kwiecień 20, 2025

×

Ostrzeżenie

JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 1942.

Rezultaty wyszukiwania dla: czasu

środa, 17 sierpień 2016 23:15

Hayden War: Narodziny Walkirii.

Kontynuacja cyklu Hayden War, który nie zachwyca może poziomem, ale pozwala na szybką i bezrefleksyjną rozrywkę.

„Narodziny Walkirii” to drugi tom serii Hayden War wydawanej przez Drageus Publishing House. O pierwszym tomie pisałam tutaj, że jest to klasyczna militarna fantastyka w realiach space opery i jeśli chodzi o tom drugi, nic pod tym względem się nie zmienia, a „Narodziny Walkirii”, to po prostu bezpośrednia kontynuacja wydarzeń z tomu pierwszego.

Sorilla Aida opuszcza planetę, na której z zaangażowaniem szkoliła tubylców i tworzyła oddziały partyzanckie. Wojna z obcymi przyjmuje nowe oblicze, gdy do gry wkracza Task Force Pięć, zwane potocznie Walkirią, a także, gdy na Haydenie pojawiają się doborowe jednostki wojskowe obcych. Siły lądowe pozostawione na Haydenie wraz z lokalną partyzantką wpadają w kłopoty, gdy przybysze okazują się świetnie wyszkolonymi oddziałami Strażników. Sorilla Aida przechodzi rekonwalescencję po aktualizowaniu wojskowych implantów. Czy zdąży pomóc swoim przyjaciołom z Haydena, zanim wróg przejmie absolutną kontrolę nad światem?

„Narodziny Walkirii” są bezpośrednią kontynuacją wydarzeń z pierwszego tomu. Trzeba przyznać, że Evan Currie utrzymał ten sam, choć nadal niezbyt wysoki, poziom. W powieści utrzymany został klimat fantastyki militarnej, nawet bardziej niż w pierwszym tomie, i choć autor wielokrotnie robi krótkie, a w porównaniu z Weberem, nawet króciuteńkie, wykłady na temat charakterystyki poszczególnych typów wojsk, to jest ich na tyle mało, że nie zdążą zirytować. Niestety większą część powieści stanowi jakby prolog do właściwej akcji, który ukazuje przygotowania sił Sojuszu do stawienia czoła zagrożeniu, które niosą ze sobą obcy. Prawdziwa akcja zawiązuje się dopiero po 60% książki i jak już się ją naprawdę dobrze czyta, to równie szybko się kończy. Ciekawym akcentem jest wprowadzenie nowego typu obcych, którzy są odpowiednikami Wojsk Specjalnych, a także ukazanie całego konfliktu z ich punktu widzenia.

„Narodziny Walkirii” nadal pozostają lekką, nie pozbawioną słabych fragmentów powieścią na tzw. jeden wieczór. Niezaprzeczalnymi atutami książki jest może wolniejsza niż w pierwszym tomie akcja, ale nadal wciągająca i wartka, a także nieskomplikowana fabuła pozwalająca czytać książkę w każdych warunkach. Niestety sporą wadą jest jednowymiarowość postaci, w szczególności głównej bohaterki, przewidywalność wydarzeń, a także nierówne tempo akcji. Jednak pomimo wielu wad, nadal planuję przygodę z sierżant Aidą, ciekawi mnie dokąd zmierza ta wojna, a że poszczególne tomy są napisane zwięźle, nie żal mi czasu na ten bezrefleksyjny relaks.

Dział: Książki
poniedziałek, 15 sierpień 2016 15:06

Konkurs - "S.Q.U.A.T. Eksperyment"

Od czasu Rozbłysku rodzaj ludzki robił co mógł, żeby przetrwać. Jednak w świecie pełnym amatorów zabawy w wojnę największym wrogiem wciąż pozostaje drugi człowiek – szczególnie ten lepiej uzbrojony i bardziej brutalny. Jak w łańcuchu pokarmowym, silniejszy wygrywa.

Dział: Zakończone
czwartek, 11 listopad 2010 11:22

Sztejer

Conan z Cymerii. Wiedźmin Geralt. Zbój Twardokęsek. Oto kanoniczny przykład twardych sukinkotów, dla których miecz jest podstawowym narzędziem zdolnym rozwiązać wszelkie problemy. Każdy z nich kieruje się własnym poczuciem sprawiedliwości, ten i ów nawet stosuje wymyślony przez siebie kodeks zachowania, ale fakt faktem, że wolą oni supeł przeciąć, niż się biedzić nad rozwiązaniem go. Prości herosi – proste metody.

Bo jeśli jest się najemnikiem, zbójem, czy zabójcą demonów, nie ma czasu na myślenie, zastanawianie się, polemizowanie z przeciwnikiem. Tutaj siła argumentu pada na kolana przed argumentem siły. Do owego zacnego grona rębajłów dołączył właśnie nowy członek. Vincent Sztejer. Czy za lat kilka, lub kilkanaście, każdego nowego literackiego twardego sukinkota będzie się porównywać do Sztejera, tak jak teraz do Conana czy Geralta z Rivii? Czas pokaże. Uważam, że Vincent ma szanse stać się kanonem rębajły, jednak musi zostać spełniony jeden warunek – jego przygody nie mogą się ograniczyć do tej jednej opowieści.

