla niego tak ważna? Na jakie pytanie szuka odpowiedzi? – to są pytania, na które powinien znać odpowiedź przed tym, zanim wszedł tutaj, do czarnego lasu.
Długi skowyt kolejny raz wdarł się do uszu chłopca. Był głośniejszy niż poprzednie.
– Zginiemy, wędrowcze. Zginiemy! – wyjąkał, wiedząc, że są już niedaleko chaty. Po kilku krokach wyłoniła się nawet zza drzew fioletowa mgiełka. Tim głośno przełknął ślinę. Trząsł się cały ze strachu.
– Powiedz mi raz jeszcze, co widziałeś tutaj w lesie, mały przyjacielu.
– Potwora! Bestię. Błagam, nie idźmy dalej. Umrzesz i nie uzyskasz swojej odpowiedzi.
– Powiedz mi, co widziałeś – rzekł ponownie wędrowiec, jakby był głuchy na słowa chłopca.
– Bestię. Czarną jak smoła. Potwora z koszmarów.
– Racja. Jesteś spostrzegawczy. Pamiętasz, co stało się z wystrzelonymi strzałami, prawda?
Pamiętał. Odpowiedział, że pamiętał. Ponowne wycie umocniło go w pamięci.
– Nie bój się skowytu! To tylko dźwięk.
– To głos bestii!
– Musisz być naprawdę przestraszony. W noc bestia się nie pokazuje. Znika wraz z zachodem słońca, a pojawia się ze wschodem. Tak żyją cieniostwory, bezlitosne bestie.
Chłopiec nie odpowiadał. Szli w stronę chaty, słuchali dochodzących nieopodal dźwięków.
– Jesteś pewny, że to cieniostwór? Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
– Jestem pewny. Cieniostwory to bestie, które może przywołać tylko szaman. Żyją tylko w dzień, więc nie martw się. Póki nie ma światła, jesteśmy bezpieczni. Jej skowyt ma cię tylko nastraszyć.
Wtedy wędrowca tchnęła pierwszy raz niepewność. Chciał powiedzieć chłopcu, że prawda wygląda inaczej. Cieniostwór pilnuje zaklętej chaty. Wędrowiec chciał, aby dowiedział się, kto tak naprawdę przywołał bestię i kto jest odpowiedzialny za całe zło, które dopadło osadę jak ostre szpony ogromnego potwora. Mówiąc prawdę, pozbawiłby jednocześnie Tima wszystkiego, zmieniłby oblicze chłopca, zrobiłby z niego wyuzdaną z uczuć lalkę. Kukłę, której sznurki przymocowane do kończyn trzymałby on. Mimo wszystko zobowiązany był do tego, aby to zrobić. Niewidzialna nić, obietnica, która doprowadziła oboje właśnie tutaj, nie mogła zostać przerwana przez kłamstwo.
Zatrzymał się więc i spojrzał na chłopca, który wpierw zwolnił krok, a później postawił stopy twardo na ośnieżonej ziemi. Spojrzał na niego okiem, pomyślał, że w tym okrutnym świecie mało jest chłopców tak bystrych i dobrych jak on. Nie zdążył otworzyć ust, by obarczyć Tima prawdą o lodzie, który skuł osadę, i o Skrzepolódzie. Nie zdążył zrobić nic, stał jedynie lekko przygarbiony, przytłoczony zmęczeniem, i wpatrywał się, jak jakiś niewidzialny pazur tnie ciało Tima tak szybko, że chłopiec nie zaznaje przed śmiercią żadnego bólu. Widzi, jak Tim umiera w braku świadomości, do samego końca żyjąc w kłamstwie. Widzi, jak jego łatwowierność i brak doświadczenia przedzielają dziecko w pionie, a potem obie części ciała padają, zanurzając się w śniegu jak zwłoki tonące na dnie jeziora. Czerwień zalewa niewidzialny pazur, moczy ubranie wędrowca, skrapla twarz, a wokół zaczyna unosić się metaliczny zapach, którego tak bardzo nienawidzi.
Prawą ręką szybko sięga do kieszeni po ostrze, a lewą po bandaż okrywający zamknięte oko. Myśli prędko o tym, jak ceklarz wyczuł, że jest przeklęty, a potem otwiera drugie oko i prawda znów ukazuje się w tym świecie kłamstw. Wyciąga ostrze noża i znów staje się tym, kim był, odkąd pamiętał. Znów widzi wokół wszystko, bo drugie słońce wzeszło dla jego wzroku. Czerń i biel, dobro i zło, dwa kolory uzupełniające się w jego ślepiu; bijąca moc, która pulsuje wewnątrz, nawet kiedy jest zamknięte. To właśnie musiał wyczuć szaman, podający się za ceklarza.