Robert Foryś w dwóch opowiadaniach przedstawił świat, w którym jest miejsce dla kogoś właśnie takiego jak Sztejer, osoby bezkompromisowej, twardej, kiedy trzeba okrutnej i bezwzględnej. Świat post-apokaliptyczny, rodzimy, ale już zupełnie inny niż ten, do którego przywykliśmy. Miejsce, w którym wojna ostateczna doprowadziła do degeneracji gatunku ludzkiego oraz do wszechobecnych mutacji. Pojawiają się znane nazwy, jak ghul, wampirzyca, wodnik czy strzyga, ale na tym się kończy podobieństwo – na nazwach. W rzeczywistości są to istoty poddane długotrwałym deformacjom, o które nie trudno w świecie zniszczonym przez atom. Degeneracja jest w tej opowieści wszechobecna, zwyrodnieniu uległy nie tylko istoty żywe, ale również stosunki międzyludzkie. Religia jedynie z wierzchu przypomina katolicką, w istocie jest jej całkowitym zaprzeczeniem, a jej kapłani to mroczna, wpływowa mafia, którą można traktować na równi z kilkoma innymi gangami mającymi wpływ na życie głównego bohatera. Kazirodztwo i niewolnictwo dopełniają jedynie miary zepsucia, jakiemu uległo człowieczeństwo. Bohater bez miecza i bez wiedzy jak go użyć przy byle okazji, czy nawet bez niej, byłby w tym świecie wręcz nie na miejscu.

Dokładnie taki sam jak Vincent Sztejer, czyli szorstki i wulgarny, jest język opowieści. Czerpie z najniższych ludzkich instynktów, gdzie liczy się pełny brzuch i seksualne zaspokojenie. Nie jest to opowieść dla grzecznych panienek o rozkosznym emo-wampirku uwodzącym nastolatki. Nie jest to opowieść dla subtelnych młodzieńców, przeżywających liryczne cierpienia. To książka, w której o grube słowo można się potknąć niemal na każdej stronie, a główny bohater w chwilach wolnych od szlachtowania mutantów i przeciwników po mieczu i obrzynie, odreagowuje stres dnia codziennego, zaspokajając swe przeogromne libido. Komu nie w smak tak dosadnie ujęta historia, nie powinien sięgać po tę książkę. Tylko, że żyjemy przecież w czasach, w których każdy aspekt życia został poddany brutalnej wiwisekcji, w której dzielenie włosa na czworo to niemalże jedenaste przykazanie i uciekanie od tego jest zwyczajnym oszukiwaniem się. Opowieść, zwłaszcza fantastyczna taka właśnie powinna być – dosłowna. Mogę mówić jedynie za siebie, więc powiem: Przeczytałem powieść Roberta Forysia z niekłamaną przyjemnością, a czas spędzony przy lekturze nie był czasem straconym. Każdy, kto uronił choć jedną łzę za Geraltem z Rivii, niech sięgnie po „Sztejera” – w Vincencie odnajdzie całkiem sporo z wiedźmina.

Dział: Książki

Jak głosi tylna okładka w tej pozycji możemy znaleźć ponad 150 opisów istot obcych ras i gatunków galaktyki Gwiezdnych Wojen. Książka została wydana w roku 1999, a więc wtedy, gdy na dużych ekranach pojawił się I epizod nowej trylogii - „Mroczne widmo”. Do tego czasu ukazało się wiele książek, komiksów i oczywiście stara trylogia. Niemała bibliografia mówi nam, że autorka informacji nie wyssała z palca i odrobiła pracę domową.

Na pierwszych stronach podane są informacje odnośnie zasad zapisu. Opisy istot zawierają klasyfikację stopnia inteligencji (inteligentne, półinteligentne i nieinteligentne), wymiary przeciętnego dorosłego osobnika (podane w metrach), planetę macierzystą oraz inne wiadomości (wygląd, pochodzenie, tryb życia i ważniejsze cechy charakteru). Poszczególne rasy są dobrze opisane, możemy znaleźć wiele ciekawych informacji. Niektóre gatunki są przedstawione bardziej, inne mniej - przeciętnie jest to jedna strona. Dodatkowo znalazły się tam anegdoty ze zbioru antropologa Mammona Hoole’a i komentarze reprezentantów społeczności galaktyki Gwiezdnych Wojen.

Następnie możemy znaleźć skróconą chronologię wydarzeń z historii ras obcych istot, co jest dobrym pomysłem, ponieważ Star Wars, to naprawdę wiele lat, w których sporo się działo.

Co do dodatkowych komentarzy antropologa i innych mieszkańców galaktyki mam mieszane uczucia. Autorka miała wyobraźnię pisząc wypowiedzi znanych przedstawicieli danych ras lub postaci, które zetknęły się z daną istotą. Jednak myślę, że Boba Fett miał ważniejsze sprawy niż opowiadanie o Assemblerach. Najsłynniejszy łowca nagród chyba nie udzielał wywiadów, nawet za 10 tys. kredytów. Chociaż komentarze mnie rozbawiały lub były przydatne.

Ilustracje uważam za dobre, chociaż mogłyby być bardziej wyraźniejsze. Początkowo zraziło mnie, że są jedynie czarno-białe, lecz to nadaje książce naukowy wygląd. Zapewne koncepcją było stworzenie encyklopedii o lekkim zabarwieniu humorystycznym i tego się trzymano. Wizerunki istot spod ołówka R.K. Posta pomagają nam wyobrazić sobie dane rasy, które ukazane są w różnych pozach i sytuacjach, co sprawia, że pozycja nie jest nudną książką dla naukowców.

Pod koniec przewodnika mamy kilka dodatków. Pierwszym z nich to zasady zalecanej wymowy. Autorka zadbała o to żebyśmy dobrze wymawiali nazwy poszczególnych ras - duży plus. Następnie możemy znaleźć 25 krótkich opisów innych ważniejszych stworzeń, w które nie zagłębiano się wcześniej. Informacje są zawarte w takim samym schemacie jak poprzednio. Trzecim dodatkiem jest wykaz planet i ras istot, które je zamieszkują. Możemy przeczytać, co żyje na Malastare lub Tatooine.

Uważam, że „Ilustrowany przewodnik po rasach obcych istot wszechświata Gwiezdnych Wojen” (nazwa mogłaby być krótsza) jest warty polecenia i mimo, iż jest obecnie trudno dostępny na rynku, to warto o niego zawalczyć. Prawdziwy fan Star Wars, który zamiast monitora lubi mieć przed sobą papier powinien mieć tę pozycję na półce.

Dział: Książki
poniedziałek, 01 lipiec 2013 07:43

Jad

„(...) przed światem zakładamy różne maski i nigdy nie pokazujemy swojej prawdziwej twarzy."*

Wiedziesz spokojne życie, masz mamę - trochę inną niż pozostałe matki, ale co z tego? Masz przyjaciółki, właśnie się zakochałaś, w szkole też nie pojawiają się najmniejsze problemy. Wszystko jest tak, jak powinno, ale do czasu. Bo może się okazać, że zjawi się ktoś, kto będzie chciał ci to odebrać, krok po kroku, patrząc jak się miotasz i cierpisz. I będzie czerpał z tego wielką radość.

Katy jest właśnie taką dziewczyną. Gdy wszystko zaczyna się układać, w życiu szesnastolatki pojawia tajemnicza Genevieve, łudząco podobna do bohaterki. Ich przypadkowe spotkanie przemienia życie Katy w koszmar. Nowa dziewczyna zapowiada szesnastolatce, że zrobi wszystko, by odebrać jej życie - przyjaciół, chłopaka, a nawet sympatię nauczycieli. Szybko okazuje się, że nie są to tylko puste słowa i Gen sprawia, że życie bohaterki zmienia się na gorsze, a ona nie wie początkowo, jak sobie z tym poradzić. Jednak do czasu, bowiem wraz z przyjacielem z dzieciństwa rozpoczyna śledztwo, którego wyniki przechodzą jej najśmielsze oczekiwania. Kim jest tajemnicza Genevieve i czemu obrała sobie za cel właśnie Katy? Co takiego odkryła nastolatka w trakcie poszukiwań?

Już dawno nie miałam okazji czytać żadnego thrillera psychologicznego, dlatego bardzo chętnie sięgnęłam po „Jad" Hayes. Ten gatunek literacki cechuje się głównie dziwnymi i trudnymi do wyjaśnienia wydarzeniami oraz wgłębieniem w zawiłą ludzką psychikę, zarówno ofiary, jak i napastnika. Dziwne, czasem straszne, nie do przyjęcia wydarzenia. Czy „Jad" sprostał moim oczekiwaniom?

Muszę przyznać, że S. B. Hayes miała bardzo ciekawy pomysł na fabułę książki. Tajemnica, która ciągnie się przez całą opowieść, odkrywana kawałek po kawałku, jest największym jej atutem. I choć w połowie tej historii mogłam się już domyśleć, kim są dla siebie te dwie dziewczyny, to nadal nie rozgryzłam, czemu stało się tak, a nie inaczej. Ciekawym posunięciem było według mnie wodzenie czytelnika za nos w związku z dziwnymi sytuacjami, które aż się proszą o powiązane z magicznymi umiejętnościami. Autorka nie podaje wyjaśnień na tacy, tylko wymaga, byśmy sami doszli do właściwych wniosków. Fabuła jest przemyślana, akcja powieści toczy się dość szybko, a postaci nie są szablonowe. S. B. Hayes próbuje pokazać, co może się stać, gdy ktoś podejmuje decyzje pochopnie i pod wpływem chwili oraz ilu ludzi może przez to ucierpieć.