Mrok zamienił się w nieskazitelną biel, a niewidzialna bestia stała się jej kontrastem. Długie i ostre pazury cieniostwora, zbroczone krwią chłopca, gotowe były sięgnąć gardła wędrowca, rozszarpać ciało na drobne kawałki. Postać przypominająca wilka z nienaturalnie długimi rękoma i wygiętymi w tył nogami ruszyła ku niemu, a potem znów stało się to samo. Za każdym razem tak się dzieje – pomyślał wędrowiec. Kiedy rozpędzona bestia zamachnęła się i opuściła szpony jak gilotynę, wędrowiec, mimo zwałów śniegu, odskoczył zręcznie w bok, przeturlał się i znalazł się pod jej nogami.. Z kucek wyskoczył i ostrzem przejechał po jej udzie. Jedna rana, druga, trzecia – znów to samo, pomyślał, odskakując i unikając kolejnego ataku. Bestia pochyliła się, próbując kłami wielkimi jak konary drzew złapać wędrowca, przegryźć go, rozkruszyć kości i pożreć. Wędrowiec wzbił się, nożem przejechał po jej pysku i dźgnął kilka razy w okolice szyi. Wiedział, że zwykłe ostrze przeleciałoby przez cieniostwora niczym powietrze. Wiedział także, że rozpalone ostrze to było za mało, by powalić przyzwanego do tego świata potwora.
Wędrowiec biegł między drzewami, a śnieg opornie starał się spowolnić jego ruchy. Bestia, wściekła do granic możliwości, goniła za nim z równym trudem, co on uciekał. Zębami otworzył fiolkę przewieszoną przez szyję i wylał czerwoną ciecz na ostrze noża. Gdy zetknęła się ze stalą, zaczęła parować. Zatrzymał się i wstrzymał oddech. Para wzbiła się w powietrze i zniknęła, a wtedy pojawił cię cieniostwór i wściekle zaczął wymachiwać szponami. Wędrowiec nie zbliżył się ani nie pozwolił bestii podejść bliżej. Złapał nóż trzema palcami i robiąc głęboki zamach, rzucił w stronę bestii tak, że ostrze wbiło się w jedno ze ślepi. Nie był pewien, czy trucizna, którą wcisnęła mu jakaś kobieta na bazarze w Verdad, była prawdziwa, czy może była to jedynie zabarwiona ciecz. Gdy po chwili bestia padła na śnieg i z żałosnym rykiem zastygła w miejscu, wędrowiec w duchu podziękował kobiecie, że go nie okłamała (jakimś sposobem potrafiła ominąć jego oko). Przyzwany cieniostwór znów wrócił do świata pośredniego, z którego został przyzwany.
Dopiero kiedy wędrowiec podniósł nóż, poczuł, że jego ręka krwawi.
Niedobrze. W tym zimnie zamarznę.
*
Dawno nic nie odczuwał, ale dzisiejszej ponurej nocy także w jego sercu nie zagościł smutek. W ubranie Tima wytarł truciznę nałożoną na ostrze noża, a potem schował nóż do kieszeni. Dwie części ciała chłopca leżały bezwładnie na śniegu pośród rubinowej kałuży. Nieopodal leżał przemoknięty i zlodowaciały bandaż, ale wędrowiec postanowił go nie nakładać. Schował go do kieszeni płaszcza i Zamknął oko, które zasłonił grzywką. Pierwiastki, tworzące świat bez kłamstw, znów ulotniły się jak pyłek rozwiany przez wiatr i po raz kolejny zapanowała ciemność. A pośród ciemności unosiła się fioletowa mgiełka wokół pustelniczej chaty, do której się udał. Okazało się, że bariera nie była silna, a odpychająca moc zniknęła od razu, kiedy wędrowiec wykonał kilka gestów dłonią, wypowiadając kolejno kilka słów. Wszystkie spisane miał w książeczce, którą nosił przy sercu po wewnętrznej stronie płaszcza. Nie pamiętał, jak trafiła w jego ręce. Wszystko wokół było wielką niewiadomą.