Dużym plusem było opisanie relacji między Katy a Genevieve, przedstawienie ich psychiki oraz motywów postępowania. Ciekawiła mnie postać tej drugiej dziewczyny, jej tajemnicza aura i to coś, co miała w sobie - przez chwilę naprawdę byłam gotowa uwierzyć, że nie jest zwykłym człowiekiem. Z kolei główna bohaterka nie wzbudzała we mnie jakichś głębszych emocji. Było widać jej przemianę w biegu wydarzeń, ale czasami jej zachowanie było bardzo irytujące. Ogólnie widać, że autorka starała się przy tworzeniu postaci, szczególnie tych grających pierwsze skrzypce.

Jeśli mam być szczera, mimo zalet książka nie wzbudziła we mnie żadnych wielkich emocji. Odkładałam ją bez żalu, gdy musiałam, a wracałam do czytania, bo nie lubię porzucać rozpoczętych powieści. Nie mogłam wczuć się w sytuacje bohaterów i jakoś szczególnie nie przejmowałam się tym, co akurat się dzieje. Przez większą część książki czytałam, aby przeczytać. Fakt, ciekawiło mnie to, czy moje podejrzenia co do rozwiązania sprawy były słuszne i jak autorka zamierza to zakończyć. Okazało się, że miałam rację, ale mimo wszystko samo zakończenie zaskoczyło mnie i to bardzo, bo takiego obrotu sprawy się nie spodziewałam. Jednak, jak widać, ciekawa fabuła i w miarę dynamiczna akcja to nie wszystko, by stworzyć coś naprawdę dobrego. Zabrakło mi tu emocji i strasznie drażnił mnie styl pisania Hayes, który momentami był sztuczny, a nawet trochę i dziecinny.

Książka jest dobra pod wieloma względami, ale do mnie niestety nie do końca trafiła. Co nie znaczy, że w przypadku innych czytelników będzie tak samo. Jest skierowana do młodszego grona czytelników i to, co mi wydaje się być mankamentem dla innych może okazać się plusem. Ogólnie mówiąc uważam iż „Jad" mimo wielu niedociągnięć spodoba się niejednemu nastolatkowi, ale liczę też na to, że kolejna książka autorki będzie o wiele lepsza.

*str. 394

Dział: Książki
piątek, 06 kwiecień 2012 07:40

Lot Nocnych Jastrzębi

"Lot Nocnych Jastrzębi" to najnowsza powieść Raymonda E. Feista, będąca jednocześnie pierwszym tomem kolejnego cyklu pt. "Saga wojny mroku". Akcja powieści rozgrywa się w znanym nam już z cyklu "Imperium" uniwersum Kelewanu i Midkemii, tym razem jednak w większości w drugiej z krain. Zdarzenia opisane w "Locie..." mają miejsce wiele lat po wydarzeniach "Władczyni Imperium".

Oto z nocnego koszmaru budzi się Pug, którego poznaliśmy już w czasach Mary Acoma. Pug nie jest już jednak młodym adeptem - jest starym, doświadczonym magiem, więc wizję zagrażającej Midkemii inwazji z innego świata bierze jak najbardziej poważnie. Pug musi przygotować do wojny cały midkemijski świat, co wiąże się również z koniecznością dopilnowania, by do czasu inwazji władza w midkemijskich krainach spoczęła w odpowiednich rękach. Pug przewodzi tajemniczej organizacji zwanej Konklawe Cieni. Wraz z przyjaciółmi i współpracownikami ze stowarzyszenia musi udaremnić spisek, w który zamieszany jest klan zabójców - śmiertelnie niebezpiecznych Nocnych Jastrzębi, wytropić wroga z dawnych czasów i dowiedzieć się, jak opanować ukryte na Midkemii tysiące lat temu i na pewno związane ze zbliżającą się inwazją zabójcze artefakty - Talnoye. W sam środek tych wydarzeń trafiają Tad i Zane - przybrani bracia z dalekiego miasta Stardock. Bardzo młodych i bardzo naiwnych, nieprzyuczonych do żadnego zawodu chłopców bierze pod swoje skrzydła kochanek ich matki - Caleb. Ich wspólna podróż komplikuje się na skutek nieprzewidzianych wydarzeń, które sprawiają, że chłopcy będą musieli wziąć udział w bardzo niebezpiecznej misji.

Akcja powieści rozkręca się bardzo wolno. Autor nie szczędzi nam informacji na temat niemal każdego z bohaterów. Niestety przywołuje często minione zdarzenia, o których czytelnik na podstawie tych wzmianek ma raczej mgliste pojęcie. Przez cały czas ma się wrażenie, że książce przydałby się solidny "prequel". Nie należy jednak zapominać, że to dopiero pierwsza część opowieści. Niektore wątki dopiero się rozpoczynają.

Zdecydowanie na plus liczę wątek szpiegowski. Pug jest tu niczym M z filmów o Jamesie Bondzie, choć jego uczestnictwo w akcji jest nieco bardziej rozbudowane. Jest on doświadczonym weteranem wielu wojen i potyczek, w przeszłości poniósł na rzecz zwycięstw kilka bolesnych osobistych ofiar. Jego organizacja jest dość tajemnicza - posiada rozbudowaną siatkę licznych agentów, natomiast nie wiadomo skąd czerpie inspirację i środki do działania. Jednego z przyjaciół Puga - Nakora porównałabym do Q - choć jego mocną stroną nie są gadżety dla agenta 007. Niepozorny Nakor jest badaczem, filozofem i myślicielem oraz, zdaniem Puga, jednym z najniebezpieczniejszych magów świata, choć sam siebie nazywa szulerem, a swą magię "kilkoma sztuczkami". Rolę Bonda podzieliłabym w powieści między dwóch synów Puga - aroganckiego maga Magnusa i zupełnie pozbawionego magicznych talentów łowcę, Caleba. To właśnie życiowe wybory tego drugiego włączają do akcji dwóch zupełnie zielonych młodzików, którzy będą musieli w szybkim tempie wiele się nauczyć by w ogóle przeżyć.

Powieść mogę z czystym sumieniem polecić wszystkim fanom fantasy, choć jak wcześniej napisałam akcja rozkręca się powoli. "Lot Nocnych Jastrzębi" jest jednak dobrą zapowiedzią dalszego ciągu sagi. Z niecierpliwością czekam na kolejny tom.

Dział: Książki
niedziela, 11 listopad 2012 14:29

Niewidzialni. Czarownica z Dark Falls

Pierwszy tom nowej serii dla dzieci i młodzieży, pt. „Niewidzialni", zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, dlatego z dużą chęcią i dość wysokimi oczekiwaniami sięgnęłam po drugą część. Często zdarza się, że udany początek danego cyklu nie gwarantuje równie satysfakcjonującej kontynuacji. W tym jednak przypadku czekało mnie spore zaskoczenie: „Czarownica z Dark Falls" nie jest równie dobra jak „Tajemnica Misty Bay" – jest znacznie lepsza!

Od wydarzeń opisanych w pierwszym tomie minęło kilka miesięcy. Od tego czasu Douglas nie widział ani Crystal, ani Petera, którzy pozostali w Misty Bay. Dlatego też chętnie korzysta z zaproszenia dziewczynki, by w trójkę spędzili przerwę wielkanocną w niewielkim miasteczku Dark Falls, do którego Crystal wybiera się razem ze swoimi opiekunami - wujkiem Kenem i ciocią Hettie. Gdy chłopcy docierają na miejsce, okazuje się, że dziewczynka zniknęła. Z pozostawionych przez nią wiadomości wynika, że starała się na własną rękę rozwiązać tajemnicę miejscowej legendy o osiemnastowiecznej czarownicy Maryann. Douglas i Peter postanawiają odnaleźć przyjaciółkę, ponieważ policja zdaje się bezradna. By tego dokonać, będą musieli wykazać się nie tylko sprytem i inteligencją, ale także dużą odwagą, bowiem przyjdzie im zmierzyć się z naprawdę groźnym przeciwnikiem.

Choć książka skierowana jest przede wszystkim do młodych czytelników w wieku 10+, jej fabuła wciągnęła mnie już niemal od pierwszych stron. Intrygująca legenda, której kolejne fragmenty poznajemy aż do ostatnich rozdziałów powieści, nie ma w sobie nic z infantylności niektórych opowiastek dla dzieci. Wręcz przeciwnie, świetnie obrazuje prawdziwe ludzkie zachowania. Nie brak w niej także sporej dawki grozy. W znacznej części książkę można potraktować jako mieszankę powieści przygodowej i horroru. I muszę przyznać, że jest to kombinacja naprawdę udana. Autorowi udało się także bardzo dobrze stopniować napięcie oraz umiejętnie dawkować czytelnikowi kolejne informacje prowadzące do rozwikłania zagadki. Niemal do ostatnich stron nie wiadomo, gdzie tkwi klucz do jej rozwiązania oraz odkrycia, co naprawdę wydarzyło się w Dark Falls ponad dwieście lat wcześniej.