Tak oto nieznajomy podróżnik otworzył drzwi do chaty, które zaskrzypiały donośnie, ukazując wnętrze oświetlone zimnym blaskiem siedzącego w środku Skrzepolóda. Słyszał wiele plotek o jego wyglądzie. Ludzie mówili, że z jego pleców wyrastają lodowe rogi, że ma trzy pary nóg i siedem par rąk, a na karku dwie głowy prowadzące wielką wojnę o władzę nad niebem. Mówili wiele rzeczy, ale Skrzepolód okazał się taki, jakiego wyobraził sobie wędrowiec. Potulny, lekko zagubiony starzec z długą i białą jak lód brodą. Jego spojrzenie ukryte było pod wielkim rondlem słomianego kapelusza. Poza tym odziany był jedynie w lśniącą szatę, która tworzyła wokół światło błękitne i równie magiczne. Płanetnik był starcem zmęczonym wieczną pracą i nie zareagował żywo, kiedy naprzeciw niemu wyszedł wędrowiec.
– Witaj, Skrzepolódzie. Płanetniku niosący ze sobą lód, skuwający nawet ludzkie serca.
Płanetnik zaśmiał się jak starzec. Pogodnie, jakby wędrowiec powiedział przyjemny dla ucha żart. Jakaś część wewnątrz niego poczuła pewnego rodzaju ulgę. W Verdad mówili także, że Skrzepolód potrafi pstryknięciem palca zamienić człowieka w kostkę lodu. W końcu ma zlodowaciałe serce i zimne myśli.
– Uwolniłeś mnie z tego przeklętego miejsca. I za to ci dziękuję, przybyszu. Nie wyglądasz mi jednak na pobliskiego osadnika.
– Nie jestem osadnikiem. Wszystkich osadników zabiła kilkuletnia zima.
– Przeklęty szaman. Najpierw udobrucha wódką, a potem zamyka w klatce. Dlaczego się dziwisz? I my, płanetnicy, mamy własne zachcianki. Czasami w przebraniu pokazujemy się ludziom. Pozwól, że spytam cię, nieznajomy. Czy krew na twoich dłoniach to krew szamana?
Wędrowiec nie odwracał spojrzenia od Skrzeoplóda. Rondel skrywał jego oczy i nie był do końca pewien, o czym płanetnik myśli.
– To krew chłopca. Oddał życie, by cię uwolnić i teraz spoczywa w pokoju. Szaman uciekł. Także dałem się otumanić wódką. Niestety nie mogłem zabić go w mieszkaniu. Tam także była bariera.
– To wyjaśnia, dlaczego przeżył tę zimę. Jeden niewłaściwy ruch i znalazłbyś się tutaj. Chcesz wiedzieć, co było w tej wódce? – spytał, a kąciki ust płanetnika podniosły się w górę w sztucznym uśmiechu.
– Nie wiem, co w niej było i nie chcę wiedzieć. Przyszedłem tutaj po odpowiedź na inne pytanie. Uwolniłem cię, zobowiązany więc jesteś na nie odpowiedzieć.
– Pozwoliłeś zbiec szamanowi i zabić chłopca. Szala strat na wadze końcowych rozrachunków jest cięższa od szali zysków, przybyszu. Niemniej jednak masz rację. Jestem ci winien przysługę.
W białym świetle spowijającym wnętrze mieszkania wędrowiec dłonią odsłonił grzywkę. Płanetnik uniósł twarz i spod słomianego kapelusza zalśniły lodowate ślepia czyste jak kryształy. Wędrowiec otworzył oko. Biel i czerń zawirowała, tworząc dwie bliźniacze łzy. Spojrzał nim na Skrzepolóda. Wpierw dostrzegł uśmiech na jego twarzy, tym razem szczery, a potem Skrzepolód zaczął śmiać się w głos, ale szybko się opanował.
– Powiedz mi, kim jestem – rozkazał wędrowiec, nie ukrywając w pytaniu chęci poznania prawdy. Nie miał już sił, by udawać niewzruszonego.
– Wszyscy tak kończą, wędrowcze z odległej krainy. Dlaczego jednakże przyszedłeś do mnie?
– Jesteś płanetnikiem. Byłeś we wszystkich miejscach. Nie ma rzeczy, której byś nie wiedział.