W przeciwieństwie do „Tajemnicy Misty Bay", która była raczej lekką lekturą, drugi tom „Niewidzialnych" porusza istotny, zwłaszcza dla młodych ludzi, problem, jakim jest brak prawdziwego porozumienia w rodzinie. Douglas reprezentuje dzieci wychowane przez jednego z rodziców, w dodatku często zmieniającego pracę, co wiąże się z częstymi przeprowadzkami. Chłopiec nigdzie nie może się zaaklimatyzować ani nawiązać prawdziwych przyjaźni. Nieustanny brak obecności ojca, który całe dnie spędza w pracy, odbija się w widoczny sposób na jego zachowaniu i stanie emocjonalnym. Z kolei Peter stanowi przykład dziecka nadopiekuńczych rodziców, którzy nie tylko starają się kontrolować każdy aspekt jego życia, ale także nieustannie stawiają mu trudne do zrealizowania wymagania. Jednocześnie w każdej z tych rodzin brakuje prawdziwych, szczerych rozmów, a bohaterowie i ich rodzice dopiero w sytuacji kryzysowej zdają sobie sprawę z popełnionych przez siebie błędów.

Dużą zaletą książki jest niezależność fabularna kolejnych tomów. Choć łączą je ci sami bohaterowie, nie trzeba koniecznie znać wydarzeń opisanych w pierwszej części, by sięgnąć po drugą. Jest ona niezależną i zamkniętą historią. Równie dobrze można więc zacząć przygodę z „Niewidzialnymi" od lektury „Czarownicy...", zwłaszcza, że stoi ona na wyższym poziomie niż jej poprzedniczka.

„Czarownica z Dark Falls" to świetna lektura nie tylko dla młodych czytelników. Stanowi przemyślaną i bardzo dobrze napisaną mieszankę niezwykłej przygody doprawionej elementami fantastyki i grozy. Jednocześnie zawiera wyraźne przesłanie, że w rodzinie i wśród przyjaciół najważniejsze jest zrozumienie drugiej osoby i szczera rozmowa. Warto, by przypomnieli sobie o tym nie tylko nastoletni czytelnicy, ale także ich rodzice. Serdecznie polecam!

Dział: Książki
czwartek, 11 sierpień 2011 14:04

Bazyliszek

Zastanawialiście się kiedyś, co można by zrobić dla postępu w nauce? Na przykład gdybyście mieli wynaleźć nowy wspaniały lek lub jakąś nowatorską metodę leczenia chorób do tej pory nieuleczalnych? Do czego byście się posunęli? Co bylibyście w stanie poświęcić? Albo raczej kogo?

"Bazyliszek" to druga książka Grahama Mastertona, jaką czytałem. Pierwszą z nich była "Piąta czarownica". Ogólnie rzecz biorąc autor ten słynie z pisania horrorów, jest wręcz można by powiedzieć, wyrocznią horroru.

Książka, o której dzisiaj piszę, opowiada historię dwóch naukowców, marzycieli. Pierwszy z nich jest biologiem. Od lat pracuje nad stworzeniem mitycznego potwora, hybrydy lwa i orła, czyli gryfa. Nie chce jednak wystawić go w cyrku i nie tworzy go dla satysfakcji. Jego celem jest wykorzystanie tego stwora do leczenia różnych ciężkich chorób. Kiedy jednak już prawie mu się udaje, w ostatnim momencie okazuje się, że czegoś jeszcze brakuje. Nie wiadomo jednak czego. Jego twory gniją, rozkładają się jeszcze przed narodzinami.

Zupełnie podobne zajęcie wypełnia życie drugiego z bohaterów. On też próbuje powołać do życia mitycznego stwora, a konkretnie bazyliszka. I jemu, w przeciwieństwie do jego kolegi po fachu, udaje się tego dokonać. Powołany do życia stwór potrzebuje jednak jedzenia, a kiedy okazuje się, że żywi się ludzka energia życiową, nasz bohater postanawia umieścić potwora w domu spokojnej starości.

Nie będę opowiadał dalej, jeśli zechcecie przeczytać, będziecie wiedzieli, jakie jest zakończenie.

Przede wszystkim muszę przyznać, że historia brzmi ciekawie, choć nie wydaje mi się, żeby autor miał na celu wzbudzić w nas jakieś wątpliwości natury moralnej. Książka z każda kolejną stroną staje się coraz bardziej straszna i to aż z dwóch powodów. Po pierwsze napięcie budowane jest z każdą kolejna stroną. Po drugie język, jakim jest pisana, również jest straszny.

Tak, dobrze widzicie...

Nie wiem, czy jest to wina autora, czy tłumacza, ale zdania są strasznie krótkie. Wygląda to momentami jak pisane przez uczennicę gimnazjum opowiadanie yaoi, a wierzcie mi, zdarzyło mi się czytać niejedno. Przez to książkę czyta się trochę dziwnie. Plusem jednak jest to, że można nawet nie zauważyć, że książka się już skończyła. Po prostu odkładamy, bo szybko się czytało, ale też nic specjalnie nie zapamiętujemy. Bo nie poświęciliśmy jej zbyt dużo czasu.

Nie za bardzo lubię, kiedy w horrorze wszystko dobrze się kończy, nikt ważny dla opowiadania, a przynajmniej po stronie "tych dobrych" nie ginie. No bo skoro to ma być straszna książka, to wypadałoby, żeby ktoś zginął, prawda?

Jako ciekawostkę dodam, że w pewnym momencie akcja przenosi się do Krakowa. Stąd pewien plus dla autora za promocję naszego kraju. Ale i tu ponarzekam. Autor przedstawił Polaków, jako takie stereotypowe postacie, które na powitanie "misiują" do upadłego i każdemu koniecznie wpychają bigos. Nie wiem, czy autor był kiedyś w Polsce, wiem, że będzie w tym roku i mam nadzieję, że dadzą mu do jedzenia coś innego :)

Podsumowując, książka nie wypada najlepiej. Co prawda szybko się czyta, ale jest jakby niedopracowana. Historia też nie jest specjalnie porywająca. Maksymalna ocena z mojej strony to 4 na 10.

Dział: Książki
niedziela, 04 listopad 2012 11:55

Trzeci brzeg Styksu

1892 rok, Łódź. Tym fabrycznym miastem wstrząsa porwanie syna jednego z bogatszych mieszkańców. Zdesperowani rodzice wynajmują prywatnego detektywa, Riepina, któremu towarzyszy Stanisław Raczyński. Jednak to nie koniec tajemniczych zbrodni w mieści - wręcz przeciwnie, to dopiero początek. Niedługo potem ginie kolejny chłopiec, znika przyjezdny robotnik, a kamienice w różnych stronach miasta bez ostrzeżenia obracają się w gruzy. Czy te wydarzenia w ogóle coś łączy? Wydaje się, że tylko niepokorni detektywi zdołają rozwikłać tę zagadkę.

Polskim kryminałom wiele brakuje do tych zagranicznych, w szczególności obecnych królów gatunku - ze Skandynawii. Krzysztof Beśka nie wystraszył się jednak tej opinii, a nawet podszedł do niej ambitnie, przenosząc miejsce akcji do dawnej Łodzi. W trakcie lektury czuć, że wiele czasu spędził odkrywając to miasto praktycznie od nowa, zapełniając je ludźmi z krwi i kości, sprawiając, że ich problemy zainteresują nas i wywołają mnóstwo skrajnych emocji. Każda część książki jest oddzielona stroną przeznaczoną na wycinek dziennika z tamtych czasów, który, choć stanowi jedynie ciekawostkę, nadaje powieści wiarygodności.

Łódź z "Trzeciego brzegu Styksu" to miasto obdarzone duszą. Jego zatłoczne uliczki, niebezpieczne po zmroku, tupot nóg zdążających do pracy w fabryce, wąskie kamienice, zamieszkane przez wachlarz narodowości - bo nie tylko Polaków, ale i Rosjan, a nawet Żydów - wszystko to zostało opisane wnikliwie, ale nie nachalnie. Jak mówi sam autor, tutaj nie znajdziemy "opisów przyrody, jak u Orzeszkowej". Wszystkie części fabuły zostają podane w idealnych ilościach, a każdy, nawet najmniej, wydawałoby się, znaczący element ma swój cel.

"To miasto, jak często o nim mawiano, powstałe z niczego, wciąż zaskakiwało i zadziwiało."

W dawnej Łodzi następuje zderzenie różnych kultur, które pozostaje nie bez wpływu na fabułę, ani na dobór osób na głównych bohaterów. Tak naprawdę, z każdej z wymienionych wyżej narodowości, mamy co najmniej jedną znaczącą postać, której losy śledzimy z zapartym tchem. Beśka bez oporów przedstawia nam akcję z co rusz to innego punktu widzenia, dzięki czemu nabieramy perspektywy i dane jest nam domyśleć się pewnych rzeczy jeszcze przed naszymi detektywami. Mimo to, zakończenie zaskakuje, z jednej strony pomysłowością, a z drugiej nagłością wydarzeń, które im bliżej końca, tym gnają szybciej, na łeb na szyję.

Zupełnie inne realia, wspaniała intryga oraz wielowymiarowe postacie składają się na polski kryminał idealny. Niewiele brakuje mu do tych pisanych przez Szwedów, czy Norwegów, ale odróżnia go specyficzny klimat i styl pisania. Powieść czyta się szybko, a po przewróceniu ostatniej strony zostaje niedosyt. Na szczęście, autor pracuje już nad drugą częścią serii, która będzie nosiła tytuł "Pozdrowienia z Londynu". Poczekamy na nią co najmniej do grudnia, ale jest to oczekiwanie pełne nadziei i ciekawości, czym tym razem zaskoczy nas Krzysztof Beśka.

Dział: Książki
sobota, 04 maj 2013 11:40

Miłość alchemika

„Ludzie wciąż szukają magii, chociaż prawdziwe cuda można odnaleźć w świecie samej natury (...)"*

Miłość jest uczuciem, którego nie da się zaszufladkować. Ile jest osób na świecie, tyle odmian miłości. Każdy kocha inaczej, jest miłość spokojna, wybuchowa, namiętna... Jest też miłość wywołująca obsesję - sprawiająca, że ktoś myśli, iż należysz tylko do niego i jest zdesperowany, by sprawić, że będziesz z nim wiecznie. Bez szansy na normalne życie, które ci odebrano, bez możliwości poznawania świata i podejmowania samodzielnych decyzji...