– Masz rację – odparł Skrzepolód, gładząc się po długiej, zlodowaciałej brodzie. – Masz rację – powtórzył w zamyśleniu. – Wiem, kim jesteś. Wiem, czego szukasz, skąd pochodzisz i dlaczego potrafiłeś mnie uwolnić spod oka szamana. Wiem także, gdzie idziesz i po kogo. A ty nie potrafisz odpowiedzieć na żadne z tych pytań, prawda? Nie masz pojęcia, dlaczego potrafisz posługiwać się tak zręcznie bronią i czarami. Nie wiesz, dlaczego twoje oko widzi to, co nie jest widoczne dla oczu zwykłych śmiertelników. Nie wiesz, dlaczego jesteś inny i dlaczego jesteś tak bardzo spostrzegawczy. Nie wiesz, dlaczego potrafisz odczytać wszystko z twarzy...
– Dość tego! Nie wiem. Nie mam pojęcia. Powiedz mi więc, kim jestem? Kim jestem naprawdę?
– Nie – odparł pokrótce. Wędrowiec milczał. – Nie mogę ci odpowiedzieć na to pytanie. Na żadne kolejne także. Nie takie jest twoje przeznaczenie, wędrowcze.
– Nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie. Odpowiedz mi, kim jestem! – krzyknął niepohamowanie.
Skrzepolód skrzywił twarz, a jego oczy błysnęły groźnie. Nawet najśmielszy bohater przestraszyłby się takiego spojrzenia, ale wędrowiec stał spokojnie. Stał i nie wiedział, dlaczego nie boi się groźnego Skrzepolóda.
– Nie zaprzeczaj moim słowom! Nie powiem ci, kim jesteś. Wolą przeznaczenia jest to, abyś dowiedział się sam – odparł i wstał. Znikąd w dłoni Skrzepolóda pojawiła biała laga, wielka jak on sam. Podparł się o nią i zbliżył do wędrowca, po czym rzekł półszeptem. – Ale mogę ci powiedzieć, gdzie możesz teraz się udać. Gdzie odnajdziesz swoje przeznaczenie.
Wędrowiec zamknął oko i zakrył grzywką, by zobaczyć Skrzepolóda w rzeczywistej postaci. Skrzepolód schylił się i wyszeptał do ucha wędrowcowi słówko, po czym wyprostował się i wyszedł z mieszkania. Las zapłonął martwym blaskiem, który dobywał się z ciała płanetnika. Uniósł rękę w stronę nieba, a z niego spłynęły białe sznury, które złapał pewnie w dłoń. Teraz mógł ruszyć w dalszą podróż razem z chmurami.
– Połóż się i odpocznij. Kominek masz już rozpalony, a łóżko zasłane. Wyrusz w pełni sił – powiedział i nie odwracając się, ruszył swoją drogą. Kiedy wędrowiec się odwrócił, ujrzał ogień w kominku i poczuł buchające, przyjemne ciepło. Nim udał się do łóżka, rozmyślał chwilę nad tym, czy jeszcze kiedyś się spotkają. Czy wtedy będzie wiedział kim jest i dokąd idzie.
*
Uwolnił się z bezkresnego mroku, otwierając oko. Zza okna chaty dobywały się promienie słońca wraz z głośnym i przyjemnym świergotem ptaków. Ogień w kominku zgasł, ale wewnątrz panowało ciepło. Usiadł na łóżku wypoczęty i spojrzał na okno przy zamkniętych drzwiach. Chatę otaczały drzewa z zielonymi koronami i krzewy obrastające konary. Nie myślał o tym ile spał, po prostu wstał i wyszedł przez drzwi. Idąc, mimo zakorzenionej gdzieś w sercu znieczulicy, zastanowił się, czy osadnicy byliby zadowoleni z odejścia Skrzepolóda.
Droga serca
Każda kolejna powieść wchodząca w skład „Uczta Wyobraźni" elektryzuje fanów tego jednego z najlepszych i najbardziej oryginalnych cykli, jakie obecnie ukazują się na naszym rynku. Jej najnowszą odsłoną jest „Droga serca" autorstwa brytyjskiego pisarza M. Johna Harrisona, znanego w Polsce przede wszystkim dzięki powieściom „Światło" oraz zbiorowi „Viriconium".