Jest rok 1349, czternastoletnia Seraphina Ames udaje się na swój pierwszy bal. Na miejscu poznaje Cyrusa, chłopak jest synem alchemika i bardzo jej się podoba. Gdy wychodzą porozmawiać, zostają zaatakowani przez rabusiów, a nastolatka śmiertelnie raniona. Zakochany chłopak nie pozwala jej jednak odejść, zmusza dziewczynę, by wypiła eliksir dający nieśmiertelność. Od tej pory może ona przejąć każde ciało, jakie chce za pomocą pocałunku. Ceną tego jest jednak pozostawienie bliskich i wieczne życie u boku Cyrusa, który z biegiem lat się zmienia. Sześćset lat później Seraphina postanawia z tym skończyć i gdy już ma wykonać ostateczny krok, coś jej w tym przeszkadza. Jakie będą konsekwencje jej następnych działań?

„Miłość alchemika" zaintrygowała mnie po tym, jak przeczytałam notę wydawcy. I choć ostatnio książki z gatunku paranormal romance niczym mnie nie zaskakiwały, a nawet prawdę mówiąc rozczarowywały, postanowiłam dać jej szansę. Wydawało mi się, że może to być powieść, która może nie tyle zachwyci, co na pewno zaciekawi i sprawi, że mile spędzę z nią czas.

No cóż, w jakimś stopniu się nie pomyliłam. Książka początkowo wciąga i intryguje. Autorka zaczęła ją bardzo ciekawie, ale z biegiem czasu robiło się coraz gorzej i w ostatecznym rozrachunku powieść nie była taka, jak oczekiwałam. Najgorsze jest to, że jest ona zapchana wątkami pobocznymi, a tego głównego praktycznie nie było. Jeśli już coś się działo związanego z tematem, trwało to zaledwie chwilę, było napisane byle jak i nawet nie miałam czasu, by wczuć się w zaistniałą sytuację. Odnoszę wrażenie, że autorka stworzyła historię na szybko i przez to jest ona tak niedopracowana. Zabrakło najważniejszych elementów, czyli akcji, nutki zaskoczenia i tego czegoś, co sprawia, że mimo powielanego tematu, treść utworu miałaby to „coś". Skoro to romans paranormalny nie wypada mi nie wspomnieć o wątku miłosnym, którego tak naprawdę w sumie nie ma, parę wzmianek, ze dwa pocałunki i koniec. A ja się grzecznie zapytam, gdzie emocje? Zabrakło mi tego, a w tym gatunku to one są przecież najważniejsze.

Jestem bardzo rozczarowana tym, jak autorka po macoszemu potraktowała postacie. Są niedopracowane i nijakie, nie wywołały we mnie żadnych głębszych emocji, a i o tych słabszych trudno w tym wypadku mówić. Seraphina, jak na tyle lat istnienia, jest bezosobowa i naiwna, brak w niej jakichś głębszych przemyśleń, własnego zdania. Ja rozumiem, że była zdominowana przez swojego partnera, ale bez przesady. No właśnie, Cyrus, niby taki straszny i potężny, wszyscy się go bali. No a we mnie to on nawet takiego tyci dreszczyku strachu nie wywołał. Och, jak ja się nim rozczarowałam. No i Noah, który jest oczywiście idealny, zbyt idealny jak na mój gust. Przecież ideałów nie ma, a tu proszę, mamy jednego, jak się patrzy. Nie przekonał mnie on do siebie.

To nie jest tak, że książka mi się w ogóle nie podobała. Czytało się ją szybko i, mimo wszystkich tych niedociągnięć, przyjemnie. No fakt, nie wzbudziła nie wiadomo jakich emocji, ale coś tam drgało w trakcie śledzenia tekstu. Było... całkiem znośnie, ale czuję niedosyt. Nie udało mi się wczuć w historię tak, jak bym sobie tego życzyła. Nie zżyłam się też z bohaterami, bo nie miałam ku temu sposobności. Nawet nie wiem za bardzo, co o nich myśleć i czy to, co napisałam o nich powyżej się zmieni. Autorka miała ciekawy pomysł, ale niestety nie wykorzystała go w należyty sposób.

„Miłość alchemika" to powieść, która niczym nie zaskoczy, a bardziej wymagającego czytelnika może nawet troszkę wynudzić. Ma swoje plusy i minusy, z czego tych drugich jest, niestety, więcej. To, że książkę czyta się szybko, nie wystarczy. Jest to pierwsza część trylogii „Wcieleni", ale nie jestem pewna czy sięgnę po kontynuację.

*str. 12

Dział: Książki