Przed laty troje studentów Cambridge odprawiło tajemniczy rytuał, w którego wypełnieniu pomógł im niejaki Yaxley, ekscentryczny mężczyzna podający się za maga. Wkrótce potem dwoje z nich pobiera się, a trzeci – będący narratorem tej historii – przypatruje się z boku ich życiu, pozostając w bliskich relacjach z obojgiem. Mijają kolejne lata, związek Pam i Lucasa nie wytrzymuje próby czasu, lecz mimo rozwodu nadal pozostają sobie bliscy. Mimo że żadne z nich nie pamięta już, co dokładnie uczynili pod wpływem Yaxleya, który swoją drogą niczym złe licho pojawia się co pewien czas na horyzoncie, nie ulega wątpliwości, że wydarzenie to zmieniło ich życie na zawsze. Choć bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że zostali naznaczeni, każdego targa wewnętrzny niepokój i wizje, które zdają się być równie realne, co niepokojące.
Znaczną część powieści zajmuje również alternatywna historia stworzonego przez Pam i Lucasa państwa leżącego gdzieś w centrum Europy, tytułowego Serca, przez bohaterów zwanego mianem Coeur. Jej zgłębianie i odkrywanie nadaje życiu Lucasa i Pam nowego sensu, a wraz z rozwojem choroby tej ostatniej, nabiera nowego wymiaru i znaczenia.
Harrison prawie niczego nie mówi wprost, czytelnik do samego końca nie ma możliwości zaspokojenia swojej ciekawości i dowiedzenia się, co naprawdę wydarzyło się przed laty, na czym polegał tajemniczy rytuał, ani co dokładnie działo się z jego uczestnikami przez te wszystkie lata. Snujący opowieść narrator nie trzyma się zbyt szczegółowo zasad chronologii, często uciekając w retrospekcje, choć trzeba przyznać, że główna oś współczesnych wydarzeń jest opowiedziana w miarę spójnie. Wyznacza ją bowiem postępująca choroba Pam, która także zdaje się do pewnego stopnia konsekwencją dawnych wydarzeń.
Książka liczy zaledwie dwieście stron, ale jej lektura wymaga skupienia i uwagi, co sprawia, że raczej niemożliwym jest przeczytanie jej przy jednym podejściu. Osoby szukające wartkiej akcji mogę poczuć się zawiedzeni, zwłaszcza że opis na okładce sugeruje nieco inny rodzaj powieści. Atmosfera w „Drodze serca" jest wprawdzie niepokojąca i tajemnicza, ale jednocześnie nieco senna, nostalgiczna. Fabuła wypełniona jest niedopowiedzeniami, rzucanymi gdzieś mimochodem aluzjami, których jest jednak zbyt niewiele, by można stworzyć z nich pełny obraz sytuacji.
Trudno jest przyporządkować „Drogę serca" do jednego gatunku, czy nawet zwięźle oddać jej główny przekaz. Prawdopodobnie każdy czytelnik zinterpretuje ją w odmienny sposób. Dla mnie jest przede wszystkim opowieścią o miłości, prawdziwej, ale trudnej i skazanej na porażkę, a fantastyczna, momentami oniryczna otoczka stanowi jedynie jej tło.
Robert Cichowlas & Kazimierz Kyrcz Jr - Samowar
– To prawda, zabiłem wielu ludzi.
– Kim byli?
– Nie wiem. Kiedyś dosyć często się nad tym zastanawiałem, ale teraz nie mam już na to czasu ani ochoty. Wie pan, emerytura, działka, trzeba coś posiać, podlać, wyrwać chwasty…
– Ilu ich było?
– Moment, niech policzę… Dwanaście. Nie, trzynaście.
– W jaki sposób pan ich zabił?
– Jestem… znaczy się byłem maszynistą.
– Czyli samobójcy?
– Tak. Wszyscy oprócz jednego mężczyzny. Mógł mieć dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata. Został popchnięty na tory i nie zdążył uciec. To było zabójstwo.
– Jak do tego doszło?
– Nie wiem. Ten facet zginął na miejscu. Nie ma o czym gadać, przynajmniej ja nie mam nic więcej do powiedzenia.
– Jest ktoś, kto chciał pożegnać się w życiem pod kołami pańskiego pociągu, ale mu się nie udało, bo przeżył wypadek?
– Tak.
– Kto to taki?
– Mój syn. Stracił obie nogi i ręce.
– Wie pan, że takich ludzi w Rosji nazywa się samowarami?
– Doprawdy?
– Co… pan… robi? Proszę… Nie chciałem pana obrazić…
– Samowarami?
– Proszę, proszę, odłożyć tę szablę… Nieeee…
– Sam jesteś samowarem, palancie!